V. Lunar Efficient Missionary

Start przesuwano osiem razy. Podczas odliczania ujawniały się awarie. Raz wysiadła klimatyzacja, raz rezerwowy komputer zameldował zwarcie, którego nie było, raz było zwarcie, którego nie przekazał kontroli główny komputer, a przy dziesiątym count-down, kiedy już wyglądało na to, że polecę, odmówił posłuszeństwa LEM numer siedem. Leżałem opatulony i obandażowany czepliwymi taśmami z tysiącem sensorów jak mumia faraona w sarkofagu, w zamkniętym hełmie, z laryngofonem u krtani i z rurką pojemnika soku pomarańczowego w ustach, z jedną dłonią na dźwigni awaryjnego wyrzutnika a z drugą na rękojeści sterów, usiłując myśleć o rzeczach miłych i odległych, żeby nie tłukło mi się serce, obserwowane przez ośmiu kontrolerów na ekranach wraz z ciśnieniem krwi, napięciem mięśni, wydzielaniem potu, ruchami gałek ocznych oraz elektryczną przewodliwością ciała, które zdradza, w jakim strachu przebywa dzielny astronauta, czekając na sakramentalne ZERO i na grzmot, co ma mnie pchnąć w górę, lecz za każdym razem dochodził mnie, poprzedzony soczystym przekleństwem, głos Wivitcha, głównego koordynatora, powtarzający STOP! STOP! STOP! Nie wiem, czy winne były moje uszy, czy coś nie grało w mikrofonach, ale jego głos dudnił jak w pustej beczce, lecz nawet o tym nie wspomniałem wiedząc, że jeśli pisnę słowo, wezmą się do badania akustyki hehnu, przyciągnąwszy speców od rezonansu i będzie to trwało w nieskończoność.

Ostatnia awaria, nazwana przez techników obsługi buntem LEMa, była rzeczywiście zaskakująca i idiotyczna, bo pod wpływem impulsów kontroli, które miały tylko sprawdzić jego wszystkie agregaty, zaczął się ruszać i zamiast zamrzeć po wyłączeniu, zadygotał i zebrało mu się na wstawanie. Jak nieprzytomny bałwan zaczął się szamotać z mocującymi pasami, omal nie rozerwał tej uprzęży, chociaż po kolei wyłączali wszystkie przewody zasilania i nie wiedzieli, skąd mu się to bierze. Był to ponoć jakiś uciek czy przeciek prądów. Impedancja, kapacitancja, rezystancja. Kiedy technicy nie wiedzą, co się dzieje, bogactwem słownictwa dorównują lekarzom przy konsylium nad beznadziejnym przypadkiem. Jak wiadomo, jeśli cokolwiek może się zepsuć, na pewno się kiedyś zepsuje, a w systemie złożonym z dwustu dziewięćdziesięciu ośmiu tysięcy głównych obwodów i scalonych bloków żadne dublowanie nie daje stuprocentowej pewności. Stuprocentową pewność, powiedział Halevala, starszy technik obsługi, daje tylko nieboszczyk, tę mianowicie, że nie wstanie. Halevala lubił mówić, że Pan Bóg, stwarzając świat, nie wziął pod uwagę statystyki i dlatego, kiedy zaczęły się awarie, i to już w raju, użył cudów, ale było za późno, bo nawet cuda nie pomogły. Zirytowany Wivitch żądał, żeby Dyrektor usunął Halevalę, który przynosi nam pecha.; Dyrektor wierzył w pecha, ale rada naukowa, do której odwołał się Finlandczyk, nie wierzyła, więc został na swoim stanowisku. W takiej atmosferze szykowałem się do misji księżycowej.

Nie wątpiłem, że i nad Księżycem coś nawali, choć symulacje, kontrole i obliczenia powtarzano do upadłego. Byłem tylko ciekaw, kiedy to nastąpi i w jaki kompot wówczas wpadnę. Gdy wszystko grało raz jak złoto, sam przerwałem count-down, bo zbyt silnie zabandażowana lewa noga zaczęła mi mrowić, i jak zmartwychwstały w grobowcu faraon przez fonię kłóciłem się z Wivitchem, który twierdził, że samo zaraz mi przejdzie i że nie można zbytnio poluzować tych bandaży. Uparłem się jednak i musieli mnie przez półtorej godziny wypakowywać i wyłuskiwać ze wszystkich kokonów. Okazało się, że ktoś — ale naturalnie nikt się nie przyznał — pomógł sobie przy zaciąganiu zaczepów dzyndzołkiem, którego używa się do nabijania i czyszczenia fajki i zostawił go pod taśmą opasującą moje podkolanie. Z litości poprosiłem, żeby nie wszczęli dochodzenia, chociaż domyślałem się, kto był winien, bo wiedziałem kto z moich opiekunów pali fajkę. W niezwykle sensacyjnych opowieściach o podróżach do gwiazd nigdy się takie rzeczy nie zdarzają. Nigdy się w nich nie przytrafia, żeby choć napchany odpowiednimi środkami, astronauta pojechał do Rygi albo żeby obsunęła mu się nasadka pojemnika służącego folgowaniu naturalnym potrzebom fizjologicznym, przez co człowiek może nie tylko się obsiusiać, ale i napełnić siuśkami skafander. To właśnie zdarzyło się pierwszemu amerykańskiemu astronaucie podczas lotu suborbitalnego, lecz ze zrozumiałych historyczno-patriotycznych względów NASA przemilczała ów fakt przed prasą, a gdy się do niej na koniec dostał, nikogo już astronautyka nie interesowała.

Im bardziej się starają, im bardziej dbają o człowieka, tym bardziej prawdopodobne, że jakiś zaplątany kabelek będzie pił pod pachą, sprzączka wciśnie się gdzie nie trzeba i można zwariować od łaskotek. Kiedy zaproponowałem raz, aby w skafandrze umieszczono sterowane odpowiednio z zewnątrz drapaczki, wszyscy uznali to za kawał i śmiali się oprócz rutynowanych astronautów, ci bowiem wiedzieli, o czy mówię. To ja wykryłem Prawo Tichego, powiadające, że jako pierwsza zaczyna świerzbić i łaskotać ta część ciała, w którą żadnym sposobem nie można się podrapać. Łaskotki te ustają dopiero, gdy następuje jakaś poważniejsza awaria, wtedy bowiem włosy stają dęba, mrowie leci po skórze, a resztę robią zimne poty, co biją na człowieka. Jest to najświętsza prawda, lecz Autorytety uznały, że nie wolno o tym mówić, bo to się źle rymuje z Wielkimi Krokami Człowieka Zmierzającego do Gwiazd. Ładnie by Armstrong wyglądał, gdyby schodząc po szczebelkach tego pierwszego LEMa zamiast o tych Wielkich Krokach zauważył, że łaskoczą go gacie, bo się obsunęły. Zawsze uważałem, że panowie kontrolerzy lotu, którzy siedzą wygodnie rozwaleni w fotelach i popijając piwo z puszek, dają zrobionemu w mumię astronaucie dobre rady, jako też użyczają mu słów zachęty i pokrzepienia, powinni najpierw sami położyć się na jego miejscu.

Ostatnie dwa tygodnie spędzone w bazie były przykre. Doszło do nowych zamachów na Ijona Tichego. Nawet po przygodzie z fałszywą Marylin Monroe nie powiedziano mi, że przychodzące do mnie listy bada uprzednio specjalna aparatura do rozbrajania korespondencji. Balistyka epistolarna, jak ją zwą specjaliści, jest już tak rozwinięta, że ładunek, zdolny rozerwać adresata na kawałki, może tkwić między kartkami złożonych we dwoje pozdrowień gwiazdkowych lub, żeby było zabawniej, urodzinowych życzeń szczęścia i zdrowia. Dopiero po śmiercionośnym liście profesora Tarantogi, który omal nie wyprawił mnie na tamten świat, i po awanturze, jaką wtedy zrobiłem, pokazano mi tę maszynę, w pancernym pomieszczeniu ze specjalnymi, skośnie ustawionymi blokami stali, co mają gasić udar eksplozji. Listy otwiera się zdalnymi chwytnikami i to po uprzednim prześwietleniu promieniami Roentgena oraz ultradźwiękiem, żeby urządzenie spłonkowe wybuchło, jeśli jest w kopercie. Ten list wcale jednak nie wybuchnął i naprawdę napisał go Tarantoga, więc mi go przynieśli, a uszedłem cało dzięki subtelnemu zmysłowi powonienia. List pachniał bowiem jakby rezedą czy lawendą, co wydało mi się dziwne, wręcz podejrzane, Tarantoga jest bowiem ostatnim człowiekiem, gotowym słać wonną korespondencję. Kiedy więc rzuciwszy okiem na słowa „Kochany Ijonie”, zacząłem się śmiać, pojąłem w lot, iż śmieję się, chociaż wcale nie jest mi wesoło, a posiadając nadzwyczaj wysoką inteligencję, nie śmieję się nigdy jak idiota bez powodu, mój śmiech nie jest zatem naturalny. Zrobiłem na wszelki wypadek nader roztropną rzecz, wepchnąłem mianowicie list pod szklaną płytę, przykrywającą moje biurko, żeby czytać przez szkło. Dzięki Bogu miałem też właśnie katar. Wysiąkałem więc nos. Rada Naukowa rozważała potem, czy siąkałem odruchowo, czy przez momentalną konkluzję detektywistyczną, bo sam nie byłem pewien co i jak. W każdym razie tylko przez to wchłonąłem niezwykle małą dawkę preparatu, jakim nasycono ów list. Był to całkiem nowy preparat. Śmiech jaki wzbudzał, stanowił tylko uwerturę do czkawki tak uporczywej, że ustawała dopiero pod głęboką narkozą. Od razu zatelefonowałem do Lohengrina, który sądził zrazu, że robię jakieś głupie kawały, bo mówiąc do niego zrywałem boki ze śmiechu. Z neurologicznego stanowiska śmiech jest pierwszym stopniem czkawki. W końcu rzecz się wyjaśniła, list zabrało dwu facetów w maskach do laboratorium, a doktor Lopez i jego koledzy zaczęli mnie ratować czystym tlenem i kiedy już tylko chichotałem, zmusili mnie do czytania wszystkich wstępnych artykułów w gazetach tego i poprzedniego dnia. Nie miałem najmniejszego pojęcia, że pod moją nieobecność prasa, podobnie jak telewizja, rozpadła się na dwoje. Są gazety oraz programy nadające wszystko jak leci i są takie, co przynoszą wyłącznie dobre wiadomości. Mnie karmiono dotąd tymi drugimi i dlatego odnosiłem w bazie wrażenie, że świat naprawdę wypiękniał po zawarciu traktatów genewskich. Można było wszak sądzić, że przynajmniej pacyfiści czują się już w pełni usatysfakcjonowani, ale gdzie tam. Ó duchu nowych czasów mogła zaświadczyć książka, którą pożyczył mi raz doktor Lopez. Autor dowodził, że Jezus był dywersantem, nasłanym, żeby przez mącenie miłością bliźniego doprowadzić do rozpadu żydowskiej jedności podług reguły divide et impera, co się udało, oraz do zagłady rzymskiego cesarstwa, co też się powiodło, tyle że trochę później. Sam Jezus nie miał najbledszego wyobrażenia o tym, że jest dywersantem i apostołowie też nic nie wiedzieli, działając w najlepszych intencjach, wszelako wiadomo, c o jest wybrukowane takimi właśnie intencjami. Ten autor, którego nazwisko niestety zapomniałem, utrzymywał, że każdego, kto głosi miłość bliźniego i pokój ludziom dobrej woli, trzeba od razu zaprowadzić na najbliższy komisariat policji, żeby ustalić, kto się za tym naprawdę ukrywa. Nic zatem dziwnego, że pacyfiści już się przekwalifikowali. Część objęła akcją protestacyjną straszny los smacznych zwierząt. Mimo to konsumpcja kotletów ani wędlin nie spadła. Inni głosili potrzebę bratania się ze wszystkim, co żyje, a w niemieckim Bundestagu zdobyła osiemnaście miejsc partia probakteryjna głosząca, że mikroby mają akurat takie samo prawo do istnienia jak my, więc nie wolno ich mordować lekarstwami, trzeba je natomiast przestrajać genetycznie, czyli obłaskawiać, żeby zaczęły się żywić zamiast ludźmi czymś innym. Powszechna życzliwość wprost szalała. Nie było jedynie zgody w kwestii, kto stoi na przeszkodzie jej rozprzestrzenianiu się, oprócz zgody na to, że wrogów życzliwości i dobroci należy wykańczać. U Tarantogi widziałem ciekawą nową encyklopedię, mianowicie Leksykon strachu. Dawniej, jak wyjaśniała ta księga, strach miał źródło w Nadprzyrodzonym: w czarach, urokach, jędzach z Łysej Góry, w heretykach, ateistach, czarnych magiach, demonach, duszach pokutujących, w rozwiązłym życiu, w abstrakcyjnej sztuce, w wieprzowinie, natomiast w epoce przemysłowej przeprowadził się do jej produktów. Nowy strach oskarżał o zgubne działanie pomidory (wywołują raka), aspirynę (wypala dziury w żołądku), kawę (rodzą się po niej garbate dzieci), masło (wiadomo — skleroza), herbatę, cukier, auta, telewizję, dyskoteki, pornografię, ascezę, środki antykoncepcyjne, naukę, papierosy, elektrownie atomowe oraz wyższe wykształcenie. Wcalem się nie dziwił powodzeniu tej encyklopedii. Profesor Tarantoga uważa, że ludziom trzeba dwóch rzeczy. Po pierwsze odpowiedzi na pytanie KTO, a po drugie na pytanie CO. Przy pierwszym pytaniu chodzi o to, KTO jest wszystkiemu winien. Odpowiedź ma być krótka, wskazująca, jasna i wyraźna. Po wtóre, ludziom potrzebne jest to, CO stanowi tajemnicę. Już od dwustu lat uczeni irytowali wszystkich tym, że wiedzieli zawsze więcej i lepiej. Jakże miło ich ujrzeć bezradnych wobec trójkąta bermudzkiego, latających talerzy, duchowego życia roślin, czy to nie satysfakcjonuje, gdy prosta paryżanka w klimakterze zna całą przyszłość polityczną świata, natomiast profesorowie są w tym ciemni jak tabaka w rogu.

Ludzie, powiada Tarantoga, wierzą w to, w co chcą wierzyć. Wziąć choćby taki rozkwit astrologii. Astronomowie, którzy na zdrowy rozum powinni o gwiazdach wiedzieć więcej niż wszyscy inni ludzie razem wzięci, twierdzą, że gwiazdy mają nas gdzieś. Są to olbrzymie kule rozżarzonych gazów, kręcące się od początku świata i związek ich z naszym losem jest na pewno znacznie mniejszy niż skórki od banana, na której można się pośliznąć i złamać nogę. Jednakowoż nikt nie interesuje się skórkami bananów, natomiast poważne pisma ogłaszają astrologiczne horoskopy i są nawet kieszonkowe komputerki, które można przed dokonaniem giełdowej transakcji spytać, czy gwiazdy jej sprzyjają. Ten, kto głosi, że łupina owocu może wywrzeć większy wpływ na los człowieka aniżeli wszystkie planety z gwiazdami razem wzięte, nie będzie wysłuchany. Facet przyszedł na świat, ponieważ jego rodziciel nie wycofał się, aby tak rzec, w porę, i przez to właśnie został jego rodzicielem. Jego rodzicielka, widząc co się stało, brała chininę, skakała równymi nogami z szafy na podłogę, ale to jakoś nie pomogło. Facet pojawia się więc, kończy jakąś szkołę i pracuje w sklepie z szelkami, na poczcie lub w biurze meldunkowym. Naraz dowiaduje się, że jest całkiem inaczej. Planety tworzyły specjalną koniunkcję, znaki zodiaku układały się z uwagą i wytrwałością w taki szczególny wzór, jedna połowa niebiosów zmawiała się z drugą po to, żeby on mógł powstać i stać za ladą bądź siedzieć za biurkiem. To podnosi na duchu. Cały wszechświat kręci się wokół niego i nawet jeśli mu nie sprzyja, nawet jeżeli gwiazdy ułożą się tak, że producent szelek robi plajtę, a on traci przez to posadę, przecież jest to milsze, niż wiedzieć, gdzie gwiazdy mają go naprawdę i w jakiej mierze się o niego troszczą. Wybij mu to z głowy, razem z wiadomością o sympatii, jaką darzy go jego kaktus w doniczce pod oknem, i co zostanie? Bosa, biedna, goła pustka i beznadziejna rozpacz. Tako rzecze profesor Tarantoga, ale widzę, żem zbyt daleko odskoczył od tematu.

Wystrzelili mnie na okołoziemską orbitę 27 października i spowity czujnikową bielizną jak niemowlę powijakami obserwowałem ojczysty glob z wysokości dwustu sześćdziesięciu kilometrów, słysząc, jak technicy w bazie wydają okrzyki satysfakcji i zaskoczenia, że jednak się tym razem udało. Mój pierwszy stopień — mam na myśli główny booster — odłączył się jak należało co do ułamka sekundy nad Pacyfikiem, ale drugi nie chciał i musiałem mu pomóc. Spadł gdzieś bodaj w Andach. Po sakramentalnych życzeniach szerokiej drogi wziąłem się sam za stery i pomknąłem przez najniebezpieczniejszą strefę ku Księżycowi. Nie macie pojęcia, ile żelastwa różnych starych sputników cywilnych i wojskowych okrąża Ziemię. Jest ich coś osiemnaście tysięcy, nie licząc tych, które po trochu rozleciały się i są najgroźniejsze, bo małe, że ledwie je widać w radarze. Ponadto pełno w próżni zwyczajnego śmiecia, odkąd wszelkie szkodliwe odpadki z radioaktywnymi na czele wywozi się z Ziemi śmietnikowcami. Leciałem więc z zachowaniem najwyższej ostrożności, aż zrobiło się rzeczywiście pusto. Dopiero wówczas odpiąłem wszystkie pasy i zacząłem sprawdzać stan moich LEMów.

Włączałem kolejno każdego, ażeby się w nim poczuć i oglądałem wnętrze ładowni jego krystalicznymi oczami. Tych zdalników miałem naprawdę dziewiętnaście, lecz ostatni mieścił się osobno, w pojemniku zawierającym podług napisów puszki z sokiem owocowym, a to dla zmylenia niepowołanych osób. Kamuflaż ów nie wydawał mi się zbyt chytry, bo podług rozmiarów tego kontenera można by uznać, że będę się w tych sokach kąpał. Wewnątrz tkwił hermetycznie opieczętowany cylinder jasnoniebieskiego koloru, oznaczony literami ITEM, czyli INSTANT ELECTRONIC MODULE. Był to zdalnik w proszku, Top Secret, dzieło Laxa, a użyć miałem go jedynie w wypadku najwyższej konieczności. Znałem zasadę jego działania, ale nie wiem jeszcze, czy zdradzić ją już teraz. Nie chciałbym obrócić mej opowieści w katalog produktów Gynandroics oraz teleferycznej komórki Lunar Agency. Lunar Excursion Missionary numer pięć zaraz po włączeniu dostał lekkich drgawek. Ponieważ był sprzężony ze mną zwrotnie, zacząłem trząść się cały jak w febrze i szczękać zębami. Podług informacji winienem był natychmiast zawiadomić bazę o tym defekcie, lecz wolałem tego nie robić, wiedząc z praktyki, co będzie. Natychmiast wezwą całe gremium konstruktorów, projektantów, inżynierów i znawców elektronicznej patologii, ci zaś, źli przede wszystkim na mnie, żem podniósł hałas o takie głupstwo jak lekka konwulsja, która sama przecież może minąć, poczną dawać mi przez radio sprzeczne zalecenia, co z czym połączyć, a co rozłączyć, jakim amperażem huknąć w tego biedaka, bo szok elektryczny pomaga czasem, i to nie tylko ludziom, zebrać zmysły do kupy. Jeśli usłucham ich, wywoła to jego nowe, niespodziewane reakcje, więc każą mi spokojnie czekać, a sami wezmą się do analogowego lub cyfrowego modelowania tego LEMa, oraz ewentualnie mnie, na głównym symulatorze, i będą się przy nim spierali do upadłego, od czasu do czasu namawiając mnie do zachowania zimnych nerwów. Zespół rozpadnie się na dwa lub trzy obozy, podobnie jak to zachodzi z wybitnymi lekarzami podczas konsylium. Być może każą mi zleźć do ładowni przez wewnętrzną klapę z podręcznymi narzędziami, otworzyć LEMowi brzuch i skierować nań przenośną kamerę telewizyjną, bo całą elektronikę ma zdalnik w brzuchu: w głowie nie starczy dla niej miejsca. Będę więc operował pod batutą znawców i jeśli przypadkiem coś z tego będzie, zasługę przypiszą sobie, jeśli natomiast nic nie uda się zrobić, wina spadnie na mnie za nieudolność. Kiedy jeszcze nie było żadnych robotów ani zdalników i nadzwyczajnym zbiegiem okoliczności nie psuły się pokładowe komputery, psuło się coś prostszego, na przykład klozet w Kolumbii podczas próbnego lotu.

Tymczasem oddaliłem się już od Ziemi o 150 000 kilometrów i byłem coraz bardziej rad z przemilczenia defektu LEMa. Przemierzony szlak oznaczałby ponad sekundę zwłoki przy rozmowach z bazą, prędzej czy później coś trzasłoby mi pod palcami, w stanie nieważkości trudno o subtelne ruchy, błysnąłby maluśki ogienek na znak, żem zrobił krótkie zwarcie i po sekundzie usłyszałbym chór głosów z odpowiednimi komentarzami. Teraz, orzekliby, skoro Tichy wszystko spaprał, nic się już nie da zrobić. Zaoszczędziłem więc irytacji zarówno im, jak i sobie.

Im bardziej zbliżałem się do Księżyca, tym więcej zbędnych rad i przestróg otrzymywałem drogą radiową, aż wreszcie oświadczyłem, że jeśli nie przestaną zawracać mi głowy, wyłączę radio. Księżyc znam jak własną kieszeń z dawnych lat, kiedy był jeszcze aktualny projekt przerobienia go na ekspozyturę Disneylandu. Okrążyłem go trzy razy na wysokiej orbicie i zacząłem nad Oceanus Procellarum powolutku schodzić w dół. Z jednej strony widziałem Marę Imbrium, a z drugiej krater Erathostenesa, dalej Murchisona i Sinus Medii aż po Marę Nibium. Byłem już tak nisko, że dalszą część ospowatej powierzchni Księżyca zasłonił mi jego biegun. Znajdowałem się przy dolnym pułapie Strefy Milczenia. Do tej pory nie zaszło nic nieoczekiwanego, jeśli nie liczyć dwu pustych puszek po piwie, które nabrały życia podczas mych manewrów. Kiedy przyhamowałem, puszki te, porzucone, jak zwykle, przez techników w pośpiechu, wydostały się skądsiś i zaczęły latać po całej kabinie, od czasu do czasu zderzając się z blaszanym grzechotem to po kątach, to nad moją głową. Greenhorn próbowałby je łapać, ale ani mi to postało w głowie. Zmieniłem orbitę i przeleciałem nad Taurusem. Gdy rozpostarło się pode mną wielkie Marę Serenitatis, dostałem z tyłu w hełm czymś tak nagle, ażem podskoczył. Było to blaszane pudełko po keksach, widać służyły obsłudze statku za przekąskę do piwa. W bazie usłyszano ów trzask i zaraz posypały się pytania, wyjaśniłem jednak kłamliwie, że chciałem jedynie podrapać się w głowę, a mając ją w hełmie uderzyłem w tę banię rękawicą. Zawsze staram się być ludzki i pojmuję, że technicy muszą zostawiać w rakiecie różne rzeczy. Tak było, tak jest i tak będzie. Przeleciałem przez strefę wewnętrznej kontroli bez kłopotu, bo jej satelitom rozkazano z Ziemi, żeby mnie przepuściły. Chociaż program tego nie przewidywał, parę razy włączyłem dość ostro hamownice, a to, ażeby wytrząsnąć zewsząd dalsze pozostałości montażu i przeglądu rakiety. Jak ogromna ćma zatrzepotał zeszyt komiksu, wepchnięty pod szafę rezerwowego układu selenograficznego. Zrobiwszy błyskawicznie inwentarz: dwa razy piwo, raz keksy, raz komiks — uznałem, że dalszych niespodzianek powinienem oczekiwać już z napięciem.

Księżyc widziałem jak na dłoni. Nawet przez dwudziestokrotną lunetę wydawał się martwy, bezludny i pusty. Wiedziałem, że komputerowe zakłady poszczególnych sektorów spoczywają dobrych kilkadziesiąt metrów pod powierzchnią mórz, to znaczy tych wielkich równin utworzonych ongiś przez rozlewiska lawy, a wkopano je tak głęboko, żeby nie mogły zostać uszkodzone upadkiem meteorów. Mimo to ze szczególną uwagą przepatrzyłem Marę Yaporum, Marę Tranąuilitatis i Fecunditatis (ci dawni astronomowie, którzy tak wdzięcznie ochrzcili owe rozległe skamieliny, odznaczali się niezgorszą fantazją), a potem za drugim okrążeniem Marę Crisium i Frigoris, myśląc sobie, że jakiś chociaż drobny ruch uda mi się tam dostrzec. Szkła miałem najwyższej klasy, na skłonach kraterów mógłbym liczyć przez nie żwir, a przynajmniej kamienie wielkości głowy ludzkiej, ale nic nie ruszało się tam i to właśnie najmocniej mnie intrygowało.

Gdzież były te legiony zbrojnych automatów, te roje pancernych pełzaków, te kolosy i nie mniej od nich śmiercionośne liliputy, od tylu lat już bezustannie rodzące się w księżycowych podziemiach?

Nic, tylko osypiska głazów i kratery od największych po małe jak talerz, bruzdy promieniście lśniącej starej magmy wokół Kopernika, uskoki Huygensa, bardziej ku biegunowi Archimedes, Cassini, na horyzoncie Plato, a wszędzie ta sama martwota, wprost nie do pojęcia. Wzdłuż południka, wyznaczonego przez Flamsteeda, Herodotusa, Rumkera przez Sinus Roris biegło najszersze pasmo ziemi niczyjej i tam właśnie miałem wylądować pierwszym zdalnikiem, po usadowieniu pojazdu na stacjonarnej orbicie. Miejsca tego lądowania nie wyznaczyli mi dokładnie.

Miałem sam o nim zadecydować po wstępnym rozpoznaniu całego południka ziemi niczyjej, a więc prawie na pewno bezpiecznej. O żadnym rozpoznaniu, które dostarczyłoby mi jakichkolwiek taktycznych wskazówek, nie było jednak mowy.

Żeby osiąść na stacjonarnej orbicie, musiałem wzbić się wysoko i po trochu manewrowałem, aż ogromna, cała w słońcu tarcza Księżyca poczęła przesuwać się pode mną coraz wolniej i wolniej. Gdy znieruchomiała na dobre, miałem dokładnie pod sobą Flamsteeda, krater bardzo stary, płaski i płytki, niemal po brzegi zasypany tufem. Wisiałem tak długo, chyba z pół godziny, rozważając, co począć, wciąż wpatrzony w księżycowe rumowiska. Żaden zdalnik nie potrzebował do lądowania rakiety. Miał po prostu w nogach tulejki hamowniczych dysz, sterowane żyroskopowo i mogłem zjechać nim w dół z pożądaną szybkością, regulując tylko siłę odrzutu. Te dysze były przytwierdzone do nóg tak, aby można je było jednym ruchem odrzucić po miękkim wylądowaniu, razem z pustym zbiornikiem paliwa. Odtąd zdalnik pod moją kontrolą zdany był na księżycowy los, boż wrócić już nie mógł. Nie był to ani robot, ani android, bo nie miał w ogóle własnego pomyślunku, był niejako moim narzędziem, przedłużeniem, niezdolnym do najmniejszej inicjatywy, a jednak nieprzyjemnie przychodziło pomyśleć, że bez względu na wynik rekonesansu jest skazany na zagładę, skoro muszę go porzucić w tym trupim pustkowiu. Przyszło mi nawet do głowy, że numer szósty tylko symulował awarię, po to żeby wyjść cało z opresji, skoro on jeden miał wrócić razem ze mną na Ziemię. Refleksja bez sensu, wiedziałem bowiem, że jest to jak każdy inny LEM, tylko człekokształtna skorupa, ale świadczyła o moim stanie psychicznym. Nie było jednak na co dłużej czekać. Raz jeszcze przyjrzałem się uważnie szaremu płaskowyżowi, wybranemu za lądowisko, oceniając z grubsza odległość od sterczących nad gruz północnych skał Flamsteeda, po czym przestawiłem stery na automatykę i wcisnąłem klawisz numer jeden. Przeskok wszystkich mych doznań, choć spodziewany i tyle już razy doświadczony, był gwałtowny. Nie siedziałem już w głębokim fotelu przed mrugającymi miarowo światełkami pokładowych komputerów, u lunety, lecz spoczywałem na wznak w koi ciasnej jak trumna, otwartej tylko z jednej strony. Wysunąłem się z niej powoli i w tym pochyleniu zobaczyłem szary, matowy pancerz tułowia, stalowe uda i podudzia z przytroczonymi do nich olstrami hamownic. Powoli wyprostowałem się, czując, jak magnetyczne podeszwy przywierają do metalu podłogi. Dokoła, w podobnych do piętrowych łóżek kojach, takich samych jak ta, w której przed chwilą leżałem, spoczywały nieruchomo korpusy innych zdalników. Słyszałem zarazem własny oddech, ale nie wyczuwałem ruchów klatki piersiowej. Nie bez trudu odrywając na przemian to lewą, to prawą nogę od stalowego dna ładowni, podszedłem do poręczy okalającej wyłaź, ustawiłem się na klapie i objąwszy się ramionami, aby nie zawadzić o obrzeże, kiedy pchnięty z góry łapą wyrzutnika runę w dół, czekałem na odliczanie. Jakoż po kilku sekundach rozległ się bezduszny głos urządzenia, które uprzednio nastawiłem przy sterach. „20 do zera… 19 do zera…” liczyłem razem z owym głosem, teraz już zupełnie spokojny, bo nie było odwrotu. Napiąłem jednak odruchowo mięśnie, słysząc „ZERO” i jednocześnie coś miękko, ale z ogromną siłą, pchnęło mnie tak, że przez studnię otwartą w dnie ładowni poleciałem jak kamień i podniósłszy głowę zdążyłem jeszcze przez chwilę widzieć ciemny kształt statku na ciemniejszym tle nieba z nielicznymi punkcikami słabo tlejących gwiazd. Nim statek zlał się w jedno z czarnym nieboskłonem, poczułem silne pchnięcie u nóg i owiał mnie równocześnie blady płomień. Rakietki hamownic odpaliły i spadałem teraz wolniej, chociaż wciąż jeszcze na tyle szybko, że powierzchnia Księżyca powiększała się, jakby usiłowała mnie przyciągnąć i pochłonąć. Płomienie były gorące i czułem to, chociaż tylko jako nierównomierne falowanie ciepła przez gruby pancerz. Wciąż obejmowałem się wpół ramionami i zgiąwszy szyję w karku, ile się dało, patrzałem na szarozielonkawe teraz gruzowiska i piaszczyste łachy rosnącego w oczach Flamsteeda. Kiedy nie więcej niż jakichś sto metrów dzieliło mnie od powierzchni zasypanego krateru, sięgnąłem do pasa, po manewrową rękojeść, aby starannie wydozować odrzut przy coraz wolniejszym opadaniu. Poszybowałem w bok, chcąc ominąć wielki chropowaty głaz i opaść równo obiema nogami na piach, ale coś zajaśniało od góry. Dostrzegłszy to, choć na samym skraju pola widzenia, podniosłem głowę i zbaraniałem. Bielejąc na tle czarnego nieba w ciężkim skafandrze, nie więcej niż dziesięć metrów nade mną, opadał pionowo człowiek, od stóp wyżej pasa owiewany bladym płomieniem hamownic, z ręką na ich rękojeści u pasa, coraz wolniej, wyprostowany, wielki, aż zrównał się ze mną i stanął na gruncie w tej samej chwili, kiedy poczułem go pod nogami. Staliśmy o jakieś pięć czy sześć kroków od siebie, nieruchomi jak dwa posągi, całkiem jakby on również osłupiał, że nie jest sam. Był dokładnie mego wzrostu. Hamownice u kolan już wygasłe, okrążały jego ogromne księżycowe buty ostatnimi porcjami siwego dymu. Zastygły, zdawał się patrzeć mi prosto w oczy, choć nie widziałem jego twarzy za przeciwsłonecznym szkliwem białego hełmu. W głowie miałem kompletny zamęt. Najpierw pomyślałem, że to zdalnik numer dwa, który został wyrzucony z ładowni w ślad za mną przez jakąś awarię aparatury, lecz nim ta myśl trochę mnie otrzeźwiła, ujrzałem na piersiowej pokrywie jego skafandra wielką czarną jedynkę. Ale ten numer widniał na moim skafandrze i innej jedynki na pewno nie było w ładowni. Mogłem na to przysiąc. Całkiem bezwiednie ruszyłem więc z miejsca, żeby z bliska zajrzeć mu przez szkła hełmu w twarz, a on uczynił jednocześnie krok w moją stronę i kiedy nie dzieliły nas już ani dwa kroki, zdrętwiałem. Gdyby nie przywierająca do czaszki otulina, włosy wstałyby mi chyba na głowie, bo zajrzałem przez szybę w głąb hełmu. Nie było tam nikogo. Jakby dwa małe, czarne, wcelowane we mnie pręty ciemniały wewnątrz hełmu, nic więcej. Cofnąłem się odruchowo, tak gwałtownie, żem omal nie upadł na plecy, tracąc równowagę, bo zapomniałem o niezbędnej powolności ruchów przy słabym ciążeniu, a on też się tak cofnął i wtedy coś mnie oświeciło. Wciąż jeszcze, jak on, trzymałem rączkę regulacj odrzutu prawą ręką. On trzymał ją lewą. Podniosłem wolno rękę, uczynił to samo, poruszyłem nogą on też i już zacząłem rozumieć (chociaż właściwie nic nie rozumiałem), że jest moim zwierciadlanym odbiciem. Żeby się w tym upewnić, pokonując wewnętrzny opór, podszedłem do niego, a on do mnie, tak że omal zetknęliśmy się piersiowymi wybrzuszeniami skafandrów. Powoli, jakbym miał dotknąć rozpalonego żelaza, sięgnąłem do jego piersi, a on do mojej, ja prawą ręką, on lewą. Moja pięciopalczasta masywna rękawica zagłębiła się w nim bez śladu — po prostu znikła i zarazem jego ręka znikła po nadgarstek, pogrążywszy się w moim skafandrze. Teraz nie miałem już prawie wątpliwości, że jestem sam i stoję przed lustrzanym odbiciem, chociaż nie widziałem ani śladu jakiegokolwiek lustra. Staliśmy tak znieruchomiawszy, a ja już nie na niebo patrzałem, ale na jego najbliższe otoczenie i z boku za jego plecami dostrzegłem ów sterczący z szarawego gruntu głaz, który wyminąłem przed chwilą lądując. Ten głaz znajdował się jednak za mną, byłem tego najzupełniej pewien, a zatem nie tylko widziałem swoje odbicie, lecz i wszystkiego naokoło. Teraz zacząłem szukać oczami miejsca, w którym zwierciadlany obraz kończył się, boż musiał się gdzieś skończyć, przechodząc w nierówności płytkich księżycowych wydm, ale tego szwu, tej granicy nie zdołałem rozpoznać. Nie wiedząc, jak mam postąpić dalej, począłem cofać się i on też poszedł tyłem niby rak, aż oddaliliśmy się od siebie na tyle, że trochę zmalał mi we wzroku, a wtedy nie wiem czemu, jak gdyby nigdy nic odwróciłem się i ruszyłem przed siebie, prosto w dość niskie słońce, które mimo osłony mocno mnie oślepiało. Zrobiwszy kilkadziesiąt kroków tym kaczkowatym, chwiejnym chodem, którego nie można uniknąć na Księżycu, zatrzymałem się, by popatrzeć za siebie. On też stał na szczycie niewielkiej wydmy i zwrócony bokiem patrzał w moją stronę.

Dalsze eksperymenty były już właściwie zbędne. Stałem więc jak słup, ale w głowie aż huczało mi od gorączkowego myślenia.

Uzmysłowiłem sobie naraz, dopiero w tej chwili, że nigdy nie pytałem, czy automaty zwiadowcze, wysłane dotąd na Księżyc przez Lunar Agency, były uzbrojone. Nikt mi nic o tym nie mówił, a ja osioł nie stawiałem takich pytań, bo mi do głowy jakoś nie przyszły. Jeśli były uzbrojone, ich milczenie po lądowaniu, ich nagłe znikanie ujawniało swoją prostą przyczynę, pod warunkiem że były wyposażone w lasery. Należało się w tym upewnić, ale jak? Nie miałem bezpośredniej łączności z ziemską bazą, tylko ze statkiem, wiszącym wysoko nade mną, bo poruszał się z tą samą kątową prędkością co powierzchnia Księżyca, na orbicie stacjonarnej. Naprawdę, to znaczy moją cielesną osobą, znajdowałem się na pokładzie, a w kraterze Flamsteeda stałem jako zdalnik. Żeby porozumieć się z Ziemią, musiałem włączyć nadajnik, to znaczy wewnętrzny przekaźnik w skafandrze, który wyłączyłem rozmyślnie tuż przed opuszczeniem statku, żeby ziemscy opiekunowie nie mogli przeszkodzić mi w koncentracji podczas lądowania radami, a na pewno nie szczędziliby mi ich, gdybym zgodnie z instrukcją został z nimi w radiowym kontakcie.

Przekręciłem więc dobrze uchwytną gałkę na piersi i zacząłem wzywać Ziemię. Wiedziałem, że odpowiedź przyjdzie z trzy-sekundowym opóźnieniem, ale te sekundy zdawały mi się wiekami. Nareszcie usłyszałem głos Wivitcha. Zasypał mnie pytaniami, ale kazałem mu milczeć, powiedziawszy tylko, że wylądowałem bez szwanku i że jestem w celu numer zero zero, zero, że nic mnie nie atakowało, ale o drugim zdalniku ani pisnąłem.

— Proszę mi odpowiedzieć, to bardzo ważne, na jedno pytanie — powiedziałem, starając się mówić powoli i flegmatycznie. — Te ZDALNIKI, które wysyłaliście tutaj przede mną, były wyposażone w laser. Jaki to był laser? Neodymowy?

— Znalazł pan ich szczątki? Czy są spalone? Leżą tam, gdzie?

— Proszę nie odpowiadać pytaniami na pytanie — przerwałem mu. — Skoro to jest moje pierwsze słowo z Księżyca, widocznie jest ważne. Jakie lasery mieli obaj zwiadowcy? Łon i ten drugi? Takie same?

Krótka chwila ciszy. Stojąc bez ruchu, pod czarnym, ciężkim niebem, obok płytkiego krateru, wypełnionego zakrzepłym piachem, widziałem sznurek własnych śladów, ciągnących się przez trzy połogie wydmy ku czwartej u której stało moje odbicie. Nie spuszczałem go z oczu, słysząc zarazem niewyraźne głosy w hełmie. Wivitch zasięgał informacji.

— Automaty miały takie same lasery jak ludzie — zabrzmiał naraz głos Wivitcha, aż drgnąłem. — Model E-M-dziewięć. Dziewięć procent emisji w zakresie rentgenowskim i gamma, reszta niebieska.

— Światło widzialne? Ultrafiolet też?

— Też. Widmo nie może urwać się nagle. A co?

— Zaraz. Maksimum emisji w pasmach nadświetlnych?

— Tak.

— Ile procent?

Znów cisza. Czekałem cierpliwie, czując jak skafander z lewej strony, gdzie oświecało go słońce, powoli się nagrzewa.

— Dziewięćdziesiąt jeden procent w pasmach nadświetlnych. Halo, Tichy. Co się tam dzieje?

— Proszę czekać.

Wiadomość zbiła mnie w pierwszej chwili z pantałyku, bo pamiętałem, że emisyjna charakterystyka laserowych udarów, które zniszczyły naszych zwiadowców, była inna. Przesunięta ku czerwieni. Czyżby to nie było jednak lustro? Nagle uprzytomniłem sobie, że promień odbity nie musi być taki sam jak padający. Nawet przy zwyczajnym szkle. Zresztą o szkle nie mogło tu być mowy. To, co odbijało promienie laserowe, mogło przesunąć je spektralnie w stronę czerwieni. Nie mogłem żądać teraz konsultacji z fizykami. Odłożyłem ją na później, szukając w głowie szczątków zapamiętanej optyki. Przemiana promieni wysokoenergetycznych, jak rentgenowskie czy gamma, w światło widzialne nie wymaga dodatkowego wkładu energii. Jest więc łatwiejsza. Dlatego promień trafiający w to zwierciadło był inny niż promień odbity. Mogłem pozostać przy hipotezie lustrzanej bez odwoływania się do cudów. To mnie uspokoiło. Zacząłem sobie ustalać własne położenie względem gwiazd, jakbym stał na poligonie. Jakieś pięć mil na wschód rozpościerał się sektor francuski, a znacznie bliżej, bo o niecałą milę, za plecami miałem granice amerykańskiego. Stałem więc na ziemi niczyjej.

— Wivitch? Słyszysz mnie? Tu Księżyc.

— Tak. Tichy! Nie było żadnych rozbłysków — dlaczego pytał pan o te lasery?

— Nagrywacie mnie?

— Jasne. Każde słowo.

Po głosie poznałem jaki jest zdenerwowany.

— Uwaga. To, co powiem, jest ważne. Stoję w kraterze Flamsteeda. Patrzę na wschód w stronę francuskiego sektora. Przed sobą mam lustro. Powtarzam: lustro. Nie żadne zwyczajne lustro, ale coś, w czym odbijam się razem z moim otoczeniem. Nie wiem, co to jest. Widzę dokładnie własne odbicie, to znaczy widzę zdalnika numer jeden w odległości dwustu czterdziestu kroków. Odbicie to lądowało razem ze mną. Nie wiem, jak wysoko sięga ta odbijająca strefa, bo lądując patrzałem w dół, pod nogi. Sobowtóra dostrzegłem tuż nad samym kraterem, bardzo blisko. Nie znajdował się na tej samej wysokości co ja, ale trochę wyżej. Był też większy, to znaczy wyższy i grubszy ode mnie. Potem gdy stanął przede mną, był już dokładnie taki jak ja. Uważam za możliwe, że to lustro potrafi powiększać odbijany obraz. I że dlatego te tak zwane księżycowe roboty, które wykończyły zdalniki, wydawały się pokracznie grube.

Usiłowałem dotknąć mego sobowtóra. Ręka przechodzi na wylot. Nie ma żadnego oporu. Gdybym miał laser i strzelił, byłoby już po mnie, bo dostałbym całym odbitym ładunkiem. Nie wiem, co będzie dalej. Nie jestem w stanie rozpoznać miejsc, w których tak zwane lustro się kończy i przechodzi w normalne otoczenie. To na razie wszystko. Powiedziałem, co wiem. Teraz nie dowiecie się ode mnie więcej. Jeżeli będziecie siedzieli cicho, nie wyłączę radia, ale jeżeli zbiera się wam na rozmowy, wyłączę się, żeby mi nikt nie przeszkadzał. Mam się wyłączyć czy nie?

— Nie. Nie. Proszę skontrolować…

— Proszę milczeć.

Słyszałem wyraźnie, jak dyszał tam i sapał z trzysekundowym opóźnieniem, czterysta tysięcy kilometrów nade mną. Powiadam nade mną, bo Ziemia stała wysoko na czarnym niebie, prawie w zenicie, łagodnie błękitna wśród gwiazd, natomiast Słońce było niskie i patrząc wciąż ku memu sobowtórowi w białym skafandrze widziałem długi, własny cień, jak kładł się sfałdowany na wydmach. W słuchawkach trochę trzeszczało, zresztą panowała cisza. Słyszałem w niej własny oddech pojmując, że oddycham na pokładzie statku, ale słyszę tu, jakbym we własnym ciele stał, obok Flamsteeda. Spodziewaliśmy się różnych zaskoczeń, ale raczej nie na ziemi niczyjej. Wyglądało na to, że używają triku z lustrem, aby każdy, żywy czy martwy, sam wykończył się natychmiast po lądowaniu, nawet nie powąchawszy ich księżycowego prochu. Zmyślne. Chytre. Więcej, inteligentne, ale co się tyczy dalszych szans mego zwiadu, raczej niezdrowe. Niespodzianek przyszykowali na pewno więcej. Mówiąc prawdę najchętniej wróciłbym na pokład, ażeby przemyśleć położenie i obgadać je z bazą, ale natychmiast odrzuciłem taki wariant. Oczywiście mogłem porzucić zdalnika jednym ruchem głównego pokrętła, strzaskawszy zabezpieczającą szybkę na piersi, za nic jednak bym tego nie zrobił. W zdalniku nie narażałem się, bardziej niż na pokładzie. Szukać źródeł tego lustra? Powiedzmy, że są, że je znajdę, ale co mi z tego przyjdzie? Odbicie zniknie. Więcej nic. Czyż nie jest tak, że roztropne myśli przychodzą człowiekowi podczas małej przechadzki dla zdrowia? Ruszyłem przed siebie, nie całkiem spacerowym krokiem, ale tym trochę pijanym, księżycowym, najpierw przestawiając nogi jak na Ziemi, a potem już całkiem po księżycowemu, trzymając obie razem i skacząc jak wróbel. A raczej jak wielka, solidna piłka, która odbija się i między jednym a drugim susem szybuje długo nad piaszczystym gruntem. Oddaliwszy się w ten sposób dobry szmat drogi od miejsca lądowania, przystanąłem, by zerknąć za siebie. Niemal na horyzoncie zobaczyłem małą figurkę i zbaraniałem po raz drugi. Mimo sporej odległości spostrzegłem, że to już nie postać w białym skafandrze, ale ktoś całkiem inny. Ktoś wiotki, smukły, z błyszczącą w Słońcu głową. Ludzka postać bez skafandra na Księżycu! I to zupełnie naga. Robinson Crusoe nie obrócił się tak w słup, kiedy ujrzał Piętaszka, jak ja. Podniosłem szybko oba ramiona, ale ta istota wcale nie powtórzyła mego ruchu. Nie była moim odbiciem. Miała złote włosy, spadające na ramiona, białe ciało, długie nogi i szła ku mnie bez szczególnego pośpiechu, tak jakoś od niechcenia, a poruszała się nie kaczkowatym, zataczającym się chodem, lecz zgrabnie jak na plaży. Gdy pomyślałem o plaży, jednocześnie rozpoznałem, że to jest kobieta. Dokładniej młoda dziewczyna, blondynka, goła jak w klubie nudystów. Trzymała w ręku coś różnokolorowego, sporego i osłaniając tym piersi, zbliżała się, ale nie szła prosto w moją stronę, lecz trochę na ukos, jakby chciała minąć mnie w przyzwoitej odległości. Jużem omal wezwał Wivitcha, ale w ostatniej sekundzie ugryzłem się w język. Nie uwierzyłby mi. Pomyślałby, że mam halucynacje. Stałem bez drgnienia, usiłując rozpoznać rysy jej twarzy, myśląc rozpaczliwie, że gdybym tak wiedział, co począć, jak nie wiem, byłoby wprost doskonale. Kwestie prawdopodobieństwa, wiarygodności zmysłów i tak dalej odrzuciłem już, bo jeśli byłem w ogóle czegoś całkiem pewien, to tego, że nie oglądam własnych zwidzeń. Nie wiem czemu bez słów wydało mi się, że wszystko zależy od jej twarzy. Gdyby była taka sama jak tej fałszywej Marilyn Monroe z przygody we włoskiej restauracji, zwątpiłbym jednak w stan moich zmysłów, bo niby jakim sposobem jakiekolwiek prądy, fale, siły, diabli wiedzą co mogły się wedrzeć do mojej pamięci i wyłowić właśnie ten obraz? Przecież nie stałem nawet na tym martwym gruncie we własnej osobie. Naprawdę siedziałem wciąż na statku, przypięty pasami do głębokiego fotela u sterów, a zresztą gdybym tu był sam, cóż wdarłoby mi się tak skutecznie i trafnie do mózgu? Okazuje się, pomyślałem, że istnieją niemożliwości różnego rodzaju, większe i mniejsze.

Była to Syrena z wysp, które wyminął Odyseusz. Śmiertelna przynęta. Czemu tak myślałem, nie wiem. Stałem, a ona wciąż szła przed siebie, pochylając kiedy niekiedy okoloną rozsypanymi włosami twarz, żeby zanurzyć ją w trzymanych kwiatach (na Księżycu, gdzie nikt niczego nie powącha). Nie zwracała na mnie najmniejszej uwagi. Bez względu na to, jak wyglądały i działały urządzenia tej fatamorgany, musiały funkcjonować logicznie, ponieważ powstały z logicznych programów. To mógł być punkt oparcia. Czegoś musiałem się przecież trzymać. Niewidzialne zwierciadło miało unieszkodliwić każdego zwiadowcę, który był uzbrojony. Widząc przeciwnika, złożyłby się do niego, zrazu tylko dla samoobrony, nie do strzału, bo jego zadaniem był rekonesans, a nie atak. Lecz gdyby tamten tak samo się do niego złożył, strzeliłby, żeby się ocalić, bo dając się bezpowrotnie unicestwić, tym samym nie wykonałby ani ździebełka zaprogramowanego zwiadu. Ja jednak tego nie uczyniłem. Nie użyłem broni. Wezwałem natomiast Ziemię i powiedziałem Wivitchowi, co widzę. Czy podsłuchano moje słowa? Prawie na pewno tak. Choć teraz, kiedy o tym myślę, wydaje mi się to horrendalną pomyłką, wręcz katastrofalnym przeoczeniem całego projektu zwiadowczego, nikt nie pomyślał o tym, żeby łączność Tichego z bazą zabezpieczyć przed podsłuchem, co przecież nie jest specjalnie trudne. Odpowiedni przetwornik, wbudowany w moje radio, przekazywałby to, co mówię, tak jak to, co słyszę z bazy, w postaci strumienia przekodowanych niezrozumiale sygnałów. Toż te komputerowe podziemne zbrojownie musiały znać ludzką mowę, a jeżeli jej nawet pierwotnie nie znały, jakże łatwo mogły się jej wyuczyć, zwracając się nasłuchem ku Ziemi z dziesiątkiem tysięcy radiostacji. A jeśli tak, to równie prosto odbierały programy telewizyjne i z nich właśnie, jak Wenus z piany morskiej, wzięła się ta naga dziewczyna. Logiczne to było, ani słowa. Jeśli nie robot, bo nie strzela i nie próbuje nawet dokładnie zbadać własnego sobowtóra, a chyba każdy zacząłby od tego natychmiast po lądowaniu, to człowiek. Jeżeli człowiek, to ze stuprocentową pewnością mężczyzna, bo ludzie na taki zwiad nie wysłaliby jako pierwszej kobiety. Jeżeli mężczyzna, jego achillesową piętę zdradza każdy telewizyjny program. Jest nią druga płeć. Cokolwiek zatem winienem był uczynić, nie należało się zbliżać do kusicielskiej Syreny, bo mogło mnie to drogo kosztować. Jak drogo, nie wiedziałem, ale wolałem nie ustalać doświadczalnie ceny. O poprawności tego rozumowania miał zaświadczyć jej wygląd, twarz Syreny, bo historii z tamtą, choć też blondynką, nie mógł nikt znać. Okryła ją przecież całkowita tajność. Mieliby ci jacyś księżycowi zbrojmistrze sojuszników wewnątrz Lunar Agency? Uznałem to na razie za wykluczone.

Szła powoli i dlatego miałem tyle czasu na intensywne rozmyślania, ale już nie dzieliło nas więcej niż kilkadziesiąt kroków. Ani raz nie spojrzała w moją stronę. Starałem się dostrzec, czy jej bose stopy pozostawiają ślady na piasku, toż moje buty odciskały w nim każde stąpnięcie, ale nie mogłem tego zobaczyć. Gdyby zostawiała ślady, byłoby gorzej, to znaczy jeszcze gorzej, bo oznaczałoby to perfekcję fatamorgany wprost przerażającą. Widziałem natomiast jej twarz, odetchnąłem. To nie była Marylin Monroe, chociaż jej rysy wydawały mi się znajome, chyba wzięte z jakiegoś filmu, tę twarz ukradli pewno jakiejś aktorce czy innej piękności, bo była nie tylko młoda, lecz urodziwa. Szła coraz wolniej, jakby się wahała, czy nie przystanąć, a może usiąść albo i położyć się w słońcu jak na plaży. Nie osłaniała już piersi kwiatami. Trzymała bukiet w opuszczonej ręce. Rozglądała się, aż znalazłszy duży, lekko pochylony głaz o gładkiej powierzchni, przysiadła na nim, a kwiaty wypuściła z ręki. Bardzo dziwnie wyglądały, czerwone, żółte i niebieskie w tym martwym, szarobiałym pejzażu. Siedziała bokiem, a ja z takim wytężeniem, jakby mi się miało zaraz w mózgu zagotować, myślałem, czego jej stwórcy czy sprawcy spodziewają się teraz po mnie, jako człowieku, i czego przez to właśnie za nic nie powinienem uczynić. Gdybym powiadomił Wivitcha, kogo spotkałem, byłoby to bodajże po ich myśli, bo nie dałby mi wiary ani on, ani nikt inny w centrali, czego by mi jednak rozumie się nie powiedzieli. Uznawszy, że halucynuję, kazaliby mi porzucić zdalnika numer jeden jak martwą skorupę i tym samym wrócić na pokład, abym nasterował cel numer zero zero dwa albo trzy, na drugiej półkuli Księżyca, i powtórzył całą procedurę lądowania od początku, a przedtem urządziliby pospiesznie psychiatryczne konsylium, żeby ustalić, co ten pomylony Ijon Tichy powinien zażyć z pokładowej apteki. Była pełna, alem nawet do niej nie zajrzał. Tracąc wiarygodność wobec mocodawców ziemskich, tym samym w dziewięćdziesięciu procentach zlikwidowałbym szansę mego zwiadu, a to na pewno odpowiadało twórcom fatamorgany, bo osłaniało ich działalność przed Ziemią tak samo skutecznie, jak uprzednie zlikwidowanie satelitarnej kontroli Księżyca. A zatem nie powinienem był się odezwać do bazy. Flirt też nie wchodził raczej w rachubę. Musieli chyba wiedzieć o ludziach dość, aby się nie spodziewać, że żywy zwiadowca pocznie smalić koperczaki do gołego dziewczęcia w księżycowym kraterze. Niechybnie jednak miałby ochotę zbliżyć się do niej, żeby ją obejrzeć z bliska, żeby się przekonać, czy jest cielesna. Mogła w końcu być jak najbardziej cielesna, a więc nie stanowić tylko holograficznej projekcji, lecz materialne stworzenie. Pewno, że nie była prawdziwą dziewczyną, ale dotknąwszy jej, mogłem już dotknięcia nie przeżyć. Mina udoskonalona w myśl rozpoznanych cech właściwego ludziom seksualnego pociągu. Byłem w niezłych opałach. Powiedzieć bazie, co zaszło, źle, nie powiedzieć też kiepsko, a bliżej zająć się księżycową Syreną i niebezpiecznie i głupio. Należało zatem zrobić to, czego żaden mężczyzna, czy na Ziemi, czy na Księżycu, na pewno nie zrobiłby, ujrzawszy młodą ładną blondynkę na golasa. Zrobić to, czego nie przewidywały programy tej zasadzki. Rozejrzawszy się dokoła, odnalazłem spory kamień, właściwie rozpękły na dwoje głaz, za którym mogłem się cały ukryć, nie dalej niż o kilkanaście kroków, i patrząc zapamiętale w dziewczynę, niby to nie wiedząc, dokąd zmierzam, podszedłem do tego głazu, a gdy znalazłem się za nim, moje ruchy stały się błyskawiczne. Podniosłem spory kamień, taki, który na Ziemi ważyłby z pięć kilogramów, istny chropawy bochen i zważyłem go w ręce. Był twardy i lekki jak skamieniała gąbka. Rzucić w nią czy nie rzucić, oto jest pytanie, myślałem, patrząc na siedzącą. Oparta plecami o pochyłość głazu, zdawała się brać kąpiel słoneczną. Widziałem doskonale różowe koniuszki jej piersi i to, że były bielsze od brzucha, jak u kobiety, która zazwyczaj opala się w dwuczęściowym kostiumie kąpielowym. W głowie mi się wprost kotłowało. Czemu służyło to zjawisko, rozumiałem. Wyobraźcie sobie reakcję dowódcy, któremu obserwator artyleryjski donosi przez telefon polowy, że na jego oczach działa nieprzyjacielskiej baterii zamieniają się w niemowlęta czy w kołyski. Gdyby po prostu przecięli mi łączność radiową, w bazie wiedziano by przynajmniej, że Tichy jest w opałach, ale gdybym oświadczył, że chowam się przed gołą blondynką, oznaczałoby to moje pomieszanie umysłowe przy zachowanej łączności. Przykre. Nie wymyśliwszy nic lepszego, rzuciłem w nią kamieniem. Szybował wolno, jakby bez końca, trafił ją w ramię, przebił je na wylot i zarył się w piachu u jej bosych stóp. Oczekiwałem eksplozji, ale nie nastąpiła. Zamrugałem oczami i przy jednym takim mrugnięciu znikła. Przed sekundą jeszcze siedziała, kręcąc w palcach kosmyk jasnych włosów, z łokciem wspartym o podniesione kolano, a w następnej chwili nie było tam nic. Nawet śladu jej ciała. Tylko rzucony kamień przewrócił się wolno, nim znieruchomiał, a maleńka chmurka wzbitego piasku spadła na szarawą skałę. Znów byłem sam jak palec. Podniosłem się, wstając najpierw na kolana, a potem na całą wysokość. Tu odezwał się Wivitch. Widać nie potrafił już ścierpieć mego milczenia. Jego głos uświadomił mi, że musieli oglądać tę całą scenę na wizji. Przecież chmara mikropów wisiała gdzieś nade mną.

— Tichy! Nie mamy obrazu! Co się stało?

— Nie macie o b r a z u…? — spytałem powoli.

— Nie, przez czterdzieści sekund mieliśmy zakłócenia. Technicy myśleli, że to coś w naszej aparaturze, ale już sprawdzili. Tu wszystko gra. Patrz dokładnie, powinieneś je zobaczyć.

Miał na myśli mikropy. Są małe jak muszki, ale w słońcu widać je rzeczywiście na dużą odległość, bo błyszczą wtedy jak iskierki. Powiodłem oczami po całej przeciwsłonecznej połaci czarnego nieba, ale nie dostrzegłem najmniejszego błyśnięcia. Zauważyłem za to coś innego, dziwniejszego. Zaczął padać deszcz. Rzadkie, małe, ciemne kropelki pojawiały się to bliżej, to dalej na piasku. Jedna oślizgnęła się po hełmie i nim spadła, zdążyłem ją chwycić. Był to mikrop, poczerniały, jak żarem stopiony w drobną grudkę metalu. Ten deszczyk wciąż padał, choć coraz rzadszy, kiedy powiedziałem o tym Wivitchowi. Po trzech sekundach usłyszałem przekleństwo.

— Stopione?

— Tak wyglądają.

To było logiczne. Jeśli manewr z dziewczyną miał się powieść jako podważenie wiarygodności moich meldunków, Ziemia nie mogła nic widzieć.

— Co z rezerwą? — spytałem.

Mikropy znajdowały się pod bezpośrednią kontrolą teletroników. Ich ruchy nie zależały ode mnie. Na statku były cztery dodatkowe odwody mikropów.

— Drugi rzut już wysłany, czekaj!

Whdtch mówił tam do kogoś, odwróciwszy się od mikrofonu, słyszałem tylko dalekie głosy.

— Wyrzucone dwie minuty temu — powiedział. Dyszał.

— Wizja wróciła?

— Tak. Hej tam, ile na telemetrach? Widzimy już Flamsteeda, Tichy, schodzą w dół. Zaraz i ciebie będziemy… co to jest?

Pytanie to nie było wprawdzie skierowane do mnie, ale mogłem mu odpowiedzieć, bo znów zaczął padać deszcz stopionych mikropów.

— Radar! — krzyczał Wivitch, nie do mnie, ale tak głośno, że doskonale go słyszałem. — Co? Rozdzielczość nie wystarczy? Ach tak…

— Tichy. Słuchaj! Widzieliśmy ciebie przez jedenaście sekund, z góry. Teraz już znowu nic. Mówisz, że są stopione?

— Tak. Jak na patelni. Ale ta patelnia musi być dobrze podgrzewana, bo to czarny żużel.

— Spróbujemy jeszcze raz! Teraz z trenem.

Znaczyło to, że za mikropami pierwszego rzutu poślą następne, aby obserwowały los lecących przodem. Niczego się po tych wysiłkach nie spodziewałem. Znali już mikropy z poprzednich zwiadów i wiedzieli, jak się do nich wziąć. Jakimś indukcyjnym podgrzaniem, strefą, w której każda metalowa cząsteczka rozpalała się od wirowych prądów Foucaulta. O ile pamiętam jeszcze moją szkolną fizykę. Zresztą mechanizm destrukcji nie był mi najważniejszy. Mikropy okazały się na nic, chociaż tak świetnie chronione przed radarowym wykryciem. Nowy, udoskonalony typ. Zbudowane na zasadzie owadziego oka, rozstrzelonego tak, że jego pojedyncze ommatidia — pryzmatyczne oczka — lecąc, zajmowały ponad osiemset metrów kwadratowych przestrzeni.

Uzyskiwany obraz był holograficzny, trójwymiarowy, barwny i ostry nawet, gdyby trzy czwarte rzutu uległo oślepieniu. Widać Księżyc znał się doskonale na tych sztuczkach. Rewelacja niezbyt korzystna, chociaż można się jej było spodziewać. Jeśli w ogóle cokolwiek stanowiło dla mnie zagadkę, to tylko okoliczność, że wciąż poruszam się cały i nietknięty. Skoro tak łatwo przyszło im zdmuchnięcie mikropów, czemu i mnie nie mogli zdmuchnąć po wylądowaniu, kiedy nie udała się lustrzana zasadzka? Czemu nie przecięli mi łączności ze zdalnikiem? Telematycy twierdzili, że to praktycznie niemożliwe, bo kanał sterowania mieścił się cały w zakresie najtwardszych promieni kosmicznych. Była to niewidzialna igła, sięgająca od statku do zdalnika, tak „twarda”, jak się wyrażali, że wrażliwa chyba jedynie na grawitacyjne przyciąganie „czarnej dziury”. Pole magnetyczne, które potrafiło zgiąć czy rozerwać tę „igłę”, wymagało dopływu mocy liczonej w biliony dżuli. Inaczej mówiąc, w przestrzeń między statkiem i zdalnikiem musieliby pompować jakieś mega— czy gigatony, utrzymywać niejako nad Księżycem rozpięty jak parasol ekran termojądrowej plazmy. Albo nie mogli, albo na razie nie chcieli tego zrobić.

Być może ta powściągliwość nie wynikła z braku mocy, ale z rachuby strategicznej. W gruncie rzeczy nic dotąd nie zaatakowało na Księżycu zwiadowców, czy to automatów, czy ludzi. Zniszczyli się sami, skoro pierwsi użyli broni, strzelając do swego odbicia. Tak, jakby martwa ludność Księżyca postanowiła trwać w defensywie. Taktyka owa mogła przez pewien czas popłacać. Przeciwnik zdezorientowany to w strategicznej ocenie przeciwnik w gorszej sytuacji niż taki, który już wie, że go atakują. Z takim trudem obmyślona doktryna ignorancji jako gwarancji pokoju obracała się szyderczo i groźnie przeciw jej wynalazcom.

Naraz Wivitch odezwał się. Trzeci rzut mikropów dotarł do mnie cało. Znów mieli mnie na swoich ekranach. Być może, pomyślałem, chcieli oślepić bazę tylko na czas fatamorgany z dziewczyną. Zresztą gubiłem się w domysłach. Choćby przez nasłuch radiowy musiały dochodzić na Księżyc wieści o rosnącym na Ziemi poczuciu zagrożenia. Nastroje paniki, wzniecane przez znaczną część prasy, udzielały się nie tylko opinii publicznej, ale i rządom. Wszyscy jednak pojmowali, że jeśli wznowią budowę termojądrowych rakiet dla uderzenia w Księżyc, będzie to zarazem oznaczało kres pokoju na Ziemi. Tak zatem albo bliski był atak skierowany w ludzkość, albo działo się na Księżycu coś zupełnie niezrozumiałego. Wiyitch wywołał mnie znów, by zapowiedzieć istne bombardowania mikropami. Miały przylatywać w kolejnych rzutach, fala za falą, nie tylko z mego statku, ale ze wszystkich czterech stron świata, bo postanowili uruchomić rezerwy zmagazynowane pod Strefą Milczenia. Nie wiedziałem dotąd, że tam są. Usiadłem w tej martwej pustyni i pochyliwszy się trochę do tyłu patrzałem w czarne niebo. Nie mogłem dostrzec statku, ale zobaczyłem mikropy jak małe roziskrzone chmurki, mknące i z góry, i od horyzontów. Część zawisła nade mną, wzdymając się, falując i błyszcząc niby rojowisko złotych muszek, igrających beztrosko w słońcu. Inne, tworzące odwody, mogłem zauważyć tylko chwilami, kiedy któraś z nieruchomo świecących gwiazd mrugała i gasła na mgnienie, przesłonięta obłokiem moich mikroskopijnych stróżów. Mieli mnie na wszystkich ekranach, z góry, en face i z profilu. Należało wstać i ruszyć w pochód, ale ogarnął mnie pełen zniechęcenia bezwład. Powolny, niezgrabny w ciężkim skafandrze, w przeciwieństwie do mikropów stanowiłem znakomity cel nawet dla strzelca z bielmem. Dlaczego właściwie miałem być czołem zwiadu, maszerując w tak nędznym tempie? Dlaczego mikropy nie miały stać się mymi lotnymi zwiadowcami? Baza zgodziła się na to. Zaszła zmiana taktyki. Roje złotawych komarów popłynęły nade mną szerokim frontem ku księżycowemu Uralowi.

Szedłem rozglądając się uważnie na wszystkie strony. Znajdowałem się na płasko pofałdowanej równinie, wśród mrowia małych kraterów, zasypanych niemal po brzegi. W jednym sterczało w piasku coś podobnego do zeschłej, grubej gałęzi. Wziąłem ułomek w garść i pociągnąłem, jakbym wyrywał z gruntu głęboko wrośnięty korzeń. Pomogłem sobie małą składaną saperką, którą nosiłem przytroczoną do boku, i spod sypkiego miału wyłoniło się zetlone gorącem żelastwo. Mógł to być szczątek jakiejś z niezliczonych, prymitywnych rakiet, które roztrzaskiwały się o skały Księżyca w początkach jego zdobywania. Nie wzywałem bazy, wiedząc, że dzięki mikropom widzą tam moje znalezisko. Ciągnąłem i ciągnąłem pozginane dziwacznie pręty, aż ukazała się grubsza szypuła, a pod nią zaświecił jaśniejszy metal. Nie wyglądało to zbyt obiecująco, ale skórom się już wziął do tego karczowania, ciągnąłem coraz mocniej, bez obawy, że któryś z ostrych drutów przetnie mi skafander, boż obywałem się bez powietrza, więc dehermetyzacja niczym mi nie groziła. Coś się jednak zmieniło. W pierwszej chwili nie zorientowałem się, czemu trudno mi utrzymać równowagę, aż poczułem, że mój lewy but tkwi w uchwycie spłaszczonych i wygiętych trzpieni jak w kleszczach. Usiłowałem go wyrwać, myśląc, że sam się tak zaplątałem, ale trzymały mi nogę mocno i nawet przy pomocy ostrza łopatki nie udało mi się ich rozgiąć — Jest tam Wivitch? — spytałem. Zgłosił się po trzech sekundach.

— Zdaje się, że wzięli mnie jak borsuka — powiedziałem. — To mi wygląda na potrzask.

Było to wprost idiotyczne. Dostałem się w żeleźce, w prymitywną pułapkę! Nie mogłem się z niej wydostać. Mikropy jak podniecone muchy okrążały mnie szamocącego się do siódmych potów z szczękami, w których but tkwił jak w imadle.

— Wróć na pokład — zaproponował Wivitch. Może był to któryś z jego asystentów, głos był jakby inny.

— Jeżeli przez T O mam stracić zdalnika, to niedaleko się posuniemy — powiedziałem. — Muszę to przeciąć!

— Masz karborundową tarczówkę.

Odpiąłem przypasany do uda płaski futerał. Rzeczywiście tkwiła tam zgrabna tarczówka. Włączyłem jej kabelek do zasilacza w skafandrze i pochyliłem się. Spod wirującego ostrza trysnęły iskry. Wnyki, trzymające mój but w kostce, rozchylały się już, przecięte prawie do końca, kiedy poczułem stopą, tkwiącą w bucie, narastający żar. Wszystkimi siłami wyszarpnąłem nogę z potrzasku i zobaczyłem, że metalowa bulwa, podobna do wielkiego kartofla, z której dobywały się te korzeniaste pręty, rozpala się jak od niewidzialnego płomienia. Biały plastyk buta czerniał już i łuszczył się od żaru. Uczyniłem ostatni wysiłek i nagle wyswobodzony zatoczyłem się w tył. Oślepił mnie krzaczasty błysk, poczułem gwałtowne uderzenie w pierś, usłyszałem trzask prutego skafandra i na mgnienie zapadłem w nieprzeniknioną ciemność. Nie straciłem przytomności, po prostu otoczył mnie mrok. Po chwili usłyszałem głos Wivitcha:

— Tichy, jesteś na pokładzie. Odezwij się! Już po pierwszym zdalniku.

Zamrugałem oczami. Siedziałem w fotelu, oparty o zagłówek, z dziwacznie podgiętymi nogami, trzymając się za pierś, tam gdzie przed chwilą poczułem ostre uderzenie. Właściwie ból, jak dopiero teraz sobie uświadomiłem.

— Czy to była mina…? — powiedziałem ze zdziwieniem. — Mina połączona z samotrzaskiem? To już nic doskonalszego nie umieli wymyślić?

Słyszałem głosy, ale nikt nie mówił do mnie: ktoś pytał o mikropy.

— Nie ma wizji — powiedział jakiś inny głos.

— Jak to, wszystkie zniszczył ten jeden wybuch?

— To niemożliwe.

— Nie wiem, czy możliwe, czy nie, ale nie ma wizji.

Oddychałem wciąż głęboko, jak po długim biegu, patrząc w tarczę Księżyca. Cały krater Flamsteeda i równinę, na której tak głupio utraciłem zdalnika, mogłem przykryć opuszką palca.

— Co z mikropami? — odezwałem się wreszcie.

— Nie wiemy.

Spojrzałem na zegarek i zdziwiłem się: prawie cztery godziny spędziłem na Księżycu. Dochodziła północ czasu pokładowego.

— Nie wiem, co uważacie — powiedziałem nie ukrywając ziewnięcia — ale na dzisiaj mam dość. Idę spać.

Загрузка...