III. W ukryciu

Było to prywatne sanatorium dla milionerów. Skądinąd nie słyszy się o pomylonych milionerach. Zwariować może gwiazda filmowa, mąż stanu, nawet król, ale nie milioner. Tak można sądzić czytając wielkonakładowe gazety, które wiadomości o upadkach rządów i rewolucjach podają małym drukiem w środku, a na pierwszą stronę walą wiadomości o duchowym samopoczuciu dokładnie rozebranych dziewcząt z dużymi piersiami i o wężu, który wlazł cyrkowemu słoniowi do trąby, przez co ów słoń wpadł do supermarketu i rozdeptał trzy tysiące puszek zupy pomidorowej Campbella razem z kasą i kasjerką. Dla takich gazet zwariowany milioner byłby szlagierem. Milionerzy nie życzą sobie jednak rozgłosu, ani kiedy są jako tako normalni, ani kiedy wariują. Porządny obłęd może nawet dopomóc gwieździe filmowej w karierze, ale nie milionerowi. Gwiazda filmowa nie przez to jest sławna, że świetnie gra w licznych filmach. Tak może było dawno temu. Gwiazda może grać jak noga, może mieć chrypkę z przepicia, bo zdublują jej głos, może po dokładnym myciu okazać się cała piegowata i niepodobna do siebie z afiszów i filmów, ale musi mieć „coś” i ma „coś”, jeżeli wciąż się rozwodzi, ma roadster obklejony gronostajami, bierze 25 000 dolarów za gołe zdjęcie w „Playboyu”, miała romans z czterema kwakrami naraz, a gdyby popadłszy w nimfomanię uwiodła syjamskie bliźnięta w starszym wieku, może liczyć na murowane kontrakty co najmniej przez rok. Także polityk winien być dziś znany głównie z tego, że ma głos Carusa, gra w polo jak szatan, uśmiecha się jak Ramón Novarro i kocha przez telewizję wszystkich wyborców. Natomiast milionerom mogłoby to tylko zaszkodzić, podcinając kredyt, a co gorsza budząc panikę na giełdzie. Milioner musi być zawsze daleki, spokojny i obliczalny. Jeżeli nie jest, musi się razem ze swą nieobliczalnością należycie schować. Ponieważ jednak obecnie przed prasą schować się jest nadzwyczaj trudno, sanatoria milionerów są niewidzialnymi twierdzami. Niewidzialnymi, to znaczy ich niedostępność jest zamaskowana i nie rzuca się z zewnątrz w oczy. Żadnych umundurowanych strażników, spienionych psów na łańcuchu, drutu kolczastego, bo to właśnie podnieca, a nawet rozjusza dziennikarzy. Takie sanatorium powinno wyglądać raczej nieciekawie. Przede wszystkim nie śmie się nazywać sanatorium dla umysłowo chorych. To, do którego się dostałem, było azylem dla przepracowanych wrzodowców i sercowców. Jakże więc poznałem na pierwszy rzut oka, że to tylko fasada, za którą kryje się obłęd? Wszystkiego chcielibyście się naraz dowiedzieć. Nie mogliśmy dostać się do środka, dopóki nie przyszedł po nas doktor Hous, zaufany Tarantogi. Poprosił, żebym przespacerował się trochę po parku, kiedy będzie rozmawiał z Tarantogą. Pomyślałem więc, że ma mnie za pomylonego. Widać profesor nie zdążył go poinformować jak należy, zresztą całkiem rozsądnie, boż chcieliśmy opuścić Australię szybko i bez hałasu. Hous zostawił mnie samego pośród klombów, fontann i żywopłotów, naszym bagażem zajęły się dwie przystojne dziewczyny w eleganckich kostiumach wcale nie wyglądające na pielęgniarki i to też dało mi do myślenia, a reszty dokonał brzuchaty starzec w piżamie, który widząc mnie, posunął się, żeby zrobić miejsce na kanapowej huśtawce. Odpłacając grzecznością za grzeczność przysiadłem się do niego. Jakąś dobrą chwilę huśtaliśmy się milcząc, po czym spytał, czy mógłbym oddać na niego mocz. Wyraził to zresztą dosadniej. Byłem tak zaskoczony, że zamiast odmówić, spytałem, po co. To bardzo go poruszyło. Zlazł z wyściełanej huśtawki i odszedł, utykając na lewą nogę, mówiąc głośno do siebie, zdaje się, że o mnie, ale wolałem się w to nie wsłuchiwać. Rozglądałem się po parku, co jakiś czas patrząc odruchowo na lewą rękę i nogę, trochę tak jak się patrzy na otrzymanego niedawno w podarunku rasowego psa, który zdążył już przelotnie pogryźć parę osób. To, że zachowywały się biernie, huśtane wraz ze mną, wcale mnie nie uspokajało i wspominając ostatnie przejścia myślałem zarazem, że tuż obok tego mojego myślenia czai się, wewnątrz głowy, inne myślenie, też niby moje, lecz całkiem niedostępne, i że to nie jest lepsze od schizofrenii, bo z niej leczą, ani od choroby świętego Wita, bo taki chory wie, że najwyżej ewentualnie zatańczy, ja natomiast byłem dożywotnio skazany na wybryki we własnym jestestwie. Pacjenci spacerowali alejami, za niektórymi poruszał się w pewnej odległości cichobieżny wózek podobny do golfowego, pewno na wypadek, gdyby spacerowicz się zmęczył. Zeskoczyłem wreszcie z huśtawki, żeby zobaczyć, czy doktor Hous skończył już naradę z Tarantogą i poznałem tak Gramera. Niósł go na barana dobrze już starszawy posługacz, zlany potem i siny na twarzy, bo Gramer ważył koło cetnara. Zrobiło mi się żal tego człowieka, ale nic nie powiedziałem, ustąpiłem jedynie z drogi, uznawszy, że w mym obecnym położeniu lepiej w nic się nie wtrącać. Na mój widok Gramer zlazł jednak z pielęgniarza i pierwszy mi się przedstawił. Widać zaciekawiła go nowa twarz. Znalazłem się w kropce, bo nie pamiętałem, pod jakim nazwiskiem mam występować w sanatoryjnej kartotece, chociaż ustaliłem to z Tarantogą. Pamiętałem tylko imię — Jonatan. Gramerowi spodobała się kordialność — obcy facet wymienia tylko swoje imię — i poprosił, żebym nazywał go Adelajdą.

Zebrało mu się na rozmowność. Nudził się potwornie, odkąd zaczęła mu przechodzić depresja. Dopóki w niej żył, nie mógł się nudzić ze zmartwienia. Depresja ta, jak mi tłumaczył, poszła stąd, że nigdy nie mógł usnąć, jeżeli przedtem leżąc w łóżku trochę sobie nie pomarzył. Na początku marzył, żeby akcje, które kupił, poszły w górę, a te, które sprzedał, zleciały na pysk. Potem marzył, żeby mieć milion. Mając milion, roił sobie dwa, potem trzy, ale od pięciu przestało to być pociągające jako marzenie. Musiał szukać nowych obiektów dla wyobraźni. Było to, rzekł ponuro, coraz trudniejsze. Nie można przecież marzyć o tym, co się ma albo co można zaraz mieć. Przez pewien czas marzył o tym, że pozbędzie się trzeciej żony, nie dając jej grosza alimentów, ale to się udało. Hous wciąż się nie pojawiał, a Gramer przyczepił się do mnie na dobre. Przez jakiś czas zajmował się dla zaśnięcia osobami, z którymi miał na pieńku.

Był to jednak błąd. Najpierw, rozpalając w sobie od tych rojeń nienawiść, przestawał być senny, musiał brać proszki, co lekarze odradzali mu ze względu na powiększoną wątrobę, i nie widział innego sposobu pozbycia się takiego marzenia, jak pozbyć się jego przedmiotu. Zapewniał mnie, że powyżej stu tysięcy dolarów jest to fraszka. Nie przez angażowanie jakiejś tam Murder Incorporated, broń Boże. To są głupstwa wymyślane do filmów. Wynajął eksperta, który zrobił to bardzo sprawnie. Jak? Ano w każdym przypadku inaczej. Zabić nie sztuka. Nieboszczyka nigdzie nie ma i co mu zrobisz? W fizycznych mękach też nie widział dla siebie satysfakcji. Wrogów, zawistników i złośliwych konkurentów należy rujnować, okazując im współczucie, ale nic więcej. Jest to rodzaj strategicznej obławy. Bardzo efektowne i efektywne. Mając intelektualne zacięcie, z którym musiał się ukrywać przed współmilionerami, czytał książki, nawet de Sade'a. Był to nieszczęsny osioł! Marzył o tych wbijaniach na pal, oskórowaniach i ewentracjach, a siedział w ciupie i nic prócz much nie miał do dyspozycji. Biednemu dobrze! Wszystko go kusi i wszystko mu się podoba. Każda piękna kobieta jest dlań niedostępna. Dlatego, rzecz jasna, tak prosperuje przemysł porno. Nadymane kochanki z buzią w szeroki ciup, barwnie ilustrowane opisy orgii, kopulatorynki, pasty, maście, wszystko to przecież surogaty i zawracanie głowy. Nic tak nie męczy jak orgia, nawet najsprawniej zaaranżowana. Nie ma o czym gadać i nie ma o czym marzyć. Ach, mieć nieziszczalną tęsknotę! Od wysłuchiwania tych wyznań musiałem mieć zafrapowany wyraz twarzy, Adelajda pokiwał jednak tylko głową i powiedział, że bezwiednie podciął sobie gałąź, na której siedział, zaspokoiwszy chęć odegrania się na kim chciał. Nie mając już o czym marzyć, cierpiał na chroniczną bezsenność. Wynajął sobie wtedy specjalistę od wymyślania nowych marzeń. Bodajże jakiegoś literata czy poetę. Owszem, podsunął mu kilka niezgorszych tematów, ale marzenie, jeśli solidne, domaga się spełnienia, a po nim znika, więc potrzebne były prawie że nieziszczalne. Wtrąciłem, że to chyba nie jest znów tak trudne do wymyślenia. Przesunąć kontynent. Rozpiłować Księżyc na cztery równe ćwiartki. Zjeść nogę prezydenta Stanów w tym sosie, w którym podają kaczkę w chińskich restauracjach (rozpędzałem się, w poczuciu, że mówię do wariata). Żyć płciowo z robaczkiem świętojańskim w momentach, kiedy świeci najjaśniej. Chodzić po wodzie albo, szerzej, robić cuda. Zostać świętym pańskim. Zamienić się miejscem z Panem Bogiem. Przekupić terrorystów, żeby dali spokój różnym tam ministrom, ambasadorom i innym kapitalistom i wzięli się do tych, którym rzeczywiście należą się wciery. Włącznie z ostatnim namaszczeniem. Adelajda patrzał już na mnie z sympatią, przechodzącą w podziw.

— Szkoda — westchnął — żem cię nie poznał wcześniej, Jonatanie. Coś jest w tym, co mówisz, ale nie całkiem. Do tych kontynentów, księżyców, cudów nie można mieć osobistego stosunku. Prawdziwy marzyciel angażuje się uczuciowo, bez tego nic. Robaczek też nie podnieca. Przynajmniej mnie. Dobre marzenie nie przechodzi ani w bezsilną złość, ani wzmożoną jurność, lecz tak jakoś tęczuje, wiesz, trochę jest, trochę już go nie ma i wtedy się zasypia. Za dnia, na jawie, nie miałem na to nigdy czasu. Ten mój literacina głosił, że ilość dostępnych marzeń jest odwrotnie proporcjonalna do ilości posiadanych środków płatniczych. Kto ma wszystko, nie jest już w stanie marzyć o niczym. Zamienić się z Panem Bogiem? Uchowaj Boże! Ale ciebie to bym jednak zaangażował. — Na ogromnym liściu niskiego, bezkolczastego kaktusa spoczywał spory ślimak. Wyglądał dość obrzydliwie i pewno dlatego Adelajda skinął na pielęgniarza.

— Zjedz to — rzekł, wskazując palcem. Jednocześnie wyjął z piżamowej kieszeni książeczkę czekową i długopis.

— Za ile on to zrobi? — zainteresowałem się. Pielęgniarz milcząc wyciągnął rękę po ślimaka, ale powstrzymałem go.

— Dostaniesz tysiąc dolarów więcej niż od pana Gramera, jeżeli tego NIE zjesz — oświadczyłem, wyciągając z kieszeni notes. Był oprawny w taki sam zielony plastik, jak książeczka czekowa Adelajdy.

Pielęgniarz znieruchomiał. Na twarzy milionera odmalowało się wahanie, dość dla mnie ryzykowne, bo nie wiedziałem, czy dojdzie do licytacji. Moje aktualne zasoby nie sięgały na pewno taryfy, ustalonej przez Gramera w związku ze ślimakami. Musiałem więc przebić sytuację atutem.

— Za ile PAN to zje, Adelajdo? — spytałem, otwierając notes, jakbym zamierzał wypisać czek. To go zachwyciło. Posługacz ze ślimakiem przestali dlań istnieć.

— Dam ci czek in blanco, jeżeli go połkniesz bez gryzienia i opowiesz mi, jak ci się rusza w brzuchu — rzekł głosem ochrypłym nieco z ekscytacji.

— Jestem już niestety po śniadaniu, a nie mam zwyczaju jeść między posiłkami — odparłem z uśmiechem. — A poza tym, Adelajdo, musisz mieć zablokowane konta. Ubezwłasnowolnienie plus kuratela i tak dalej. Nieprawdaż?

— Nie, nie, mylisz się! Manhattan Chase honoruje każdy mój czek.

— Możliwe, ale nie jestem przy apetycie. Wróćmy lepiej do marzeń. — Rozmowa tak mnie zaabsorbowała, żem zapomniał ze wszystkim o mej lewej stronie, aż dała znać o sobie. Oddaliliśmy się już od krytycznego ślimaka, kiedy podstawiłem milionerowi nogę i dopomogłem, uderzywszy go w kark tak, że upadł jak długi na murawę. Opowiadam to w pierwszej osobie, choć uczyniły to moje lewe kończyny. Przyszło szybko ratować twarz.

— Wybacz — rzekłem starając się nadać słowom ton wylewnej serdeczności — ale TO było moje marzenie. — Pomogłem mu wstać. Był nie tyle urażony, ile ogłupiały. Widać nikt go tak nie traktował ani tu, ani za murami sanatorium.

— Pomysłowy z ciebie chłop — powiedział, otrzepując się z okruszyn ziemi — ale nie rób tego więcej, bo może mi dysk wyskoczyć, a poza tym ja też mogę zacząć o tobie marzyć — tu zaśmiał się brzydko. — Co ci właściwie jest?

— Nic.

— Jasne, ale dlaczego tu jesteś?

— Żeby trochę wypocząć.

Dostrzegłem w głębi cienistej alei doktora Housa, który podniósł na mój widok rękę, skinął przyzywająco, odwrócił się i poszedł w stronę pawilonu.

— Czas na mnie, Adelajdo — powiedziałem, klepiąc go po plecach. — Pomarzymy sobie następnym razem.

Od otwartych drzwi wiało miłym chłodem. Klimatyzacja była bezszmerowa, ściany bladozielone, cisza jak we wnętrzu piramidy, bo kroki głuszyła dywanowa wyściółka biała jak futro polarnego niedźwiedzia. Hous czekał na mnie w swoim gabinecie. Był tam i Tarantoga. Zdawał się zaaferowany. Na kolanach miał teczkę wypchaną papierami, wyjmował je, wkładał, a tymczasem Hous wskazał mi fotel. Usiadłem z uczuciem dość niemiłego powrotu do spraw, których nie mogę pozbyć się inaczej, jak pozbywszy się samego siebie.

Hous wziął się za biurkiem do czytania gazety. Tarantoga odnalazł wreszcie szukane papiery.

— A więc to tak wygląda, mój Ijonie… Byłem u dwóch prawników, z pierwszorzędną renomą, żeby ustalić twoją sytuację pod względem prawnym. Ewentualnego mandanta oczywiście nie nazwałem. Nie mówiłem też nic o twojej misji, przerobiłem historię tak, żeby zostało tylko sedno sprawy. Jest ktoś, kto miał dostęp do pewnych spraw wysokiej tajności i zapoznawszy się z nimi, winien był złożyć organowi rządowemu sprawozdanie. Między pierwszym a drugim poddano go kaliotomii. Część tego, co poznał i miał przekazać, zapomniał, bo zapewne tkwi to w prawej półkuli jego mózgu. Do czego jest zobowiązany wobec mocodawców? Jak daleko mogą się legalnie posunąć, by uzyskać te wiadomości? Obaj orzekli, że sprawa jest trudna, stanowi bowiem precedens. Jeśli miałby ją rozstrzygnąć sąd, powoła biegłych i może, ale nie musi, pójść za ich opinią. W każdym razie bez orzeczenia sądowego nie musisz się poddać żadnym badaniom czy doświadczeniom, gdyby owa instytucja tego żądała.

Doktor Hous podniósł głowę znad gazety.

— To osobliwie zabawna historia — powiedział wyciągając z szuflady torebkę pierników, które wysypał na talerzyk i przysunął do mnie. — Ja wiem, panie Tichy, że dla pana nie ma w tym nic zabawnego, ale zabawny jest każdy paradoks typu circulus vitiosus. Czy pan wie, co to jest lateralizacja?

— Owszem — odparłem, patrząc z niechęcią na moją lewą rękę, sięgającą po pierniki, choć nie miałem na nie najmniejszej ochoty. Nie chcąc jednak robić z siebie błazna, ugryzłem piernik. — Dość się o tym naczytałem. U przeciętnego człowieka dominująca jest lewa półkula mózgu, bo zawiaduje mową. Prawa jest na ogół niema, chociaż rozumie jako tako proste zdania, a niekiedy potrafi też trochę czytać, ale jedno i drugie zachodzi w różnym stopniu. Jeżeli lewa lateralizacja nie jest silnie wyrażona, prawa półkula może mieć odpowiednio więcej samodzielności, także i w używaniu języka. Bardzo rzadko zdarza się, że lateralizacji prawie nie ma i wtedy ośrodki mowy znajdują się w obu półkulach, co może powodować jąkanie albo inne zakłócenia…

— Bardzo dobrze — Hous uśmiechał się do mnie życzliwie.

— Z tego, czego się dowiedziałem, wnoszę, że pański lewy mózg — bo my i tak czasem mówimy — wyraźnie dominuje, ale prawy jest nadprzeciętnie aktywny. Całkiem pewny tego nie jestem, wymagałoby to dłuższych badań.

— I gdzie tu paradoks? — spytałem, starając się możliwie nieznacznie odtrącić lewą rękę, bo znów pchała mi się do ust z piernikiem.

— To, czy indagacja pańskiego prawego mózgu może dać realną korzyść, zależy od tego, jak znaczna jest prawostronna lateralizacja. Żeby się dowiedzieć, czy taka indagacja jest w ogóle warta fatygi, trzeba pierwej ustalić wielkość lateralizacji, czyli zbadać pana, a żeby pana zbadać, trzeba mieć na to pierwej zgodę pana. Znaczy to, że biegli, których powoła sąd, nie będą mogli powiedzieć nic więcej, niż ja teraz powiedziałem: że ich orzeczenie będzie zależało od rozmiarów lateralizacji u Ijona Tichego, której bez badania określić nie można. Należałoby więc pana zbadać po to, żeby orzec, czy trzeba pana zbadać. Rozumie pan?

— Rozumiem. I co pan mi radzi, doktorze?

— Nie mogę nic panu radzić, bo jestem w tym samym położeniu co ci biegli razem z sądem. Nikt na świecie, włącznie z panem, nie wie, co zawiera pański prawy mózg. Ten pomysł, na który pan wpadł, żeby użyć języka głuchoniemych, próbowano już stosować, ale bez istotnych wyników, bo prawa lateralizacja była w tych przypadkach za słaba.

— Naprawdę nic nie może mi pan więcej powiedzieć?

— Mogę. Jeśli pan chce uniknąć kłopotów, proszę nosić lewą rękę na temblaku, a jeszcze lepiej w gipsie. Ona zdradza pana.

— Jak pan to rozumie?

Hous milcząc wskazał talerzyk z piernikami.

— Prawy mózg na ogół woli bardziej słodycze od lewego. Wynika to z materiałów statystycznych. Chciałem panu zademonstrować prosty sposób, jakim ktoś mógłby się posłużyć, żeby pi razy oko ustalić pańską lateralizację. Jako praworęczny powinien był pan sięgnąć po pierniki prawą ręką — albo żadną.

— Jak długo i po co mam chodzić z ręką w gipsie? Co mi to da? Hous wzruszył nieznacznie ramionami.

— Dobrze. Powiem panu to, czego właściwie nie powinienem mówić. Słyszał pan na pewno o piraniach?

— Tak. To takie małe, bardzo krwiożercze ryby.

— Właśnie. Nie atakują na ogół człowieka w wodzie, ale jeśli ma najmniejsze zadraśnięcie, dość jednej kropli krwi, żeby się na niego wszystkie rzuciły. Językowa sprawność prawego mózgu nie jest większa niż u trzyletniego dziecka, a i to dość rzadko. U pana jest znaczna. Jeżeli się to rozniesie, może mieć pan poważne kłopoty — A może on powinien po prostu pójść do Lunar Agency?

— wtrącił Tarantoga. — Oddać się w ich opiekę? Przecież należy mu się coś od nich, skoro nadstawiał dla nich karku…?

— To może i nie jest najgorsze rozwiązanie, ale dobre też nie. Dobrego nie ma.

— Dlaczego? — spytałem prawie jednym głosem z Tarantoga.

— Bo im więcej wydobędą z prawego mózgu, tym większy poczują apetyt, żeby wyciągnąć jeszcze więcej, a to może oznaczać — nazwijmy tak grzecznie — długotrwałe odosobnienie.

— Miesiąc, dwa?

— Albo rok i więcej. Prawy mózg komunikuje się w normie ze światem głównie poprzez lewy, mową i pismem. Nie było dotąd przypadku, żeby prawy dało się nauczyć, i to biegle, języka. W tym przypadku stawka jest tak wysoka, że włożą w tę naukę więcej starań niż wszyscy specjaliści dotąd.

— Coś trzeba jednak począć — mruknął Tarantoga. Hous wstał.

— Zapewne, ale niekoniecznie dziś, tu i teraz. Na razie nie ma pośpiechu. Pan Tichy może u mnie przebywać i parę miesięcy, jeśli zechce. Być może przez ten czas coś się wyklaruje.

Poniewczasie spostrzegłem się, że doktor Hous miał niestety rację.

Uznawszy, że nikt nie pomoże mi lepiej ode mnie samego, spisałem wszystko, co zaszło dotąd, nagrałem to na dyktafonie, notatki spaliłem, a teraz zakopię dyktafon razem z kasetami w hermetycznym słoju pod kaktusem, na którym spotkałem ślimaka. Słowa te wypowiadam do dyktafonu, żeby wykorzystać ostatek taśmy. Zdaje mi się, że wyrażenie „spotkałem ślimaka” nie jest szczęśliwe, choć nie wiem czemu. Krowę można przecież spotkać, małpę, słonia, a ślimaka nie bardzo. Czyżby chodziło o to, że wolno uznać za spotkaną tylko istotę, która może mnie zauważyć? Chyba nie. Nie wiem, czy ślimak mnie zauważył, chociaż różki miał wyciągnięte. Czy to kwestia wielkości? Nikt nie powie „spotkałem pchłę”. A przecież można spotkać bardzo małe dziecko. Nie wiem, czemu koniec taśmy marnuję na takie głupstwa. Zaraz zakopię słój, a dalsze notatki będę robił używając klucza, który wymyśliłem. Nie będę mówił o mej prawej półkuli mózgu inaczej jak „Ona”, lub też po prostu nazwę ją „IJA”. To nie jest chyba złe, wszak IJA to tyle co I JA, JA i JA, choć może to okaże się niezbyt przejrzyste. Ponieważ jednak taśma się kończy, sięgam po łopatę.

8 lipca. Okropny skwar. Wszyscy chodzą w piżamach albo majtkach kąpielowych. Ja też. Poznałem przez Gramera dwu innych milionerów, Strumana i Padderhorna. Obaj melancholicy. Struman ma koło sześćdziesiątki, obwisłą twarz, duży brzuch, krzywe nogi i mówi szeptem. Robi to takie wrażenie, jakby zamierzał wyjawić Bóg wie jaki sekret. Twierdzi, że beznadziejnie go leczą. Ostatnio jego depresja pogłębiła się przez to, że zapomniał, dlaczego tak strasznie się martwi. Ma trzy córki. Wszystkie zamężne, uprawiają swinging, różni faceci robią wtedy zdjęcia, które on musiał wykupywać za ciężkie pieniądze, żeby nie opublikowali ich w Hustlerze. Chcąc mu pomóc sugerowałem, że może to jest przyczyną jego zmartwienia, ale powiedział, że nie, bo już się przyzwyczaił. Zresztą jest ubezwłasnowolniony i żeby one uprawiały swinging w zoologu, martwić się będą kuratorzy, a nie on. Po co to spisuję, nie wiem. Goły milioner to okropnie nieciekawa postać. Padderhorn nic nie mówi. Podobno zrobił fuzję z jakimś Japończykiem i źle na tym wyszedł. Deprymujące towarzystwo. Jednak Gagerstine jest chyba jeszcze gorszy. Śmieje się do siebie i ślini się. Ponoć ekshibicjonista. Muszę się trzymać z dala od tych obrzydliwców. Doktor Hous powiedział mi, że jutro przyjedzie osoba, której mogę ufać jak jemu samemu. Będzie niby młodym lekarzem na praktyce, ale naprawdę to etnolog i chce pisać pracę o milionerach z zakresu tak zwanej dynamiki małych grup, lub coś podobnego.

9 lipca. Po wyjeździe Tarantogi zostałem sam z Housem, jego asystentem i milionerami, włóczącymi się po parku. Hous powiedział mi w cztery oczy, że woli nie ustalać dalszymi badaniami rozmiarów mojej prawej lateralizacji, bo tego, czego nikt nie wie, nikt nie może ukraść. Asystent jest rzeczywiście młodym etnologiem. Zdradził mi to pod przysięgą, dowiedziawszy się, że nie należę do bogaczy. Uprawiał studia polowe. Chce napisać pracę o obyczajach i mentalności milionerów tak, jak się bada wierzenia pierwotnych plemion. Hous wie, że młodzieniec nie ma nic wspólnego z medycyną i bodaj dlatego go przygarnął. Z etnologiem toczyłem wieczorami długie rozmowy w mniejszym laboratorium przy flaszce Teachers Whisky. Za kieliszki służyły nam probówki. Poza Adelajdą poznałem paru innych krezusów. Nigdy dotąd nie miałem tak nudnego towarzystwa. Etnolog zgadzał się ze mną. Gnębiło go to, bo zaczynał przypuszczać, że zebranych materiałów nie starczy na tę jego pracę.

— Wie pan co — powiedziałem raz, chcąc mu dopomóc — machnij pan traktat komparatystyczny: Bogacze dawniej a dziś. Mecenat państwowy czy fundacyjny to przecież rzecz bardzo niedawna. Już w starożytnym Rzymie był prywatny mecenas. Opiekun sztuk. Muzy i tak dalej. Także potem różni bogacze i książęta fundowali artystom, rzeźbiarzom, malarzom niezłe życie. Widać interesowali się tym, chociaż nie mieli żadnych studiów. Ci natomiast — wskazałem za siebie kciukiem przez okno w ciemny park, bo zapadła noc — nie interesują się niczym poza cedułami. Nie ustroję się w fałszywe piórka, jeśli powiem, że jestem dość znany. Moim podróżniczym książkom zawdzięczałem masy listów, ale pośród milionów czytelników nie znalazł się ani jeden milioner. Dlaczego? Najwięcej jest ich podobno u was w Teksasie. Tu jest takich trzech. Nudni są nawet jako wariaci. Skąd się to bierze? Latyfundia nie ogłupiały. Co ich ogłupia? Giełda? Kapitał? W jaki sposób?

— Nie, to coś innego. Tamci bywali dajmy na to wierzący. Chcieli się zasłużyć Panu Bogu. Umartwiać im się nie chciało. Co innego — wybudować katedrę, opłacić malarzy, niech machną Ostatnią Wieczerzę, Mojżesza, coś dużego z kopułą, która zakasuje wszystkie inne. Widzieli w tym swój interes, panie Tichy, tyle że widzieli go tam — wskazał sufit, a więc niebo.

— Skoro już jedni to robili, inni szli za ich przykładem. To było w dobrym tonie. Książe, doża, magnat miał koło siebie ogrodników, stangretów, pisarczyków, malarzy. Ludwik XV miał Bouchera, żeby mu portretował gołe damy. Boucher to trzecia klasa, owszem, ale coś po nim zostało, i po tych innych artystach też, a po tamtych stangretach i ogrodnikach nic.

— Po ogrodnikach został Wersal.

— Ano widzi pan. Co mogło zostać po stangrecie oprócz biczyska? Nie znali się na tym, proszę pana, tylko widzieli w tym swój interes. Teraz, w epoce specjalizacji, nie mieliby z tego nic… co panu jest? Serce pana boli?

— Nie. Zdaje się, że zostałem okradziony. Rzeczywiście trzymałem się za serce, bo wewnętrzna kieszeń mej kurtki była pusta.

— To niemożliwe. Tu nie ma kleptomanów. Pewnie zostawił pan portfel w pokoju.

— Nie. Kiedy tu wszedłem, był jeszcze w kieszeni. Wiem, bo chciałem panu pokazać moje zdjęcie z brodą. Sięgnąłem nawet po portfel, ale go nie wyjąłem.

— Nie może być. Przecież jesteśmy tu sami, a ja nawet nie zbliżyłem się do pana… Coś mi zaczęło świtać.

— Niech mi pan powie dokładnie po kolei, co robiłem, odkąd przyszliśmy tutaj.

— Pan od razu usiadł, a ja wyjąłem flaszkę z szafki. O czym mówiliśmy wtedy? O tym Gramerze. Pan opowiedział o tym ślimaku, ale nie widziałem, co pan robi, bo szukałem czystych probówek. Kiedy się odwróciłem, pan siedział… nie, pan stał. Obok tachistoskopu. Tutaj. Zaglądał pan do środka, ja podałem panu whisky… Tak. Wypiliśmy, i pan wrócił na swoje miejsce.

Wstałem i obejrzałem aparaturę. Z jednej strony krzesło przed pulpitem, czarna ścianka z okularami, za nią boczne lampy, ekran i płaska skrzynka projektora. Poszukałem kontaktu. Pusty ekran zajaśniał. Zajrzałem za przegrodę, wnętrze było pokryte oksydowanymi czarno płytami. Między czołową ścianką a czarnym blatem ziała szczelina nie szersza od listownika. Usiłowałem wetknąć w nią rękę, ale była zbyt wąska.

— Są tu jakieś szczypce? — spytałem. — Możliwie długie i płaskie…

— Nie wiem. Chyba nie. Prawda, jest sonda. Dać panu?

— Proszę.

Była metalowa, giętka, można ją było wyginać w rozmaity sposób. Zgiąłem ją w rodzaj haka, zapuściłem go w tę szczelinę i wymacałem dość miękki opór. Po kilku nieudanych próbach wynurzył się czarny skórzany rożek. Potrzebowałem drugiej ręki, żeby go chwycić, ale opierała się. Zawołałem studenta. Pomógł mi. To był mój portfel.

— To ona — powiedziałem, podnosząc lewą rękę.

— Ale jak? Nic pan nie zauważył? A przede wszystkim — po co?

— Nie. Nie zauważyłem, chociaż to nie było łatwe. Kieszeń jest z lewej strony. Zręcznie, lekko, jak złodziej kieszonkowy. Ale to jest właśnie specjalność prawego mózgu. Koordynacja ruchów, we wszystkich grach, w sporcie. Po co? Mogę się tylko domyślić. To nie jest werbalne rozumowanie logiczne, ale dziecinne trochę. Chyba po to, żeby znikła moja identyczność. Kto nie ma żadnych papierów, dowodu osobistego, nie ma i nazwiska dla tych, co go nie znają.

— Ach…po to, żeby pan znikł? Ależ to jest magia. Magiczne myślenie.

— Coś w tym rodzaju. Ale to niedobrze.

— Dlaczego? Chce panu pomóc, jak umie. I nic dziwnego, przecież to w końcu też pan. Tyle że trochę osobny. Wyosobniony.

— Niedobrze, bo skoro chce mi pomóc, to znaczy, że jednak jakoś orientuje się w sytuacji, że coś mi grozi. To było głupstwo, ale następny raz może to już być niedźwiedzia przysługa…

Wieczorem zajrzał do mnie Hous. Siedziałem na łóżku, już rozebrany, w piżamie, i oglądałem lewą łydkę. Poniżej kolana widniał spory siniak.

— Jak się pan czuje?

— Dobrze, ale… Opowiedziałem mu o portfelu.

— Osobliwe. Naprawdę nic pan nie zauważył?

Opuściwszy oczy, ponownie zobaczyłem ten siniak i nagle przypomniałem sobie krótki ból i przyczynę jego powstania. Kiedy zaglądałem do wnętrza tachistoskopu, uderzyłem lewą nogą o coś twardego, poniżej kolana. Porządnie zabolało, ale nie zwróciłem na to uwagi. To musiało być wtedy.

— Nader pouczające — zauważył Hous. — Lewa ręka nie może wykonywać skomplikowanych ruchów tak, żeby napięcie mięśniowe nie przenosiło się na prawą stronę ciała. Potrzebne więc było odwrócenie pańskiej uwagi.

— Tym? — pokazałem na siniak.

— Właśnie. Współpraca lewej nogi i ręki. Czując ból, nie czuł pan przez sekundę nic innego. To wystarczyło.

— Często tak bywa?

— Nie, nadzwyczaj rzadko.

— A jakby ktoś chciał się wziąć do mnie na dobre, to też mógłby robić podobne rzeczy? Na przykład kłuć mnie z prawej strony, żeby nie mogła się wtrącać do lewej, wziętej na spytki…?

— Gdyby to był fachowiec, zrobiłby to inaczej. Robi się zastrzyk amytalu do lewej tętnicy szyjnej. Carotis. Lewy mózg ulega wtedy uśpieniu, a czuwa tylko prawy. To trwa parę minut.

— I to wystarczy?

— Jeśli nie wystarczy, wprowadza się do tętnicy małą kaniulkę i podaje amytal kroplowo. Po jakimś czasie zasypia i prawa półkula, bo mózgowe tętnice są połączone tak zwanymi kolateralami. Wtedy trzeba poczekać jakiś czas i znów można zacząć.

Spuściłem nogawkę piżamy i wstałem.

— Nie wiem, jak długo potrafię tak siedzieć tutaj i czekać nie wiadomo na co. To, co się wie, jest lepsze od niczego. Niech mnie pan weźmie w obroty, doktorze.

— A czy pan nie umie tego zrobić sam? Przecież jakoś potrafi się pan już porozumiewać jedną ręką z drugą. Czy dowiedział się pan czegoś w ten sposób?

— Niewiele.

— Odmawia odpowiedzi na pytania?

— Raczej odpowiada w niezrozumiały sposób. Wiem tyle: ona pamięta inaczej niż ja. Może całymi obrazami, całymi scenami. Kiedy chce ująć w słowa, znakami, powstają łamigłówki. Należałoby to pewno wszystko po kolei utrwalić jakimś zapisem i potraktować go jako swego rodzaju stenogram. Tak mi się zdaje.

— To jest raczej zadanie dla kryptografów niż dla lekarzy. Powiedzmy, że uda się tu zrobić taki zapis. Co pan będzie z tego miał?

— Nie wiem.

— Ja też. Na razie życzę panu dobrej nocy.

Poszedł, a ja zgasiwszy światło położyłem się, ale nie mogłem usnąć. Leżałem na wznak. W pewnej chwili lewa ręka podniosła się i powoli, kilkakrotnie pogładziła mnie po twarzy. Najwyraźniej litowała się nade mną. Wstałem, zaświeciłem lampę, wziąłem tabletkę seconalu i zamroczywszy w ten sposób obu Ijonów Tichych, pogrążyłem się w bez-pamięci.

Moja sytuacja nie była tylko zła. Była idiotyczna. Siedziałem schowany w sanatorium, nie wiedząc nawet przed kim. Czekałem nie wiedzieć na co. Próbowałem dogadać się z sobą przez rękę, ale chociaż odpowiadała nawet żwawiej niż przedtem, nie rozumiałem jej. Grzebałem w bibliotece sanatoryjnej, znosiłem do pokoju podręczniki, monografie, stosy fachowych pism, żeby się wreszcie dowiedzieć, kim albo czym jestem po prawej stronie. Stawiałem ręce pytania, na które odpowiadała z wyraźnym wysiłkiem dobrej woli: co więcej, wyuczyła się nowych zwrotów i nowych słów, co równocześnie zachęcało mnie do dalszego konwersowania i niepokoiło. Bałem się, że dorówna mi, a może nawet mnie obecnego przewyższy i będę musiał nie tylko się z nią liczyć, ale i słuchać jej, albo dojdzie do szamotania i przeciągania w dwie strony, a ja wtedy nie zostanę w środku, ale rozlecę się albo przepołowię do końca i stanę się podobny do żuczka, tak przydepniętego, że jedne jego nogi ciągną do przodu, a inne do tyłu. Śniły mi się rozmaite ucieczki i łażenia po jakichś ciemnych urwiskach, a nawet nie wiedziałem, którą połową to mi się śniło. To, czego dowiedziałem się przy stertach książek, było zgodne z prawdą. Lewy mózg wyzbyty łączności z prawym ubożeje. Nawet gdy pozostaje gadatliwy, robi się w mowie oschły, i poznać to zwłaszcza po tym, jak często używa posiłkowych czasowników „być” i „mieć”. Robiąc notatki, i odczytując je potem, dostrzegłem, że tak jest ze mną. Ale poza takimi szczegółami nie mogłem się dowiedzieć z fachowych prac niczego ważnego. Była w nich moc hipotez, całkiem sprzecznych, przymierzałem każdą do siebie i kiedy nie pasowały, brała mnie złość na tych uczonych, którzy udawali, że lepiej ode mnie wiedzą, jak to jest być teraz mną. Jednego dnia byłem już gotów cisnąć precz wszelkie ostrożności i jechać do Nowego Jorku, do Lunar Agency. Następnego ranka wydawało mi się to ostatnią rzeczą, którą powinienem zrobić. Tarantoga nie odzywał się, a chociaż sam go prosiłem, żeby czekał na znak ode mnie, jego milczenie też poczynało mnie już irytować. Na koniec postanowiłem wziąć się do siebie po męsku, tak, jak by to zrobił dawny, nie rozkrojony Ijon Tichy. Pojechałem do Derlina, małej mieściny, o dwie mile od sanatorium. Podobno mieszkańcy chcieli ją nazwać Berlinem, ale coś im się pomyliło w pierwszej literze. Chciałem kupić maszynę do pisania, żeby brać lewą rękę w krzyżowy ogień pytań, spisywać jej odpowiedzi i zgromadzić ich dość, aby stwierdzić, czy składają się w jakiś sens. W końcu, myślałem sobie, mogę być prawostronnym idiotą, i tylko ambicja nie pozwala mi się o tym przekonać. Blair, Goddeck, Shapir, Rosenkrantz, Bombardino, Klosky i Serenghi utrzymywali, że niemota prawej półkuli jest głębią pełną nieznanych talentów, intuicji, przeczuć, bezsłownej orientacji całościowej, rodzajem geniuszu nawet, obszarem źródłowym tych wszystkich dziwów, z jakimi nie chce się pogodzić lewy racjonalizm: telepatii, jasnowidzenia, duchowych przenosin w inne wymiary egzystencji, widzeń, stanów mistycznego zachwytu i rozjaśnienia, lecz Kleis, Zuckerkandel, Pinotti, Yeehold, pani Meyer, Rabaudi, Ottitchkin, Niierló i osiemdziesięciu innych ekspertów twierdziło, że nic podobnego. Owszem, rezonator, organizator uczuć, układ asocjacyjny, echowa przestrzeń myśli, no i jakaś tam pamięć, ale nie do wysłowienia: prawy mózg to alogiczny dziwotwór, ekscentryk, fantasta, blagier, hermeneutyk, to duch, ale w stanie surowym, to mąka, a też i drożdże, ale chleb umie z tego wypiec dopiero mózg lewy. A innych opinia była taka: prawy to generator, lewy — selektor, tamten jest przez to oddalony od świata, i dlatego prowadzi go, tłumaczy na ludzki język, wyraża, komentuje, bierze w karby, robi z niego człowieka lewy mózg. Hous zaproponował mi, żebym pojechał do miasteczka jego autem. Nie był zaskoczony moim zamiarem ani mi go nie odradzał. Narysował mi na kartce główną ulicę i naznaczył krzyżykiem miejsce, gdzie był miejscowy dom towarowy. Zauważył tylko, że z tym sprawunkiem już dziś nie zdążę, bo jest sobota, a ten dom zamykają o pierwszej. Całą niedzielę przełaziłem więc po parku, unikając jak mogłem Adelajdy. W poniedziałek nie mogłem nigdzie znaleźć Housa, więc pojechałem autobusem, który jeździł co godzinę. Był prawie pusty. Oprócz Murzyna kierowcy tylko dwoje dzieci liżących lody. To miasteczko, położone o jakąś milę od sanatorium, wyglądało jak amerykańskie osady sprzed pół wieku. Jedna szeroka ulica, słupy telegraficzne, domy w ogrodach, niskie żywopłoty, furtki, u każdej skrzynka na listy, a miasto udawało parę większych kamienic u skrzyżowania z szosą stanową. Stał tam listonosz i rozmawiał z grubym, spoconym facetem w kwiecistej koszuli, którego pies, duży kundel w kolczatce, obsikiwał latarnię. Wysiadłem koło nich, a kiedy autobus odjechał, wznosząc chmurę śmierdzącego dymu, rozejrzałem się za domem towarowym, jak mi go wskazał doktor Hous. Stał, przeszklony, spory, po przeciwnej stronie ulicy. Dwaj sprzedawcy w kitlach przenosili jakieś pudła z magazynu motorowym podnośnikiem i ładowali je na ciężarówkę. Słońce nieznośnie paliło. Szofer ciężarówki, siedząc w jej otwartych drzwiach, pił piwo z puszki, nie pierwszej, bo puste leżały pod jego nogami. Był to całkiem już siwy Murzyn, choć z twarzy wcale nie stary. Słoneczną stroną ulicy szły dwie kobiety, młoda popychała dziecięcy wózek z postawioną budką, starsza zaglądała do tego wózka i coś mówiła. Mimo gorąca nosiła czarny, wełniany szal, zakrywający głowę i ramiona. Kobiety mijały właśnie otwarty warsztat samochodowy, błyszczało tam parę umytych aut, słychać było szum wody i syk powietrza. Dostrzegłem to wszystko mimochodem schodząc już na jezdnię, żeby przejść na drugą stronę, do domu towarowego. Przystanąłem, bo duży, ciemnozielony lincoln, który stał kilkadziesiąt kroków dalej, ruszył nagle w moją stronę. Przednią szybę miał zielonkawą, tak że ledwie widziałem sylwetkę kierowcy. Wydało mi się, że ma czarną twarz i pomyślałem, że to Murzyn. Stałem na brzegu chodnika, żeby go przepuścić, ale dość ostro zahamował, tuż przede mną. Pomyślałem, że chce o coś spytać, gdy nagle ktoś objął mnie mocno z tyłu, zaciskając mi usta ręką. Byłem tak zaskoczony, że nawet nie spróbowałem się bronić. Ktoś siedzący z tyłu otwarł drzwi, zacząłem się szamotać, ale nie mogłem wydać nawet głosu, tak mnie dławił. Listonosz rzucił się ku nam i schyliwszy się, chwycił mnie za nogi. Wtedy coś blisko huknęło i w jednym mgnieniu ulica zmieniła wygląd.

Stara kobieta, rzuciwszy szal na chodnik, zwróciła się ku nam. Trzymała oburącz krótki pistolet maszynowy. To ona strzelała, prosto w przód auta, długą serią dziurawiąc chłodnicę, opony, aż podniósł się kurz. Siwowłosy Murzyn nie pił już piwa. Siedział za kierownicą, a jego ciężarówka jednym skrętem zagrodziła drogę lincolnowi. Kudłaty pies rzucił się na strzelającą i wijąc się padł płasko na asfalt. Listonosz puścił mnie, odskoczył i dobył ze swojej torby coś czarnego, okrągłego, cisnął to w stronę kobiet, zagrzmiało, buchnął biały dym, młoda kobieta padła na kolana za wózkiem dziecięcym, który otworzył się jakoś i ze środka trysnął słup spienionej cieczy jak z ogromnej gaśnicy, zalewając kierowcę lincolna, który właśnie wyskoczył na jezdnię i nim piana zalała go, zobaczyłem, że ma twarz zasłoniętą czymś czarnym, a w ręku rewolwer. Strumień uderzył w przednią szybę limuzyny z taką siłą, że szkło prysło i trafiło listonosza. Gruby, który wciąż trzymał mnie z tyłu, cofał się tak, żeby zasłonić się moim ciałem. Z garażu wyleciało kilku ludzi w kombinezonach. Dopadli do nas i oderwali ode mnie grubego. Wszystko to nie trwało ani pięć sekund. Najbliższe ulicy auto, które stało w warsztacie, tyłem wyjechało przez otwarte wrota, dwaj mężczyźni w kitlach zarzucili na kierowcę lincolna sieć, starając się go nie dotknąć, cały ociekał kleistą pianą. Gruby i listonosz, już skuci, włazili, popychani, do auta z warsztatu. Stałem jak wryty, patrząc, jak ten, kto przedtem otworzył drzwi lincolna, wysiada z podniesionymi rękami, jak posłusznie idzie pod rewolwerem do furgonetki, a siwy Murzyn nakłada mu kajdanki. Nikt mnie nie tknął, nikt się nawet do mnie nie odezwał. Auto odjechało. Półciężarówka, do której wsadzono rannego, może zastrzelonego kierowcę i jego wspólnika ruszyła, kobieta podniosła czarny szal, otrzepała go z kurzu, włożyła pistolet maszynowy do wózka, postawiła na powrót budkę i poszła przed siebie, jak gdyby nigdy nic. Zrobiło się znów pusto i cicho. Tylko wielki samochód na spłaszczonych oponach z potrzaskanymi reflektorami i trup psa świadczyły, że mi się to nie przywidziało. Obok domu towarowego stał w ogrodzie, pełnym wysokich słoneczników, drewniany, parterowy domek z werandą. W otwartym oknie, z fajką w ręku, wygodnie rozparty łokciami na parapecie, widniał mężczyzna o mocno opalonej twarzy, blondyn, o prawie białych włosach i patrzał na mnie z wymownym spokojem, jakby chciał powiedzieć: „A widzisz?” Wówczas dopiero uświadomiłem sobie to, co było jeszcze dziwniejsze od próby porwania: chociaż miałem jeszcze w uszach serie strzałów, wybuchy, krzyk, nie otwarło się żadne okno i nikt nie wyjrzał na ulicę, jakby otaczała mnie pusta dekoracja teatralna. Stałem dość długo, nie wiedząc, co począć. Nabycie maszyny do pisania nie wydawało mi się już wskazane.

Загрузка...