II. Wtajemniczenie

W najgorsze tarapaty mojego życia wpadłem całkiem przypadkowo, chcąc po powrocie z Encji zobaczyć się z profesorem Tarantogą. Nie było go w domu, bo poleciał po coś do Australii. Zamierzał wprawdzie wrócić po paru dniach, ale że hodował jakąś specjalną prymulkę, wymagającą częstego podlewania, osadził na ten krótki czas w mieszkaniu kuzyna.

Nie tego, który zbiera napisy po wszystkich klozetach świata, lecz innego, zajmującego się paleobotaniką. Tarantogą ma wielu kuzynów. Tego nie znałem i widząc, że przyjął mnie w bonżurce bez spodni, powstawszy od maszyny do pisania z wkręconym papierem, chciałem odejść, ale mi nie dał. Nie tylko mu nie przeszkadzam, rzekł, ale przyszedłem w samą porę, pisze bowiem trudną, nowatorską książkę a najłatwiej mu zebrać myśli, kiedy może opowiedzieć treść szykowanego rozdziału choćby i przygodnemu słuchaczowi. Zląkłem się, że pisze dzieło botaniczne i będzie mi zamulał głowę łopuchami, bylinami i zalążniami, ale tak na szczęście nie było. Dość mnie nawet zafrapował. Od zarania dziejów, powiedział, kręcili się wśród dzikich pierwotnych plemion różni oryginałowie, niechybnie uważani za pomyleńców, ponieważ próbowali jeść, co im wpadło w oczy — liście, bulwy, pędy, łodygi, korzenie świeże i wyschłe wszelkich możliwych roślin, przy czym musieli padać jak muchy, boż tyle jest roślin trujących. To nie odstraszało jednak następnych nonkonformistów, którzy podejmowali ów niebezpieczny trud.

Tylko dzięki nim wiadomo dziś, jakiej fatygi kuchennej warte są szparagi czy szpinak, co zrobić z liściem lauru, a co z gałką 34 muszkatołową, natomiast od wilczej jagody lepiej stronić. Kuzyn Tarantogi zwrócił mą uwagę na zapoznany przez światową naukę fakt, że aby ustalić, która roślina najlepiej nadaje się do palenia i zaciągania się jej dymem, syzyfowie starożytności musieli zbierać, suszyć, fermentować, zwijać, jako też obracać w popiół dobrych 47 000 rodzajów roślin liściastych, nim wpadli na tytoń, bo przecież na żadnej gałązce nie znaleźli tabliczki z napisem, że TO nadaje się zarówno do produkcji cygar, jak, po zmieleniu na proszek, tabaki. Dywizje tych prapoświętliwców przez liczne stulecia brały do gęby, gryzły, żuły, smakowały i łykały wszystko, ale to wszystko, co gdziekolwiek rosło pod płotem czy na drzewie, i to na wszelkie sposoby: gotując albo na surowo, z wodą i bez wody, z odcedzaniem i bez odcedzania, a też w niezliczonych kombinacjach, dzięki czemu przyszliśmy na gotowe i wiemy, że miejsce kapusty jest przy wieprzowinie, natomiast pendant do zajączka to buraczki. Z tego, że gdzieniegdzie nie uznają przy zającu buraczków, lecz na przykład czerwoną kapustę, kuzyn Tarantogi wnosi o wczesnym powstaniu społecznych narodowości. Nie ma Słowian bez barszczu. Każda nacja miała widać własnych eksperymentatorów i gdy się raz zdecydowali na buraka, potomność została mu wierna, choćby sąsiednie ludy miały buraka w pogardzie. O różnicach kultury gastronomicznej, warunkujących różnice charakteru narodowego (korelacja sosu miętowego ze spleenem Anglików, przy okazji rozbratla na przykład), kuzyn Tarantogi napisze osobną książkę. Wyjawi w niej, czemu Chińczycy, których od tak dawna już jest tak wielu, lubią jeść pałeczkami i to wszystko pociapane i podrobione, i to koniecznie z ryżem. Ale o tym będzie pisał potem. Każdy wie — podnosił głos — kim był Stephenson, każdy go szanuje za jego banalną lokomotywę, ale czym jest lokomotywa, do tego nieaktualna, bo parowa, wobec karczochów, które zostaną z nami wiecznie? Jarzyny nie starzeją się w przeciwieństwie do techniki i zastałem go właśnie przy obmyślaniu rozdziału na ten odkrywczy temat. Czy zresztą Stephensonowi, kiedy gotową już maszynę parową Watta stawiał na koła, groziła od tego śmierć? Czy Edison, wymyślając fonograf, znajdował się w niebezpieczeństwie życia? Obaj ryzykowali w najgorszym razie irytację rodziny i plajtę. Jakież to niesprawiedliwe, że wynalazców technicznej staroci musi znać każdy, natomiast wielkich wynalazców gastronomii nie zna nikt i nikt nawet nie pomyśli o tym, że należałoby przynajmniej wystawić pomnik Nieznanemu Kuchmistrzowi, tak jak się ja stawia Nieznanym Żołnierzom. Wszak moc tych anonimowych bohaterów padła w strasznych mękach od podejmowanych straceńczo prób, chociażby po grzybobraniu, kiedy nie było innego sposobu odróżnienia grzybów jadalnych od trujących, jak zjeść zebrane i czekać, czy nadchodzi ostatnia godzina.

Dlaczego podręczniki szkolne pełne są bajań o rozmaitych Aleksandrach Wielkich, którzy, mając króla za tatę, przychodzili na gotowe? Czemu dzieci muszą się uczyć o Kolumbie jako odkrywcy Ameryki, skoro odkrył ją niechcący, po drodze do Indii, natomiast o odkrywcy ogórka nie ma ani jednego słowa? Bez Ameryki można by się obejść, prędzej czy później dałaby zresztą sama znać o sobie, lecz ogórek by nie dał i nie byłoby przy mięsiwie na talerzu uczciwej marynaty. O ileż bardziej heroiczne i świetlane były śmierci tamtych anonimów od śmierci żołnierskiej! Jeśli żołnierz nie popędził na wraże okopy, szedł pod sąd polowy, natomiast nikt nigdy nie zmuszał nikogo do wystawiania się na śmiertelne niebezpieczeństwo nieznanych grzybków bądź jagódek. Kuzyn Tarantogi rad by więc widzieć przynajmniej odpowiednie tablice pamiątkowe, wmurowane u wejścia do każdej porządniejszej restauracji, ze stosownymi napisami w rodzaju MORTUI SUNT UT NOS BENE EDAMUS albo przynajmniej MAKE SALAD, NOT WAR. Zwłaszcza przy jadłodajniach jarskich, boż ze zwierzyną było mniej zachodu. Żeby bić kotlety czy siekać hamburgery, dość było podpatrywać, co hiena czy szakal robią z padliną, i to samo z jajami. Za sześćset rodzajów sera może i należy się Francuzom mała plakietka, ale nie pomnik i nie marmurowa tablica, boż większość tych serów poodkrywali z roztargnienia — ot, zapominalski pastuch zostawił przy gomułce sera pajdę pleśniejącego chleba i tak zrodził się Roquefort. Kiedy wziął się do deprecjonowania współczesnych polityków, mających jarzyny za nic, zadzwonił telefon. Podjąwszy słuchawkę kuzyn Tarantogi dał mi ją mówiąc, że to ktoś do mnie. Przyłożyłem ją więc do ucha mocno zdziwiony, boż nikt nie mógł wiedzieć o mym powrocie z gwiazd, lecz sprawa zaraz się wyjaśniła. Ktoś z biura generalnego sekretarza ONZ chciał spytać Tarantogę o mój adres, a kuzyn, by tak rzec, zrobił krótkie spięcie, prosząc mnie do telefonu. Mówił doktor Kakesut Wahatan, nadzwyczajny pełnomocnik doradcy do spraw globalnego bezpieczeństwa przy generalnym sekretarzu Organizacji Narodów Zjednoczonych. Pragnął zobaczyć się ze mną możliwie rychło, więc umówiliśmy się na następny dzień i zapisawszy sobie w notesiku godzinę pojęcia nie miałem, w co się pakuję. Chwilowo jednak ów telefon okazał się korzystny, przerwał bowiem potok wymowy kuzyna Tarantogi, który chciał mówić o przyprawach pieprznych, lecz udało mi się go pożegnać w rzekomym pośpiechu, po złożeniu kłamliwej obietnicy, że wnet go odwiedzę.

Grubo potem Tarantoga powiedział mi, że prymula uschła, kuzyn zapomniał ją bowiem podlewać w paleobotaniczno-gastronomicznym ferworze. Zjawisko uznałem za typowe: kto oddaje się liczbie mnogiej, za nic ma pojedynczą. Dlatego wielcy melioryści, co pragną uszczęśliwiać od razu całą ludzkość, cierpliwości nie mają dla poszczególnych osób.

Szydło nieprędko wyszło z worka. Nie dowiedziałem się, że mam nadstawić głowę za ludzkość, lecąc na Księżyc, by sprawdzić, co tam knują zmyślone bronie. Najpierw przyjął mnie doktor Wahatan, mokką i starym koniakiem. Był to Azjata cały w uśmiechach, Azjata doskonały, bo nie dowiedziałem się od niego w ogóle nic: tak strzegł tajemnicy. Podobno sekretarz generalny pragnął koniecznie zaznajomić się z mymi książkami, lecz jako człowiek niesłychanie przeciążony na swym wysokim stanowisku chciał, żebym sam polecił mu ten z mych tytułów, który mam za najistotniejszy. Niby przypadkowo zjawiło się u Wahatana paru innych facetów, prosząc o autografy. Trudno było odmówić. Mówiło się, owszem, o robotach, o Księżycu, ale głównie o jego roli historycznej: eksponatu czy dekoracji w utworach liryczno-miłosnych. Grubo później usłyszałem, że to nie były zwyczajne rozmowy, lecz przejście od screening do clearance, fotel bowiem, w którym spoczywałem wygodnie, był cały naszpikowany czujnikami, aby podług mikroskopijnych zmian napięcia mych mięśni badać moje reakcje na słowa zwane kluczowymi bodźcami, właśnie w rodzaju Księżyca czy robota.

Sytuacja, jaką pozostawiłem bowiem na Ziemi, lecąc do gwiazd Cielca, uległa poniekąd odwróceniu: moją wywiadowczą przydatność badał i wystawiał mi z niej stopnie komputer, a moi rozmówcy służyli mu tylko za instrumenty auskultacyjne. Sam nie wiem, jak przyszło na to, żem nazajutrz znów zaszedł do biur ONZ, a potem jeszcze raz, skoro mnie zapraszali. Koniecznie i wciąż chcieli się ze mną widywać, począłem jadać z nimi obiady w kantynie, dość nawet przyzwoitej, lecz poza towarzyski cel mych coraz częstszych wizyt pozostawał niejasny. Zarysowała się jak gdyby idea wydania mych dzieł zebranych przez Narody Zjednoczone we wszystkich językach świata: jest ich ponad cztery i pół tysiąca. Choć nie ma we mnie śladu próżności, myśl uznałem za słuszną. Nowi znajomi okazali się zapamiętałymi miłośnikami mych Dzienników gwiazdowych. Byli to doktor Rorty, inżynier Tottentanz i dwaj bracia Cybbilkis, bliźniacy, których nauczyłem się odróżniać po krawatach. Obaj byli matematykami. Starszy, Castor, zajmował się algomatyką, czyli algebrą takich konfliktów, które kończą się fatalnie dla wszystkich uwikłanych stron. (Dlatego tę gałąź teorii gier zwą niekiedy sadystyką, a koledzy mówili, że Castor jest sadystykiem, przy czym Rorty utrzymywał, że jego pełne imię brzmi Castor Oil; był to chyba żart). Drugi Cybbilkis, Polluks, był statystykiem i miał dość osobliwy zwyczaj wtrącania się do rozmowy po dłuższym milczeniu pytaniami ni w pięć ni w dziewięć, na przykład, ilu ludzi na całym świecie dłubie w nosie właśnie w tej chwili? Jako fenomenalny rachmistrz umiał takie rzeczy obliczyć wręcz błyskawicznie. Któryś z nich czekał mnie przez grzeczność na dole w westybulu wielkim jak hangar wahadłowców i prowadził do windy. Jechaliśmy do Cybbilkisów, do ich pracowni, albo do profesora Jonasza Kuschtyka, też zakochanego w mych książkach, skoro potrafił cytować mnie na pamięć z podaniem strony i roku wydania. Kuschtyk (podobnie jak Tottentanz) zajmował się teorią zdalników, czyli teleferystyką. Teleferystyka to nowa dziedzina robotyki, zwanej upośrednieniem albo przekazywaniem obecności (dawniej zwało się to telepresence). Hasło teleferystyków brzmi: „Gdzie człowiek sam nie może, zdalnika pośle”. To właśnie Kuschtyk i Tottentanz nakłonili mnie, żebym skosztował zdalenia — czyli dał się zdalić — bo człowiek, którego wszystkie zmysły przekazują fale radiowe zdalnikowi, zwie się właśnie zdalonym albo zdaleńcem.

Chętniem na to poszedł i dopiero dużo później przyszło mi do głowy, że oni wszyscy nie byli naprawdę zakochani w mych dziełach, a czytali mnie w ramach zajęć służbowych, bo razem z szeregiem innych pracowników Lunar Agency, których lepiej nie wymienię, żeby ich nie unieśmiertelnić, mieli mnie powoluśku wciągnąć w projekt zwany Misją Księżycową. Dlaczego powoluśku? Dlatego, bo mogłem przecież odmówić i zamiast na Księżyc udać się do domu, poznawszy wszystkie sekrety misji. No to co, mógłby ktoś spytać z głupia frant, czy zrobiłaby się od tego dziura w niebie? Otóż sęk w tym, że mogła się zrobić. Facet, wybrany spośród tysięcy przez Lunar Agency, miał się odznaczać najwyższą kompetencją i lojalnością. Kompetencja rozumie się sama przez się, ale lojalność? Wobec kogo miałem pozostać lojalny, wobec Agencji? W pewnym sensie, jako że reprezentowała interes całej ludzkości. Chodziło o to, żeby żadne państwo z osobna ani żadna grupa lub może potajemna koalicja państw nic mogła poznać rezultatów księżycowego zwiadu, jeśli się uda, ho ten, kto by poznał jako pierwszy tameczny stan zbrojeń, mógł uzyskać tym samym strategiczną informację, dającą mu małą przewagę na Ziemi. Panujący na niej pokój nie był wcale, i jak z tego widać, idyllą.

Tak zatem uczeni, co mnie nurzali w serdecznościach i dawali mi się jak dziecku bawić zdalnikami, w istocie przeprowadzali na zywo sekcję mego mózgu, a dokładniej mówiąc, pomagali robić to komputerom, asystującym niewidzialnie wszystkim naszym pogaduszkom. Castor Cybbilkis ze swoimi surrealistycznymi krawatami był obecny, jako teoretyk pyrrusowo kończących się konfliktów, ponieważ taki właśnie konflikt ze mną czy przeciwko mnie rozgrywano. Żeby przyjąć lub odrzucić misję, musiałem pierwej zapoznać się z nią, ale gdybym ją poznaną odrzucił, albo gdybym ją przyjął i za powrotem zdradził na boku tylko mnie znane wyniki rekonesansu, doszłoby do stanu, który algomatycy zwą przedkatastrofalnym. Kandydatów było wielu różnej narodowości, rasy, wykształcenia, o różnych dokonaniach — byłem jednym z nich, ale nie miałem o tym zielonego pojęcia. Wybraniec miał być delegatem ludzkości, a nie szpiegiem, chociażby potencjalnym, któregoś mocarstwa. Dlatego operacja „Grysik” miała za dewizę kodowe hasło PAS (Perfect Assured Secrecy). „Grysik” stąd, że szło o dokładne przesiewanie i tym samym selektywnie doskonały wybór zwiadowcy. W szyfrowanych raportach zwany był Misjonarzem. „Grysik” stanowił aluzję do „Sita”, nie wymienionego wprost, aby ktoś postronny uchowaj Boże nie domyślił się, o co chodzi. Czy mi to ktoś wszystko wyjawił do samego końca? Gdzie tam. Niemniej, kiedy już zostałem mianowany Misjonarzem (LEM: Lunar Efficient Missionary) i właziłem iks razy do rakiety, żeby z niej po paru godzinach jak niepyszny wy leźć na powrót w skafandrze, obwieszonym przewodami i rurami, bo znów coś tam nawaliło przy startowym odliczaniu (count-dowri), miałem dość czasu, aby przemyśleć ostatnie miesiące, aż złożyły mi się w głowie jak należy, i dodawszy jedno do drugiego pojąłem ukrytą treść gry, którą prowadziła ze mną LA o najwyższą możliwą stawkę. Najwyższą niekoniecznie dla ludzkości, dla świata, ale dla mnie: doszedłem bowiem bez wszelkiej algomatyki i teorii pyrrusowych gier do przekonania, że w takiej sytuacji najpewniejszym sposobem zachowania PAS byłoby ukatrupienie zwiadowcy natychmiast po jego szczęśliwym powrocie na Ziemię, kiedy złoży już raport. A ponieważ wiedziałem, że teraz już muszą mnie wysłać na górę, gdyż okazałem się najlepszym i najpewniejszym ze wszystkich kandydatów, między jednym a drugim odliczaniem powiedziałem to moim drogim kolegom, Cybbilkisom, Kuschtykowi, Blahousemu, Tottentanzowi, Gar-raphizie (o Garraphizie może wspomnę jeszcze osobno), którzy razem z kilkunastoma technikami łączności mieli stanowić ziemską załogę mojej selenologicznej ekspedycji, czyli być mi tym, czym dla Armstronga et Co. było podczas misji Apollo Houston. Pragnąc zaś zrobić tym załgańcom ile się da przykrości, spytałem, czy wiadomo im, kto zajmie się mną, kiedy wrócę jako bohater — sama Lunar Agency, czy też podnajęta przez nią MURDER INCORPORATED?

Tak właśnie to powiedziałem, tymi słowami, żeby zobaczyć ich reakcję: jeśli bowiem w ogóle brali pod uwagę TEN wariant, musieli pojąć mnie w lot. Jakoż zastygli, jakby w nich grom palnął. Jeszcze widzę tę scenę. Niewielkie pomieszczenie kosmodromu, zwane poczekalnią, urządzone po spartańsku — blachy pokryte jasnozielonym plastikiem, automaty z coca-colą, tylko fotele były naprawdę wygodne — ja, w anielsko białym skafandrze, z głową pod pachą (z hełmem, ale tak się mówiło: kto miał „głowę pod pachą”, ten, znaczy, już miał lecieć) naprzeciw wiernych towarzyszy, uczonych, doktorów, inżynierów. Bodaj pierwszy przemówił Castor Oil. Że to nie oni — że to, w równaniach tylko, sam komputer — bo, w ujęciu czysto matematycznym, rozwiązanie lematu Perfect Assured Secrecy jest właśnie takie, lecz ta abstrakcja, nie uwzględniająca współczynnika etycznego, nigdy nie wchodziła w grę — i obrażam wszystkich, mówiąc, w takiej chwili, posądzając ich.

— Ecie pecie — odparłem. — Wiadomo, że wszystkiemu winien komputer. Ten brzydal! Ale mniejsza o etykę. Wszyscy, jak was tu mam, jesteście prawie święci, ja zresztą też. Ale — czy nikomu z was, z komputerem na czele, nie przyszło do głowy TO właśnie?

— Niby CO? — spytał zbaraniały Pyrrhus Cybbilkis (bo i tak go zwano).

— To, że domyśle się, a kiedy TEN mój domysł sprawdzę — jakem to zrobił w tej chwili — ów fakt wejdzie do równań wyznaczających moją lojalność i tym samym odmieni ten wyznacznik…

— Ach — jęknął drugi Cybbilkis — oczywiście, że to było brane pod uwagę, przecież to jest ABC algomatycznej statystyki: ja wiem,że ty wiesz, że ja wiem, że ty wiesz, że ja wiem — to są przecież te nieskończonościowe aspekty teorii konfliktów, które…

— Dobrze, dobrze — rzekłem stygnąc, bo zaintrygowała mnie obliczeniowa strona rzeczy. — I co wam wyszło na koniec? Że taki domysł naruszy moją lojalność?

— Niby tak — odparł niechętnie Castor Oil za brata. — Ale spadek twojej lojalności po TAKIEJ scenie jak TA (przecież też musiało sieją wymodelować…) jest ciągiem malejącym o granicy zero.

— Aha — podrapałem się po nosie, przekładając hełm spod prawego ramienia pod lewe — więc TO TUTAJ, TERAZ, zmniejsza matematyczne oczekiwanie redukcji mej lojalności?

— Zmniejsza, zmniejsza! — powiedział. A brat jego dodał, patrząc mi czule i zarazem badawczo w oczy: — Sam chyba czujesz…

— Faktycznie — burknąłem, nie bez zdziwienia konstatując, że mieli rację, oni czy ich komputer, w tych psychologicznych obliczeniach: bo moja złość na nich już znacznie zmalała.

Nad wyjściem na płytę kosmodromu zapalił się zielony sygnał, zarazem ozwały się wszystkie brzęczyki na znak, że defekt usunięto i mam znów pakować się do rakiety. Nie mówiąc już nic, zrobiłem zwrot w tył i ruszyłem w ich asyście, obmyślając po drodze pointę całej historii. Uprzedzam wypadki, ale skórom już zaczął, muszę skończyć. Kiedy opuściłem stacjonarną orbitę okołoziemską i figę mogli mi zrobić, zapytany, jak się czuję, odparłem, że doskonale, rozważam bowiem, czy nie skumać się z księżycowym państwem, żeby dać łupnia paru ziemskim znajomym. Jakże fałszywie zabrzmiał ich śmiech w moich słuchawkach…

Ale to było potem, po wycieczkach na pseudoksiężycowy poligon i po zwiedzaniu Gynandroics Corporation. Ta gigantyczna firma wyprzedziła już obrotami nawet International Business Machines, choć zrodziła się jako jej skromny ablegier. Muszę tu wyjaśnić,że Gynandroics wbrew potocznym mniemaniom nie produkuje żadnych robotów ani androidów, jeśli rozumieć pod nimi człekokształtne manekiny, obdarzone człekokształtną psychiką. Doskonałe symulowanie umysłowości człowieka jest prawie niemożliwe — owszem, komputery osiemdziesiątej generacji i wszystkich następnych są bardziej inteligentne od nas, ale ich życie umysłowe nie przypomina ludzkiego. Normalny człowiek jest istotą wysoce nielogiczną i w tym jego człowieczeństwo. To rozum, owszem, lecz silnie zanieczyszczony uprzedzeniami, emocjami i przeświadczeniami wyniesionymi z dzieciństwa czy z genów ojca i matki. Dlatego robot, podający się (na przykład przez telefon) za człowieka, dość łatwo może zostać zdemaskowany przez specjalistę. Mimo tej zasadniczej obiekcji osławiona SEX INDUSTRY produkowała dla wysondowania rynku krótkie serie tak zwanych S-DOLLS (jedni utrzymują, że szło o SEX DOLLS, lale do uprawiania miłości, inni zaś, że o SEDUCTIYE DOLLS — zalotne uwodnice, czy raczej uwodzące zalotnice z nowych tworzyw, tak spokrewnionych z biologicznymi, że używa się ich jako transplantatów skóry przy oparzeniach w chirurgii).Te femmes de compagnie nie chwyciły. Były zanadto LOGICZNE — za inteligentne, mówiąc po prostu — mężczyzna, obcujący z taką sawantką, popadał w kompleks niższości — no i za drogie. Ten, kogo było stać na taką konkubinę (najtańsze, madę in Japan, kosztowały powyżej 90 000 dolarów sztuka, nie licząc miejscowych opłat i podatku od luksusów), mógł wszak mieć tańsze romanse z naturalnymi partnerkami. Przewrót uczyniły na rynku dopiero zdalnice, czyli „pustawki”. Są to też lale, idealnie podobne do kobiet, ale „puste”, to znaczy bezmózgie. Nie jestem mizoginem i gdy mówię „bezmózgie”, nie powtarzam głupstw różnych Weiningerów, odmawiających płci pięknej rozumu, lecz mówię dosłownie: zdalnik jak i zdalnica to wszak manekiny, sterowane przez człowieka, a więc puste powłoki.

Przywdziawszy strój z mrowiem wszytych elektrod przywierających do skóry, każdy człowiek może się wcielić w zdalnika lub w zdalnice. Nikt nie wiedział, jakie wstrząsy wywoła ta technika w ludzkim życiu z erotyką na czele. I to poczynając od pożycia małżeńskiego a kończąc na najstarszym zawodzie świata. Powstały stąd nowe dylematy dla prawników. Prawo nie uznawało intymności, jakich się ktoś dopuszczał z tak zwaną sex doli, za zdradę dającą podstawę do rozwodu. Czy była wypchana, czy nadymana pompką rowerową, czy miała napęd przedni, czy tylny, przekładnię automatyczną albo biegi włączane ręcznie, nie miało znaczenia: o zdradzie nie było mowy tak samo, jakby ktoś żył z szufladą. Produkty teleferyczne zmusiły jednak prawo cywilne do rozstrzygania, czy osoba, która będąc w małżeńskim związku, zadaje się ze zdalnikiem albo zdalnica, popełnia tym samym zdradę, czy nie. Pojęcie „zdalnej zdrady” było gorąco dyskutowane w pismach fachowych i w prasie. Stanowiło to ledwie początek trudnych kwestii. Czy na przykład można zdradzić własną żonę z nią samą, ale młodszą niż aktualnie? Niejaki Adlai Groutzer zamówił w bostońskiej filii Gynandroics zdalnicę jako kopię własnej żony, gdy miała 21 lat, a nie 59, jak obecnie. Problem komplikowało to, że w 21 roku życia pani Ciroutzer nie była jeszcze panią Groutzer, ale żoną Jamesa Browna, z którym rozeszła się dwadzieścia lat później, by wyjść zu Groutzera. Sprawa wlokła się przez wszystkie instancje. Sądom przyszło ustalać, czy żona, która nie chce poruszać intymnie zdalnica, nabytą przez męża, odmawia mu tym samym pożycia małżeńskiego. Czy możliwy jest zdalny incest, sadyzm i masochizm. Jako też pederastia. Jakaś firma wypuściła serię manekinów, które można było, sięgając do skrzynki z częściami zastępczymi, przerabiać na damekiny, albo nawet na obojnaki. Japończycy eksportowali do Stanów i do Europy obojnaki po cenach dumpingowych: jednym ruchem ręki można było ustalić ich płeć (na zasadzie „tu wiata, tam wylata, aqua destilata”). Wśród klienteli Gynandroics było ponoć moc sędziwych prostytutek, które osobiście nie miały już szans uprawiania zawodu, lecz dysponując wieloletnią rutyną odznaczały się sterowniczym mistrzostwem. Rzecz jasna sprawy nie ograniczały się do erotycznych. Tak na przykład pewien dwunastoletni uczeń, ukarany złym stopniem przez nauczyciela za błędy ortograficzne w dyktandzie, użył atletycznie zbudowanego zdalnika, będącego własnością jego ojca, żeby zbić nauczyciela na kwaśne jabłko i pogruchotać mu wszystkie meble w mieszkaniu. Był to zdalnik zwany stróżem domowym. Sprzedaż tego modelu szła jak woda. Zdalnik ów, trzymany w budzie na terenie ogrodu owej rodziny, miał go strzec przed złodziejami. W tym celu ojciec chłopca kładł się spać w specjalnej piżamie z wszytymi elektrodami, a gdy urządzenie alarmowe sygnalizowało obecność postronnych w ogrodzie, mógł, nie wstając z łóżka, dać radę nawet kilku intruzom naraz jako zdalnik i przytrzymać ich do przybycia wezwanej policji. Syn zwędził ojcu piżamę podczas jego nieobecności. Na ulicach widziałem nieraz pikiety i demonstracje wymierzone w Gynandroics i w analogicznych wytwórców japońskich. Przeważały w nich kobiety. Ustawodawcy kilku ostatnich stanów USA, w których homoseksualizm pozostawał jeszcze karalnym deliktem, popadli w panikę, nie wiadomo było bowiem, czy pederasta, zakochany w normalnym mężczyźnie, popełnia taki delikt, kiedy nasyła tamtemu urokliwą zdalnicę, ażeby osobiście nią sterować. Powstawały nowe pojęcia, na przykład telemate — zdalna towarzyszka miłości, kochanka bądź żona. Kiedy Sąd Najwyższy uznał wreszcie za dopuszczalne, czyli należące do sfery relacji matrymonialnych, stosunki małżeńskie per procura (więc za pośrednictwem zdalnika) przy obopólnej zgodzie małżonków, wynikła sprawa Kuckermanów. On był komiwojażerem, ona zaś prowadziła zakład fryzjerski. Przebywali z sobą rzadko, ona nie mogła bowiem opuszczać zakładu, on zaś był wciąż w rozjazdach. Owszem, zgodzili się na upośrednienie swego związku, ale poszło o to, czy pośrednikiem ma być zdalnik-mąż, czy zdalnica zastępująca żonę. Sąsiad Kuckermanów ściągnął na siebie ich gniew, chcąc im bowiem z życzliwości dopomóc, sugerował, aby poszli na kompromis, używając pary teleferycznej: zdalny mąż ze zdalną żoną zdawali mu się salomonowym rozwiązaniem dylematu. Kuckermanowie uważali jednak ten pomysł za kretyński i obraźliwy. Pewno nie wiedzieli, że ich spór, po opublikowaniu w prasie, doprowadzi do zjawiska tak zwanej eskalacji teleferycznej: a to, ponieważ zdalnikowi też można nałożyć strój z elektrodami, ażeby powodował następnym zdalnikiem, i tak bez końca. Koncepcję tę podjął z entuzjazmem świat przestępczy. Podobnie bowiem, jak można łatwo wykryć nadajnik radiowy, można też ustalić, skąd jest sterowany konkretny zdalnik. Tym sposobem posługiwała się nagminnie policja przy dokonywanych teleferycznie włamaniach lub morderstwach. Gdy jednak sprawca zdalnik kierowany jest przez innego zdalnika pelengatorami, można dotrzeć do tego innego, a nim się go pochwyci, właściwy sprawca — człowiek zdąży już zerwać łączność radiową ze „środkowym” zdalnikiem i tym samym zatrzeć własny ślad. Katalogi TELEMATE CO. i (japońskie) firmy SONY — oferowały zdalników od liliputa do King-Konga oraz zdalnicę, odtwarzające w nieprześcigniony sposób słynne postaci historyczne, jak Nefretete, Kleopatrę, królową Nawarry, jako też współczesne gwiazdy filmowe. Żeby uniknąć procesów, związanych z tak zwanym „nadużyciem cielesnego podobieństwa”, każdy, kto pragnął mieć w szafie kopię First Lady USA czy żony sąsiada, korzystał z wysyłkowej sprzedaży takich kopii, uprzednio rozebranych na części składowe. Nabywca podług instrukcji montował sobie upragnioną Playmate w czterech ścianach domu. Podobno pojawili się nawet osobnicy cierpiący na tak zwany narcyzm, którzy nie kochając nikogo prócz siebie samych, zamawiali własne podobizny. Legislacja załamywała się pod brzemieniem bezliku nowych spraw, a zarazem jasne było, że nie można po prostu zabronić produkcji zdalników tak, jak zakazuje się produkcji bomb atomowych lub narkotyków osobom prywatnym, ponieważ zdalnictwo było już ogromnym przemysłem, pracującym zarówno dla gospodarki narodowej, jak techniki i nauki, włącznie z kosmonautyką. Tylko jako zdalnik mógł wszak człowiek wylądować na wielkich planetach w rodzaju Saturna czy Jowisza. Zdalników używano też do prac w górnictwie oraz w ratownictwie, często wysokogórskim, a także podczas trzęsień ziemi i przy innych katastrofach żywiołowych. Zdalnik był niezastąpiony przy eksperymentach groźnych dla życia, zwanych niszczącymi. Lunar Agency miała specjalny kontrakt z Gynandroics na zdalniki księżycowe. Niebawem miałem się dowiedzieć, że już próbowano ich używać w projekcie LEM (Lunar Efficient Missionary), ale z tyleż zagadkowymi, co katastrofalnymi wynikami.

Po halach montażowych Gynandroics oprowadzał mnie Paridon Sawekahu, główny inżynier. Musiałem się pilnować, bo mówił mi zwyczajem swego narodu po imieniu, a mnie się wciąż Paridon mylił z piramidonem. Byłem w towarzystwie Tottentanza i Blahousego. Inżynier Sawekahu uskarżał się na grad coraz to nowych prawnych restrykcji, które utrudniają firmie prace badawcze i rozwój nowych prototypów. W bankach na przykład założono powszechnie u wejść czujniki, które wykrywają zdalników, z czym byłoby jeszcze pół biedy. Banki obawiają się zdalnych grabieży, to zrozumiałe. Zamiast jednak urządzeń czysto alarmowych liczne banki używają termoindukcyjnych. Ledwie rozpoznany, przez zawartą w nim elektronikę, zdalnik podlega niewidzialnemu udarowi fal wysokiej częstotliwości. Spowodowany tym skok temperatury stapia jego przewody i obraca go w złom. Liczni nabywcy mają o to pretensje nie do banków, lecz do Gynandroics. Ponadto zdarzają się już niestety zamachy, nawet bombowe, na transporty zdalnie, zwłaszcza pięknych. Inżynier Paridon dał mi do zrozumienia, że jego firma podejrzewa ruch womans liberation o te akty terroru, ale na razie nie ma dowodów, umożliwiających wkroczenie na drogę sądową.

Zademonstrowano mi cały proces produkcji, poczynając od spawania ultralekkich szkieletów duralowych po oblewanie tego „chassis” masą ciałokształtną. Większość zdalnie produkuje się w ośmiu wymiarach, zwanych potocznie „kalibrami”. Wytwarzane podług indywidualnych zamówień są przeszło dwudziestokrotnie droższe. Zdalnik nie musi zresztą wcale być podobny do człowieka, lecz im bardziej będzie odeń różny budową, tym większe powstają trudności sterownicze. Ogon jest nader poręcznym zabezpieczeniem dla zdalników, pracujących na wielkiej wysokości, przy układaniu lin mostów wiszących czy kabli wysokiego napięcia, lecz człowiek nie ma czym zawiadywać chwytnym ogonem. Pojechaliśmy potem elektrycznym autkiem (ze względu na ogrom terenu) do składów, gdzie obejrzałem zdalniki planetarne i księżycowe. Im większa grawitacja, tym trudniejsze zadanie mają budowniczowie zdalnika, bo zbyt mały nie może wiele zdziałać, a zbyt wielki, obciążony dużymi silnikami, które go poruszają, za wiele waży. Wróciliśmy do hali końcowego montażu. Podczas kiedy doktor Wahatan z biur ONZ był Azjatą dyplomatą, z uśmiechem powściągliwie grzecznym, inżynier Paridon był Azjatą entuzjastą i jego sine wargi nie zamykały się, gdy ukazując świetne uzębienie śmiał się:

— Czy uwierzy pan, Yonie, na czym przewróciła się ekipa General Pedypulatrics ze swoimi robotami? Na dwunogim chodzie! Przewrócili się razem ze swoim prototypem, bo on wciąż się przewracał! Niezłe, co? Cha-cha-cha! Żyroskopy, przeciwwagi, sensory z double feed-back w podkolaniach — i nic nie pomagało. My oczywiście nie mamy żadnych problemów, wszak równowagę zdalnika utrzymuje człowiek!

Patrząc na biało-różane podobne do niemowlęcych ciała zdalnie, które z taśmy podejmowały po kolei podnośniki, tak że staliśmy pod szeregiem gołych dziewcząt, miarowo płynących nad naszymi głowami w stronę pakowni, bezwładnych, gdy ich długie, spadające włosy poruszały się i falowały jak żywe, spytałem Paridona, czy jest żonaty.

— Cha-cha-cha! Figlarz z pana! Yonie! Tak! Żonaty i dzieciaty. Oczywiście! Szewc nie chodzi w butach, które sam robi! Uważa pan? Ale naszym pracownikom oferujemy po sztuce rocznie w ramach premii. To dla nich doskonały interes!

— Jakim pracownikom? — spytałem. Hala była bezludna. Przy taśmach pracowały polakierowane na żółto, zielono i niebiesko roboty z wysięgnikami, podobne do wieloczłonowych, graniastych gąsienic.

— Cha-cha-cha! W biurach mamy jeszcze trochę ludzi. W sortowni, w kontroli technicznej i w pakowni też. O — wybrakowana sztuka! Z nogami coś nie tak. Krzywe! Czy pan Yon reflektuje na egzemplarz? Nieodpłatnie, na tydzień, możemy dostarczyć do domu?

— Nie, dziękuję — powiedziałem. — Na razie nie. Pigmalionizm nie jest w moim guście.

— Pigmalionizm? A — pigmalionizm! Bernard Shaw! Wiem! Oczywiście, rozumiem aluzję. W niektórych ludziach budzi to sprzeciw. Ale przyzna pan, że lepiej produkować damekiny niż karabiny, co? Produkcja dla pokoju. Mąkę love, not war! Prawda?

— Można mieć pewne zastrzeżenia — zauważyłem ogólnikowo. — Widziałem przed bramą pikiety.

— Tak. Problemy są. Zapewne! Zwykła kobieta nie może się równać ze zdalnicą. W życiu piękno jest wyjątkiem z reguły. U nas jest techniczną normą! Prawa rynku. Podaż regulowana popytem. Co robić: taki jest świat…

Obejrzeliśmy jeszcze ubieralnię, pełną szumiących sukien, bielizny, zaaferowanych dziewcząt z nożycami i krawieckimi metrami na szyjach, dziewcząt dość niepozornych, bo żywych, i pożegnaliśmy się z inżynierem Paridonem, który odprowadził nas na parking do auta. Tottentanz i Blahouse byli dziwnie milczący w drodze powrotnej. Ja też nie miałem ochoty na rozmowę. Dzień się jednak jeszcze nie skończył.

Wróciwszy do domu znalazłem w skrzynce na listy grubo wypchaną kopertę z książką o długim tytule: Dehumanization trend in weapon systems ofthe twentyfirst century or upside-down evolution. Nazwisko autora — Meslant — nic mi nie mówiło. Tom był ciężki, solidny, dużego formatu, pełen wykresów i tablic. Nie mając nic lepszego do roboty, siadłem w fotelu i zacząłem czytać. Nad wstępem, na pierwszej stronie, figurowało motto po niemiecku.

„Aus Angst und Not Das Heer war d tot”.

Eugen von Wahnzenstein Autor przedstawiał się jako biegły w najnowszej historii wojskowości. Historia ta — pisał — rozpościera się między dwoma aforystycznymi hasłami schyłku XX stulecia: FIF oraz LÓD, oznaczającymi FIRE AND FORGET na początku, a na końcu LET OTHERS DO. Ojcem nowożytnego pacyfizmu był dobrobyt, a matką — strach. Ich skrzyżowanie urodziło trend obezludnienia wojny. Coraz mniej ludzi chciało iść pod broń, a ten zanik bojowego ducha był wprost proporcjonalny do stopy życiowej. Młodzież bogatych państw miała szlachetną maksymę dulce et decorum est pro patria mori za reklamę morowej zarazy. Właśnie wtedy rozpoczął się spadek kosztów w przemyśle intelektronicznym. Elementy obliczeniowe, zwane CHIPS, zostały zastąpione przez produkty inżynierii genetycznej, zwane CORN. Nazywano je zbożem, bo pochodziły z hodowli sztucznych mikrobów, głównie SILICOBACTERIUM LOGICUM WIENERI nazwanego tak na cześć twórcy cybernetyki. Garść tych elementów kosztowała tyle, co garść prosa. Tak więc sztuczna inteligencja taniała, natomiast nowe generacje broni drożały w postępie geometrycznym. Samolot pierwszej wojny światowej kosztował tyle co auto, drugiej — tyle, co dwadzieścia aut; pod koniec stulecia kosztował już 600 razy więcej. Obliczano, że za 70 lat supermocarstwo będzie stać na 18 do 22 samolotów. W taki sposób — z przecięcia krzywej spadku kosztów inteligencji i krzywej wzrostu kosztów broni — wynikł trend obezludnienia wojsk. Armie poczęły z siły żywej zmieniać się w siłę martwą. Było to wówczas, gdy świat przeżył dwa ciężkie kryzysy. Pierwszy, kiedy ropa naftowa gwałtownie zdrożała, a drugi, kiedy niedługo potem tak samo nagle potaniała. Klasyczne prawa ekonomii rynkowej przestawały działać, lecz mało kto zdawał sobie sprawę z wymowy tego zjawiska, jak i z tego, że postać umundurowanego żołnierza, idącego w hełmie do ataku na bagnety, oddala się już, aby stanąć obok zakutych w stal średniowiecznych rycerzy. Wskutek myślowej bezwładności techników przez pewien czas wciąż jeszcze wytwarzano broń wielkogabarytową: czołgi, działa, transportery i inne maszyny bojowe, przeznaczone dla ludzi i wielkie nawet wówczas, kiedy mogły już iść w bój samodzielnie — bezludne. Lecz ta faza pancernej gigantomanii załamała się wnet i przeszła w fazę pośpiesznej miniaturyzacji. Dotąd wszystkie składowe uzbrojenia były przystosowane do człowieka: przykrojone do jego anatomii, aby mógł nimi skutecznie zabijać oraz do jego fizjologii, ażeby mógł być skutecznie zabijany.

Jak to zwykle bywa w dziejach, nikt nie rozumiał tego, co nadchodzi. Odkrycia, które miały się złączyć w DEHUMANIZATION TREND IN NEW WEAPON SYSTEMS, powstawały bowiem w bardzo odległych od siebie strefach nauki. Intelektronika wytworzyła tanie jak trawa mikrokalkulatory, a neuroentomologia rozgryzła wreszcie zagadkę owadów, które, jak pszczoły, żyją społecznie, pracują dla wspólnych celów i porozumiewają się własnym językiem, chociaż mózg człowieka jest 380 000 razy większy od układu nerwowego pszczoły. Szeregowemu żołnierzowi wystarczy zupełnie zmyślność pszczoły, byle odpowiednio przekształcona. Skuteczność bojowa i rozum to różne rzeczy, przynajmniej na polu walki. Głównym czynnikiem nacisku, miniaturyzującego broń, była bomba atomowa. Konieczność miniaturyzacji wynikała z prostych i znanych faktów — lecz spoczywały poza granicami wiedzy wojskowej czasu. Gdy przed 70 milionami lat ogromny meteor spadł na Ziemię i ochłodził jej klimat na wieki, bo szczątkami zaćmił atmosferę, katastrofa ta wybiła do nogi wielkie jaszczury, dinozaury, mało co zaszkodziła owadom i nie tknęła nawet bakterii. Wymowa paleontologii była jednoznaczna: im większa jest działająca moc destrukcyjna, tym mniejsze układy potrafią się jej wymknąć. Bomba atomowa wymagała rozsypki zarówno żołnierza, jak armii. Pomysł zmniejszenia żołnierza do mrówki nie mógł jednak poza fantazją znaleźć wyrazu w XX wieku. Toż człowieka ani nie rozproszysz, ani nie zredukujesz w wymiarach. Myślało się wtedy o żołnierzach-automatach, mając na uwadze człekokształtne roboty, choć już podówczas był to naiwny anachronizm. Wszak przemysł ulegał obezludnieniu, lecz roboty, co zastępowały robotników przy taśmach produkcji aut, nie były człekokształtne. Stanowiły wybiórcze powiększenie fragmentów człowieka: jako mózg z olbrzymią stalową garścią, jako mózg z oczami i kułakiem, jako zmysły i ręce. Lecz pod zagrożeniem atomowym nie można było przenieść na pola bitew wielkich robotów. Tak poczęły powstawać radioaktywne synsekty (syntetyczne insekty), ceramiczne skorupiaki, żmije i dżdżownice z tytanu, zdolne wkopać się w ziemię i wyleźć z niej po wybuchu atomowym. Latające synsekty były jakby stopieniem samolotu, lotnika i jego pocisków w jedną mikroskopijną całość. Zarazem operacyjną jednostką stawała się mikroarmia, przedstawiająca siłę bojową tylko jako całość, podobnie jak tylko cały rój pszczół jest samodzielną jednostką przeżywającą, natomiast pojedyncza pszczoła jest niczym. Powstawały więc mikroarmie wielu typów, oparte na dwu przeciwstawnych zasadach. Podług zasady samodzielności armia taka działała jak wojenny pochód mrówek, jak fala zarazków albo jak rój szerszeni. Podług zasady telotopizmu mikroarmia była jedynie olbrzymim lecącym czy pełznącym zbiorem elementów automontażu: podług taktycznej albo i strategicznej potrzeby zmierzała do celu w silnym rozproszeniu, aby dopiero u niego zewrzeć się w zaprogramowaną uprzednio całość. Było to tak, jakby urządzenia bojowe nie wychodziły z fabryk w ostatecznym kształcie, lecz jako pół— albo ćwierćprodukty, zdolne zewrzeć się w maszynę bojową tuż przed trafieniem w cel. Armie te zwano też samozwornymi. Najprostszym przykładem była autodyspersyjna broń atomowa. Wystrzeloną rakietę (ICBM) z głowicą nuklearną można wyśledzić — z Kosmosu satelitarnym nadzorem i z Ziemi radarami. Lecz nie można wyśledzić gigantycznych chmur mikrocząstek w silnej dyspersji, niosących uran czy pluton, które się w masę krytyczną zwierają u celu — czy będzie nim fabryka, czy nieprzyjacielskie miasto.

Przez pewien czas stare i nowe rodzaje broni współistniały: lecz masywny, ciężki sprzęt wojenny uległ ostatecznie i szybko atakom mikrobroni. Była przecież omalże niewidzialna. Jak zarazki wnikają chyłkiem do organizmu zwierzęcia, by zabić je od wewnątrz, tak martwe, sztuczne mikroby podług nadanych im tropizmów penetrowały lufy dział, komory nabojowe, silniki czołgów, samolotów, przeżerały metal lub docierając do ładunków prochowych, wysadzały je w powietrze. Cóż mógł począć najdzielniejszy, obwieszony granatami żołnierz, wobec mikroskopijnego, martwego przeciwnika? Mógł tyle samo co lekarz, który by chciał walczyć z bakteriami cholery młotem. Wśród chmar mikrobroni, samonawodzącej się na zaprogramowane cele, biotropicznej, jako iż zabijała wszystko co żywe, człowiek w mundurze był bezradny niczym rzymski legionista z tarczą i mieczem pod gradem kuł.

Już w XX wieku taktyka walki w szykach zwartych ustąpiła miejsca rozproszeniu wojsk, które poszły w wojnie ruchomej w dalszą rozsypkę. Lecz i wtedy jeszcze nadal istniały linie frontów. Teraz i one znikły. Mikroarmie z łatwością przenikały przez pasy obrony i dostawały się na głębokie tyły nieprzyjaciela. Tymczasem wielkokalibrowa broń nuklearna okazywała się coraz jawniej bezsilna: jej użycie po prostu się nie opłacało. Efektywność zwalczania zarazy wirusowej termojądrowymi bombami musi być znikoma. Ponadto koszt pocisku nie może być znacznie większy od wartości niszczonego nim celu. Nie poluje się krążownikami na pijawki.

Najtrudniejszym zadaniem bezludnego etapu zmagań człowieka z sobą samym okazało się odróżnianie wroga od swojaka. Zadanie to, zwane już dawniej FOF (Friend Or Foe), rozstrzygały niegdyś systemy elektroniki, pracujące podług reguły hasła i odzewu. Zapytany falami radiowymi, samolot czy pocisk sarn, swym nadajnikiem, odpowiadał należycie lub był atakowany jako wrogi. Ta metoda dwudziestowieczna uległa anachronizacji. Nowi zbrojmistrze zapożyczali się w państwie życia, u roślin, bakterii i zwierząt. Rozpoznanie powtarzało sposoby żywych gatunków: ich immunologii, walki antygenu z przeciwciałem, tropizmów, ale także mimikry, barw ochronnych, kamuflażu i maskowania. Martwa mikrobroń nieraz udawała niewinne drobnoustroje czy nawet puszek roślin, ich pyłki, lecz pod tą powłoką kryła śmiercionośną, erozyjną treść. Rosło też znaczenie starć informacyjnych — nie w rozumieniu propagandy, lecz wdzierania się w łączność nieprzyjacielską, aby ją porazić lub — tak przy nalotach nuklearnej szarańczy — zmusić do przedwczesnego zwarcia się w masę krytyczną i tym samym nie dopuścić do bronionego celu. Autor książki opisywał karalucha, który był prototypem pewnych mikrożołnierzy. Karaluch ten ma na odwłoku parę cieniutkich włosków. Gdy ugną się od drgnienia powietrza, karaluch rzuca się do ucieczki, gdyż czujniki te są krótko zwarte z jego tylnym zwojem nerwowym, odróżniającym niewinny powiew wiatru od drgnięć wywołanych przez napastnika.

Zagłębiony w lekturze, ze współczuciem myślałem o prawych miłośnikach munduru, sztandaru i odznaczeń bojowych za dzielność. Ta nowa era wojenna musiała być dla nich jedną hańbą, obrazą ich wzniosłych ideałów. Autor zwał przemiany „ewolucją postawioną do góry nogami” (upside-down), bo w przyrodzie na początku powstały ustroje mikroskopijne, które powoli przekształcały się w gatunki coraz większych, w militarnej ewolucji natomiast panował trend odwrotny — mikrominiaturyzacyjny, a jednocześnie wielki mózg ludzki zastępowały symulaty nerwowych gangliów owadzich. Mikroarmie powstawały dwufazowo. W pierwszej fazie projektantami i budowniczymi bezludnych broni byli jeszcze ludzie. W drugiej fazie martwe dywizje koncypowały, poddawały bojowym próbom i kierowały do masowej produkcji tak samo martwe systemy komputerowe. Ludzi usunęło najpierw z wojska, a potem z przemyski zbrojeniowego zjawisko tak zwanej „socjointegracyjnej degeneracji”. Degeneracji uległ pojedynczy żołnierz: stawał się wszak coraz mniejszy i przez to coraz prostszy. Na koniec miał tyle rozumu co mrówka lub termit. Lecz tym większą rolę przejmował socjalny zbiór mini-bojowników. Martwa armia była daleko bardziej złożona od ula czy mrowiska i pod tym względem odpowiadała raczej wielkim biotopom przyrody, czyli piramidom gatunków, trwającym w subtelnej równowadze konkurencji, antagonizmu i symbiozy. Łatwo pojąć, że sierżant czy kapral nie mieli już w tym wojsku nic do roboty. Wszak dla ogarnięcia całości, choćby tylko przy inspekcji wojsk, a nie przy dowodzeniu, nie wystarczał nawet rozum całego uniwersytetu. Toteż korpusy oficerskie, obok ubogich państw Trzeciego Świata, wyszły najgorzej na wielkich militarnych przewrotach XXI wieku. Bezwzględny napór trendu obezludniającego armie zniszczył piękne tradycje manewrów, zmian warty, szermierki, paradnych mundurów, musztry i raportów. Przez jakiś czas, niezbyt długi niestety, dało się jeszcze zawarować dla ludzi wysokie szarże dowódcze, ze sztabowymi na czele, lecz niezbyt długo. Strategiczno-obliczeniowa wyższość skomputeryzowanych eszelonów dowodzenia poraziła na koniec bezrobociem najtęższych wodzów, włącznie z marszałkami. Dywan wstążek orderowych na piersi nie uchronił i najznamienitszych sztabowców przed wczesną rentą.Powstał wtedy opozycyjny ruch oporu zawodowych kadr oficerskich, które w desperacji bezrobocia — gdyż byli to oficerowie zawodowi — schodziły do terrorystycznego podziemia. Zaiste obmierzłą złośliwością dziejów było porażenie tych insurekcji — mikroszpiegami i mini-policją, zbudowaną na zasadzie wspomnianego karalucha, jako że jego bojowości nie porażał ani mrok, ani mgła, ani dowolne postaci mylącego kamuflażu, stosowane przez zrozpaczonych tradycjonalistów, wiernych ideom Achillesa i Clausewitza.

Co do państw biednych, mogły wojować już tylko po staremu, siłą żywą, a to znaczy — tylko z tak samo anachronicznie stojącym przeciwnikiem. Kto nie miał się za co zautomatyzować militarnie, musiał siedzieć cicho jak mysz pod miotłą.

Lecz i bogatym państwom nie żyło się teraz przyjemnie. Uprawiana po staremu gra polityczna uległa porażeniu.Już od dość dawna nie wy raźniej ąca granica między wojną a pokojem zatarła się do reszty. Dwudziesty wiek zniszczył ceremonialną rytualizację wypowiadania wojny, wprowadził pojęcia piątej kolumny, masowego sabotażu, wojny zimnej i wojny per procura, a był to tylko zaczątek dalszego zacierania różnic. Przetargi na konferencjach rozbrojeniowych zmierzały nie tylko do porozumienia, do ustanowienia równowagi sił, ale i do wykrycia słabych oraz silnych stron przeciwnika. Świat z dwuczłonową alternatywą — wojny albo pokoju — przemienił się w świat wojny, co była pokojem i pokoju, który był wojną. W pierwszej fazie dominowała wielozakresowa dywersja pod maską oficjalnie głoszonego pokoju. Dywersja ta penetrowała ruchy polityczne, religijne i społeczne nawet tak zacne i niewinne jak ruch obrony środowiska życiowego przed skażeniami, podgryzała kulturę, środki masowego przekazu, wyzyskiwała iluzje młodzieży i tradycyjne postawy starców. W drugiej fazie spotęgowała się dywersja kryptomilitarna, aż do niepoznaki równa działaniem wojnie, tyle że była to wojna nierozpoznawalna. Kwaśne deszcze, padające, gdy spalany a zasiarczony węgiel dymami obracał chmury w rozcieńczony kwas siarkowy, znał już wiek dwudziesty. Przyszły deszcze tak żrące, że niszczyły pokrycia dachów, fabryk, drogi, przewody elektryczne, a zarazem niepodobna było ustalić, czy są dziełem zatrutej przyrody, czy wroga, ślącego jadowite chmury należycie skierowanym wiatrem. Tak stawało się ze wszystkim. Masowo padały zwierzęta hodowlane — ale czy te epizootie były naturalne, czy intencjonalne? Sztorm, zatapiający wybrzeża — losowy, jak ongiś, czy od umiejętnego pchnięcia, nad oceanem, cyklonów? Posucha — zwykła, choć zgubna — czy też spowodowana tajnym przemieszczaniem powietrznych mas, brzemiennych deszczowymi chmurami? Klimatyczno-meteoro-logiczne kontrwywiady, szpiegostwo sejsmiczne, zwiadowcze służby epidemiologów, wreszcie — genetyków i nawet hydrografów miały pełne ręce roboty. Coraz większa część światowej nauki ulegała wessaniu w wojskowe służby różnicowego rozpoznania, a zarazem rezultaty badań śledczo-zwiadowczych stawały się coraz mniej klarowne. Wykrycie dywersantów było dziecinną zabawką, póki byli ludźmi. Gdy jednak przyszło posądzać o dywersję huragan, gradobicie, zarazę uprawnych roślin, wymieranie bydła, wzrost śmiertelności noworodków i zachorowalności na nowotwory, a wreszcie nawet upadki meteorów (myśl o nawodzeniu asteroidów na terytorium antagonisty powstała jeszcze w XX wieku) — życie stało się nie do zniesienia. I to nie tylko życie szarych ludzi, lecz mężów stanu, bezradnych, skołowanych, skoro nie mogli się niczego pewnego dowiedzieć od nie mniej skołowanych doradców. Do wykładów na akademiach wojskowych włączono wtedy takie nowe dyscypliny jak kryptoofensywne i kryptodefensywne strategie i taktyki, jak kryptologię re-kontrwywiadów (to jest mamienia i oszukiwania kontrwywiadów w następnej potędze), jak kryptografia, enigmatyka polowa, a wreszcie KRYPTOKRYPTYKA, która w tajny sposób przedstawiała tajne zastosowanie tajnych broni, nieod-różnialnych od niewinnych zjawisk przyrody.

Zatarły się fronty i rozgraniczenia wielkich i małych antagonizmów. Aby oczernić drugą stronę w opinii własnego społeczeństwa, specjalne służby produkowały falsyfikaty żywiołowych katastrof na swoim terytorium, o takich cechach, ażeby ich nienaturalność biła w oczy. Dowiedziono, iż pewne bogate państwa, świadcząc pomoc uboższym, dodawały do sprzedawanych (dość tanio) zasobów zboża, kukurydzy czy kakao — jako domieszek — pewnych środków, osłabiających potencję seksualną. Była to więc tajna wojna natalistyczna. Pokój stał się wojną, a wojna — pokojem. Choć katastrofalne skutki tego trendu w dalszym rozwoju były oczywiste — jako obustronne zwycięstwo równe obustronnej klęsce — politycy nadal robili swoje, dbając o przychylność wyborców, obiecując coraz mgliściej coraz korzystniejszy obrót rzeczy w niedalekiej przyszłości, coraz mniej zdolni wpływać na bieg realnego świata. Wojna była pokojem nie od totalitarnych knowań, jak to sobie kiedyś wystawiał Orwell, lecz od stanu technologii, zacierającej granice między naturalnym i sztucznym zjawiskiem każdej dziedziny, każdej części ludzkiego świata i jego otoczenia, nie inaczej bowiem działo się i w przestrzeni kosmicznej.

Tam, pisał autor DEHUMANIZATION TREND IN WEAPON SYSTEMS OF THE TWENTY FIRST CENTURY, gdzie nie ma różnic ani między białkiem naturalnym i sztucznym, ani między naturalną i sztuczną inteligencją, nieszczęść, które mają rozmyślnych sprawców, nie można odróżnić od nie zawinionych przez nikogo. Jak światło wciągnięte siłami ciążenia, wpadłszy w głąb Czarnej Gwiezdnej Dziury, nie może się już wydostać z grawitacyjnej pułapki, tak ludzkość, wciągana siłami antagonizmów w głąb tajemnic materii, wpadła w pułapkę technologiczną. O inwestowaniu wszystkich sił w nowe prze-zbrojenie nie decydowały już rządy, mężowie stanu, zamierzenia sztabów generalnych, interesy monopoli czy innych grup nacisku, lecz — coraz potężniej — lęk, że na odkrycia i techniki, dające przewagę, natrafi, jako pierwsza, Druga Strona. Sparaliżowało to ostatecznie tradycyjną politykę. Negocjatorzy nie mogli już niczego wynegocjować, ponieważ ich dobra wola — odstąpienia od Nowej Broni — oznaczała, dla drugiej strony, że widać mają już w zanadrzu broń jeszcze nowszą. Trafiłem na matematyczny wzór teorii konfliktów, który pokazywał, czemu dalsze konferencje rozbrojeniowe nie mogły dać żadnego efektu. Na takich konferencjach zapadają określone decyzje. Otóż kiedy czas podejmowania decyzji jest dłuższy aniżeli czas powstawania takich innowacji, które zmieniają radykalnie stan podległy decydowaniu, decyzja staje się anachronizmem przy jej podjęciu. W każdym „dziś” przychodzi decydować o tym, co było wczoraj. Decydowanie przesuwa się z teraźniejszości w przeszłość i tym samym staje się grą pustych pozorów. To właśnie wymusiło na mocarstwach porozumienie genewskie jako Księżycowy Exodus Zbrojeń. Świat odetchnął i wydobrzał nie na długo, bo strach powrócił — teraz jako widmo bezludnej inwazji Księżyca skierowanej na Ziemię. Toteż nie było pilniejszego zadania nad postawienie diagnozy zagadce Księżyca.

Tymi słowami zamykał się rozdział. Do końca książki pozostało jeszcze kilkanaście kartek, ale nie mogłem ich otworzyć. Były jak gdyby sklejone. Pomyślałem zrazu, że zwarły się od kropli introligatorskiego kleju. Próbowałem odlepić następną stronę tak i owak, wreszcie wziąłem do pomocy nóż i ostrożnie wsunąłem go między zlepione stronice. Pierwsza zdawała się nie zadrukowana, ale tam, gdzie dotknęło jej ostrze noża, wystąpiły litery. Potarłem papier nożem i wywołałem tym na papierze napis: „Czy jesteś gotów wziąć na siebie to brzemię? Jeśli nie, włóż na powrót książkę do skrzynki! Jeśli tak, otwórz następną stronę!” Rozciąłem ją. — Była czysta. Przesunąłem po niej z góry na dół klingą noża. Ukazało się osiem cyfr, zgrupowanych po dwie, przedzielonych kreseczkami, jak numer telefonu. Rozdzieliłem dalsze kartki, ale nie ^ było na nich nic. Szczególny sposób werbowania Zbawców Świata! — pomyślałem. Zarazem rysowało mi się już mgliście w głowie to, czego mogłem oczekiwać. Zamknąłem książkę, ale otwarła się sama na stronie z wyraźnie wydrukowanymi cyframi. Nie pozostawało nic innego, jak wziąć słuchawkę i nakręcić numer.

Загрузка...