Rand obudził się na podłodze. Usiadł, nasłuchując odległych odgłosów płynącej wody. Strumień płynący obok budynku dworu? Nie… coś tu się nie zgadzało. Ściany i podłoga nie były z drewna, lecz z kamienia. I choć na ścianach i suficie nie było żadnych lamp ani świec, przestrzeń korytarza zalewało delikatne światło.
Wstał i wygładził swój czerwony kaftan, osobliwie spokojny. Rozpoznawał to miejsce, rezonowało znajomym echem w głęboko pogrzebanych wspomnieniach. Jakim sposobem się tu znalazł? Pamięć o wydarzeniach ostatnich dni i lat zacierała się w głowie, umykała niczym rozwiewające się pasma mgły…
„Nie” – pomyślał odruchowo. A wspomnienia posłuchały, w obliczu siły jego woli wracając na przeznaczone im miejsca. Przed chwilą przebywał w wiejskim dworze w Arad Doman, czekając na raport Rhuarca, który miał mu donieść o akcji porwania pierwszych kilku członków rady kupieckiej. Min siedziała obok niego w pokoju, który dzielili, zagłębiona w wygodnym, obitym zielony materiałem fotelu i czytała czyjąś biografię, bodajże pod tytułem Wszystkie zamki.
Pamiętał, że poczuł ogarniające go przemożne zmęczenie, co mu się ostatnio dość często zdarzało. Postanowił się na chwilę położyć. A więc zasnął. Może trafił do Świata Snów? Choć bywał w nim już kilkukrotnie, niewiele zapamiętał konkretów. A Egwene i wędrujące po snach Aielów wypowiadały się na jego temat nadzwyczaj ogólnikowo.
Niemniej to miejsce jakoś nie kojarzyło się z marzeniami sennymi, z drugiej strony, wydawało się dziwnie znajome. Spojrzał w głąb korytarza – był tak długi, że jego kraniec spowijały cienie. W regularnych odstępach w ścianach korytarza znajdowały się drzwi – deski, z których zostały zrobione, były zeschłe i popękane.
„Tak” – pomyślał, chwytając niejasne wspomnienie. „Byłem już tutaj, lecz jakże dawno temu”.
Na chybił trafił pchnął jedne z drzwi – skądś wiedział, że nie ma znaczenia, które wybierze. Za drzwiami znajdowało się niewielkie pomieszczenie. Ścianę na wprost stanowiła kolumnada spięta łukami z szarego kamienia, która otwierała się na niewielki dziedziniec i niebo wypełnione płonącymi czerwienią chmurami. Chmury kłębiły się i kotłowały niczym bąble w garnku z wrzącą wodą. I jakkolwiek ich wygląd byłby nienaturalny, jednoznacznie przywodziły na myśl szalejącą burzę.
Kiedy przyjrzał się im uważniej, dostrzegł, że każda nowo ukształtowana chmura przybiera postać wykrzywionego udręką oblicza z ustami rozwartymi w bezgłośnym krzyku. W miarę jak chmura pęczniała, nadymając się od wewnątrz, rysy twarzy zniekształcały się, szczęki żuły rozpaczliwie, policzki puchły, oczy wybałuszały. Gdy wreszcie chmura się rozdzielała, na jej powierzchni pojawiały się nowe wrzeszczące i pęczniejące twarze. Widok był zniewalający i przerażający zarazem.
Poza dziedzińcem nie było już gruntu, tylko te potworne chmury.
Coś go powstrzymywało, żeby nie patrzeć w lewą stronę. Kątem oka widział jednak znajdujący się tam kominek. Kamienie, z których składała się podłoga, palenisko kominka i kolumny były zniekształcone, jakby pod wpływem potwornego żaru. Skraj pola widzenia zdawał się wciąż zmieniać i przekształcać. Poza tym z kątami pomieszczenia i jego proporcjami było coś nie tak. Podobnie jak wówczas, gdy przybył tu po raz pierwszy, wiele, wiele lat temu.
Jednak od tego czasu w komnacie coś się zmieniło. Kolory były jakieś inne. Całe połacie kamienia były czarne, jakby spalone, pokrywała je sieć pęknięć. Przez szczeliny sączyła się słaba czerwona poświata, łuna płynącej poniżej lawy. Czy kiedyś w pokoju nie było jeszcze stołu? Wykonany z pięknego drewna, lśniący lakierem – jego idealna harmonia kontrastowała ze zniekształconymi proporcjami kamienia.
Stołu nie było, lecz przy kominku stały dwa fotele o wysokich oparciach. Ktoś, kto w nich siedział zwrócony twarzą do ognia, był niewidoczny dla patrzącego z miejsca, gdzie stał Rand. Zmusił się, by dać kilka kroków w stronę kominka, obcasy jego butów stukały na płonących od spodu kamieniach. Nie czuł żaru, który powinien ziać od posadzki i od kominka. Niemniej miał trudności z oddychaniem, a serce łomotało niczym oszalałe. Bał się tego, co za chwilę zobaczy.
Obszedł stojące przy kominku fotele. Zajęty był ten po lewej. Mężczyzna, który w nim zasiadał, był wysoki, młody, miał kwadratową twarz i oczy ze starożytnego lodu, w których odbijały się płomienie, nadając źrenicom barwę bliską purpury. Drugi fotel było pusty. Rand podszedł do niego i usiadł. Wbił wzrok w tańczący na kominku ogień i poczuł, jak powoli uspokaja się rozszalały puls. W wizjach, które charakterem przypominały nawracające obrazy Mata i Perrina, wielokrotnie widywał tego człowieka.
Tym razem myśl o przyjaciołach nie wywołała znajomego wirowania barw. To go zdziwiło, lecz równocześnie w jakiś sposób wydało się zrozumiałe. Widzenia, w których pojawiał się człowiek siedzący teraz przy kominku, miały inną naturę niż kontakt z przyjaciółmi na odległość. Rodziły się gdzieś w głębi umysłu, co nadawało im bardziej namacalny charakter. Czasami w trakcie tych widzeń Rand miał wrażenie, że wystarczy, iż sięgnie ręką, a będzie mógł dotknąć tamtego. I bał się, co nastąpi, gdy to zrobi.
Spotkał tego mężczyznę tylko raz. W Shadar Logoth. Obcy uratował mu wówczas życie i od tamtej chwili Rand nie mógł się nie zastanawiać, kim był jego dobroczyńca. Zrozumienie przyszło dopiero teraz, w tym miejscu.
– Przecież nie żyjesz – szepnął Rand. – Zabiłem cię.
Tamten roześmiał się, nie odrywając oczu od ognia. Śmiech był ochrypły, gardłowy, bez śladu wesołości. W swoim czasie Rand znał tego mężczyznę tylko pod jednym imieniem: Ba’alzamon, pod imieniem, które zazwyczaj lękliwie zastępowano przydomkiem „Czarny”, i niemądrze sądził, że zabijając go, na dobre pokonał Cień.
– Patrzyłem, jak umierasz – ciągnął dalej. – Przebiłem ci pierś Callandorem, Isha…
– Nie tak brzmi moje imię – wszedł mu w słowo tamten, wciąż zajęty obserwowaniem gry płomieni. – Teraz jestem Moridin.
– Imię nie ma znaczenia – rozgniewał się Rand. – Ty nie żyjesz, a to jest tylko sen.
– Tylko sen – powtórzył Moridin i zachichotał. – Tak. – Odziany był w czarny kaftan i spodnie, jednolitą barwę ubioru łamały tylko czerwone hafty na rękawach.
W końcu po raz pierwszy spojrzał na Randa. Blask płomieni barwił ciosane oblicze oraz nieruchome oczy czerwienią i pomarańczem.
– Dlaczego ty zawsze tak samo jęczysz? Tylko sen. Tylko sen. Nie wiesz, że wiele snów jest bardziej prawdziwych niż świat jawy?
– Nie żyjesz – uparcie powtórzył Rand.
– Ty też. Dobrze wiesz, że przyglądałem się, jak umierasz. Na własne oczy widziałem, jak ciskałeś się w szale, póki nie dobyłeś z trzewi ziemi góry, która stała się twoim kurhanem. Ileż w tym arogancji i pychy…
Kiedy Lews Therin odkrył, że wszyscy, których kochał, zginęli z jego ręki, sięgnął aż do głębi Jedynej Mocy i zgładził sam siebie, a skutkiem ubocznym twego aktu było powstanie górotworu nazwanego później Górą Smoka. Wspomnienie tych wydarzeń wywoływało zawsze w głowie Randa skowyt żałości i gniewu. Lecz tym razem panowała tam tylko cisza.
Moridin powrócił do obserwacji płomieni strzelających w palenisku kominka. Wśród kamieni, z których był zbudowany, gdzieś z boku, Rand dostrzegł jakiś ruch. Migotliwe odłamki cienia, ledwie widoczne w szczelinach. Za nimi płonął rozgrzany do czerwoności żar płynnej skały, cienie skakały bez przerwy niczym oszalałe. Do jego uszu docierał słabiutki odgłos drapania. Po chwili zrozumiał – szczury. Za kamieniami szarpały się szczury, pożerane przez nieznośne gorąco. Drapały pazurkami kamień, próbując przecisnąć się przez szczeliny, uciec przed spaleniem żywcem.
Niektóre z tych drobnych łapek wydawały się niemal ludzkie.
„To tylko sen” – powtarzał sobie Rand. Tylko sen. Ale wiedział, że to, co powiedział Moridin, jest prawdą. Jego wróg wciąż żył. Światłości! Iluż z pozostałych również powróciło na świat? W gniewie zacisnął dłonie na poręczach fotela. Zapewne powinien odczuwać najgłębszy lęk, ale przecież już dawno przestał uciekać przed siedzącą obok istotą i jej panem. W jego sercu nie było już miejsca na strach. To raczej Moridin powinien mieć powody do obaw, bo przecież w trakcie ostatniego spotkania poległ z ręki Randa.
– Jak? – chciał wiedzieć Rand.
– Dawno, dawno temu obiecałem ci, że Wielki Władca może przywrócić do życia twoją zmarłą miłość. Nie sądzisz, że z równą łatwością jest w stanie przywrócić tych, którzy mu służą?
Innym imieniem, jakie ludzie nadali Czarnemu, był Pan Grobów. Tak, to była prawda, jakkolwiek Rand by się nie zarzekał. Czemu więc, skoro wiedział, że Czarny potrafi wskrzeszać zmarłych, był zaskoczony, iż jego wrogowie wracają do życia?
– Wszyscy się odradzamy – kontynuował Moridin – co jakiś czas, wciąż na nowo Koło plecie nici naszych żywotów. Śmierć nie jest żadną przeszkodą dla mojego mistrza, wyjątkiem są ci, którzy zginęli od ognia stosu. Tych nie dosięgnie już jego ręka. W sumie i tak zdumiewające jest, że potrafią przetrwać w naszej pamięci.
A więc jednak paru z nich naprawdę umarło. Kluczem był ogień stosu. W jaki jednak sposób Moridin znalazł drogę do snów Randa? Przecież każdej nocy na nowo stawiał osłony. Zerknął na Moridina, w jego oczach dostrzegł coś dziwnego. W białkach tańczyły czarne plamki, wirujące w tę i we w tę niczym drobiny popiołu na leniwej bryzie.
– Zdajesz sobie sprawę, że Wielki Władca jest w stanie uwolnić cię od szaleństwa – rzekł Moridin.
– Kiedy ostatnim razem przywróciłeś mi zdrowe zmysły, niewielką przyniosłeś mi pociechę – cierpko zauważył Rand, sam zaskoczony swymi słowami. To było wspomnienie Lewsa Therina, nie jego. Mimo iż Lews Therin nie był obecny w jego myślach. Dziwne, ale w miejscu, gdzie wszystko było tak niestabilne i niepewne, Rand wydawał się samemu sobie znacznie bardziej materialny niż zazwyczaj. Rozmaite fragmenty jego umysłu jakoś lepiej do siebie pasowały. Nie pozostawały, oczywiście, w idealnej harmonii, ale już od dawna nie czuł się tak bardzo sobą.
Moridin parsknął cicho, ale nic nie powiedział. Rand spojrzał w ogień, przez chwilę przyglądał się giętkim, mrugającym płomieniom. Dostrzegał w nich kształty, jak wcześniej w chmurach, lecz te układały się tylko w bezgłowe ciała, wychudzone, wygięte bólem, nieprawdopodobnie wykręcone w ekstazie płomienia, w momentalnym spazmie, który po chwili obracał je w nicość.
Obserwował przez czas jakiś ten makabryczny taniec, rozmyślając. Ktoś mógłby pomyśleć, że oto dwóch przyjaciół rozkoszuje się ciepłem paleniska w środku zimy. Tyle że płomienie nie dawały ciepła, a Rand przecież któregoś dnia znowu tamtego zabije. Albo umrze z jego ręki.
Moridin postukiwał palcami o poręcz fotela.
– Po co tu przyszedłeś?
„Ja tu przyszedłem?” – zdziwił się Rand, zdumiony pytaniem. Czy to nie Moridin go tutaj ściągnął?
– Czuję się tak zmęczony – ciągnął tamten, przymykając oczy. – Czy to twoje zmęczenie, czy moje? Gotów jestem udusić Semirhage za to, co zrobiła.
Rand zmarszczył brwi. Czyżby Moridin oszalał? Pod koniec swego życia Ishamael z pewnością sprawiał wrażenie niespełna rozumu.
– Jeszcze nie czas na naszą walkę – powiedział Moridin, wykonując pod adresem Randa zrezygnowany gest. – Odejdź. Zostaw mnie w spokoju. Nie mam pojęcia, co by się z nami stało, gdybyśmy pozabijali się wzajem. Tak czy inaczej, wkrótce Wielki Władca będzie miał cię w swojej mocy. Jego triumf nie ulega wątpliwości.
– Raz poniósł klęskę i poniesie ją znowu – powiedział Rand. – Pokonam go.
Moridin roześmiał się kolejny raz, tym samym pozbawionym wesołości śmiechem, co poprzednio.
– Może i pokonasz – stwierdził. – Czemu jednak sądzisz, że będzie to miało jakiekolwiek znaczenie? Zastanów się. Koło obraca się nieustannie i nie ma temu końca. Wieki nadchodzą i mijają, a ludzie walczą z Wielkim Władcą. Któregoś dnia w końcu to on zwycięży, a kiedy to nastąpi, Koło się zatrzyma. Dlatego właśnie jego ostateczne zwycięstwo jest przesądzone. Osobiście uważam, że nastąpi już w tym Wieku, a jeśli nie, to w którymś z najbliższych. Każde wasze zwycięstwo jest tylko przygrywką do następnej bitwy. Jego zwycięstwo oznacza koniec wszystkiego. Nie rozumiesz, że nie ma dla was nadziei?
– I to dlatego stanąłeś przy jego boku? – zapytał Rand. – Zawsze za dużo myślałeś, Elanie. Zniszczyła cię twoja logika, prawda?
– Nie istnieje droga wiodąca do ostatecznego zwycięstwa – stwierdził Moridin. – Jedyne wyjście, to stanąć u boku Wielkiego Władcy i rządzić światem, póki nie nastąpi koniec wszystkiego. Wszyscy, którzy wybierają inaczej, to głupcy. Liczą na wielką nagrodę w wieczności, ale nie będzie żadnej wieczności. Będzie tylko to, co jest teraz: ostatnie dni.
Znów się zaśmiał, i tym razem jego radość była prawdziwa. Śmiał się z rozkoszy.
Rand wstał. Moridin spojrzał na niego czujnie, lecz się nie ruszył.
– Istnieje droga do zwycięstwa, Moridinie – rzekł Rand. – Mam zamiar go zabić. Zgładzę Czarnego. Niech Koło obraca się dalej, bez tej strasznej skazy.
Moridin słuchał tych słów nieporuszony. Jego wzrok wciąż wbity był w płomienie.
– Jesteśmy ze sobą związani – powiedział w końcu. – Podejrzewam, że to dlatego tutaj przybyłeś, choć sam nie rozumiem natury tej więzi. Ze swej strony wątpię, abyś zdawał sobie sprawę z rozmiaru głupoty tego, co przed chwilą powiedziałeś.
Rand poczuł, jak budzi się w nim gniew, ale go stłumił. Nie pozwoli się sprowokować.
– Zobaczymy.
Sięgnął po Jedyną Moc. Źródło znajdowało się daleko, bardzo daleko. Pochwycił je i coś szarpnęło całym jego ciałem, jakby pociągnął go hol z saidina. Pomieszczenie zniknęło, potem zniknęła Jedyna Moc, a Rand zapadł się w głęboką ciemność.
W końcu Rand przestał się szamotać przez sen, a Min wstrzymała oddech w nadziei, że to już koniec koszmaru. Siedziała opatulona kocem w swoim fotelu w rogu pomieszczenia, z książką w ręku i podwiniętymi nogami. Migotał i tańczył płomień niewielkiej lampy stojącej na niskim stoliku obok, oświetlając stos zatęchłych książek. Upadek Shale. Uwagi i obserwacje. Pomniki przeszłości. Głównie książki historyczne.
Rand westchnął lekko, ale się nie poruszył. Min wypuściła w końcu długo wstrzymywany oddech, umościła się wygodniej i otworzyła książkę w miejscu, które zaznaczyła placem. Książką były Rozważania Pelateosa. Mimo że okiennice były już zawarte na noc, słyszała dobiegający z zewnątrz szum wiatru w gałęziach sosen. W powietrzu zalegał lekki swąd, pamiątka po tamtym dziwnym pożarze. Dzięki szybkiej interwencji Aviendhy nie doszło do katastrofy i skończyło się tylko na drobnych niedogodnościach. Oczywiście nikt jej nawet za to nie podziękował. Mądre wciąż zajeżdżały ją jak kupiec ostatniego muła.
Min nie mogła się do niej zbliżyć nawet na tyle, by wymienić parę słów, mimo iż minęło przecież już trochę czasu, odkąd Aielowie rozbili nieopodal swój obóz. Chciałaby się dowiedzieć czegoś więcej o tej kobiecie. Tamtego wieczoru przy oosquai trochę się do siebie zbliżyły, lecz jeden dzień nie czyni przyjaciół, a ona nie lubiła się niczym i nikim dzielić.
Znowu zerknęła na Randa, leżącego na wznak z zamkniętymi oczyma. Jego oddech powoli się uspokajał. Lewa ręka spoczywała na kocu, obnażając kikut. Nie rozumiała, jakim sposobem może spać mimo niekończącej się udręki przysparzanej przez rany. Gdy tylko o nich pomyślała, poczuła ten ból – był częścią ciasnego splotu emocji Randa w jej głowie. Sama jakoś nauczyła się ignorować jego ból. Nie miała innego wyjścia. A przecież on musiał go odczuwać nieporównanie mocniej. Jak to wytrzymywał, nie miała pojęcia.
Nie była Aes Sedai – Światłości niech będą dzięki – ale jakimś sposobem udało jej się związać z nim więzią zobowiązań. To było zdumiewające. Zawsze wiedziała, gdzie się znajduje i w jakim jest nastroju. Zazwyczaj nie pozwalała, aby pochłonęły ją jego emocje, co najwyżej w chwilach namiętności. Lecz która kobieta nie poddawała się emocjom takich chwil? Bliskość przeżywana w więzi, kiedy mieszały się ze sobą jej pragnienie i ognisty żar, którym było pragnienie Randa, tworzyła przeżycie nadzwyczaj… ekstatyczne.
Poczuła, jak na myśl o tym na twarz wypełza jej rumieniec. Pochyliła głowę nad Rozważaniami, żeby czymś zająć uwagę. Rand potrzebował snu, a jej zadaniem było mu go zapewnić. Poza tym lista czekających ją lektur była długa, a wnioski wynikające z tych dotychczas przeczytanych nie napawały optymizmem.
Jej księgozbiór należał wcześniej do Herida Fela, ujmującego starego uczonego, który pracował na uniwersytecie założonym przez Randa w Cairhien. Wspomnienie roztargnionego sposobu bycia Fela i jego mglistych – aczkolwiek błyskotliwych – idei przywołało na jej twarz uśmiech.
Ale Herid Fel już nie żył, zamordowany, rozszarpany przez Pomiot Cienia. Podczas lektury swoich książek natrafił na coś, o czym zamierzał powiedzieć Randowi. Coś związanego z Ostatnią Bitwą i pieczęciami na więzieniu Czarnego. Zginął, nim zdążył podzielić się zdobytą wiedzą. Być może był to czysty przypadek, może treść jego książek nie miała nic wspólnego z jego śmiercią. A może jednak miała. Min postanowiła sama znaleźć odpowiedź. Dla Randa i przez pamięć o Heridzie.
Odłożyła Rozważania i sięgnęła po Myśli pośród ruin, dzieło napisane ponad tysiąc lat temu. Otworzyła książkę w miejscu zaznaczonym kartką papieru, z lekka już wytartą przez wędrówkę między kartami rozmaitych książek, którą Herid wysłał do Randa tuż przed śmiercią. Przez chwilę obracała ją w dłoniach, nim po raz kolejny odczytała treść.
„Wiara i porządek dają siłę. Każ uprzątnąć gruz, zanim zaczniesz budować. Wyjaśnię to przy następnym naszym spotkaniu. Nie przyprowadzaj dziewczyny. Za ładna”.
Wyobrażała sobie, że zagłębiwszy się w jego książkach, będzie w stanie podążyć śladem jego myśli. Rand chciał się dowiedzieć, jak zapieczętować więzienie Czarnego. Czy to możliwe, że wpadła na ślad odkrycia Fela?
Pokręciła głową. Cóż sobie właściwie myślała, sądząc, że rozwiąże zagadkę, nad którą biedzili się uczeni? Ale komu innemu można było powierzyć to zadanie? Zapewne Brązowe Ajah były lepiej od niej przygotowane do takiej pracy, ale czy można było im zaufać? Nawet te, które zaprzysięgły wierność Randowi, mogły dojść do przekonania, że dla jego własnego dobra lepiej przed nim tę tajemnicę zataić. Rand ze swej strony był zbyt zajęty, poza tym ostatnimi czasy nie miał szczególnej cierpliwości do książek. Zostawała Min. Z czasem fragmenty układanki powoli zaczęły się układać w jej głowie, jednak wciąż pozostawało wiele – zbyt wiele – pytań bez odpowiedzi. Czuła, że zbliża się do rozwiązania, lecz równocześnie bała się zapoznać Randa z rezultatami swoich przemyśleń. Jak zareaguje?
Westchnęła, przerzucając karty książki. Dawno temu, zanim się to wszystko zaczęło, nawet nie przyszłoby jej do głowy, że właśnie ona, ze wszystkich kobiet, zgłupieje na punkcie jakiegoś mężczyzny. A jednak oto siedziała tu z nim, a wcześniej wędrowała za nim po świecie, przedkładając jego potrzeby nad swoje. Oczywiście nie oznaczało to, że jest jego zabaweczką, niezależnie od tego, co mówili ludzie w obozie. Szła za Randem, ponieważ go kochała i wiedziała – w całkowicie pewny i bezpośredni sposób – że on też ją kocha. I choć z każdym dniem stawał się coraz bardziej oschły, choć targały nim coraz większe gniew i rozpacz, wciąż ją kochał. I dlatego też robiła wszystko, żeby mu pomóc.
Gdyby udało jej się rozwiązać zagadkę zapieczętowania więzienia Czarnego, przecież nie tylko Rand by na tym skorzystał, lecz cały świat. Jakie to ma znaczenie, że żołnierze w obozie nie znają jej prawdziwej wartości? To pewnie nawet lepiej, jeśli w ich oczach uchodzi za kogoś zupełnie nieważnego. Każdy zabójca nasłany na Randa powinien śmiało zignorować Min. I wtedy niedoszły asasyn przekona się, ile warte są noże, które nosiła poukrywane w rękawach. Wprawdzie nie posługiwała się nimi równie zręcznie co Thom Merrilin, lecz wiedziała, jak zabić.
We śnie Rand przewrócił się z boku na bok, potem znowu znieruchomiał. Kochała go. Ani przez chwilę nie zastanawiała się nad tym wyborem, to serce – albo Wzór, albo Stwórca, albo co tam kierowało tymi sprawami – zdecydowało za nią. Teraz nie mogła już odmienić swych uczuć, choćby nie wiadomo jak chciała. Nawet jeśli oznaczało to niebezpieczeństwo, konieczność znoszenia spojrzeń żołnierzy, jeśli oznaczało to… że musi się nim podzielić z innymi.
Rand znowu się poruszył. Tym razem jęknął, a po chwili otworzył oczy. Uniósł kikut, jakimś sposobem wyglądał na znacznie bardziej zmęczonego niż przed snem. Miał na sobie tylko bieliznę, spod koca wyglądała obnażona pierś. Siedział bez ruchu dłuższą chwilę, potem wstał i podszedł do zawartych okiennic.
Min zamknęła książkę.
– Co ty sobie właściwie wyobrażasz, pasterzu? Spałeś ledwie parę godzin!
Rand otworzył okiennice, a potem okno, wpuszczając do środka mrok nocy. Zbłąkany podmuch wiatru zatańczył z płomieniem lampy.
– Rand? – zaniepokoiła się Min.
Kiedy wreszcie się odezwał, mówił tak bełkotliwie, że ledwie potrafiła wyróżnić kolejne słowa:
– On jest w mojej głowie. Zniknął, kiedy spałem. Teraz znowu wrócił.
Skuliła się w fotelu. Światłości, jakże nienawidziła słuchać o ogarniającym go szaleństwie. Do niedawna miała nadzieję, że po oczyszczeniu saidina oddziaływanie skazy na jego umysł ustanie.
– Jaki on? – zapytała, starając się mówić jak najbardziej spokojnie. – Głos… Lewsa Therina?
Odwrócił się, chmury nocnego nieba układały się w aureolę wokół głowy, słabe światło lampy kładło nierówne cienie na twarz.
– Rand – powtórzyła, odkładając książkę i stając obok niego przy oknie. – Musisz z kimś porozmawiać. Nie możesz wciąż tego dusić w sobie.
– Muszę być silny.
Wzięła go za rękę, odwróciła ku sobie.
– Wydaje ci się, że nic mi nie mówiąc, dowodzisz swej siły?
– To nie…
– Właśnie, że tak. Za tymi twoimi oczami Aiela dzieją się różne rzeczy. Rand, czy ty naprawdę uważasz, że przestanę cię kochać tylko dlatego, że słyszysz głosy w głowie?
– Przerazisz się.
– Och – westchnęła, splatając ramiona na piersiach. – A więc taki ze mnie kruchy kwiatuszek, co?
Otworzył usta, wyraźnie szukając słów, jak to niegdyś miał w zwyczaju. Kiedy nie był nikim więcej niż pasterzem, któremu przydarzyło się trafić w wir przygód.
– Min, wiem, że jesteś silna. Wiesz, że wiem.
– Wobec tego zaufaj mi, że okażę się dość silna, by znieść to, co masz w sobie – powiedziała. – Nie możemy wciąż udawać, że nic się nie stało. – Tym razem zdecydowana była się nie poddawać. – Skaza zostawiła na tobie swój ślad. Wiem o tym, czuję to. Ale jeśli nie chcesz ze mną o tym rozmawiać, to z kim?
Przeczesał dłonią włosy, odsunął się od niej i zaczął przechadzać po pokoju.
– Niech sczeźnie to wszystko, Min! Jeżeli wrogowie odkryją moje słabości, nie zawahają się ich wykorzystać. Czuję się tak, jakbym był ślepy. Biegnę w ciemnościach nieznaną drogą. Nie mam pojęcia, dokąd prowadzi i czy nie kończy się przeklętą przepaścią!
Urwał, a wtedy schwyciła go za ramię i przytrzymała.
– Powiedz mi.
– Uznasz, że oszalałem.
Parsknęła.
– Już uważam cię za głupka z wełną w głowie. Nie wiem… może być jeszcze gorzej?
Przyjrzał się jej uważnie i po chwili rysy jego twarzy odrobinę zelżały. Usiadł na skraju łóżka, westchnął cicho. Niemniej to już jakiś postęp.
– Semirhage miała rację – zaczął tłumaczyć. – Słyszę… rzeczy. Głos. Głos Lewsa Therina, Smoka. Mówi do mnie, z sensem, jego słowa układają się w adekwatne reakcje na otaczające wydarzenia. Czasami próbuje wyrwać mi saidina. I… czasami mu się udaje. To szaleniec, Min. Ze szczętem obłąkany. Ale to, co potrafi robić z Mocą, jest zupełnie niesamowite.
Wbił wzrok w przestrzeń. Min zadrżała. Światłości! Posługuje się Mocą pod dyktando głosu słyszanego w głowie? Co to ma znaczyć? Że pozwala, aby szalona część jego umysłu przejmowała nad nim panowanie?
Pokręcił głową.
– Semirhage twierdzi, że to tylko obłęd, sztuczki mojego umysłu, lecz Lews Therin wie o rzeczach… o rzeczach, o których ja nie mam i nie mogę mieć zielonego pojęcia. O rzeczach z historii, o Jedynej Mocy. Przecież miałaś wizję, w której ukazałem ci się pod postacią dwóch ludzi zlewających się w jedność. To oznacza, że ja i Lews Therin Telamon jesteśmy dwiema różnymi osobami! On jest prawdziwy.
Podeszła i usiadła obok niego.
– Rand, on jest tobą. Albo ty jesteś nim. Koło ponownie wplotło was we Wzór. Te wspomnienia, te niezwykłe rzeczy, które potrafisz zrobić, to pozostałości tego, kim byłeś niegdyś.
– Nie – zaprotestował Rand. – On jest szalony, Min, ja nie jestem. Poza tym jemu się nie udało. Ja nie zawiodę. Nie podzielę jego losu. Nie skrzywdzę tych, których kocham, jak to on uczynił. A kiedy pokonam Czarnego, zrobię to tak, żeby nie mógł zaraz powrócić i nękać nas znów.
Trzy tysiące lat to było „zaraz”? Objął ją ramieniem.
– A ma to jakiekolwiek znaczenie?– zapytała. – Co za różnica, czy chodzi o innego człowieka, czy tylko o wspomnienia z przeszłości, jeśli wiedzę można wykorzystać.
– No właśnie – zauważył Rand, znów zatapiając się w sobie. – Ale boję się korzystać z Jedynej Mocy. Kiedy to robię, ryzykuję, że on przejmie kontrolę. Nie można mu ufać. Przecież nie chciał jej zabić, a jednak to zrobił, takie są fakty. Światłości… Illyeno…
Czy tak właśnie jest z nimi wszystkimi? Każdy zakłada, że jest przy zdrowych zmysłach i że to ten drugi człowiek w środku robi te okropne rzeczy?
– To już się stało, Randzie – powiedziała, przytulając się do niego. – Do kogokolwiek należy ten głos, gorzej już nie będzie. Saidin został oczyszczony.
Rand nie odpowiedział, lecz napięcie powoli zdawało się go opuszczać. Przymknął powieki, napawając się bijącym od niej ciepłem – w całkiem dosłownym sensie, ponieważ okno w pokoju pozostawało otwarte.
– Ishamael żyje – powiedział po dłuższej chwili.
Nerwowo otworzyła oczy.
– Co takiego? – I to akurat w momencie, gdy było im tak dobrze ze sobą!
– Spotkałem się z nim w Świecie Snów – wyjaśnił. – I zanim zapytasz… nie. To nie był zwykły koszmar albo majaczenia szaleńca. To stało się naprawdę, ale nie potrafię powiedzieć, skąd czerpię pewność. Musisz mi po prostu uwierzyć.
– Ishamael – szepnęła. – Przecież go zabiłeś!
– Tak – potwierdził Rand. – W Kamieniu Łzy. Lecz teraz wrócił, z nową twarzą i pod nowym imieniem, choć bez wątpienia to on. Zresztą powinniśmy z góry wiedzieć, że tak się stanie. Czarny bez walki nie zrezygnuje z przydatnych narzędzi. Ludzie mają rację, powiadając, że dotyk jego dłoni sięga poza grób.
– Wobec tego jak mamy zwyciężyć? Jeżeli każdy, kogo zabijemy, może powstać z martwych…
– Ogień stosu – odparł krótko Rand. – To ich zabija na dobre.
– Cadsuane powiedziała…
– Nie obchodzi mnie, co powiedziała Cadsuane – warknął. Jest moją doradczynią, więc niech się skupi na dawaniu rad. I na tym poprzestanie. Ja jestem Smokiem Odrodzonym i ja zdecyduję, jak będziemy walczyć. – Urwał, wziął głęboki oddech. – Tak czy siak, to bez znaczenia, czy Przeklęci mogą wracać do życia i kogo Czarny na nas naśle. Zniszczę go, jeżeli to tylko będzie możliwe. A jeżeli nie, zapieczętuję go w ciemnicy tak głębokiej, że świat będzie mógł zapomnieć o jego istnieniu.
Spojrzał na nią.
– I po to… potrzebny mi ten głos, Min. Lews Therin zna się na różnych rzeczach. Czy może… to ja się na nich znam. Nieważne, ta wiedza jest gdzieś w mojej głowie. Przyczyną zguby Czarnego okaże się jego skaza, ponieważ dzięki niej zdobyłem dostęp do wspomnień Lewsa Therina.
Min objęła spojrzeniem swoje książki. Mała karteczka od Herida Fela wciąż zerkała z wnętrzności Rozmyślań pośród ruin.
– Rand – powiedziała. – Musisz zniszczyć pieczęcie na więzieniu Czarnego.
Spojrzał na nią spod zmarszczonych brwi.
– Powoli zyskuję pewność w tej kwestii – kontynuowała. – Od śmierci Fela czytam kolejne książki z jego biblioteki i doszłam do wniosku, że to właśnie miał na myśli, pisząc „każ uprzątnąć gruz”. Żeby odbudować więzienie Czarnego, najpierw musisz otworzyć jego bramy. Usunąć czop, którym zapieczętowano Sztolnię.
Oczekiwała wyrazów niedowierzania. Ku jej zdziwieniu tylko pokiwał głową.
– Tak – przyznał. – Tak, to ma sens. Wątpię jednak, aby wielu chciało mnie posłuchać. Któż może wiedzieć, co się stanie, gdy pęknie ostatnia pieczęć? Jeżeli on się uwolni…
Proroctwa nie głosiły, że Rand zwycięży. Tylko że będzie walczył. Min znowu zadrżała – przeklęte okno! – ale spokojnie wytrzymała spojrzenie Randa.
– Zwyciężysz. Pokonasz go.
Westchnął.
– Taką wiarę pokładasz w szaleńcu, Min?
– Wierzę w ciebie, pasterzu. – Nagle wokół jego głowy zawirowały obrazy. Nauczyła się już je ignorować, wyjątkiem były wypadki, gdy pojawiało się coś nowego. Teraz nie mogła oderwać oczu. Świetliki ginące w ciemnościach. Trzy kobiety obok pogrzebowego stosu. Błyski światła, smugi ciemności i cienia, śmiertelne omeny, wrony, rany, ból i nadzieja. Szalejąca wokół Randa zawierucha, gwałtowniejsza od jakiejkolwiek naturalnej burzy.
– Wciąż nie wiemy, co robić – przyznała. – Wskazówki… jeśli w ogóle można je określić tym mianem… są nadzwyczaj niejasne. Więc będę szukała dalej. Obiecuję. Znajdę te odpowiedzi. Dla ciebie.
Pokiwał głową, a ona z zaskoczeniem wyczuła w więzi, jak wielkim zaufaniem ją obdarzał. Ostatnimi czasy rzadko odnajdywała w nim takie emocje, czuła jednak, że trochę się uspokoił, że ścichł duchowy zgiełk ostatnich dni. Wciąż był zimny niczym kamień, lecz w kamieniu tym pojawiały się już pierwsze rysy, przez które będzie mogła zajrzeć do środka. Na początek dobre i to.
Otoczyła go ramionami i znów zamknęła oczy. To było miejsce, od którego można było zacząć, lecz czasu zostało tak niewiele. Inaczej się jednak nie da.
Aviendha zapaliła zawieszoną na tyczce latarnię od troskliwie osłanianego dłonią płomienia świecy. Światło zamigotało, rzucając blask na ziemię wokół niej. Do jej uszu docierało chrapanie żołnierzy śpiących w namiotach. Wieczór był chłodny, powietrze rześkie, w oddali grzechotały uderzające o siebie gałęzie drzew. Gdzieś zahuczała samotna sowa. Aviendha poczuła bezmiar ogarniającego ją wyczerpania.
Właśnie po raz pięćdziesiąty przebyła swoją trasę, zapaliła latarnię tylko po to, żeby zaraz z powrotem zdmuchnąć płomień, przebiec trawnik, zapalić świecę we dworze i donieść ją – osłaniając płomień – do tej samej latarni.
Jeszcze miesiąc tych kar i prawdopodobnie będzie równie szalona jak mieszkańcy mokradeł. Mądre obudzą się pewnego ranka i odkryją, że właśnie idzie popływać, niesie dokądś do połowy napełniony worek z wodą albo dla przyjemności dosiada konia! Westchnęła, zbyt zmęczona, żeby wymyślić coś jeszcze bardziej absurdalnego, a potem ruszyła w kierunku obozu Aielów, żeby wreszcie się wyspać.
Ktoś stał za jej plecami.
Odwróciła się szybko i sięgnęła do rękojeści noża, ale uspokoiła się, rozpoznając Amys. Ze wszystkich Mądrych tylko ona – była Panna Włóczni – potrafiła podejść ją niepostrzeżenie.
Mądra stała nieruchomo ze złożonymi na płask dłońmi, brązowy szal i takaż spódnica poruszały się wraz z lekkimi podmuchami wiatru. Jeden z tych podmuchów, szczególnie lodowaty, przejął Aviendhę dreszczem. W wieczornym półmroku siwe włosy Amys zdawały się należeć do zjawy, zaplątała się w nie porwana wiatrem sosnowa igła.
– Odbywasz swe kary z takim… poświęceniem, dziecko – powiedziała Amys.
Aviendha spuściła wzrok. Słowa jawnie nawiązujące do zleconych jej, absurdalnych czynności odbierała jako hańbiące. Czy kończył jej się czas? Czy Mądre w końcu postanowiły dać sobie z nią spokój?
– Proszę, Mądra. Robię tylko to, czego wymaga ode mnie obowiązek.
– Tak, robisz – potwierdziła Amys. Uniosła rękę, przeczesała palcami włosy, znalazła sosnową igłę, a potem upuściła ją między zeschłe źdźbła traw. – A równocześnie nie robisz. Czasami, Aviendho, tak bardzo skupiamy się na rzeczach, które zrobiliśmy, że zapominamy o tych, których nie zrobiliśmy.
Aviendha ucieszyła się, że jest już ciemno, ponieważ nikt nie mógł dostrzec rumieńca wypełzającego na jej policzki. Gdzieś daleko żołnierz uderzył w nocny gong, odmierzając godzinę – miękki metal zadźwięczał jedenastoma melancholijnymi kurantami. Co miała odpowiedzieć na uwagę Amys? Jakoś nie potrafiła znaleźć w głowie celnej riposty.
Uratował ją rozbłysk światła tuż za granicą obozu. Był dość słaby, niemniej w ciemnościach łatwy do dostrzeżenia.
– O co chodzi? – Mądra zauważyła, dokąd kieruje się spojrzenie Aviendhy, i odwróciła się w tym samym kierunku.
– Światło – wyjaśniła Aviendha. – Na terenie służącym Podróżowaniu.
Amys zmarszczyła brwi, a potem obie ruszyły w tamtą stronę. Wkrótce spotkały Damera Flinna i Davrama Bashere, którym w drodze do obozu towarzyszył niewielki oddział złożony z Saldaean i Aielów. Co sądzić o ludziach takich jak Flinn? Skaza nie zanieczyszczała już Źródła, lecz on wraz z wieloma innymi zdecydował się parać Mocą, zanim nastąpiło to wydarzenie. Aviendha pewnie raczej zdecydowałaby się na uścisk Tego Który Odbiera Wzrok niż na coś takiego – ostatecznie jednak ci mężczyźni okazali się potężnymi narzędziami zniszczenia.
Amys i Aviendha odsunęły się z drogi niewielkiego oddziału spieszącego ku dworowi. Budynek oświetlony był tylko migoczącymi płomieniami wciąż jeszcze odległych pochodni i poświatą zaciągniętego chmurami nieba. Choć większość sił wysłanych na spotkanie Seanchan stanowili Saldaeanie Bashere, dołączono do nich kilka Panien. Amys spojrzała teraz znacząco na jedną z nich, starszą kobietę imieniem Corana. Tamta zwolniła nieco kroku i choć w ciemnościach nie sposób było tego stwierdzić z całkowitą pewnością, wydawała się zatroskana. Może nawet rozeźlona.
– Jakie wieści? – zapytała Amys.
– Ci najeźdźcy, ci Seanchanie – Corana niemalże wypluła to słowo – zgodzili się na kolejne spotkanie z Car’a’carnem.
Amys pokiwała głową. Jednakże Corana tylko parsknęła głośno, w tym samym momencie jej krótkie włosy roztargał chłodny podmuch wiatru.
– Mów – poleciła Amys.
– Car’a’carnowi za bardzo zależy na pokoju – ciągnęła dalej Corana. – Seanchanie dali mu powód do ogłoszenia waśni krwi, a on tylko się uśmiecha i wdzięczy do nich. Czułam się jak wytresowana suka, której kazano lizać stopy obcych.
Amys zerknęła na Aviendhę.
– Chciałabyś coś na ten temat powiedzieć, Aviendho?
– Słowa Corany znajdują oddźwięk w moim sercu. Lecz choć Car’a’carn nierzadko postępuje niemądrze, tym razem jest inaczej. Mój umysł zgadza się z jego strategią i w tym wypadku zastosowałabym się do werdyktu umysłu.
– I ty mówisz takie rzeczy? – warknęła Corana. Zaakcentowała słowo „ty”, jakby chciała dać do zrozumienia, że Aviendha, do niedawna przecież Panna Włóczni, powinna więcej rozumieć.
– Co jest ważniejsze, Corano? – zapytała Aviendha, zadzierając podbródek. – Kłótnia, jaką prowadzisz z inną Panną, czy waśń twojego klanu ze wspólnym wrogiem?
– Oczywiście klan jest na pierwszym miejscu. Ale jakie to ma znaczenie?
– Z Seanchanami trzeba walczyć – wyjaśniła Aviendha – i masz całkowitą rację, gdy boli cię, że musisz ich błagać o pokój. Lecz zapominasz, że razem stajemy wobec większego wroga. Ten Który Odbiera Wzrok wypowiedział wojnę wszystkim ludziom, a waśń z nim rozmiarem przekracza spory między narodami.
Amys pokiwała głową.
– Będzie jeszcze czas, abyśmy pokazali Seanchanom, jak ciężkie są nasze włócznie. Innym razem.
Corana pokręciła głową.
– Mądra, mówisz jak mieszkanka mokradeł. Cóż nas mogą obchodzić ich proroctwa i legendy? Obowiązek Randa al’Thora jako Car’a’carna jest znacznie ważniejszy niż jego powinności wobec mieszkańców mokradeł. Musi poprowadzić nas ku chwale.
Amys spojrzała ostro na jasnowłosą Pannę.
– Mówisz jak Shaido.
Corana przez chwilę wytrzymała spojrzenie Mądrej, ale potem spuściła wzrok.
– Przepraszam, Mądra – powiedziała w końcu. – Mam wobec ciebie toh. Ale powinnaś wiedzieć, że w obozie Seanchan przebywają kobiety Aielów.
– Co takiego? – zdumiała się Aviendha.
– Były wzięte na smycz – wyjaśniła Corana – tak samo jak ich oswojone Aes Sedai. Podejrzewam, że wystawiono je na pokaz specjalnie na nasze przybycie. Rozpoznałam wśród nich wiele Shaido.
Amys syknęła cicho przez zęby. Kobiety Aielów, choćby nawet Shaido, obrócone w damane, to była już śmiertelna obraza. A Seanchanie nie mieli dość rozsądku, żeby gdzieś ukryć więźniarki. Jej dłoń mimowolnie ścisnęła rękojeść sztyletu.
– I co teraz powiesz? – Amys zerknęła na Aviendhę.
Dziewczyna zagryzła wargi.
– To samo, Mądra, choć wolałabym raczej odciąć sobie język, niż na głos wypowiedzieć takie słowa.
Amys pokiwała głową, znów spoglądając na Coranę.
– Niech ci się nie wydaje, że puścimy w niepamięć tę obrazę, Corano. Zemsta będzie nasza. Kiedy ta wojna dobiegnie końca, Seanchanie poczują na własnej skórze deszcz strzał i ostrza włóczni. Ale nie wcześniej. Idź i powiedz wodzom obu klanów, coś mi przed chwilą powiedziała.
Corana skinęła głową – swojemu toh sprosta później, na osobności, gdy w pobliżu nie będzie nikogo prócz niej i Amys – i odeszła. Flinn, Bashere oraz towarzyszący im żołnierze doszli tymczasem do dworu. Czy zdecydują się obudzić Randa? Spał już, choć niedawno, w połowie swej nocnej kary, Aviendha musiała z całej siły odpychać od siebie przeżycia przekazywane przez więź, żeby nie być świadkiem doznań, których doświadczać nie chciała. A przynajmniej nie chciała doświadczać z drugiej ręki.
– Jeżeli słowo o tym rozniesie się wśród włóczni, może to spowodować nieprzyjemne konsekwencje – powiedziała Amys z namysłem. – Podniosą się głosy żądające natychmiastowego zaatakowania tamtych, naciski, aby Car’a’carn zrezygnował z rokowań pokojowych.
– Zostaną przy nim, jeśli odmówi? – zapytała Aviendha.
– Oczywiście, że tak – powiedziała Amys. – To przecież Aielowie. – Zerknęła na Aviendhę. – Mamy mało czasu, dziecko. Być może nadeszła chwila, aby przestać się z tobą cackać. Jutro rano wymyślę dla ciebie lepszą karę.
„Cackać się ze mną?” – Aviendha patrzyła w ślad za odchodzącą Amys. „Przecież nie są w stanie wymyślić nic bardziej bezsensownego i poniżającego!”.
Niemniej już dawno temu oduczyła się nie doceniać Amys. Tylko westchnęła i pobiegła truchtem do swego namiotu.