VIII. Niewidzialny

Tarantoga, któremu dałem przeczytać te zapiski, powiedział, że ze wszystkich, którzy przygotowali moją misję i czuwali nade mną, robię durniów albo niedołęgów. Tymczasem Ogólna Teoria Systemów dowodzi matematycznie, że nie ma elementu albo części, która byłaby całkiem niezawodna i nawet jeśli każdą obdarzyć awaryjnością o milionowym ułamku, czyli taką, że dany element może się popsuć raz na milion razy, system złożony z miliona m u s i w jakimś miejscu nawalić. Ten zaś, którego księżycowy koniuszek stanowiłem, składał się z osiemnastu milionów składowych, więc durniem odpowiedzialnym za większość mych kłopotów jest materia, bo żeby się wszyscy specjaliści na głowie postawili i byli samymi geniuszami, mogło być tylko jeszcze gorzej, nigdy lepiej. Pewno tak jest. Z drugiej strony skutki wszystkich tych nieuchronnych awarii skrupiały się na mnie, a psychologicznie biorąc, nikt w fatalnym położeniu nie klnie za nie atomów ani elektronów, lecz konkretne osoby, więc moje depresje i urządzane przez radio awantury też były nie do uniknięcia. Baza pokładała szczególne nadzieje w ostatnim LEMie, ponieważ był cudem techniki i zapewniał maksymalne bezpieczeństwo. Był to zdalnik w proszku. Zamiast stalowego atlety w pojemniku spoczywała duża kupa mikroskopijnych ziarenek, a każde z nich gęstością intelektualną dorównywało superkomputerowi. Pod wpływem odpowiednich impulsów te drobinki zaczynały się sczepiać, aż tworzyły LEMa. Ten sekret oznaczał Lunar EVASIVE Molecules. Mogłem lądować jako silnie rozproszony obłok molekuł, mogłem skupiać się w razie potrzeby w kształt robota o ludzkiej postaci, ale równie dobrze mogłem przemienić się w jeden z czterdziestu dziewięciu innych zaprogramowanych stworów, a gdyby nawet osiemdziesiąt pięć procent tych ziarenek uległo zniszczeniu, pozostałych starczyło dla dalszego wykonywania zwiadu. Teoria takiego zdalnika, zwanego DYSPERSANTEM, jest tak skomplikowana, że nikt jej sam nie pomieści w głowie, choćby był dzieckiem Einsteina, von Neumanna, prestidigitatora i Rady Głównej Massachusetts Institute of Technology plus Rabindranath Tagore, więc i ja nie miałem o niej zielonego pojęcia. Wiedziałem tylko, że wcielono mnie w trzydzieści miliardów różnych cząstek, bardziej wszechstronnych niż komórki żywego ustroju i że nie pamiętam, ile razy zdublowane programy zmuszają te cząsteczki do łączenia się w najrozmaitsze agregaty, obracane w kurzawę za naciśnięciem klawisza, a do tego wszystkiego w stanie rozproszenia niewidzialne dla oka, radarów i wszystkich rodzajów promieniowania z wyjątkiem promieni gamma. Gdybym więc miał wpaść w jakąś zasadzkę, mogłem rozproszyć się, dokonać taktycznego odwrotu i na powrót skupić się w pożądanej postaci. Tego, co się czuje, będąc chmurą, zajmującą ponad dwa tysięce metrów sześciennych, nie potrafię wyjawić. Trzeba chociaż raz stać się taką chmurą, żeby to pojąć. Gdybym stracił wzrok, a dokładniej mówiąc czujniki optyczne, mogłem je zastąpić niemal każdym rodzajem innych, to samo z rękami, nogami, mackami, narzędziami. Musiałem tylko baczyć, żeby się nie zgubić w bogactwie możliwości. Wówczas jednak tylko siebie mógłbym winić za niepowodzenie. W ten sposób uczeni pozbyli się odpowiedzialności za awaryjność zdalnika, bo zwalili ją na mnie. Nie powiem, żeby to poprawiło moje samopoczucie w doskonały sposób. Wylądowałem u równika w wysokim Słońcu na odwrotnej stronie Księżyca, w samym środku japońskiego sektora, przybrawszy postać centaura, a właściwie stworzenia opatrzonego czterema kończynami, dwiema rękami w górnej części tułowia oraz dodatkowym układem maskującym, który otaczał mnie jako wysoce inteligentny gaz, a nazwę centaura zawdzięczał z braku lepszego określenia dość słabemu podobieństwu do tej mitologicznej istoty. Choć i z tym zdalnikiem w proszku zapoznałem się na poligonie Lunar Agency, sprawdziłem, zlazłszy do ładowni, czy działa należycie i było doprawdy niezwykłe patrzeć, jak ta wielka kupa słabo połyskującego proszku po włączeniu wybranego programu zaczyna się ruszać, przesypywać, sczepiać, zlepiać, aż utworzy zadany kształt, i jak po wyłączeniu scalającego pola elektromagnetycznego (a może całkiem innego) rozlatuje się w okamgnieniu jak kopnięta baba z piasku. To, że mogę się w każdej chwili rozlecieć na drobne cząsteczki i skupić z powrotem, miało dodać mi ducha. Przemiany były jednak raczej przykre, odczuwałem je bowiem jako bardzo silny zawrót głowy połączony z drżączką, ale na to nie było rady. Zresztą ów stan zamętu trwał tylko dopóty, dopóki nie wcieliłem się w nowy kształt. Ponoć mogła mu dać radę jedynie termojądrowa eksplozja i to w bezpośredniej bliskości. Pytałem, jak prawdopodobne jest, że rozsypię się cały od defektu, ale nic wyraźnego mi nie powiedziano. Rzecz jasna próbowałem włączyć dwa programy naraz, taki, że podług jednego miałem się wcielić w człekokształtnego molocha, a podług innego w rodzaj trzymetrowej gąsienicy ze spłaszczoną głową i chwytnikami jak ogromne kleszcze, ale nie wyszło z tego nic, bo selektor wcieleń działał na zasadzie albo-albo. Tym razem stanąłem na gruncie księżycowym bez odwodu mikropów, sam bowiem byłem poniekąd mnóstwem mikroskopijnych cyklopów (które technicy zwą też w swoim żargonie mikrocykami). Ciągnąłem za sobą prawie niedostrzegalną kitę przekaźników, jakby rozwiany mgławo tren, widoczny tylko kiedy się zagęszczał. Z poruszaniem się też nie miałem problemów. Ponieważ jestem dociekliwy, pytałem, co będzie, jeśli się okaże, że na Księżycu też powstały podobne proteuszowe automaty, ale tego nikt mi nie mógł powiedzieć, chociaż na poligonie puszczano na siebie po dwa a nawet po trzy egzemplarze naraz, żeby się zmieszały ze sobą jak chmury ciągnące w przeciwnych kierunkach. Zachowywały jednak w dziewięćdziesięciu procentach identyczność. Czym jest dziewięćdziesięcioprocentowa identyczność też niełatwo wytłumaczyć, bo trzeba to przeżyć, żeby zrozumieć. W każdym razie początek kolejnego zwiadu szedł jak po maśle. Maszerowałem, nie musząc nawet rozglądać się na różne strony, bo widziałem na wszystkie naraz, chociaż z boków i z tyłu w skrócie, jak pszczoła, która ma półkoliste oczy i patrzy tysiącami ommatidiów wszędzie naraz, ale ponieważ nikt z mych czytelników nie jest pszczołą, pojmuję, że i to przyrównanie nie może oddać mych doznań.

To, w jaki sposób poszczególne państwa zaprogramowały swoje komputerowe wylęgarnie broni, stanowiło ich tajemnicę, ale po Japończykach, znanych z tego, że są z cicha pęk, a w samej rzeczy nadzwyczaj zmyślni, spodziewałem się srogich niespodzianek. Profesor Hakagawą, członek naszego zespołu w bazie, też pewno nie wiedział, w co rozwinęły się prapoczwarki japońskich broni, ale lojalnie przestrzegł mnie, abym się miał na baczności i nie dał się łatwo zwieść żadnych pozorom. Nie wiedząc jak trzeba odróżniać pozory od faktów, kłusowałem terenem monotonnym i płaskim. Tylko na samym widnokręgu wznosił się płytki wał ogromnego krateru, Wivitch, Hakagawą i cała reszta okazywała wielkie zadowolenie, bo telewizyjny obraz przekazywany trojańskim satelitom a z nich na Ziemię był ponoć ostry jak brzytwa. Po godzinie drogi spostrzegłem wśród leżących w bezładzie, zasypanych piaskiem mniejszych i większych kamieni jakieś niskie odrostki, które zwracały się w moją stronę. Wyglądały jak nać ziemniaczana, kiedy zwiędnie. Spytałem, czy mogę wziąć się do tej naci, ale nikt nie chciał zastąpić mnie w decyzji, a kiedy nalegałem, jedni uznali, że powinienem koniecznie, a drudzy, że lepiej tego nie robić. Pochyliłem więc mój tułów centaura nad nieco większą kępą tych zarośli i spróbowałem oderwać jedną giętką łodyżkę. Nic się nie stało, wiec trzymając ją w garści, przybliżyłem do oczu. Poczęła się wić jak żmijka i mocno oplotła mi nadgarstek, ale robiąc różne próby przekonałem się, że gdy ją lekko gładzić, a właściwie łechtać palcem, popuszcza chwyt. Dość głupio było właściwie odezwać się do naci ziemniaczanej, choć wiedziałem, że nie ma z kartoflami nic wspólnego, ale spróbowałem.

Nie liczyłem na odpowiedź i nie otrzymałem jej. Porzuciłem więc te rozwinięte pędy, ruszające się jak robaki i pocwałowałem dalej. Okolica przypominała marnie uprawiane zagony jakichś warzyw i patrzała przez to na dość sielską, spodziewałem się jednak w każdej chwili ataku i nawet prowokowałem te pseudowarzywa, depcząc je kopytami (tak bowiem wyglądały moje buty; gdyby mi na tym zależało, mogłem je uczynić racicami). Niebawem dotarłem do długich grzęd innych martwych zarośli. Przed każdą stała wielka tablica z ogromnymi napisami STOP! HALT! STÓJ! i równoznacznikami w coś dwudziestu innych językach, łącznie z malajskim i hebrajskim. Mimo to zagłębiłem się w tych uprawach. Nieco dalej wirowały nad samym gruntem maciupeńkie bladoniebieskie muszki, które na mój widok zaczęły się układać w litery DANGER! OPASNOST!

GEFAHR! NIEBEZPIECZEŃSTWO! DANGER! YOU ARE ENTERING JAPANESE PINTELOU! Połączyłem się z bazą, ale nikt razem z Hakagawą nie wiedział, co znaczy PINTELOU i znalazłem się w pierwszym małym kłopocie, bo kiedy wszedłem w te drgające nad piaskiem litery, poczęły oblepiać mnie i łazić po mym ciele jak mrówki. Nic mi jednak złego nie robiły, więc jak mogłem otrzepywałem się z nich ogonem (okazał po raz pierwszy przydatność), po czym pobiegłem dalej, starając się poruszać bruzdą między zagonami, aż dotarłem do zbocza wielkiego krateru. Zarośla przechodziły łagodnie w rodzaj wąwozu a dalej w pogłębiającą się szeroką rozpadlinę, tak głęboką, że nie mogłem widzieć jej dna, bo pełna była czarnego jak sadza księżycowego mroku. Naraz wprost na mnie wyjechał stamtąd wielki czołg, płaski, olbrzymi, głośno skrzypiąc i łomocząc szerokimi gąsienicami, co było o tyle dziwne, że na Księżycu nic nie słychać, bo nie ma powietrza, przewodzącego fale akustyczne.

Mimo to słyszałem ów łomot, a nawet to, jak żwir chrupie pod stalą gąsienic. Czołg walił prosto na mnie. Za nim pojawiła się długa kolumna innych. Chętnie ustąpiłbym im z drogi, ale w wąskim przesmyku nie było gdzie się cofnąć. Już chciałem obrócić się w kurzawę, gdy pierwszy najechał na mnie i przepłynął jak mgła, tylko na parę chwil zrobiło się trochę ciemniej. To znów jakieś zwidy, fatamorgany, pomyślałem i coraz śmielej dałem się przejeżdżać następnym. Za nimi szli tyralierą żołnierze, najzwyczajniejsi w świecie, skośnoocy, z bagnetami nasadzonymi na krótkie automatyczne karabinki, a pośród nich szedł oficer przy szabli, z flagą w ręku, na której czerwieniało słońce.

Wszyscy przeszli przeze mnie jak dym i znów zrobiło się pusto.

W pogłębiającej się rozpadlinie stało się mroczno, więc zaświeciłem reflektory, a właściwie tak zwane najaśnice, które okalały wszystkie moje oczy, i poruszając się znacznie wolniej dotarłem do wylotu pieczary obwałowanego starym żelastwem. Sklepienie okazało się zbyt niskie dla mego wzrostu, więc żeby nie mieć fatygi w ciągłym pochylaniu ciała, obróciłem się w centaura-jamnika, a chociaż brzmi to dość głupawo, odpowiada nie najgorzej prawdzie, bo nogi mi się skurczyły i niemal wlokąc brzuchem po kamieniach lazłem coraz dalej, wchodząc w nie tkniętą ludzkimi stopami głąb księżycowego podziemia. Zresztą i moje stopy nie były właściwie ludzkie. Potykałem się coraz częściej, nogi mi się rozjeżdżały na śliskim żwirze, więc wspomniawszy, na co mnie teraz stać, obróciłem je w poduszkowate łapy, przylegające do podłoża niby stopy lwa czy tygrysa. Czułem się w nowym ciele coraz bardziej swojsko, ale nie miałem czasu, żeby to wysmakować, oświetlając nieregularnie porzeźbione ściany płaskodennej jaskini, aż natrafiłem na kratę zamykającą całą szerokość przejścia i pomyślałem, że te japońskie bronie są dziwnie uprzejme wobec intruzów, bo nad kratą u samego pułapu świeciły duże napisy: NO ENTERING! DO NOT TRESPASS THIS BARRIER! KEIN DURCHGANG! PRO-CHODA NIET! NE PAS SE PANCHER EN DEHORS! PERICOLOSO! OPASNO! GEFAHRLICH! a za kratą widniała fosforycznie jaśniejąca trupia czaszka ze skrzyżowanymi piszczelami i napisem DEATH IS VERY PERMANENT. Nie zatrzymało mnie to ani na chwilę. Rozproszywszy się, przeniknąłem przez kratę i skupiłem się na pworót po drugiej stronie. Naturalne ściany tego skalnego korytarza ustąpiły miejsca owalnemu tunelowi z jasną jakby ceramiczną okładziną. Postukałem w nią palcem i wtedy w miejscu dotknięcia wyrósł mały pęd, który rozpłaszczył się w tabliczkę MANE TEKEL UPHARSIN! Tyle ostrzeżeń wskazywało, że nie ma żartów, ale przecież nie po to wlazłem tak głęboko, żeby się wycofać, kroczyłem więc dalej na moich cichostępach, czując, jak ogon miękko wlecze się za mną, gotów w każdej chwili przyjść mi z pomocą. Nie troszczyłem się o to, że nie widać mnie z bazy. Radio ucichło i słyszałem tylko jakieś ciche, ale przejmujące, dziwnie jękliwe zawodzenie. Doszedłem do rozszerzonego miejsca, w którym tunel rozdwajał się. Nad lewą odnogą świecił neonowy napis THIS IS OUR LAST WARNING, a nad prawą nie było żadnego napisu, wybrałem więc oczywiście lewy korytarz i wnet coś zabielało; mur, zamykający dalszą drogę a w nim olbrzymie pancerne drzwi z szeregiem otworów zamkowych, istne wrota Sezamu czy skarbca. Obróciłem prawą dłoń w chmurkę i wsączyłem ją po trochu do jednej z dziurek zamka. W środku było ciemno jak w dziupli o północy. Pomykieciwszy się tam na wsze strony wróciłem, by tak rzec, na zewnątrz i powtarzałem te sondowania, aż przez najwyższy otwór zamkowy udało mi się przemknąć na wylot, więc cały przeistoczyłem się w mgłę czy zawiesinę drobin i tym sposobem pokonałem i tę przeszkodę, licząc na to, że takiego przepływania intruzów przez dziurkę od klucza nawet Japończycy czy raczej ich płody nie mogły przewidzieć. Zrobiło mi się jakby duszniej, chociaż przecież nie dosłownie, boż nie oddychałem. Ciemność rozjaśniały teraz nie tylko obwódki mych wszystkich oczu, przypomniawszy bowiem sobie o dalszych sprawnościach tego LEMa zaświeciłem cały jak duży robak świętojański. Najpierw tyle blasku oślepiło mnie, ale wnet przywykłem.

Tunel prowadził prosto jak strzelił coraz głębiej i głębiej, aż dobiegł zwyczajnej, splecionej z jakichś niemal słomianych źdźbeł maty, odgarnąwszy ją, wszedłem do rozległej sali, oświetlonej rzędami sufitowych lamp. Pierwsze było wrażenie kompletnego chaosu. W samym środku, rozwalone na wielkie kawały, spoczywały rozrzucone na boki świecące porcelaną czy ceramiką ruiny jak superkomputer, rozstrzaskany podłożoną bombą. Porwane strzępy kabli wiły się, oplatając poszczególne segmenty tych rozpękłych fragmentów, pokrytych miazgą szkliwa i połyskliwymi łuseczkami scalonych obwodów. Ktoś tu już był przede mną i paskudnie urządził Japończyków w samym centrum ich zbrojeniowego kompleksu. Najdziwniejsze było jednak to, że ów gigantyczny, bo kilkupiętrowy komputer został rozwalony siłą działającą z samego wnętrza, i to chyba od spodu, bo wszystkie jego ściany, osłaniane solidnymi pancerzami, rozpękły się odśrodkowo i runęły na zewnątrz,niektóre większe od bibliotecznych szaf, podobne trochę do nich, bo miały długie regały, wypchane spękanymi sekcjami gęsto pozwijanych przewodów i lśniące miriadami rodzielczych płytek. Jakby jakaś niesamowita pięść wbiła się w dno tego kolosa i rozłupawszy go, roztrzaskała, ale w takim razie powinienem był ją zobaczyć w samym środku zniszczeń. Jąłem się więc gramolić na gruzowisko, martwe jak splądrowane wnętrze piramidy, istny grobowiec złupiony przez niewiadomych rabusiów, aż dostałem się na wierzch zwalisk i zajrzałem z góry w sam środek. Ktoś tam leżał bez ruchu, jak pogrążony w uczciwie zasłużonym śnie. W pierwszej chwili wydało mi się, że to jest ten sam robot, który tak serdecznie witał mnie podczas drugiego zwiadu, nazywając bratem, aby powalić i rozpruć jak puszkę szprotów. Oglądałem tę postać, na dnie nieregularnego leja, utworzonego przez rozwalony komputer, wcale człekokształtną, chociaż nadludzkich rozmiarów. Z budzeniem go, pomyślałem, zawsze będę miał czas, rozsądniej zastanowić się, co tu właściwie zaszło. Japoński ośrodek zbrojeniowy na pewno nie życzył sobie takiego wtargnięcia i nie mógł też sam sobie go urządzić na zasadzie harakiri. Ewentualność taką oddaliłem jako nieprawdopodobną. Skoro granice poszczególnych sektorów były znakomicie strzeżone, może inwazji dokonano pod nimi, ryjąc krecimi sposobami głębokie przejścia w skałach i tą drogą nieznani sprawcy dostali się do samego serca obliczeniowych arsenałów, żeby obrócić je w perzynę. Aby się o tym upewnić, należało poddać indagacji automatycznego faceta, który zdawał się spać po rzetelnym wykonaniu niszczycielskiego zadania. Jakoś się do tego nie paliłem. Przebiegłem myślą wszystkie postaci, w które mogłem się przeistoczyć, chcąc znaleźć zapewniającą maksimum bezpieczeństwa podczas rozmowy, bo wyrwany ze snu mógł okazać mi antypatię. Jako chmura nie mogłem mówić, ale mogłem stać się chmurą jedynie częściowo, zachowując układ elokwencyjny wewnątrz mgławicowej otoczki. To wydało mi się najroztropniejsze. Budzenie kolosa wyrafinowanymi sposobami uznałem za zbędne, więc pchnąłem solidny złom komputera, żeby stoczył się wprost na niego, i jak mogłem najprędzej przepoczwarzyłem się podług planu. Dostał w głowę, aż góra szczątków drgnęła. Po jej stokach zaczęły się obsuwać co większe kawały elektronicznego gruzu. Od razu się ocknął, zerwał się na równe nogi, stanął na baczność i charknął:

— Zadanie wykonane ponadplanowo! Pozycja nieprzyjaciela zdobyta, ku chwale ojczyzny! Melduję się do wykonywania dalszych rozkazów!

— Spocznij — rzekłem.

Nie oczekiwał pewno takiej komendy, ale obluźnił postawę, rozsunął nogi i wtedy dopiero mnie dostrzegł. Coś w nim najwyraźniej zaskrzypiało.

— Witaj — powiedział. — Witaj! Daj ci Bóg zdrowia. Czemu taki niewyraźny jesteś, przyjacielu? Dobrze, że przyszedłeś nareszcie. Chodź tu do mnie, pogadamy sobie, pieśni zaśpiewamy, poradujemy się. Dobrze ci będzie u nas. My cisi, pokojowo nastrojeni, wojny nie chcemy, wojną gardzimy. Ty z jakiego sektora jesteś właściwie… — dodał całkiem innym tonem, jakby naszła go niespodziewanie podejrzliwość, bo ślady jego pokojowych dokonań były już nazbyt obecne. Pewno dlatego szybko przełączył się na przydatniejszy program. Wyciągnął ku mnie prawicę, ogromną, żelazną, i ujrzałem, że każdy jego palec był lufą.

— Do przyjaciela chcesz strzelać? — powiedziałem, falując łagodnie nad urwiskiem porcelany. — No, nie żałuj sobie, strzelaj, bracie rodzony. Strzelaj. Niech ci wyjdzie na zdrowie.

— Melduję Japończyka w kamuflażu! — charknął prędko i równocześnie wygarnął do mnie ze wszystkich pięciu palców. Posypało się ze ścian, ja zaś, nadal pogodnie falując nad nim, obniżyłem z ostrożności ośrodek elokwencyjny tak,żeby nie mógł go dosięgnąć i zgęściwszy spodnią część obłoku, którym byłem, naparłem na większy od komody odłam komputera, aż runął na niego, pociągając za sobą całą lawinę gruzu.

— Atak! — krzyknął — wzywam cały ogień na siebie! Ku chwale ojczyzny!

— Poświętliwy jesteś — zdążyłem jeszcze rzucić, nimem się cały przeistoczył w obłok. W samą porę, bo coś zadudniło, ogromna góra rumowiska zatrzęsła się i z jej środka buchnął płomień. Mój samostraceńczy rozmówca stanął w sinawym blasku, rozżarzył się i sczerniał, ale ostatnim tchnieniem zdążył jeszcze wyrzucić z siebie: — Ku chwale ojczyzny! — Po czym jął się po trochu rozpadać. Najpierw odpadły mu ręce, potem pękła z żaru pierś, ukazując na mgnienie jakieś dziwnie prymitywne powiązane łykiem miedziane druty, a na koniec najtwardsza widać głowa. Ód razu rozłupała się. Była całkiem pusta, istna łupina ogromnego orzecha. Ale on stał już rozżarzonym słupem i jak bierwiono drewna w ogniu spopielał, aż poszczególnymi segmentami rozpadł się na dobre.

Chociaż byłem mgłą, czułem jednak gorąco buchające ze środka ruiny jak z wulkanicznego krateru. Poczekałem chwilę, rozwiawszy się ku ścianom, ale żaden nowy kandydat na rozmówcę nie wyjrzał z płomieni, gorliwie buchających wzwyż, tak że dotąd wciąż jeszcze nietknięte świetlówki stropu poczęły jedne za drugimi pękać i kawałki rur, szkła, przewodów sypały się na gruz, a jednocześnie robiło się coraz ciemniej i ta kiedyś schludna, matematycznie kolista sala przypominała scenę z sabatu czarownic, oświetloną sinym płomieniem, który wciąż buchał w górę, a jego ciąg dopiekał mi, aż widząc, że nie mam tu już nic do rozpoznawania, skupiwszy się, wpłynąłem do korytarza. Japończycy mogli mieć pewno jakieś inne, rezerwowe ośrodki militarnego przemysłu, równie dobrze rezerwowym i przez to mniej ważnym mógł być ten zniszczony, ale uznałem za wskazane wydostać się na światło dzienne i powiadomić bazę o tym, co zaszło przed następnym etapem rekonesansu. Nic mnie po drodze nie zatrzymało ani nie spotkało. Przez korytarz dostałem się do pancernych drzwi, przez dziurkę ich zamka na drugą stroną, potem zostawiłem za sobą kratę patrząc nie bez pewnego współczucia na wszystkie mijane, ostrzegawcze napisy, funta kłaków niewarte, aż w dali zajaśniał nieregularny wlot pieczary. Tu dopiero przybrałem postać zbliżoną do ludzkiej, bo jakoś już się za nią stęskniłem — był to nowy, nie doświadczany nigdy dotąd rodzaj nostalgii — i odszukałem głaz nadający się na miejsce spoczynku, nie bez narastającej rozterki, odczuwałem bowiem coraz większy głód, a jako zdalnik nic nie mogłem wziąć do ust. Trudno było jednak zostawić tak wielostronnego zdalnika na pastwę losu, aby coś choćby i pospiesznie przekąsić. Odłożyłem to więc, postanowiwszy pierwej powiadomić mocodawców, a przerwę na posiłek zrobić zaraz potem, po umieszczeniu zdalnika w jakimś pewnym schronisku.

Wywoływałem i wywoływałem Wivitcha, ale odpowiadała tylko śmiertelna cisza. Sprawdziłem Geigerem, czy nie przesłania mnie i tu zjonizowany gaz. Może krótkie fale nie mogły się wydobyć z wąskiej rozpadliny, więc z pewną niechęcią obróciwszy się w chmurę, strzeliłem wysoko świecą w czarny nieboskłon i jako ptaszę znów wezwałem Ziemię. Nie byłem oczywiście żadnym ptaszęciem, toż bez powietrza nie można utrzymać się na skrzydłach, ale tak mi się powiedziało, bo to ładnie brzmi.

Загрузка...