Nim otworzył usta, rozległ się nad nami warkot motoru i wielki cień przepłynął po ogrodzie, za oknami. Gramerowi rozszerzyły się oczy. Łoskot osłabł i po chwili wrócił. Tuż nad drzewami zawisł helikopter, mieląc powietrze śmigłem. Huknęło dwa razy, jakby ktoś odkorkowywał butelki gigantycznych rozmiarów. Helikopter szybował tak nisko, że widziałem ludzi w kabinie. Jeden uchylił drzwiczki i strzelił jeszcze raz ze skierowanej w dół rakietnicy. Gramera poderwało. Nie sądziłem, że mógł tak szybko się poruszać. Wypadł z pokoju, gnając co sił, z zadartą głową. Ze śmigłowca wypadło coś błyszczącego i zniknęło w trawie. Maszyna przy wzmożonym ryku motorów wzbiła się w górę i odleciała. Klęcząc, Gramer grzebał w wysokiej trawie, otwarł pojemnik, nie większy od piłki nożnej, wyjął coś z niego i wciąż na kolanach, schylony, rozrywał sporą kopertę. Dostał wiadomość nie byle jaką, bo papier trząsł mu się w rękach. Spojrzał potem w moją stronę. Był blady i odmieniony. Jeszcze raz podniósł papier do oczu, wstając z klęczek. Zmiął go w garści, schował w zanadrzu i bez pośpiechu, nie zadając sobie fatygi, by wejść na ścieżkę, wracał na przełaj, przez gazony. Wszedł i bez słowa kopnął największy z przeciwpodsłucho-wych aparatów, aż coś w nim trzasło i ze szczelin metalowej kasety buchnął sinawy dymek krótkiego zwarcia. Siedziałem wciąż na podłodze, a Gramer rozdeptywał swe bezcenne urządzenia, rwał kable, jakby naprawdę zwariował. Na koniec, zasapany, usiadł na fotelu, zdjąwszy przedtem surdut, żeby go rozwiesić na moim krześle. Wtedy, jakby mnie dopiero zauważył, spojrzał mi w oczy i głośno stęknął.
— To tylko tak, z irytacji — wyjaśnił nie całkiem zrozumiale.
— Pójdę pewno na rentę. Twoja kariera też już się skończyła. Zapomnij o Księżycu. Shapirze możesz posłać widokówkę. Ewentualnie na adres Agencji. Oni jeszcze jakiś czas będą sobie urzędować z bezwładu.
Nic nie mówiłem, bo podejrzewałem jakieś nowe zagranie. Gramer wyjął z kieszeni wielką kraciastą chustkę, otarł spocone czoło i popatrzał na mnie ni to ze współczuciem, ni to z żalem.
— Zaczęło się dwie godziny temu i leci jak wszyscy diabli, wszędzie naraz. Człowieku, możesz to sobie wyobrazić? Jesteśmy spacyfikowani na amen! Tu i za oceanem, od bieguna do bieguna i na powrót! Globalne straty koło dziewięciuset bilionów! Wliczając kosmos, bo satelity pierwsze wysiadły. Co się tak gapisz? — dorzucił poirytowanym głosem. — Nie domyślasz się? Dostałem list od wuja Sama…
— Jestem słaby w domysłach.
— Myślisz, że gramy dalej, co? Nic z tego, bracie. Gra skończona. Opisz swoje przygody, Agencję, misję, co chcesz. Za parę tygodni zarobisz na resztę życia. Murowany bestseller. I nikt ci włosa na głowie nie ruszy. Tylko się spiesz, bo cię faceci z Agencji ubiegną. Może już siedzą nad wspomnieniami z minionej ery…
— Co się stało?
— Wszystko. Słyszałeś kiedyś o Soft Wars?
— Nie.
— A Core Wars?
— Takie gry komputerowe?
— A widzisz, że wiesz! Tak. Programy, które niszczą wszystkie inne programy. Wynaleźli to jeszcze w osiemdziesiątych latach. Wtedy były całkiem głupie. Igraszki programistów. To się nazywało infekcją obwodów scalonych, ot, zabawa. Dwarf, Creeper, Raider, Reaper, Darwin i kupa innych. Nie wiem, po kiego licha siedzę tu i wykładam ci patologię cyfroniki? — zdziwił się sarn. — Ile mnie to zdrowia kosztowało! Miałem cię wziąć na hak, a^teraz jestem taki dobry, że cię oświecam, zamiast szukać nowej posady!
— Wuj przysłał ci list helikopterem? To już nie ma poczty?
— spytałem. Wciąż wietrzyłem w tym kolejny podstęp. Gramer wyjął książeczkę czekową, nabazgrał coś w poprzek blankietu, złożył go w papierową strzałkę i puścił mi na kolana.
„Misjonarzowi na pamiątkę od wiernej Adelajdy” — przeczytałem.
— W co się teraz bawimy? — podniosłem na niego oczy.
— Nic innego nie zostało. Wuj pozdrawia cię też, owszem. Poczty już nie ma. Nie ma w ogóle nic. Nic — zatoczył rękami koło. — Nic a nic! Zaczęło się przed dwiema godzinami, przecież ci mówię! I nawet nie warto szukać winnych. Twój profesor też jest już bezrobotny. Ten dobry staruszek! Dobrze chociaż, że na czas kupiłem sobie dom. Będę hodował róże, ewentualnie jarzyny, jako towar do wymiany za towar. Bankowość przy okazji też się rozleciała. Duszno mi…
Zaczął się wachlować książeczką czekową. Po chwili spojrzał na nią z niesmakiem i wrzucił do kosza na papiery.
— Pax Yobiscum — rzekł. — Et cum spiritu tuo. Niech to szlag trafi! Coś mi zaczynało świtać. Jego desperacja nie była udana.
— Te wirusy? — spytałem powoli.
— Domyślny się robisz… Tak jest, dzielny misjonarzu. Rozwaliłeś wszystko w drobny mak. Przecież to ty ściągnąłeś na Ziemię ten chytry proszek.Mogą ci teraz albo dać pokojowego Nobla, albo rozstrzelać za powszechną zdradę stanu. Nobla się raczej nie spodziewaj, ale miejsce w historii masz murowane. Przywlokłeś zarazę, a czy zgubną, czy zbawienną, o to będą koty drzeć przez najbliższe lata. W każdej encyklopedii siebie znajdziesz.
— Może w twoim towarzystwie? — zaproponowałem. Nie całkiem jeszcze pojmowałem, co za katastrofa się wydarzyła, ale Gramer nie grał już nic. Za to dałbym obie połówki mojej biednej głowy.
— Był jeszcze taki program kiedyś, Robaczek, Worm — fieg-matycznie, jakby zbudzony zauważył Gramer. — Musisz wiedzieć, że teraz porządny spec w moim fachu musi mieć wyższe wykształcenie. Nie ten czas, kiedy wystarczyło być przystojną kobietą, pójść z gościem do łóżka, wykraść dokumenty, pofotografować w łazience i hajda na punkt kontaktowy. Nie, najpierw doktorat z matematyki, potem z informatyki, potem wyższe wyszkolenie specjalne, pół życia, żeby w ogóle zacząć.
— Jako szpieg? — poddałem.
— Szpieg? — obrócił to słowo w ustach dwa razy i ze wzgardą wzruszył ramionami. — Szpieg! — rzekł jeszcze raz, wziął się obu rękami za granatowe szelki w białe gwiazdki i parokrotnie strzelił nimi w koszulę. — Nie mów głupstw — wyjawił łagodnie.
— Jestem urzędnikiem państwowym, funkcjonariuszem o specjalnym uposażeniu, w ramach racji wyższych. „Szpieg” pasuje do mnie jak pięść do nosa. Zresztą, to już nie ma żadnego znaczenia. Z tych robaczywych programów powstała teoria erozji informacyjnej — słyszałeś o niej?
— Piąte przez dziesiąte.
— Ano właśnie. Potem się okazało, że tego wcale nie wynaleźli Professors od Computer Science, tylko bakterie, mniej więcej cztery miliardy lat temu. O dwieście milionów plus czy minus nie warto się spierać. No, bo przecież już najstarsze komórki, te pierwsze, każda miała swój program, i zżerały się i zażerały się sobą nawzajem, bo nie było jeszcze nikogo, komu mógł się przytrafić herpes albo rak.
Ale tym wybitnym ekspertom jakoś podobieństwo nie przeszło przez głowę. Zakorkowało ich kolosalną wiedzą. I tylko parę razy doszło do takich prób, w ramach cichej konkurencyjnej walki wielkich konsorcjów, żeby sparaliżować cudze komputery. Wtedy powstały te battle programs, chyba czytałeś o tym? Nie?
— Ale to było dawno…
— Ze czterdzieści, a może i pięćdziesiąt lat temu. Właśnie dlatego poszło teraz wszystko w proch… Przecież oprócz pałki, kuchennego noża i pistoletu nie ma już żadnej nie skomputeryzowanej broni! Wszędzie były już programy, programiki, data processors, no i przez to. Próbowałeś może gdzieś telefonować?
— Dzisiaj nie. A co?
— A to, że automatyczne centrale także już nie działają. Człowieku, te wirusy wlazły wszędzie naraz! Słuchałeś radia?
— Nie. Zresztą nie mam.
— Rozumu one nie mają. To było jasne od samego początku. Mają tyle rozumu, co pierwszy wirus z brzegu. Ale wirulencja — erozyjność — w maximum! Nie wiem — poskarżył się ścianie, na której wisiały płomienne żółte kwiaty reprodukcji van Gogha — czemu JA mam się z tobą jeszcze zadawać? Chyba pójdę na spacer albo się może powieszę. Na tych drutach.
Kopnął najbliższy aparat.
— To, co z przodu wygląda jak zawiła tajemnica, z tyłu zwykle jest proste jak drut — powiedział. — Posłaliśmy najlepsze broniotwórcze programy na Księżyc? Posłaliśmy. Doskonaliły się przez iks lat? Jeszcze jak się doskonaliły! Wjechały na siebie całą parą? Jasne, inaczej nie mogło być. Kto zwyciężył? Jak zawsze, ten, kto w najmniejszej objętości zawarł największą zjadliwość. Pasożyty wygrały, molekularne maciupstwa. Nawet nie wiem, czy już zostały ochrzczone. Ja bym proponował Yirus Lunaris Pacemfaciens. I tylko ciekaw jestem, JAK i CO ściągnęło cię na Księżyc, żebyś tam wylądował i przywiózł tę dobrą dżumę? Możesz mi już powiedzieć — to prywatne, bo dla rządów żadna różnica. Teraz już nie.
— Wszystkie programy zostały zniszczone? Pamięci w kom-1 puterach, wszystko? — spytałem oszołomiony. Dopiero teraz zacząłem ogarniać rozmiary rewelacji.
— Tak jest, morowy panie misjonarzu. Mam na myśli mór, z noweli Edgara Allana Poe. Ty to przywiozłeś! Nie przypuszczam, żeby umyślnie, bo skąd mogłeś wiedzieć? Wpadliśmy mniej więcej w pierwszą połowę dziewiętnastego wieku. Pod względem technicznym i w ogóle. Uważasz? Z tym, że wtedy były jednak armaty. Teraz trzeba je będzie wyciągać z muzeów.
— Czekajże, Adelajdo — przerwałem mu. — Dlaczego akurat w dziewiętnastym wieku? Wtedy były przecież już porządnie uzbrojone armie…
— Masz rację. Właściwie stan jest bez precedensu. Coś jak po takiej cichutkiej wojnie atomowej, w której na rozkurz poszła cała infrastruktura. Baza przemysłowa, łączność, bankowość, automatyzacja. Ocalały tylko mechanizmy proste, ale żadnego człowieka ani żadnej muchy nie ukrzywdziło. Chociaż i tak nie jest. Musiało być mnóstwo wypadków, tylko przez brak łączności nikt na razie nic o tym porządnie nie wie. Przecież i gazet od dawna nie drukuje się podług Gutenberga. Redakcje też szlag trafił. Nawet nie wszystkie urządzenia w autach działają. Mój cadillac już jest trupem.
— Ale chyba służbowy? — zauważyłem. — To nie musisz się martwić…
— Faktycznie — zgodził się Gramer. — Teraz górą będą biedacy, Czwarty Świat, bo mają jeszcze stare remingtony, może nawet lebele z tysiąc osiemset siedemdziesiątego roku i amunicję, ewentualnie włócznie, bumerangi, pałki. To jest teraz „broń masowej zagłady”. Możemy się spodziewać inwazji australijskich aborygenów. Dawno już są u siebie przy władzy. No, ale możesz mi powiedzieć, po co zlazłeś tam na dół, nie? Co ci to szkodzi?
— Naprawdę myślisz, że wiem? — zdziwiłem się, ale nie bardzo, bo czułem, jak mikroskopijna stała się moja osoba i moja sytuacja. — Pojęcia nie mam i gotów jestem odpalić ci pięć procent mych przyszłych honorariów za ten bestseller, jeżeli potrafisz TO wyjaśnić… Po takich studiach musisz być lepszy od Sherlocka Holmesa. Dedukuj! Wszystkie poszlaki znasz tak dobrze jak ja…
Pokiwał melancholijnie głową.
— Nie wie — oświadczył kwiatom van Gogha, których dosięgło już słońce. Rzucały żółtawy odblask na moją zmiętą pościel. Ponieważ nogi mnie zabolały od siedzenia w kucki, wstałem, wyjąłem z szafy schowaną za ubraniami flaszkę bourbona, z zamrażalnika kostki lodu, nalałem sobie i jemu i zaproponowałem pogrzebowy toast — nad mogiłą rozbrojeniowych zbrojeń.
— Mam wysokie ciśnienie i cukier — zastrzegł się Gramer, obracając w palcach szklaneczkę. — Ale ten jeden raz się nie liczy. Niech ci będzie. Za nasz zmarły świat!
— Dlaczego „zmarły”? — zaprotestowałem. Pociągnęliśmy obaj. Gramer zakrztusił się, długo kaszlał, odstawił nie dopity trunek i potarł sobie policzek. Zauważyłem, jak nieporządnie był ogolony. Słabym głosem, jakby się w jednej chwili postarzał o dziesięć lat, rzekł:
— Im kto wyżej zalazł komputerami,tym głębiej wpadł. Przeżarły wszystkie programy — uderzył się po kieszeni, w której miał list od „wuja Sama”. — To jest stypa. Koniec jednej epoki.
— Dlaczego? Jeżeli na zwykłe wirusy są lekarstwa…
— Nie pleć głupstw. Jakie lekarstwo wskrzesi ci trupa? Przecież ze wszystkich programów na ziemi, w powietrzu, pod wodą i w kosmosie nic nie zostało. Nawet ten list musieli mi tu przywieźć starym Bellem, bo w nowszych typach wszystko stanęło. Parę minut po ósmej zaczęło się… a ci idioci myśleli, że to zwyczajna zaraza.
— Wszędzie jednocześnie?
Darmo próbowałem sobie wyobrazić chaos w bankach, na lotniskach, w biurach, ministerstwach, szpitalach, w ośrodkach obliczeniowych, na uniwersytetach, w szkołach, fabrykach…
— Dokładnie nie wiadomo, bo nie ma łączności, ale podług tego, co mnie doszło, wszędzie naraz.
— Jak to się mogło stać?
— Przywiozłeś pewno larwalne formy albo przetrwalniki. Zarodniki, które zaczęły się lawinowo rozmnażać, żeby uzyskać określony stan nasycenia w powietrzu, w wodzie, wszędzie, aż to osiągnięte stężenie spowodowało ich aktywizację. Najlepiej zabezpieczone musiały być programy zbrojeniowe na Księżycu, więc z ziemskimi poszło im jak z nut. Totalna bitodemia. Parazytarny bitocyd. Z wyjątkiem tego, co żywe, bo na Księżycu nie miały do czynienia z niczym żywym. Gdyby nie to, pewno zakatrupiłyby nas wszystkich razem z antylopami, mrówkami, sardynkami i z trawą na dokładkę. Daj spokój! Mnie się już nie chce robić ci wykładów…
— Jeżeli jest, jak mówisz, wszystko zacznie się od nowa — po staremu…
— Jasne. Za pół roku albo za rok znajdą antidotum na Yirus Lunaris Bitoclasticus — przyłożą mu kontrwirusy i świat pocznie włazić w następną kabałę.
— To może nie stracisz posady?
— Osobiście mam dość — oświadczył kategorycznie. — Niekoniecznie, żebym nie chciał. Po prostu jestem za stary. Nowa era wymaga nowego wyszkolenia. Informatyki antylunarnej i tak dalej. Cały Księżyc podgrzeją pewno termojądrowo, wysterylizują, choć to pójdzie w miliardy, ale koszt się opłaci, spokojna głowa.
— Komu? — spytałem. Ten cały Gramer był dziwny — wciąż się ze mną żegnał, lecz ani myślał wstać, żeby odejść. Pomyślałem naraz, że się po prostu wyżalą przede mną, bo tylko ja jeden w całym sanatorium wiem, kim jest. Cóż, miał iść do psychiatrów ze swym złamanym życiem?
— Komu? — powtórzył. — Jak to komu? Wszystkim producentom broni, wszystkim gałęziom przemysłu. Wszystkim. Powyciągają z bibliotek stare plany, najpierw odbudują trochę klasycznych urządzeń, rakiet i wezmą się do komputerowych trupów. Toż cała hardware stoi jak dobrze zakonserwowana mumia. Tylko software diabli wzięli. Poczekaj parę lat. Sam zobaczysz.
— Historia nie powtarza się nigdy dokładnie — zauważyłem i nie pytając go, dolałem mu bourbona. Wychylił do dna, nie zakrztusił się, tylko mu trochę łysina poczerwieniała. W strudze słonecznego światła, padającego przez okno, igrały lśniące maleńkie muszki.
— Cholerne muchy wyszły oczywiście cało — ponuro rzekł Gramer. Patrzał w ogród, gdzie chorzy w kolorowych szlafrokach i piżamach jakby nigdy nic człapali alejkami.Niebo było błękitne, słońce świeciło, wiatr poruszał koronami wielkich kasztanów, a polewaczki fontannowe obracały się miarowo, grając tęczami w bryzgach rozpraszanej wody. Tymczasem jeden świat zawalił się i odchodził w bezpowrotną przeszłość, a następny nie tkwił nawet w powijakach. Nie podzieliłem się z Gramerem tą myślą, jako zbyt banalną. Nalałem tylko resztę trunku.
— Chcesz mnie upić? — spytał, lecz wypił, odstawił szklankę, wstał wreszcie, zarzucił sobie na ramiona surdut i zawahał się, z ręką na klamce.
— Jakbyś sobie przypomniał… wiesz co… to napisz. Porównamy.
— Porównamy? — powtórzyłem jak echo.
— Bo mówiąc prywatnie, mam o tym swoją myśl.
— Dlaczego wylądowałem?
— Poniekąd.
— To powiedz.
— Nie mogę.
— Dlaczego?
— Nie wypada mi. Składałem, tego, przysięgę. Służba nie drużba. Siedzieliśmy po przeciwnych stronach stołu.
— Ale stół zniknął. Nie bądź takim służbistą. Zresztą mogę ci dać słowo, że zachowam to dla siebie.
— Dobry jesteś! Napiszesz, wydasz i będziesz się upierał, że ci pamięć wróciła.
— No to idziemy na spółkę. Sześć procent moich honorariów.
— Na piśmie?
— Rozumie się.
— Dwadzieścia!
— Przeciągnąłeś strunę.
— Ja?
— I tak zacząłem się już domyślać, co możesz mi powiedzieć.
— E?
Skłopotał się. Widać zbyt wiele łyknął wiedzy, a za mało tego innego wyszkolenia. Uznałem, że nie nadawał się zbyt dobrze do uprawianej profesji, ale mu tego nie powiedziałem. I tak wybierał się na emeryturę.
Gramer zamknął tymczasem uchylone drzwi, wyjrzał pewno z samej rutyny przez okno, przysiadł na brzegu biurka i podrapał się za uchem.
— To mów… — mruknął.
— Jeżeli powiem, centa nie zobaczysz…
Za jego plecami zieleniały ogrody. Aleją jechał na fotelu inwalidzkim stary Padderhorn, z półmetrową łyżką w ręku. Trzymał ją jak drzewce sztandaru. Pielęgniarz, pchając fotel, palił jego cygaro.Kilka kroków za nimi szedł goryl Padderhorna, w szortach, zresztą goły, muskularny, opalony na brąz, w białym kapeluszu z wielkimi kresami, z twarzą zasłoniętą otwartym kolorowym komiksem. Na luźnym pasie bałamkała mu się kabura i biła go w udo.
— Mów albo żegnaj, stary przyjacielu — oświadczyłem. — Wiesz przecież, że Agencja i tak zaprzeczy wszystkiemu, co ogłoszę…
— Ale jeżeli wymienisz mnie jako informatora, będę miał przykrości…
— Nic tak nie zmniejsza przykrości jak pieniądze. A zresztą, wymienię cię, jeżeli NIC mi nie powiesz… Ponadto sądzę, że musisz się podleczyć. Rozstrój nerwowy. To widać. Co tak patrzysz? Już wszystko mi wyjawiłeś.
Milczał, załamany. Policzki zadrgały mu. Zrobiło mi się go trochę żal.
— Nie powołasz się na mnie?
— Zmienię nazwisko i wygląd.
— Ale i tak mnie rozpoznają.
— Niekoniecznie. Myślisz, że tylko ciebie jednego do mnie tu przystawili? To było przez was, prawda? Oburzył się.
— Nie przez żadnych „nas”. Nie mamy nic wspólnego z Lunar Agency. To oni!
— Jak i po co?
' — Nie wiem dokładnie, jak, ale wiem, po co. Żebyś nie wrócił. Gdybyś tam sczezł, wszystko zostałoby po staremu.
— Przecież nie na zawsze. Prędzej czy później…
— O to właśnie chodziło, żeby „później”. Bali się raportu.
— Powiedzmy. Ale ten pył? Skąd się wziął w moim skafandrze? Skąd mogli o nim wiedzieć?
— Wiedzieć nie wiedzieli, ale Lax miał swego stracha. Dlatego kręcił z tym dyspersantem.
— I to do was doszło? — zdziwiłem się.
— Jego asystent jest nasz. Lauger.
Wspomniałem pierwszą rozmowę z Laxem. Rzeczywiście mówił, że któryś ze współpracowników go podszedł. Cała historia stawała w nowym świetle.
— Kallotomia to też oni? — spytałem.
— Pojęcia nie mam. Wzruszył ramionami.
— Nie dowiesz się nigdy — dodał. — Nikt się nie dowie. Przy najwyższej stawce prawda przestaje istnieć. Zostają same hipotezy. Różne wersje. Jak było z Kennedym.
— Z prezydentem?
— Tutaj stawka była jeszcze wyższa. Cały świat! Nie ma większej! Teraz napisz, coś przyrzekł…
Wyjąłem z szuflady papier listowy i długopis. Gramer stał odwrócony przy oknie. Podpisałem się i podałem mu cyrograf. Spojrzał i zdziwił się.
— Nie pomyliłeś się?
— Nie.
— Dziesięć?
— Dziesięć.
— Wet za wet: dołożyłeś, to i ja ci dołożę. Dyspersant miał cię ściągnąć na Księżyc.
— Chcesz powiedzieć, że Lax? Nie wierzę w to!
— Nie Lax. On nic nie wiedział. Lauger znał wszystkie plany. Do kilkudziesięciu programów włożył jeszcze jeden. Żadna sztuka. Przecież to programista.
— A więc to jednak przez was…
— Nie. On pracował na trzy strony naraz.
— Lauger?
— Lauger. Ale był nam potrzebny.
— Dobrze. Dyspersant wezwał mnie. Wylądowałem. Ale co z tym piaskiem?
— Czynnik przypadkowy. Nikt tego nie przewidział. Jeżeli nie wspomnisz tej chwili, tam, nikt się już w tym nie rozezna. Nigdy.
Złożył kartkę we dwoje, schował do kieszeni i rzucił mi od drzwi:
— Trzymaj się!
Widziałem go, jak szedł w stronę głównego pawilonu. Nim znikł za żywopłotem, lewa ręka wzięła mnie za prawą i uścisnęła. Nie powiem, że ten wyraz aprobaty mnie uradował. Ale tak czy owak trzeba było dalej żyć.
Maj 1984