IV. Lunar Agency

— Panie Tichy — powiedział Dyrektor — nasi ludzie wprowadzą pana we wszystkie szczegóły Misji. Ja chcę dać panu tylko ogólny obraz — żebyś pan nie stracił z oczu lasu wśród drzew. Traktat genewski ziścił cztery niemożliwości. Powszechne rozbrojenie razem z dalej trwającym wyścigiem zbrojeń — to raz. Maksymalne tempo zbrojeń przy zerowym koszcie — to dwa. Pełne zabezpieczenie każdego państwa przed atakiem z zaskoczenia, przy zachowanym prawie toczenia wojny, gdyby ktoś chciał ją toczyć. To po trzecie. I wreszcie likwidacja wszystkich armii, które mimo to nadal istnieją. Nie ma żadnych wojsk, ale sztaby zostały i mogą obmyślać, co chcą. Jednym słowem zaprowadziliśmy pacem in terris. Uważa pan?

— Owszem — odparłem — ale czytam przecież gazety. Utrzymują, żeśmy przeszli z deszczu pod rynnę. A tu kiedyś wyczytałem, nie pamiętani już gdzie, że Księżyc milczy i pochłania wszystkich zwiadowców, bo Komuś udało się wejść w tajne porozumienie z tamtejszymi robotami. Że jakieś państwo stoi teraz za wszystkim, co zachodzi na Księżycu. I że Agencja o tym wie. Co pan na to?

— To są brednie — rzekł energicznie Dyrektor. Siedzieliśmy w jego gabinecie, wielkim jak sala. Z boku, na podwyższeniu, stał ogromny globus Księżyca, cętko wany ospą kraterów. Sektory poszczególnych państw, pokolorowane zielono, różowo, żółto i pomarańczowo, jak na mapach politycznych, szły od bieguna do bieguna, przez co ten globus przypominał dziecinną zabawkę czy oświetloną szklaną pomarańczę, obraną z łupiny. Na ścianie za Dyrektorem zwisała od sufitu flaga ONZ.

— Takich bredni jest teraz moc — podkreślił Dyrektor, uśmiechając się do mnie z wyrazem politowania na smagłej twarzy. — Nasze biuro prasowe może panu służyć przeglądem tych bajań. Wszystko wyssane z palca.

— Ale ten ruch — tych neopacyfistów — lunofilów, to chyba fakt?

— Tak zwanych lunatyków? Owszem. Czytał pan ich oświadczenia? Ten ich program?

— Czytałem. Domagają się porozumienia z Księżycem…

— „Porozumienia!” — parsknął wzgardliwie Dyrektor. — Nie porozumienia, tylko poddania się. Ale nie wiadomo, komu! Niedowarzone głowy. Wyobrażają sobie, że Księżyc stał się Kimś — że można go uznawać za stronę do układów, do paktów, za stronę potężną i inteligentną. Że nie ma już tam nic oprócz gigantycznego komputera, który pochłonął wszystkie sektory. Strach ma nie tylko wielkie oczy, panie Tichy, ale mały rozum.

— No dobrze — tylko czy można wykluczyć jakiś rodzaj zjednoczenia tych wszystkich broni, tam — tych armii — jeżeli to są armie — jak można być pewnym, że coś takiego nie zaszło, skoro nic nie wiadomo…?

— Nawet tam, gdzie nic nie wiadomo, pewne rzeczy są niemożliwe. Sektor każdego państwa został urządzony jako ewolucyjny poligon. Proszę spojrzeć. — Miał w ręku małe płaskie pudełko. Poszczególne sektory Księżyca poczęły się zapalać, aż cały zajaśniał jak kolorowy lampion.

— Te najszersze należą do supermocarstw. Oczywiście, wiedzieliśmy, co przewozimy, nasza Agencja pracowała przecież jako przewoźnik. Wykonaliśmy też wstępne prace, ryliśmy wykopy pod SUPSY, Super Symulatory. W każdym sektorze jest taki symulator, otoczony kompleksem produkcyjnym. Sektory nie mogą z sobą walczyć. To wykluczone. SUPS projektuje nowe typy broni, a SEKS — Selekcyjny Symulator — usiłuje je zwalczać. Jedno i drugie jest symulacją komputerową. W programach tkwi zasada Miecza i Tarczy. To trochę tak, jakby każde państwo osadziło na Księżycu swój dwuczłonowy komputer, który gra sam z sobą w szachy. Ale to są szachy, w których nie ma figur, tylko broń i wszystko może się zmieniać podczas rozgrywki: ruchy figur, siła, z jaką biją, rodzaj szachownicy. Wszystko.

— Jak to — zdziwiłem się. — To tam nie ma nic oprócz komputerów symulujących wyścig zbrojeń? Więc jakież niebezpieczeństwo może grozić Ziemi…? Symulowana broń jest przecież mniej groźna od kartki papieru…

— Ależ nie! Optymalnie wyselekcjonowane projekty idą do realnej produkcji. Inna rzecz, i cały w tym sęk, kiedy idą. To jest tak: SUPS projektuje nie jakąś jedną nową broń, ale cały system walki. Są to, rozumie się, systemy bezludne. Żołnierz stanowi jedność z orężem. A jeszcze lepiej można to zrozumieć, myśląc o naturalnej ewolucji. Walka o przetrwanie, uważa pan? Walka o byt. SUPS projektuje, powiedzmy obrazowo, jakieś drapieżniki, a SEKS szuka ich słabych stron, żeby je zniszczyć. Kiedy mu się uda, SUPS wymyśla coś nowego — a tamten znów go kontruje. Zasadniczo taka symulowana walka z ciągłymi doskonaleniami mogłaby trwać i milion lat — ale każdy z tych zespołów po pewnym czasie ma wszcząć rzeczywistą produkcję broni. Po JAKIM czasie — i JAKIEJ skuteczności żąda od prototypów — to już ustalili uprzednio programiści danego państwa. No, bo każde państwo chciało mieć na Księżycu realną składnicę broni, arsenał, a nie tylko symulaty jako plany na papierze czy w komputerze. Tu też tkwi istotny szkopuł, sprzeczność, rozumie pan?

— Nie całkiem. Jaka sprzeczność?

— Symulowana ewolucja biegnie znacznie szybciej od ewolucji realnej. Ten, kto dłużej czeka na efekty symulacji, otrzyma doskonalszą broń. Ale dopóki czeka, pozostaje bezbronny. Ten natomiast, kto akceptuje krótszą symulację, otrzyma ją prędzej. Nazywamy to współczynnikiem hazardu. Każde państwo, lokując na Księżycu swój militarny potencjał, musiało z góry zadecydować, co woli: lepszą broń później, czy gorszą szybciej.

— Jakieś to dziwne — zauważyłem. — A co się dzieje, kiedy prędzej czy później zaczyna się produkcja? Broń idzie do składów?

— Część może iść. Ale tylko część. Bo wtedy zaczyna się już prawdziwa, nie symulowana walka, oczywiście tylko wewnątrz danego sektora.

— Niby manewry?

— Nie, bo na manewrach walka była zawsze udawana, żołnierze nie padali, natomiast tam — Dyrektor wskazał kolorowo świecący Księżyc — toczy się autentyczna walka. W granicach sektora, powtarzani. Nic i nikt nie może zaatakować sąsiedniego…

— Więc najpierw te bronie walczą i niszczą się w komputerach, na niby, a potem naprawdę? A co dalej?

— Otóż to! Nie wiadomo, co dalej. W zasadzie są dwie możliwości. Albo wyścig zbrojeń ma granicę, albo nie. Jeżeli ma, to znaczy, że istnieje „broń ostateczna” i wyścig, jako symulowana ewolucja, dociera w końcu do tej broni. Ta broń nie może pokonać samej siebie i powstaje stan trwałej równowagi. Rozwój zamiera. Arsenały księżycowe wypełniają się bronią, co zdała ten ostatni egzamin i nic się już tam więcej nie dzieje. Życzylibyśmy sobie, żeby tak było.

— A tak nie jest?

— Prawie na pewno nie. Po pierwsze, naturalna ewolucja nie ma końca. Nie ma, bo nie istnieją żadne „ostateczne”, to znaczy doskonale przeżywające organizmy. Każdy gatunek ma jakąś słabą stronę. Po wtóre, na Księżycu nie ruszyła przecież ewolucja naturalna, lecz sztuczna, i to ewolucja broni. Każdy sektor stara się zapewne obserwować to, co zachodzi w innych i reaguje na to po swojemu. Równowaga militarna jest czymś innym od równowagi biologicznej. Żywe gatunki nie mogą być nazbyt skuteczne w zwalczaniu konkurencyjnych. Dlaczego? Doskonale zjadliwe zarazki pozabijałyby wszystkich żywicieli i przez to zginęłyby razem z nimi. Dlatego równowaga ustala się w Przyrodzie poniżej zagłady. W przeciwnym razie ewolucja byłaby samozgubna. Natomiast rozwój broni zmierza do uzyskania przewagi nad przeciwnikiem. Broń nie ma instynktu samozachowawczego.

— Czekajże pan, Dyrektorze — powiedziałem zaskoczony nagłą myślą. — Przecież każde państwo mogło sobie zbudować po cichu na Ziemi takuteńki zespół jak ten, który umieściło na Księżycu i śledząc jego działanie, dowie się, co tam robi bliźniak…?

— A nie! — zawołał Dyrektor z przekornym uśmiechem. — Właśnie coś takiego nie jest możliwe! Przebiegu ewolucji nie można przewidzieć. Przekonaliśmy się o tym praktycznie.

— Jak?

— Tak, jak pan powiedział. Zaprogramowaliśmy tożsame komputery w naszym ośrodku badawczym tożsamymi programami i puściliśmy je w ruch. Ewolucja aż miło, tyle że rozbieżna. To jest tak, jakbyś pan chciał przewidzieć przebieg szachowego turnieju w Moskwie między stu arcymistrzowskimi komputerami, symulując rozgrywki na stu takich samych komputerach w Nowym Jorku. Czego się pan dowie o moskiewskich rozgrywkach? Absolutnie niczego. Przecież żaden gracz, człowiek czy komputer, nie robi zawsze tych samych ciągów. Owszem, politycy chcieli, aby im dostarczyć takich symulatorów, ale nic im to nie dało.

— Pięknie. Ale skoro nikt dotąd nic nie wskórał i wszyscy wasi zwiadowcy poszli jak kamień w wodę, jak mogę liczyć na to, że mnie się uda?

— Otrzyma pan środki, jakich nie miał jeszcze nikt. O szczegółach dowie się pan od moich podwładnych. Życzę powodzenia…

Przez trzy miesiące umordowałem się setnie na trenażerach w ośrodku Lunar Agency i mogę powiedzieć bez przesady, że telematykę miałem pod koniec w małym palcu. Jest to sztuka powodowania zdalnikiem. Trzeba się rozebrać do rosołu i wciągnąć elastyczny strój, przypominający trochę strój płetwonurka, ale z cieńszego materiału i lśniący jak żywe srebro, bo utkany z przewodów cieńszych od pajęczyny. Są to elektrody. Przylegając do ciała, zbierają przez skórę elektryczne zmiany w mięśniach i przekazują je zdalnikowi, który powtarza przez to każdy wykonany ruch z idealną dokładnością. To zresztą nie takie dziwne. Dziwniejsze, że nie tylko widzi się oczami zdalnika, ale czuje to, co czułoby się na jego miejscu. Biorąc do ręki kamień, wyczuwasz jego kształt i ciężar tak, jakbyś go sam miał w garści. Czuje się każdy krok, każde potknięcie, a kiedy zdalnik potrąci o coś zbyt mocno, czuje się i ból. Uważałem to za błąd, ale szef mego szkolenia, doktor Miguel Lopez, zapewniał mnie, że tak musi być. W przeciwnym razie zdalnik byłby wciąż narażony na uszkodzenia. Jeśli ból jest silny, można wyłączyć ten przesyłowy kanał, lepiej jednak zmniejszyć modulatorem natężenie bólu, aby wciąż wiedzieć, jak ma się zdalnik. Człowiek przeniesiony w sztuczną skórę zatraca poczucie tego, gdzie jest jego własna osoba i przenosi się cały w zdalnika. Trenowałem na rozmaitych modelach. Zasadniczo zdalnik nie musi być wcale człekokształtny, może być też mniejszy od krasnoludka albo większy od Goliata, ale powoduje to różne komplikacje. Jeżeli zamiast nóg ma się, powiedzmy, gąsienice, znika poczucie bezpośredniego kontaktu z gruntem, trochę tak jak przy prowadzeniu auta lub czołgu. Kiedy zdalnik jest olbrzymem dziesięciokrotnie większym od człowieka, trzeba się w nim poruszać bardzo powoli, bo jego kończyny ważą po kilkadziesiąt ton i mają odpowiednią bezwładność, tę samą na Księżycu, co na Ziemi. Doświadczyłem tego z dwustutonowym zdalnikiem i wrażenie miałem takie, jakbym maszerował pod wodą. Nie woda stawiała mi opór, lecz bezwładność masywnych nóg i całego korpusu. Zresztą zdalnik-olbrzym byłby tylko zawadą, stanowiąc cel rozmiarów wieży. Miałem za to dysponować między innymi serią coraz mniejszych zdalników, zwanych krasnalami. Przypominały zresztą raczej owady. Wcale zabawne, ale z takiej perspektywy każdy kamyk urasta w górę i trudno zorientować się w terenie. Cięższe zdalniki księżycowe przedstawiały się dosyć pokracznie. Najgrubsze miały nogi, i to krótkie, żeby środek ciężkości leżał możliwie nisko. Taki LEM — Lunar Efficient Missionary — utrzymuje równowagę lepiej niż człowiek w skafandrze, bo się nie zatacza, a ręce ma długie jak orangutan. Te ręce okazują się przydatne przy dwudziestometrowych susach. Przede wszystkim chciałem usłyszeć, jakich modeli używano w poprzednich zwiadach i jak im poszło. Żeby mnie wtajemniczyć w te nieudane wyprawy, moi opiekunowie musieli zdobyć specjalną zgodę Dyrektora, bo wszystko, czegom się tknął, było tajne. Tajna była zresztą cała misja jak i to, że szereg poprzednich zwiadów zakończyło się fiaskiem. Szło jakoby o to, by nie powiększać paniki, szerzonej przez prasę najdziwniejszymi wymysłami. COM, Centralna Osłona Misji, podawała mnie za doradcę Agencji Księżycowej, a dziennikarzy musiałem się strzec jak zarazy. W końcu mogłem wypytać obu zwiadowców, którzy wrócili cało, ale nie widziałem ich na oczy, rozmawiając z każdym z osobna przez telefon. Podobno każdy nazywał się teraz całkiem inaczej i tak go przefasonowano, że by go rodzona matka nie poznała. Pierwszy, imieniem Łon — ale na pewno zwał się nie tak — bez problemów dotarł do strefy Radiowego Milczenia, wszedł na selenostacjonarną orbitę bodaj dwa tysiące mil nad Mare Nibium i posłał w dół pancernego zdalnika, który wylądował w zupełnym pustkowiu. Nie przeszedłszy ani stu kroków, został zaatakowany. Usiłowałem wycisnąć z niego jakieś konkretne szczegóły, ale powtarzał wciąż to samo: szedł po równinie Mare Nibium sam jak palec, zresztą zlustrował uprzednio cały teren w promieniu kilkuset kilometrów i nie zauważył nic podejrzanego, aż z boku i to całkiem blisko pojawił się ogromny robot, co najmniej dwukrotnie większy od LEMa, i otworzył ogień. Oślepił go bezgłośny błysk i to było wszystko. Potem fotografował to miejsce z orbity, a jakże, obok małego krateru leżały szczątki zdalnika, stopione w grudy metalowego żużlu, a wokół rozpościerała się martwa pustka. Następny zwiadowca miał dwa zdalniki, ale pierwszy zaczai koziołkować tuż po starcie i rozbił się o skały, a drugi był właściwie dwójką, zwaną bliźniakami. Bliźniaki to para telematów, poruszanych równocześnie przez jednego człowieka. Wykonują więc wszystkie ruchy dokładnie tak samo. Jeden miał iść przodem, a drugi za nim w odległości stu metrów, żeby dostrzec, co zaatakuje tego na przedzie. Ponadto zabezpieczono obu mikropami. Mikropy to skrót od mikroskopijnych cyklopów. Jest to jakby kamera telewizyjna, złożona z całej chmary czujników nie większych od muszki, zaopatrzonych w mikroskopijne obiektywy. Cały obłok mikropów towarzyszy więc bliźniaczym zdalnikom, unosząc się dobrą milę nad powierzchnią Księżyca, żeby mieć ich w polu widzenia razem z otoczeniem. Człowiek powodował zdalnikami, natomiast mikropy przekazywały obraz bezpośrednio na Ziemię, do ośrodka kontroli lotu. Wynik tak dobrze obmyślonej i zabezpieczonej ekspedycji był raczej marny. Oba zdalniki uległy zniszczeniu w tym samym momencie, ledwie stanęły równymi nogami na księżycowym piachu, przy czym mój drugi rozmówca utrzymywał, że zostały zaatakowane przez dwa roboty, bardzo osobliwej budowy, bo niskie, garbate i niezwykle grube; pamiętał, że zjawiły się po prostu znikąd i od razu do niego zmierzyły, więc złożył się, ale nie zdążył nawet pociągnąć za spust. Zobaczył biało-niebieski rozbłysk, na pewno laserowy, i oprzytomniał z powrotem na pokładzie. Potem sfotografował szczątki zdalników, a ziemska kontrola potwierdziła jego raport tylko w ostatnim punkcie. Zdalniki rzeczywiście rozżarzyły się i rozleciały w okamgnieniu, jak trafione laserem wielkiej mocy, ale źródła tego strzału nie można było wykryć. Obejrzałem sobie cały film, który utrwalił wszystko zaobserwowane przez mikropy, jak również krytyczne zdjęcia z ostatnich chwil pod maksymalnym powiększeniem. Komputer przeanalizował obraz każdego kamyczka w promieniu dwu kilometrów, bo taki jest księżycowy horyzont, a laserem można bić tylko w linii prostej. Wyglądało to w samej rzeczy zagadkowo. Oba zdalniki wylądowały bardzo sprawnie, bo nawet nie zachwiały się stając równymi nogami na gruncie i pomaszerowały jeden za drugim, w zwolnionym tempie, za czym jak jeden mąż tym samym ruchem podniosły swoje ręczne miotacze — jakby dostrzegły jakieś zagrożenie, choć na fotografiach nic go nie wskazywało — i otwarłszy ogień, równocześnie same zostały trafione, jeden w pierś, drugi odrobinę niżej. Promienny udar rozniósł je na strzępy w obłokach kurzu i płonącego metalu. Choć analizowano te obrazy na dziesiątą stronę i usiłowano namiarami wykryć miejsce, z którego padła laserowa salwa, nie wykryto nic. Na Saharze nie jest tak pusto, jak było na tych zdjęciach. Niewidzialni okazali się sami atakujący jak i ich broń. Zarazem zwiadowca trwał twardo przy swoim: w momencie ataku zobaczył dwa wielkie, pokracznie zgarbione roboty tam, gdzie przed ułamkiem sekundy na pewno ich nie było. Powstały z niczego, złożyły się, strzeliły i znikły. Tego, jak znikły, nie mógł dojrzeć oczami zdalników, bo już się rozpadły, ale zdążył jeszcze z pokładu zaobserwować kładącą się chmurkę kurzawy w miejscu porażki. Właśnie tu jego oświadczenie pokrywało się z danymi wszystkich mikropów. Na ich przekazanej wizji doskonale było widać rozżarzone strzępy zdalników w kłębach piaszczystego kurzu, ale więcej nic.

Dowiedziałem się niewiele, ale nie było to pozbawione dla mnie wszelkiego znaczenia, oznaczało bowiem, że z Misji można wrócić cało. W kwestii niezrozumiałego ataku powstały liczne hipotezy, włącznie z taką, że na Księżycu Coś przejęło kontrolę nad oboma zdalnikami i zniszczyły się wzajemnym ogniem. Powiększone zdjęcia ukazywały jednak, że nie mierzyły wcale do siebie, lecz w bok, i że — to ustaliły pomiary najwyższej dokładności — laserowy ogień, który odpowiedział na ich strzały, rozniósł je właściwie równocześnie — bo jedną dziesięciomilionową część sekundy po tym, gdy strzeliły pierwsze. Na podstawie widmowej analizy płonącego pancerza tych zdalników ustalono nawet, że lasery, których użyła strona księżycowa, były tej samej mocy, co lasery bliźniąt, lecz nie tak samo promieniowały.

Na Ziemi nie można symulować słabej grawitacji Księżyca, więc po wstępnej zaprawie na poligonie latałem kilka razy tygodniowo na orbitalną stację Agencji, gdzie urządzono specjalną platformę z ciążeniem sześciokrotnie słabszym od ziemskiego. Kiedy już poruszałem się w skórze zdalnika z zupełną swobodą, przyszło do następnej fazy prób, wielce realistycznych, choć całkiem bezpiecznych. Nie powiem jednak, aby były szczególnie miłe. Maszerowałem po fałszywym Księżycu wśród małych i dużych kraterów ani wiedząc, co i kiedy nagle mnie zaskoczy.

Ponieważ moi porzednicy nic nie wskórali uzbrojeni, sztab misji zdecydował, że będzie lepiej, jeśli wyruszę bez broni. Miałem przetrwać w zdalniku jak długo się da, bo każda sekunda oznaczała mnóstwo obserwacji rejestrowanych przez mikropy, ciągnące za mną jak rój pszczół. O skutecznej obronie i tak nie może być mowy, perswadował mi Tottentanz, toż miałem wkroczyć w najeżony śmiercią martwy ostęp i niechybnie ponieść klęskę, a całą nadzieję pokładano w tym, że będzie to klęska pouczająca. Pierwsi zwiadowcy upierali się przy posiadaniu broni z łatwo zrozumiałych powodów psychologicznych. Zawsze raźniej mieć w opresji palec na jakimś cynglu. Wśród moich mentorów, których nazywałem męczycielami, byli też psychologowie. Dbali o to, abym przywykł do wszelkiego rodzaju przykrych niespodzianek. Choć wiedziałem, że nic mi naprawdę nie grozi, stąpałem po sztucznym Księżycu jak po rozżarzonej płycie, rozglądając się na wszystkie strony. Jedna rzecz, szukać przeciwnika o znanym wyglądzie, a całkiem inna nie mieć pojęcia, czy pobliski głaz, bardziej martwy od nieboszczyka, naraz nie rozewrze się, żeby chlusnąć we mnie ogniem. Aczkolwiek była to wciąż symulacja,moment każdego takiego zaskoczenia był raczej paskudny. Samoczynne wyłączniki rozrywały wprawdzie łączność między mną i zdalnikiem przy trafieniu, działały jednak z ułamkowym opóźnieniem i wiele razy przeżyłem uczucie nie do opisania: jak to jest, kiedy rozlatujesz się na kawałki i odrąbaną głową widzisz, jej oczami, nim zgasną, patrochy, wylatujące ci z rozprutego brzucha. Pocieszało nieco to, że były z krzemu i porcelany. Przeżyłem kilkadziesiąt takich agonii, dzięki czemu mogłem sobie uzmysłowić, jakie atrakcje czekają mnie na Księżycu. Rozerwany na sztuki już nie wiem który raz, poszedłem do głównego teletronika Sultzera i wyłożyłem na stół moje wątpliwości. Być może wrócę z Księżyca w jednym kawałku, zostawiwszy tam szczątki rozśrutowanych LEMów, ale co to właściwie da? Czego można się dowiedzieć o nieznanych systemach broni w paru ułamkach sekundy? Po co w ogóle ma tam lecieć człowiek, skoro i tak nie może wylądować?

— Przecież pan wie, Tichy, dlaczego — powiedział, częstując mnie szklaneczką sherry. Był mały, chudy i łysy jak kolano. — Nie można tego robić z Ziemi. Czterysta tysięcy kilometrów to prawie trzysekundowe opóźnienie sterowania. Zejdzie pan możliwie nisko. Na półtora tysiąca kilometrów jeszcze można. To jest dolny pułap Strefy Milczenia.

— Kiedy nie o to chodzi. Jeśli zakładamy z góry, że zdalnik nie przetrwa nawet minuty, można go posłać stąd, z mikropami, które zarejestrują jego koniec.

— Robiliśmy to już.

— I co?

— I nic.

— A mikropy?

— Pokazywały trochę kurzu.

— A czy nie można byłoby posłać zamiast zdalnika czegoś w porządnym pancerzu?

— Co pan nazywa porządnym pancerzem?

— No — bo ja wiem — dajmy na to kulę, taką jakich się używało dawniej do sondowania oceanicznych głębin. Z odpowiednimi wyziorami, czujnikami i tak dalej.

— Zrobiło się coś w tym guście. Nie całkiem tak jak pan mówi, ale podobnie.

— I co?

— Ani zipią.

— Co się z nią stało?

— Nic. Leży tam jeszcze do dzisiaj. Łączność wysiadła.

— Dlaczego?

— To jest pytanie za sześćdziesiąt cztery tysiące dolarów. Gdybyśmy wiedzieli, nie musielibyśmy pana fatygować. Takie rozmowy powtórzyły się w owym czasie parokrotnie.

Po zakończeniu drugiej fazy treningu dostałem wolne. Już od trzech miesięcy mieszkałem na pilnie strzeżonym terenie bazy i chciałem choć na jeden wieczór umknąć z tego skoszarowania. Poszedłem więc do Kierownika Osłony (KO — tak się nazywał) po przepustkę. Nigdy go dotąd nie widziałem. Przyjął mnie wyblakły smutny cywil w koszuli z krótkimi rękawami, wysłuchał, zrobił współczującą minę i powiedział:

— Bardzo mi przykro, ale nie mogę pana wypuścić.

— Co? Dlaczego?

— Takie mam rozkazy. Oficjalnie nic więcej nie wiem.

— A nieoficjalnie?

— Nieoficjalnie też nic. Pewno boją się o pana.

— Na Księżycu — rozumiem, ale TU?

— Tu bardziej.

— Czy to znaczy, że do startu nie mogę się stąd ruszyć?

— Niestety tak.

— W takim razie — powiedziałem bardzo cicho i grzecznie, jak zwykle, kiedy mnie diabli biorą — nigdzie nie polecę. O czymś takim w ogóle nigdy nie było mowy. Zobowiązałem się do nadstawiania karku, ale nie do siedzenia w kryminale. Lecieć miałem z własnej ochoty. Właśnie ją tracę. Siłą wsadzicie mnie do rakiety, czy jak?

— Ależ co pan mówi?

Uparłem się przy swoim i w końcu dostałem tę przepustkę. Chciałem poczuć się zwyczajnym przechodniem, zanurzyć w wielkomiejskim tłumie, pójść może do kina, a najbardziej zjeść kolację w przyzwoitym lokalu, a nie w kantynie z facetami, którzy sekunda po sekundzie omawiali ostatnie chwile Ijona Tichego w zdalniku, trzaskającym jak fajerwerek. Doktor Lopez dał mi do dyspozycji swoje auto i wyjechałem z bazy, kiedy już zmierzchało. Na zjeździe z highwayu w świetle reflektorów ujrzałem postać z podniesioną ręką przy małym aucie z włączonymi awaryjnie migaczami. Zatrzymałem się. Była to młoda kobieta w białych spodniach i w białym swetrze, blondynka, z twarzą umazaną smarem. Przypuszczała, że zatarł się jej silnik. Rzeczywiście nie dał się nawet obrócić starterem, więc zaproponowałem, że podwiozę ją do miasta. Kiedy wyjmowała ze swego auta płaszcz, zauważyłem na siedzeniu obok kierownicy wielkiego mężczyznę. Był nieruchomy jak z drewna. Przyjrzałem mu się bliżej.

— To mój zdalnik — wyjaśniła. — Zepsuł się. Wszystko mi się psuje. Chciałam go zawieźć do warsztatu.

Głos miała matowy, odrobinę ochrypły, prawie dziecinny. Ten głos musiałem już kiedyś słyszeć. Byłem tego prawie pewny. Otwarłem prawe drzwiczki, żeby wsiadła i nim zgasła lampka nad wsteczym lusterkiem, z bliska dostrzegłem jej twarz. Zdębiałem, tak była podobna do Marylin Monroe, zeszłowieczej gwiazdy filmowej. Ta sama twarz, ten sam niby bezświadomy, naiwny wyraz ust i oczu. Chciała, żebyśmy stanęli gdzieś, w jakiejś restauracji, żeby się mogła umyć. Zwolniłem więc i jechaliśmy w małym ruchu, mijając rozświetlone reklamy.

— Zaraz będzie mała włoska restauracja, całkiem przyzwoita — powiedziała.

Rzeczywiście błyskał już ku nam neon: Ristorante. Zjechałem na parking. Weszliśmy do ciemnawej sali. Na nielicznych stolikach płonęły świece. Dziewczyna poszła do toalety, a ja postałem przez chwilę niezdecydowany, aż wreszcie usiadłem w zakątku między drewnianymi przepierzeniami. Oddzielały stoliki, objęte z trzech stron drewnianymi ławkami. Było prawie pusto. Na zwykłym tle kolorowych butelek rudy barman mył szklanki, obok wiodły do kuchni wahadłowe drzwi obite polerowanym mosiądzem. W sąsiedniej niszy siedział ktoś przy talerzu z resztką jedzenia i schylony pisał w notatniku. Dziewczyna wróciła.

— Głodna jestem — oświadczyła. — Stałam przeszło godzinę. Nikt nie chciał się zatrzymać. Zjemy coś? Zapraszam pana.

— Dobrze — odparłem.

Gruby mężczyzna, siedzący tyłem do nas przy ladzie, zaglądał do swojej szklanki. Między nogami trzymał duży czarny parasol. Kelner zjawił się, przyjął zamówienie trzymając tacę z brudnymi talerzami, i kopnąwszy wahadłowe drzwi, znikł w kuchni. Blondynka nie odzywała się. Wyjęła z kieszeni spodni zmiętą paczkę papierosów, zapaliła jednego od świecy, podała mi paczkę, podziękowałem ruchem głowy. Usiłowałem, bez zbytniego wpatrywania się, wykryć, czym różni się jednak od tamtej. Nie różniła się niczym. Było to tym dziwniejsze, że moc kobiet usiłowała się upodobnić do Monroe, ale żadnej się to nie udało.

Tamta była niepowtarzalna, chociaż nie odznaczała się ani wielką, ani egzotyczną urodą. Napisano o niej wiele książek, ale żadna nie pochwyciła tego pomieszania dziecinności z kobiecością, którym się różniła od wszystkich. Oglądając jej zdjęcia, jeszcze w Europie, pomyślałem raz, że nie można by jej nazwać dziewczyną. Była kobietą dziewczynkowatą, zawsze jakby zdziwioną czy zaskoczoną, wesołą jak kapryśne dziecko i ukrywającą jakąś rozpacz czy strach, jak ktoś, kto nie ma komu powierzyć swojej złej tajemnicy. Zaciągała się głęboko dymem i wypuszczała go z ust, ku świecy, która filowała między nami. Nie, to nie było podobieństwo, lecz tożsamość. Czułem, że jeśli zacznę teraz za wiele myśleć, najdą mnie rozmaite podejrzenia, boż nie jestem ślepy i mogło zastanowić, czemu nosiła papierosy w kieszeni: kobiety nigdy tego nie robią. A przecież miała torebkę, i to sporą, wypchaną, którą powiesiła na poręczy. Kelner przyniósł pizzę, zapomniał o chianti, przeprosił i wybiegł z sali. Wino przyniósł inny kelner. Zauważyłem to, bo w tej restauracji panował fason tawerny i kelnerzy chodzili przepasani serwetami jak fartuchami do kolan. Ten inny kelner trzymał swoją serwetę w zgiętym łokciu. Napełniwszy nam kieliszki nie odszedł, lecz cofnął się o krok i stanął tuż za przepierzeniem. Dojrzałem go tam, bo jak w lustrze odbijał się w mosiężnym obiciu wahadłowych drzwi. Blondynka, siedząc głębiej, bodaj nie mogła go widzieć. Pizza była taka sobie, ciasto dość twarde. Jedliśmy milcząc. Odsunąwszy talerz, znów sięgnęła po camele.

— Jak się pani nazywa? — spytałem. Chciałem usłyszeć obce nazwisko, aby osłabić wrażenie, że to tamta.

— Wypijmy najpierw — powiedziała tym niemal schrypniętym głosikiem. Wzięła oba nasze kieliszki i zamieniła je.

— Czy to coś znaczy? — spytałem.

— Taki mój przesąd. Nie uśmiechała się.

— Za nasze powodzenie!

Z tymi słowami zbliżyła kieliszek do ust. Ja też. Pizza była pieprzna i wychyliłbym wino jednym haustem, ale coś nagle z trzaskiem furknęło wybijając mi kieliszek z ręki. Chianti oblało dziewczynę, rozlewając się po białym swetrze jak krew. To zrobił ten kelner. Chciałem się zerwać, ale nie mogłem.

Miałem nogi głęboko pod drewnianą ławką, a nim je wyplątałem, wszystko wokół poszło w ruch. Kelner bez fartucha skoczył do przodu i chwycił ją za ramię. Wyrwała mu się i podniosła oburącz torebkę, jakby chciała zakryć nią twarz. Barman wybiegł zza lady. Senny, gruby łysoń podstawił mu nogę. Barman upadł z łomotem. Dziewczyna zrobiła coś z torebką. Jak z gaśnicy trysnął z niej strumień białej piany. Kelner, który był już przy niej, odskoczył i chwycił się za twarz, całą w białej mazi, ściekającej na kamizelkę. Blondynka strzeliła białym strumieniem w drugiego kelnera, który wpadł przez wahadłowe drzwi i krzyknął, trafiony. Obaj rozpaczliwie tarli sobie oczy i twarze, oblepione białą pianą, jak u aktorów, co obrzucają się tortami z kremem w slap-stick comedy. Staliśmy już w białawej mgle, bo ta piana o ostrej, gryzącej woni momentalnie parowała, roznosząc się mętnymi kłębami po całej sali. Blondynka spojrzawszy błyskawicznie w lewo i w prawo, na obu unieszkodliwionych kelnerów, skierowała torebkę we mnie. Rozumiałem, że to moja kolej. Do dziś jestem ciekaw, czemu nie próbowałem się zasłonić. Coś wielkiego zaczerniało przede mną. Czarny materiał huknął jak uderzony bęben. To był ten gruby. Zasłonił mnie otwartym parasolem. Torebka poleciała na środek sali i prawie bezgłośnie rozbłysła. Buchnął z niej ciemny, gęsty dym i zmieszał się z białą mgłą. Barman zerwał się z podłogi i gnał wzdłuż lady ku drzwiom kuchennym. Wciąż się jeszcze chwiały. Blondynka znikła w nich. Gruby rzucił barmanowi pod nogi otwarty parasol. Tamten przeskoczył go, stracił równowagę, zatoczył się na ladę, z gruchotem strącił z niej całe szkło i wpadł do kuchni. Stałem i patrzałem na pobojowisko. Zwęglona torebka wciąż dymiła między stolikami. Biała mgła rozpraszała się, gryząc w oczy. Wokół otwartego parasola walały się na podłodze odłamki talerzy, szklanek, pizzy, kieliszków, oblepione kleistą mazią i zalane winem. Wszystko trwało tak krótko, że butelka chianti wciąż jeszcze toczyła się w swoim koszyczku, aż dotarła do ściany. Zza przepierzenia, oddzielającego mój stolik od sąsiedniego, podniósł się ktoś — ten, kto pisał tam w notesie i pił piwo. Poznałem go od razu. Był to ów wyblakły cywil, z którym przed dwiema godzinami spierałem się w bazie. Podniósł melancholijnie brwi i zauważył:

— I czy warto było, panie Tichy, tak walczyć o tę przepustkę?

— Twardo zwinięta serweta jest na krótki dystans skuteczna przeciw krótkiej broni — rzekł z namysłem Leon Griin, szef osłony, zwany pospolicie Lohengrinem. — Każdy flik francuski znał ten sposób, kiedy nosili jeszcze pelerynki. Parabellum ani beretta nie zmieściłyby się w torebce. Pewno, mogła mieć i podróżną torbę, ale wyjąć większy gnat, to wymaga porządnej chwili. Mimo to poradziłem Trufli, żeby wziął parasol. Widać miałem natchnienie. To była salpektyna, doktorze, co? — Spytany chemik podrapał się za uchem. Siedzieliśmy w bazie, w zadymionym pokoju pełnym ludzi, dobrze po północy.

— Bo ja wiem? Salpektyna albo inny soi w sprayu, z wolnymi rodnikami. Rodniki amonu plus emulgator i dodatki zmniejszające napięcie powierzchniowe. Pod uczciwym ciśnieniem — minimum pięćdziesiąt atmosfer. Sporo zmieściło się w tej torebce. Mają widać doskonałych fachowców.

— Kto? — spytałem, ale jakby nikt tego nie słyszał.

— Jaki był cel? Po co to było? — odezwałem się powtórnie, głośniej.

— Unieszkodliwić pana. Oślepić — rzekł przyjemnie uśmiechnięty Lohengrin. Zapalił papierosa i natychmiast zdusił go z obrzydzeniem w popielniczce. — Dajcie mi coś pić. Przepalony jestem jak komin. Kupę zdrowia kosztuje pan nas, Tichy. Zorganizować taką obstawę w pół godziny — to nie w kij dmuchał.

— Oślepnąć miałem? Czasowo czy na zawsze?

— Trudno powiedzieć. To paskudnie żrące, wie pan. Może wylazłby pan z tego po przeszczepach rogówki.

— A ci dwaj? Kelnerzy?

— Nasz człowiek zamknął oczy. Zdążył. To dobry odruch. Torebka była jednak pewną nowością.

— Ale dlaczego ten — ten fałszywy kelner wybił mi kieliszek z ręki?

— Nie rozmawiałem z nim. Nie nadaje się do rozmowy. Przypuszczam, że dlatego, bo się z panem zamieniła.

— W kieliszku było coś?

— Na dziewięćdziesiąt pięć procent tak. Po co by to inaczej robiła?

— W winie nie mogło być nic. Ona też piła — zauważyłem.

— W winie nie. W kieliszku. Czy nie bawiła się kieliszkiem, nim przyszedł kelner, Tichy?

— Nie jestem całkiem pewien. Ach, tak. Obracała go w palcach.

— Ano właśnie. Na wynik analizy przyjdzie poczekać. Tylko chromatografią da się coś wykryć, bo wszystko poszło w drobny mak.

— Trucizna?

— Tak bym sądził. Miał pan zostać utrącony. Unieszkodliwiony, ale niekoniecznie zabity. Raczej nie przypuszczam. Trzeba się ustawić na ich miejscu. Trup nie jest korzystny. Hałas, podejrzenia, prasa, sekcja, gadanina. Po co to komu? Natomiast solidna psychoza to coś innego. Bardziej eleganckie jako wynik. Tych preparatów jest dziś moc. Stany depresyjne, pomroczne, halucynacje. Myślę, że po wypiciu tego winka nie czułby pan nic. Dopiero jutro, albo i później. Im dłuższy okres latencji, tym bardziej to podobne do autentycznej psychozy. Kto dziś nie może zwariować? Każdy może. Ja pierwszy, panie Tichy.

— No a ta piana? Ten spray?

— Spray był ostatnim odwodem. Piąte koło w kufrze. Użyła go, bo musiała.

— A kto są ci „oni”, o których wciąż mówicie?

Lohengrin uśmiechał się pogodnie. Wytarł sobie spocone czoło chustką nie pierwszej czystości, spojrzał na nią niechętnie, wetknął do kieszeni i rzekł:

— Z pana to prawdziwa małoletnia osoba. Nie wszyscy są tak zachwyceni pana kandydaturą jak my, panie Tichy.

— Czy mam zmiennika? Nigdy nie pytałem…czy ktoś jest w rezerwie? Podług niego można by może ustalić, kto…?

— Nie. Teraz nie ma jednego zmiennika. Kupa jest — z podobną punktacją i przyszłoby dopiero rozpocząć nowe badania. Selekcję. Wtedy moglibyśmy się czegoś domyślić, ale teraz nie.

— Jeszcze jedno chciałbym usłyszeć — rzekłem nie bez ociągania.

— Skąd ona się taka wzięła?

— To częściowo wiemy. — Lohengrin znów się uśmiechał.

— Pana mieszkanko europejskie zostało przed paru tygodniami przetrząśnięte. Nic nie zginęło, ale wszystko obejrzano. To stąd.

— Nie rozumiem…?

— Biblioteka. Ma pan książkę o Monroe i dwa albumy. Widać feblik.

— Przewróciliście mi mieszkanie i nie powiedzieliście słowa?

— Wszystko stoi, jak stało, nawet odkurzone, a co do odwiedzin, nie byliśmy pierwsi. Sam pan widział, jak to dobrze, że nasi ludzie rozejrzeli się i po książkach jak należy. Nie mówiliśmy panu nic, żeby pana nie denerwować. I bez tego ma pan dość na głowie. Maksymalna koncentracja to niezbędny warunek. Jesteśmy pańską zbiorową nianią — zatoczył ręką koło, ogarniając gestem wszystkich obecnych — grubego, już bez parasola, chemika, i trzech milczących mężczyzn, którzy podpierali ściany.

— Dlatego, kiedy pan żądał przepustki, uznałem, że lepiej ją panu dać, niż plotkować o pana mieszkaniu, bo to by pana nie osadziło. Prawda, że nie?

— Nie wiem. Chyba nie.

— A widzi pan.

— Dobrze. Ale pytając miałem na myśli podobieństwo — mój Boże. Czy ona była — człowiekiem?

— O tyle, o ile. Bezpośrednio nie. Chce pan ją zobaczyć? Mamy ją tu, leży w tamtym pokoju — wskazał na drzwi za sobą. Chociaż go rozumiałem, przez ułamek sekundy tłukła mi się w głowie myśl, że Marylin Monroe umarła po raz drugi.

— Produkt Gynandroics? — zapytałem powoli. — Tak zwana playmate…?

— Tylko firma się nie zgadza. Jest ich więcej. Chce pan ją obejrzeć?

— Nie — powiedziałem zdecydowanie. — Ale wobec tego ktoś musiał nią przecież… poruszać?

— Naturalnie. Zwiał. To musiała być zresztą kobieta z dużym talentem aktorskim. Charakterystyka ruchów — uważa pan?

— mimika — była najwyższej klasy. Amator by tego nie potrafił. Nadać takie podobieństwo — jak by to powiedzieć? — tchnąć tego ducha — to wymagało studiów. No i treningu. Po Monroe zostały filmy. To trochę pomogło… ale i tak… — Wzruszył ramionami. On jeden wciąż mówił. Za wszystkich.

— Aż tak się postarali…? — powiedziałem. — Po co?

— A wziąłby pan do auta staruszkę?

— Wziąłbym.

— Ale na pizzę by pan z nią nie poszedł. W każdym razie nie na pewno, a potrzebna była pewność. Żeby pana zaintrygować. Pan musi to sam doskonale wiedzieć, kochany. Zamknijmy już ten rozdział.

— Coście jej… zrobili?

Właściwie chciałem spytać „czy zabiliście ją…?” — choć pojmowałem bezsensowność takiego pytania. Zrozumiał mnie.

— Nic. Zdalnik z odciętą łącznością wali się sam jak kłoda. Przecież to lalka.

— To czemu uciekała?

— Ponieważ badając produkt, można się czegoś dowiedzieć o wytwórcach. W tym przypadku raczej nie, ale chcieli zwinąć wszystkie żagle. Żeby nie zostało żadnego śladu. Już dochodzi trzecia. Trzeba się oszczędzać, panie Tichy. Pan ma za pozwoleniem zeszłowieczne sentymenty. Życzę dobrej nocy i miłych snów.

Następnym dniem była niedziela. W niedzielę nie pracowaliśmy. Goliłem się, kiedy goniec przyniósł mi list. Profesor Lax-Gugliborc chciał się ze mną zobaczyć. Słyszałem już o nim. Był to specjalista od łączności, telematyk. Miał osobną pracownię na terenie bazy. Ubrałem się i równo o dziesiątej poszedłem do niego. Na odwrocie listu narysował, jak mam do niego iść. Wśród parterowych zabudowań stał długi pawilon, otoczony ogrodem z wysoką siatką. Nacisnąłem raz i drugi przycisk dzwonka. Najpierw zapalił się nad nim napis NIE MA MNIE DLA NIKOGO. Potem w zaniku zabrzęczało i furtka się otwarła. Wąska, wysypana żwirem ścieżka prowadziła do metalowych drzwi. Były zamknięte. Bez klamki. Zapukałem. Wewnątrz panowała cisza. Zastukałem znów. Jużem miał odejść, kiedy skrzydło drzwi uchyliło się i wyjrzał zzań wysoki chudy człowiek w niebieskim kitlu, pokrytym plamami i zaciekami. Prawie łysy, z krótko przystrzyżoną siwizną u skroni, w grubych pomniejszających szkłach. Może przez te dwuogniskowe okulary wyglądał, jakby wciąż się dziwił okrągłymi, rybimi oczami. Długi węszący nos, masywne czoło.

Cofnął się bez słowa. Gdy wszedłem, zamknął drzwi, i to nie na jeden zamek. Korytarz tonął w ciemności. Szedł pierwszy, a ja za nim, wiodąc ręką po ścianie. Jakieś to było konspiracyjne i dziwaczne. W suchym gorącym powietrzu wisiała woń chemikaliów. Następne drzwi rozsunęły się w bok. Wpuścił mnie pierwszego.

Stałem w dużej pracowni, zagraconej wprost niesamowicie. Zewsząd wznosiły się poustawiane jeden na drugim aparaty z oksydowanego czarno metalu, połączone kablami. Ich plątanina wlokła się po podłodze. Pośrodku laboratoryjny stół, zawalony też aparaturą, papierami, narzędziami, obok stała klatka, istna klatka papugi z cienkiego drutu, tak wielka, że pomieściłaby goryla. Najosobliwsze były kukły leżące rzędami wzdłuż trzech ścian. Nagie, podobne do manekinów wystawowych, bez głów albo z otwartymi czerepami, z piersiami rozwartymi jak drzwiczki, w środku pełne jakichś złączy, upakowanych szeregami płytek, a pod stołem osobną kupą leżały liczne nogi i ręce. Ten zagracony pokój nie miał żadnych okien. Profesor zrzucił na podłogę zwoje kabli i elektronicznych części, leżących na krześle, krzątając się ze zwinnością, o jaką bym go nie posądził, wlazł na czworakach pod stół, wyciągnął stamtąd magnetofon i włączył go. Patrząc mi z dołu w oczy, bo kucał, przyłożył palec do ust, a równocześnie z magnetofonu popłynął jego skrzeczący głos.

— Prosiłem pana na lekcję, Tichy. Już czas, żeby się pan dowiedział czego trzeba o łączności. Proszę siąść i słuchać. Żadnych notatek nie może pan robić…

Gdy jego głos wciąż gadał z magnetofonu, profesor podniósł ową wielką drucianą klatkę i wskazał mi gestem, że mam do niej wejść. Zawahałem się. Bezceremonialnie wepchnął mnie do środka, wszedł tam za mną, wziął mnie za rękę i pociągnął, dając znak, bym usiadł przy nim na podłodze. Sam usiadł naprzeciw mnie, ze skrzyżowanymi nogami, których spiczaste kolana sterczały spod kitla. Usłuchałem go. Wszystko razem przypominało scenę z kiepskiego filmu o zwariowanym uczonym. W klatce też wiły się na różne strony przewody, połączył dwa, i rozległo się ciche, monotonne brzęczenie. Tymczasem jego głos wciąż biegł z magnetofonu leżącego na zewnątrz obok krzesła. Lax sięgnął za siebie po dwa grube, czarne, podobne do obróżek naszyjniki, jeden założył sobie przez głowę na szyję, drugi dał mi pokazując, abym uczynił to samo, wetknął sobie do ucha kabelek zakończony wtyczką kształtu małej oliwki i wciąż na migi dał mi znać, abym postąpił tak samo. Magnetofon gadał głośno dalej, ale usłyszałem w uchu to, co mówił do mnie.

— Teraz porozmawiamy. Może pan zadawać pytania, ale tylko inteligentne. Nikt nas nie usłyszy. Jesteśmy ekranowani. Dziwi się pan? Nie ma się co dziwić. Zaufanym też nie ufają, i to słusznie.

— Mogę mówić? — spytałem. Siedzieliśmy na podłodze w tej klatce tak blisko, że nasze kolana prawie się stykały. Magnetofon wciąż gadał.

— Może pan. Na każdą elektronikę jest inna elektronika. Znam pana z książek. Te wszystko śmiecie tutaj to dekoracje. Dostał pan awans na herosa. Misja księżycowego zwiadu. Poleci pan.

— Polecę — powiedziałem. Mówił nie poruszając prawie ustami. Słyszałem go doskonale, przez ten mikrofon w uchu. Było to dziwaczne, ani słowa, ale postanowiłem przyjąć narzucone reguły gry.

— Wiadomo, że pan poleci. Tysiąc ludzi będzie pana wspierało z Ziemi. Niezawodna Lunar Agency. Tyle że jest rozrywana od środka.

— Agencja?

— Tak. Wyposażą pana w serię nowych zdalników. Ale naprawdę jest coś wart tylko jeden. Mój. Zupełnie nowa technologia. Z prochuś powstał, w proch się obrócisz i znowu powstaniesz. Pokażę go panu później. Miałem to panu zademonstrować. Ale przedtem otrzyma pan ode mnie wiatyk. Zbawienne wskazówki na drogę. — Podniósł palec. Jego oczy, małe i okrągłe za grubymi szkłami, uśmiechały się do mnie z dobroduszną chytrością.

— Usłyszy pan to, co chcieli, ale najpierw to, czego nie chcieli. Zrobię to, bo tak chcę. Jestem człowiekiem staroświeckich zasad. Proszę słuchać. Agencja jest instytucją międzynarodową, ale nie mogła zaangażować aniołów. Na dalekim perymetrze, na jakimś Marsie dajmy na to, musiałby pan działać sam. Sam przeciw Tebom. Natomiast na Księżycu będzie pan tylko koniuszkiem piramidy. Z ziemskim zespołem strategicznego wsparcia. Wie pan, kto będzie w tym zespole?

— Nie ze wszystkim. Większość tych ludzi znam. Cybbilkisów, Tottentanza. Poza tym jest tam doktor Lopez. No i Sultzer i reszta — a co? O co chodzi?

Pokiwał melancholijnie głową. Musieliśmy wyglądać raczej śmiesznie pod tą wysoką drucianą klatką, w nieustającym, jakby owadzim brzęczeniu, z którym mieszał się jego głos na zewnątrz — z magnetofonu.

— Ci wszyscy faceci reprezentują rozmaite sprzeczne interesy. Inaczej nie może być.

— Mogę mówić wszystko? — spytałem, przeczuwając już, do czego zmierza ten dziwak.

— Może pan. Podług tego, co pan ode mnie usłyszy, nie powinien pan dowierzać nikomu. To znaczy mnie też nie. Ale komuś musi pan jednak zawierzyć. Cały pomysł z przeprowadzką — wskazał palcem sufit — i z regułą ignorancji był, rzecz jasna, wyzbyty sensu. To musiało się tak skończyć. O ile to jest koniec. Sami nawarzyli sobie tego piwa. Co prawda inaczej nie mogło być. Dyrektor mówił panu o czterech zniszczonych niemoż-liwościach. Co?

— Mówił.

— Jest i piąta. Chcą się dowiedzieć prawdy i nie chcą. To znaczy, nie każdej prawdy. I nie wszyscy tak samo. Rozumie pan?

— Nie.

Rozmawialiśmy tak siedząc na podłodze naprzeciw siebie, ale słyszałem go jak przez telefon. On mnie też. Prąd brzęczał, magnetofon wciąż gadał, a on, mrugając często za szkłami, oparłszy ręce na kolanach, mówił bez pośpiechu:

— Urządziłem się tak, żeby zatkać podsłuch. Wszystko jedno, czyj i dla kogo. Chcę zrobić, co mogę, bo uważam, że tak należy. Zwykła przyzwoitość. Podziękowania są zbędne. Będą pana wspierali. Ale zdrowiej będzie zatrzymać dla siebie pewne fakty. To nie ma być spowiedź. Nie wiemy, co zaszło na Księżycu. Sibelius i inni tacy jak on sądzą, że ewolucja poszła tam wstecznym biegiem. Rozwój instynktów zamiast rozwoju inteligencji. Broń inteligentna nie jest bronią optymalną. Może się, dajmy na to, przestraszyć. Może się jej odechcieć być bronią. Może wpaść na rozmaite koncepty. Żołnierz, żywy czy martwy, nie powinien mieć żadnych własnych konceptów.

Inteligencja to wielowymiarowość czynu, to znaczy wolność. Ale nic z tego. Tam jest zupełnie inaczej. Poziom ludzkiej inteligencji został przekroczony.

— Skąd pan to wie?

— Stąd, że kto sieje ewolucję, ten zbiera rozum. A rozum nie chce nikomu służyć. Chyba że musi. A tam nie musi. Ale nie mam zamiaru mówić o tym, co jest tam, bo nie wiem. Chodzi o to, co jest tutaj.

— To znaczy?

— Lunar Agency miała uniemożliwić zdobycie informacji z Księżyca. Skończyło się tym, że to właśnie ma zrobić. Po to pan poleci. Albo wróci pan z niczym, albo z wiadomościami bardziej niszczącymi od bomb atomowych. Co pan woli?

— Zaraz. Proszę nie mówić aluzjami. Uważa pan swoich kolegów za przedstawicieli jakichś wywiadów? Za agentów? Tak?

— Nie. Ale pan może do tego doprowadzić.

— Ja?

— Tak. Równowaga trwająca od traktatu genewskiego jest chwiejna. Wróciwszy, może pan stare zagrożenie zmienić na nowe. Nie może pan zostać zbawcą świata. Zwiastunem pokoju.

— Dlaczego?

— Program księżycowych przenosin ziemskich konfliktów był w zarodku skażony. Inaczej nie mogło być. Kontrola zbrojeń została uniemożliwiona ich mikrominiaturyzacyjnym zwrotem. Można policzyć rakiety i sztuczne satelity, ale nie można policzyć sztucznych bakterii. Ani sztucznych klęsk żywiołowych, ani tego, co spowodowało spadek naturalnego przyrostu ludności w Trzecim Świecie. Ten spadek był konieczny. Tyle że po dobremu nie dało się go urzeczywistnić. Można wziąć pod pachę parę osób i wytłumaczyć im, co jest dla nich korzystne, a co zgubne. Ale ludzkości nie weźmie pan pod rękę i nie wytłumaczy jej tego, prawda?

— Jaki to ma związek z Księżycem?

— Taki, że zagłada nie została zlikwidowana, tylko przemieszczona w przestrzeni i w czasie. To nie mogło trwać wiecznie. Stworzyłem nową technologię, którą można zastosować w tele-matyce. Do budowy dyspersantów. Zdalników zdolnych do odwracalnej dyspersji. Nie chciałem, żeby posłużyła Agencji, ale stało się. — Podniósł obie ręce, jakby się poddawał.

— Ktoś z moich pracowników przekazał im to. Nie wiem na pewno który i nie uważam tego za specjalnie ważne. Pod wielkim ciśnieniem musi nastąpić przeciek. Każda lojalność ma granicę. — Powiódł ręką po błyszczącej łysinie. Magnetofon wciąż gadał. — Mogę zrobić jedną rzecz: Mogę udowodnić, że dyspersyjna telematyka jeszcze nie jest zdatna do użytku. To mogę. Na jakiś rok, powiedzmy. Potem zorientują się, że ich oszukałem. Co pan chce, żebym zrobił?

— Czemu ja mam decydować? I po co?

— Jeżeli wróci pan z niczym, nikt nie będzie się panem interesował. Jasne?

— Chyba tak.

— Ale jeśli pan wróci z wiadomościami, konsekwencje będą nieobliczalne.

— Dla mnie? To mnie pan chce ratować? Z sympatii?

— Nie. Żeby uzyskać zwłokę.

— W rozpoznaniu Księżyca? To pan uważa za wykluczone tę szykowaną tam inwazję Ziemi? Sądzi pan, że to tylko zbiorowa histeria?

— Oczywiście. Zbiorowa histeria czy nie histeria, ale pogłoski i ruchy, wywołane z pełnym rozmysłem — przez pewne państwo lub państwa.

— Po co?

— Żeby rozsadzić doktrynę ignorancji i wrócić do polityki prowadzonej po staremu. Podług Clausewitza.

Milczałem, bo nie wiedziałem, co powiedzieć — ani co myśleć o jego słowach.

— Ale to tylko pańskie przypuszczenie — odezwałem się wreszcie.

— Tak. List, który Einstein napisał do Roosevelta, też był oparty tylko na przypuszczeniu, że można zbudować bombę atomową. Żałował go do końca życia.

— Aha, rozumiem — a pan nie chce żałować?

— Bomba atomowa powstałaby i bez Einsteina. Moja technologia też. Im później jednak, tym lepiej.

Apres nous le deluge!

— Nie, to coś innego. Strach przed Księżycem został rozbudzony umyślnie. Tego jestem pewien. Wracając po udanym zwiadzie, jeden strach zamieni pan na inny. Ten inny może być gorszy, bo bardziej realny. .

— Wreszcie zrozumiałem. Pan chce, żeby mi się n i e powiodłoz — Tak. Ale tylko z pańską zgodą.

— Dlaczego?

Jego wiewiórcza, złośliwa małymi oczkami brzydota nagle znikła. Zaśmiał się bezgłośnie z otwartymi ustami.

— Już powiedziałem panu, dlaczego. Jestem człowiekiem staroświeckich zasad, a to znaczy fair play. Musi pan mi zaraz odpowiedzieć, bo już mnie nogi bolą.

— Trzeba było położyć tu ze dwie poduszki — zauważyłem. — A co do tej — tej techniki z dyspersją, proszę mi ją ofiarować.

— Nie wierzy pan w to, co mówiłem?

— Wierzę i właśnie dlatego tak chcę.

— Zostać Herostratesem?

— Postaram się nie podpalić świątyni. Czy możemy już wyjść z tej klatki?

Загрузка...