32. Rzeki cienia.

Nynaeve stała na szczycie grubego muru obronnego otaczającego Bandar Eban, przyglądając się otulonemu ciemnością miastu u swych stóp. Mury broniły stolicy od strony lądu, lecz ponieważ Bandar Eban rozlokowane zostało na stoku, mogła sięgnąć wzrokiem daleko za miasto, aż nad ocean. Po jego powierzchni snuły się nocne mgły, odbijając w chłodnym, czarnym zwierciadle wody. Wyglądały jak podobizny sunących wysoko w górze chmur. Chmury zaś jarzyły się widmową, perłową poświatą chowającego się za nimi księżyca.

Mgły nie sięgały nad miasto, to zdarzało się nadzwyczaj rzadko. Wisiały skłębione nad oceanem. Jak duchy pożaru lasu powstrzymywane jakąś niewidzialną barierą.

Ani na moment nie opuszczała jej świadomość burzy szalejącej na północy. Czuła, że powinna coś robić, biec po ulicach, krzykiem ostrzegać ludzi. Chowajcie się w piwnicach! Gromadźcie żywność, bo nadciąga katastrofa! Wiedziała jednak doskonale, że wał ziemny ani wzmocnione ściany nikogo nie uratują przed tą zawieruchą. To było coś zupełnie innej natury.

Morska mgła zazwyczaj zwiastowała wiatry, obecna noc nie była wyjątkiem. Nynaeve ciaśniej otuliła się szalem, wciągnęła do płuc słone powietrze. Woń soli mieszała się jak zwykle z zapachami miasta. Ścieki, ciżba stłoczonych ciał, sadza i dym z pieców oraz palenisk. Nagle zatęskniła za Dwoma Rzekami. Wiejące w jej rodzinnych stronach wiatry bywały zimą lodowate, lecz zawsze niosły świeży podmuch. Wiatry Bandar Eban wydawały się przy nich jakby wyświechtane.

Nigdy już nie wróci do Dwu Rzek. Sprawa była przesądzona, choć wciąż bolesna. Była teraz Aes Sedai, a Biała Wieża stała się dla niej znacznie ważniejsza niż funkcja Wiedzącej była kiedykolwiek. Dzięki Jedynej Mocy mogła teraz leczyć ludzi w sposób, który wciąż jeszcze wydawał jej się cudowny. A autorytet Tar Valon czynił z niej jedną z najpotężniejszych osób na świecie, której rangą dorównywały tylko inne siostry oraz paru monarchów.

Jeśli o tych ostatnich chodzi, sama była żoną króla. Lan mógł być królem bez królestwa, lecz nadal był królem. Przynajmniej w jej oczach. Nie potrafiłby przystosować się do życia w Dwu Rzekach. A po prawdzie, to i ona nie potrafiłaby już do niego wrócić. Tamto proste życie – ongiś jedyne, jakie potrafiła sobie wyobrazić– wydawałoby się obecnie bezbarwne i nudne.

I tylko tęsknota nie chciała jej opuścić, odżywając zwłaszcza w obliczu takich widoków jak te nocne mgły.

– Tam. – W głosie Merise pobrzmiewało napięcie. Stała obok Cadsuane i Corele, wszystkie trzy spoglądały w inną stronę niż Nynaeve, nie na południowy zachód nad dachami miasta ku oceanowi, lecz na wschód. Nynaeve z początku nie miała zbytniej ochoty na nocną wycieczkę z nimi, podejrzewała bowiem, że stronnictwo Cadsuane wini ją za banicję swojej mistrzyni. Ostatecznie przeważyła perspektywa widoku mgielnych tańców.

Oderwawszy wzrok od miasta i oceanu, przeszła na drugą stronę szczytu muru, przyłączając się do pozostałych. Corele obrzuciła ją przelotnym spojrzeniem, Merise i Cadsuane zignorowały. To jej zresztą odpowiadało. Choć fakt, że Corele – przecież z Żółtych Ajah – jakoś nie chciała jej zaakceptować, wciąż ją drażnił. Corele była miła i życzliwa, niemniej pozostawała zapiekła w niechęci uznania Nynaeve za Żółtą siostrę. Cóż, kiedy w końcu Egwene obejmie Tron Amyrlin w Białej Wieży, będzie musiała zmienić swą politykę.

Wychylając się ponad krenelażem na szczycie muru, wbiła wzrok w ciemny krajobraz za miastem. Pod murem majaczyły pozostałości szałasów, w których jeszcze do niedawna mieszkały tłumy uchodźców. Wygnały ich stamtąd groźne pogłoski z prowincji – te całkowicie uzasadnione, jak i te bardzo przesadzone. Teraz tłoczyli się na ulicach miasta. Walka z kryzysem wywołanym przez głód i choroby, które przynieśli ze sobą, wciąż pochłaniała cenny czas Randa.

Za zrujnowanym obozowiskiem były tylko zarośla, pniaki drzew i sterty połamanego drewna, wśród których widziała coś, co mogło być kołem wozu. Poza tym całkowicie puste pola uprawne. Zaorane, obsiane, lecz bez plonów. Światłości! Dlaczego plony przestały wschodzić? Skąd wezmą pożywienie na następną zimę?

Odsunęła od siebie to zmartwienie. Nie po to tu dzisiaj przyszła. Merise powiedziała, że coś widzi. Gdzie?

I wtedy Nynaeve też to zobaczyła. Niczym cieniutkie pasmo nocnej mgły spod ziemi sączyła się smużka lśniącej poświaty. Rosła, pęczniejąc jak maleńka burzowa chmura, błyszcząc perłowym światłem podobnym do chmur nad głową. Wreszcie przybrała postać idącego mężczyzny. Potem z lśniącej mgły zrodziły się kolejne postacie. Wkrótce po ciemnej ziemi w tempie konduktu żałobnego wędrowała cała procesja.

Nynaeve zadrżała, ale zaraz ostro skarciła się w myślach. Może to i były duchy umarłych, lecz znajdowały się daleko i nie stanowiły zagrożenia. Mimo to, jakoś nie potrafiła opanować dreszczy biegających po skórze.

Widma znajdowały się zbyt daleko, żeby mogła zobaczyć szczegóły. Widziała, że w pochodzie idą zarówno mężczyźni, jak i kobiety, odziani w świetliste stroje, trzepoczące na wietrze jak proporce miasta. W przeciwieństwie do większości duchów, jakie ostatnimi czasy nawiedzały, zjawy nie miały barwy, tylko lśniły blado.

Utkane były w całości z dziwnego, nieziemskiego światła. Kilka postaci z tej gromady, która obecnie liczyła już jakieś dwie setki, niosło jakiś duży obiekt. Jakiś rodzaj lektyki? Albo… nie. To była trumna. Czyżby to był kondukt pogrzebowy z dawno minionych czasów? Co się stało z tymi ludźmi, dlaczego ściągnięto ich z powrotem na świat żywych?

Krążące po mieście plotki głosiły, że kondukt po raz pierwszy pojawił się w noc po przybyciu Randa do Bandar Eban. Potwierdzili to stosunkowo najbardziej wiarygodni świadkowie, czyli wartownicy pełniący służbę na murach tamtej nocy, którzy niespokojnymi głosami opowiedzieli Nynaeve, co widzieli.

– Nie bardzo rozumiem, o co tyle zamieszania – powiedziała Merise swoim tarabońskim akcentem, splatając ramiona na piersiach. – Duchy? Przecież wszyscy już się do nich przyzwyczailiśmy, prawda? Nikt tu się przynajmniej nie zmienia w bezkształtną masę, ani nie eksploduje ogniem.

Dochodzące z miasta raporty donosiły, że tego rodzaju incydenty stawały się coraz częstsze. Tylko w ciągu ostatnich kilku dni Nynaeve przyszło sprawdzić trzy, wiarygodne jak się okazało, informacje o ludziach, w których wnętrzu zalęgły się owady, a wydostawszy na zewnątrz – zabiły ich. Na własne oczy widziała ciało człowieka, którego rankiem znaleziono we własnym łóżku, całkowicie zwęglonego. Pościel nie była nawet osmalona.

Duchy nie miały z tymi zdarzeniami nic wspólnego, lecz ludzie i tak obciążali je winą. Podejrzewała, że bezpieczniej jest im zrzucić wszystko na widma niż na Randa.

– Męczy mnie ta bezczynność w mieście – ciągnęła Merise.

– Faktycznie, czas tu spędzony wydaje się bezowocny – zgodziła się Corele. – Powinniśmy ruszać w drogę. Zapewne słyszałyście, że on ogłosił, iż Ostatnia Bitwa rozegra się już niedługo.

Nynaeve poczuła ukłucie niepokoju o Lana, które po chwili zastąpił gniew na Randa. Wciąż uważał, że gdyby zgrał swój atak ze szturmem Lana na Przełęcz Tarwina, mógłby wywieść w pole swoich wrogów. W ten sposób operacja Lana mogłaby się stać sygnałem do Ostatniej Bitwy. Dlaczego więc Rand nie chciał wysłać mu wsparcia?

– Tak, zapewne ma rację – powiedziała po dłuższym namyśle Cadsuane. Dlaczego wciąż miała kaptur głęboko nasunięty na czoło? Oczywiste było, że Randa nigdzie tu nie spotkają.

– To tylko dodatkowy powód, żeby się stąd wynieść – upierała się Merise. – Rand al’Thor to głupiec! Arad Doman pozbawione jest jakiegokolwiek znaczenia. Z królem czy bez króla? Jakie to ma znaczenie?

– Ale Seanchanie się liczą – stwierdziła Nynaeve i parsknęła cicho. – Co byś bez nich zrobiła? Ruszyłabyś na Ugór i zostawiła nasze królestwa bezbronne wobec inwazji?

Merise nie zareagowała na przytyk. Corele uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami, a potem zerknęła w stronę, gdzie oparty o blanki stał Damer Flinn z rękoma zaplecionymi na piersiach. Jego swobodna postawa świadczyła o tym, że ciągnącego dołem konduktu nie uważa za nic szczególnego. W tych dniach miał zapewne rację.

Nynaeve spojrzała ponownie na procesję duchów, które wydrowały po łuku wzdłuż murów miasta. Pozostałe Aes Sedai wróciły do przerwanej rozmowy, Merise i Corele korzystały z okazji, by wyrazić swe niezadowolenie wobec polityki Randa – Merise gniewnie, Corele z dystansem.

Nynaeve chciała go bronić. Choć ostatnimi czasy trudno się z nim rozmawiało, a jego postępowanie bywało histeryczne, miał przecież w Arad Doman naprawdę ważną pracę do wykonania. Niedługo spotkanie z Seanchanami w Falme. Poza tym Rand miał rację, martwiąc się o tron Domani. Co jeśli jego podejrzenia były słuszne i Graendal naprawdę gdzieś tu miała swoją kryjówkę? W kwestii Przeklętych mogli się mylić wszyscy inni, lecz Rand odnalazł ich w każdym niemal królestwie. Dlaczego Arad Doman miałoby być od nich wolne? Zaginiony król, kraj pogrążony w chaosie, głód, wojny domowe? To wszystko wyglądało na skutki działań jednego z Przeklętych, każdy by to przyznał.

Pozostałe ciągnęły swą rozmowę. Nynaeve zaczęła się zbierać do odejścia i wtedy spostrzegła, że Cadsuane jej się przypatruje. Zawahała się, dała krok w kierunku zakapturzonej kobiety. W świetle pochodni twarz Cadsuane była ledwie widoczna, lecz wśród cieni pod kapturem Nynaeve dostrzegła skrzywienie ust, jakby Cadsuane miała już dość skarg Merise i Corele. Przez chwilę patrzyły na siebie, aż w końcu Cadsuane nieznacznie skinęła głową, odwróciła się i ruszyła przed siebie – w samym środku kolejnej tyrady Merise na temat Randa.

Obie Aes Sedai pospieszyły za nią. Nynaeve nie była do końca pewna, jak rozumieć spojrzenie starej siostry. Cadsuane miała w zwyczaju traktować pozostałe Aes Sedai z mniejszym szacunkiem niż należny zwykłemu mułowi. Jakby w jej oczach one wszystkie były tylko dziećmi.

Jeśli jednak wziąć pod uwagę to, jak spora część Aes Sedai zachowywała się ostatnimi czasy…

Ze zmarszczonym czołem Nynaeve ruszyła w przeciwną stronę; po drodze skinęła głową wartownikom. Tamten gest Cadsuane nie mógł przecież być oznaką szacunku. Była na to zbyt arogancka i przekonana o swej racji.

A co z Randem? Nie chciał od Nynaeve pomocy – nie chciał jej od nikogo – lecz to była stara śpiewka. Kiedy pasał owce w Dwu Rzekach, też był taki uparty, a jego ojciec nie lepszy. To jednak nigdy nie powstrzymało Nynaeve, która bez wahania egzekwowała od nich należny Wiedzącej szacunek, nie powstrzyma też Nynaeve Sedai. Radziła sobie z Coplinami i Congarami, poradzi sobie z osławionym Randem al’Thorem. Już prawie podjęła decyzję, żeby zaraz udać się do tego jego nowego „pałacu” i przemówić mu do słuchu.

Tylko że… Rand al’Thor nie był jakimś Coplinem czy Congarem. Upartego ludku z Dwu Rzek nie otaczała złowroga aura, w jaką spowity był Smok Odrodzony.

Radziła sobie już z bardziej niebezpiecznymi ludźmi. Jej Lan był przecież równie groźny co polujący wilk, potrafił być też równie drażliwy co Rand, choć znacznie lepiej to skrywał. Niezależnie jednak od wszystkiego, Lan prędzej obciąłby sobie rękę, niż podniósł ją na nią.

Rand był inny. Z tą myślą Nynaeve dotarła do schodów wiodących do miasta i ruszyła na dół, mimochodem zbywając wartowników proponujących jej eskortę. Była noc, ulice przepełniali uchodźcy, trudno jednak byłoby ją nazwać bezbronną. Postanowiła jednak wziąć od wartowników latarnię. Gdyby przyświecała sobie Jedyną Mocą, z pewnością tylko utrudniłoby to wędrówkę przez miasto.

Rand. Kiedyś uważała, że jest równie delikatny co Lan. Jego odruchowa opiekuńczość wobec kobiet była prawie śmieszna w swej niewinności. Lecz tamten Rand zniknął. Nynaeve jak żywa stanęła przed oczami chwila, gdy wygnał Cadsuane ze swego otoczenia. Sądziła, że naprawdę zabiłby Cadsuane, gdyby znów zobaczył jej oblicze – myśl o tamtej chwili wciąż przejmowała ją dreszczem. Z pewnością to były tylko igraszki wyobraźni, niemniej wtedy naprawdę pokój spowił mrok, jakby chmura właśnie przesłoniła słońce.

Rand al’Thor stał się nieprzewidywalny. Dobrym przykładem był ten wybuch wściekłości sprzed kilku dni, wywołany jakimiś słowami Nynaeve. Oczywiście, wbrew temu co mówił, była pewna, że nigdy jej nie wygna, ani w żaden poważny sposób nie będzie na nią nastawał. Aż taki bezwzględny nie był. A może?

Dotarła tymczasem na sam dół kamiennych schodów i wyszła na drewniany chodnik, uwalany błotem wieczornego ruchu. Ciasno otuliła się szalem. Przygarbieni ludzie stali zbici w ciasne grupki po przeciwnej stronie ulicy. Wyloty bocznych uliczek i wejścia do sklepów dawały schronienie przed wiatrem.

Od jednej z takich grupek dobiegł ją odgłos dziecięcego kaszlu. Nadstawiła ucha i po chwili znów go usłyszała. Kaszel brzmiał niepokojąco. Mrucząc pod nosem, przeszła na drugą stronę ulicy. Przeciskała się wśród uchodźców, uniesioną latarnią oświetlając kolejne skupiska otępiałych ludzi. Większość miała miedzianą skórę Domani, lecz było wśród nich sporo Tarabonian. I… czy to naprawdę Saldaeanie? Tego się nie spodziewała.

Większość leżała na obszarpanych kocach, strzegąc spoczywającego obok żałosnego dobytku. Tu jakiś garnek, tam kołdra. Mała dziewczynka ściskała w dłoniach szmacianą laleczkę, która może i kiedyś była nawet ładna, lecz obecnie brakowało jej jednej rączki. Rand z pewnością dobrze sobie radził ze zdobywaniem kolejnych krajów, powinien jednak wiedzieć, że jego królestwa potrzebują czegoś więcej niż paru garści ziarna. Znacznie ważniejsza była stabilizacja i pewność poddanych, że mają coś lub kogoś, na kim można polegać. A pod jednym i drugim względem Randowi szło coraz gorzej.

Skąd dobiegał ten kaszel? Rozmowa z uchodźcami była trudna, rzadko który chciał odpowiadać na jej pytania. Kiedy w końcu znalazła chłopca, była już rozeźlona nie na żarty. Jego rodzice urządzili posłania we wnęce między dwoma drewnianymi frontami sklepów. Na widok Nynaeve ojciec wstał i spojrzał wrogo. Obszarpany Domani z ciemną, potarganą brodą i bujnym wąsem, które już od dawna nie były strzyżone jak wymagała panująca moda. Nie miał na sobie kaftana, jego koszula była w strzępach.

Nynaeve spokojnie obrzuciła go spojrzeniem, którego nauczyła się na długo przedtem, nim została Aes Sedai. Mężczyźni potrafią być tak głupi! Jego syn umierał, a on jeżył się na prawdopodobnie jedną z niewielu osób w mieście, która mogła mu pomóc. Żona okazała więcej rozsądku, jak to zazwyczaj kobiety. Schwyciła mężczyznę za nogawkę spodni, zmuszając do spojrzenia w dół. Ostatecznie tamten tylko mruknął coś pod nosem i się odwrócił.

Rysy kobiety trudno było dostrzec spod warstwy brudu pokrywającego twarz. Na policzkach zastygły wyżłobione ślady łez, wyraźnie była to kolejna trudna noc.

Nynaeve uklękła – ignorując górującego nad nią mężczyznę – a potem odsunęła kocyk z twarzy dziecka spoczywającego w ramionach kobiety. Chłopczyk był wychudzony, blady, jego otwarte oczy biegały, ścigając majak zrodzony z maligny.

– Od jak dawna tak kaszle? – zapytała Nynaeve, wyciągając z sakwy przy pasie kilka pakiecików z ziołami. Nie miała tego dużo, lecz będzie musiało wystarczyć.

– Już od tygodnia, pani – odrzekła kobieta.

Nynaeve syknęła z irytacją i wskazała stojący obok cynowy kubek. – Znajdź wodę – ofuknęła ojca dziecka. – Masz szczęście, że chłopiec chory na białe konwulsje przeżył aż do dziś. Bez pomocy nie doczekałby rana.

Mimo wcześniejszych groźnych min mężczyzna pospiesznie zastosował się do polecenia i pobiegł napełnić kubek z najbliższej beczki. Dobrze choć, że dzięki częstym deszczom w mieście nie brakowało wody.

Nynaeve wzięła kubek z jego rąk wsypała do niego acemę i żywokost, a potem przy pomocy strużki Ognia podgrzała wodę. Wkrótce nad naczyniem uniosła się para, co wywołało kolejne mamrotania mężczyzny. Nynaeve pokręciła głową. Zawsze słyszała, jacy Domani są praktyczni, kiedy w grę wchodzi Jedyna Moc. Niepokojące plotki Chyba naprawdę zaczynały ludziom zapadać w pamięć.

– Pij – powiedziała do chłopca, a potem uklękła przy nim i utkała skomplikowany splot wszystkich pięciu Mocy, którego używała do ogólnego Uzdrawiania organizmu. Jej umiejętności u jednych Aes Sedai wzbudzały bezgraniczny podziw, inne jednak tylko kręciły nosem. Tak czy siak, jej metody działały, nawet jeśli nie potrafiła wyjaśnić dlaczego. Na tym polegało zarówno błogosławieństwo, jak i przekleństwo bycia dzikuską – instynktownie potrafiła zrobić rzeczy, których nauka wymagała od innych Aes Sedai wiele wysiłku. Równocześnie jednak Nynaeve miała problemy z oduczeniem się rozmaitych niedobrych nawyków, jakie do niej przylgnęły.

Chłopiec, choć oszołomiony, zareagował na kubek przyłożony do warg. Kiedy pił, narzuciła nań splot – w jednej chwili zesztywniał, zaparło mu dech. Zioła tak naprawdę nie były konieczne, jednak dadzą mu siłę potrzebną w następstwie poważnego Uzdrawiania. Zresztą wraz z Uzdrawianiem zawsze używała ziół, ponieważ wedle jej przekonania, miały one swoje miejsce i funkcję w porządku rzeczy.

Mężczyzna nachylił się nad nią groźnie, lecz Nynaeve odepchnęła go lekko czubkami palców, mówiąc:

– Daj dziecku odetchnąć.

Chłopiec zamrugał, a Nynaeve zobaczyła, jak do jego oczu powoli wraca iskierka świadomości. Drżał słabo. Nynaeve Wysondowała go, żeby sprawdzić skutki Uzdrawiania.

– Gorączka już minęła – oznajmiła, kiwając głową. Potem wstała i wypuściła Jedyną Moc. – Dobrze by było, żebyście go porządnie karmili przez kilka najbliższych dni. Opiszę was rejestratorom portowym, kiedy się na mnie powołacie, otrzymacie dodatkowe racje. I nie próbujcie ich sprzedać, ponieważ dowiem się o tym i będę zła. Zrozumieliśmy się?

Kobieta ze wstydem spuściła wzrok.

– Nigdy byśmy…

– Nie biorę już niczego za pewnik – rzekła Nynaeve. – Tak czy siak, będzie żył, jeśli zrobicie, co powiedziałam. Przez resztę nocy należy wlewać mu wywar do ust, jeśli nie da się inaczej, po małym łyczku. Gdyby znów dostał gorączki, przynieście go do mnie, do pałacu Smoka.

– Tak, moja pani – zapewniła ją kobieta, podczas gdy jej mąż ukląkł, wziął małego na ręce i się uśmiechnął.

Nynaeve podniosła z ziemi latarnię i wstała.

– Pani – zawołała za nią kobieta. – Dziękujemy ci.

Nynaeve się odwróciła.

– Powinniście go do mnie przynieść już wiele dni temu. Nie interesują mnie bzdurne przesądy rozpowszechniane przez ludzi. Aes Sedai nie są waszymi wrogami. Zachęcajcie chorych, żeby się do nas zgłaszali.

Kobieta pokiwała głową, mężczyzna zdawał się onieśmielony. Nynaeve wyszła z zaułka na drewniany chodnik głównej ulicy, po drodze mijając ludzi przyglądających się jej z fascynacją i zgrozą. Głupi ludzie! Pozwolą raczej umrzeć swoim dzieciom, niż zdecydują się je Uzdrowić?

Przeszła kilka kroków ciemną ulicą i powoli się uspokoiła. Cała przygoda nie zajęła dużo czasu, którego miała zresztą – przynajmniej dzisiejszej nocy – pod dostatkiem. Z Randem ostatnio nie mogła nic wskórać. Pocieszała się tym, że Cadsuane w roli jego doradczyni nie powiodło się lepiej.

Jak w ogóle można sobie poradzić z kimś takim jak Smok Odrodzony? Nynaeve wiedziała, że dawny Rand tkwi gdzieś tam w środku. Otrzymał po prostu tak dużo ciosów i kopniaków, że skrył się zupełnie, ustępując surowszej osobowości. I choć trudno było jej to samej przed sobą przyznać, rozumiała, że agresywnym zachowaniem nic nie wskóra. Jak jednak skłonić go do zrobienia tego, co powinien, skoro był zbyt zawzięty, żeby reagować na zwykłe napomnienia?

Nynaeve zatrzymała się pośrodku ciemnej ulicy, gdzie jedyne światło pochodziło z jej latarni. Była taka osoba, która dawała sobie z Randem radę, równocześnie ucząc go i szkoląc. Nie chodziło o Cadsuane ani o żadną z Aes Sedai, które próbowały go zniewolić, oszukać lub zastraszyć.

To była Moiraine.

Ruszyła w dalszą drogę. W ostatnich miesiącach swego życia Błękitna siostra praktycznie płaszczyła się przed Randem. Zgodziła się słuchać jego rozkazów i udzielać rad wyłącznie poproszona, w zamian za to, aby Rand uznał w niej swą doradczynię. Ale jaki pożytek z rady, której udziela się wyłącznie na żądanie? Najbardziej pożyteczne rady to te, których ludzie nie chcą słuchać!

Niemniej Moiraine się powiodło. Dzięki niej Rand zaczął przezwyciężać awersję do Aes Sedai. Gdyby wcześniej nie zaakceptował Moiraine, Cadsuane prawdopodobnie nie mogłaby marzyć o zostaniu jego doradczynią.

Cóż, Nynaeve nie miała zamiaru traktować Randa al’Thora w ten sam sposób, nieważne iloma cudacznymi tytułami nie poprzedzałby swego imienia. Sukces Moiraine czegoś ją jednak nauczył. Może Rand słuchał Moiraine, ponieważ schlebiała mu jej pokora, a może po prostu miał już dość tych, którzy próbowali nim w różny sposób kierować. A takich było wokół niego wielu. Zapewne musieli go strasznie irytować, co tym trudniejszym czyniło zadanie Nynaeve, ponieważ to jej naprawdę musiał słuchać.

A może dla niego naprawdę jest po prostu kolejną nieważną intrygantką? Nie wykluczała takiej możliwości.

Musi udowodnić, że w istocie mają wspólne cele. W końcu wcale nie chciała mu mówić, co ma robić, chciała tylko, żeby przestał się zachowywać jak głupiec. I żeby się nie narażał. Wolałaby też, żeby ludzie go szanowali, a nie bali się go. Nie zdawał sobie sprawy, że na końcu ścieżki, którą podążał, znajduje się tyrania.

Rola króla nie odbiegała tak bardzo od roli burmistrza w Dwu Rzekach. Burmistrz powinien zabiegać o szacunek i życzliwość. Wiedząca wraz z Kołem Kobiet zajmowały się trudniejszymi sprawami, jak wymierzanie kar tym, którzy łamali zasady. Jednak burmistrzowi potrzebna była miłość ludzi. Ponieważ tylko dzięki niej mógł rządzić cywilizowanym i bezpiecznym miastem.

Jak nakłonić Randa, żeby to pojął? Nie mogła go zmusić, należało znaleźć jakiś inny sposób, który sprawi, że jej wysłucha. Powoli w jej głowie zaczynał kształtować się plan. Zanim dotarła na teren posiadłości, wiedziała już, co robić.

Przy bramie wartę pełnili Saldaeanie, Aielowie woleli trzymać się bliżej Randa, strzegąc komnat i korytarzy rezydencji. Dowódca wart, Haster Nalmat, skłonił głowę, gdy Nynaeve go mijała – a więc wciąż byli na świecie ludzie, którzy wiedzieli, jak się odnosić do Aes Sedai. Ogród za bramą był zdobny i zadbany. Światło z latarni Nynaeve igrało w koronach drzew i krzewów wystrzyżonych w kształty fantastycznych zwierząt, rzucając na trawniki dziwaczne cienie, które przesuwały się wraz z wędrującą latarnią – mroczne kształty wydłużały się, żeby w końcu zlać z ciemnością nocy. Rzeki cienia.

Frontu pałacu strzegł silny oddział Saeldan, znacznie silniejszy niż trzeba. A gdziekolwiek żołnierze stali na warcie, zbierali się ich koledzy, zazwyczaj na plotki. Nynaeve podeszła do nich, kilku natychmiast oderwało plecy od kolumn otaczających główne wejście.

– Którzy z was nie mają teraz służby? – zapytała bez wstępów. Oczywiście trzech z dziewięciu uniosło ręce, spoglądając na nią cokolwiek głupawo.

– Świetnie – oznajmiła Nynaeve, podając jednemu z nich latarnię. – Wasza trójka idzie ze mną. – Wkroczyła do środka, a trzej żołnierze posłusznie podążyli w ślad za nią.

Godzina była już późna – procesja duchów pojawiała się koło północy – pałac spał. Wygaszono świece na misternie zdobionym kandelabrze w hallu, korytarze też były ciemne. Polegając na swej pamięci, skręciła w jeden z nich. Pomalowane na biało ściany były w tej części budynku tak samo nieskazitelnie gładkie i czyste jak w pozostałych, lecz pozbawione były ozdób. Pamięć jej nie zawiodła i wkrótce dotarła do niewielkiej spiżarni, gdzie służący rozkładali jedzenie na półmiskach, przed zaniesieniem ich do jadalni. Korytarz, który wybrała, prowadził dalej do pokojów gościnnych rezydencji, bocznym korytarzem można było dotrzeć do kuchni. W spiżarni znajdował się masywny drewniany stół otoczony wysokimi stołkami. Siedzieli za nim mężczyźni w zielono-białych koszulach – stanowiących część liberii służby Milisair – oraz grubych, roboczych spodniach.

Kiedy Nynaeve weszła do pomieszczenia, na kilku twarzach dostrzegła osłupienie. Jeden ze służących poderwał się na równe nogi, przewracając swój stołek. Zerwał z głowy kapelusz – a właściwie płaski, brązowy naleśnik, którego nie nałożyłby nawet Mat – i zrobił minę dziecka przyłapanego na skubaniu placka przed obiadem.

Nynaeve nie obchodziło, co robią w spiżarni. Znalazła paru służących, a właśnie na tym jej zależało.

– Muszę się widzieć z dosun – oznajmiła, używając lokalnego słowa oznaczającego gospodynię domu. – Sprowadźcie ją do mnie.

Żołnierze weszli do pomieszczenia w ślad za nią. Wszyscy byli z Saldaei i choć sprawiali wrażenie niezbyt lotnych, w ich ruchach dostrzec można było pewność siebie świadczącą, że są oswojeni z walką. Wątpiła, aby służącym potrzebny był jakiś mocniejszy argument niż obecność Aes Sedai, niemniej żołnierze mogli się przydać później.

– Dosun? – odezwał się w końcu ten w kapeluszu. – Jesteś pewna, pani, że nie wolałabyś zarządcy albo…

– Dosun – powtórzyła Nynaeve. – Chcę ją widzieć zaraz. Dajcie jej tyle czasu, żeby coś na siebie narzuciła, ale nie więcej. – Wskazała jednego z żołnierzy. – Ty. Pójdziesz z nim. Upewnij się, że z nikim nie będzie rozmawiał, ani nie da tamtej uciec.

– Uciec? – służący nie krył zdumienia. – Dlaczego Loral miałaby uciekać? Co ona zrobiła, moja pani?

– Mam nadzieję, że nic. Idźcie!

Służący i żołnierz pospiesznie wyszli z pomieszczenia, trzej pozostali służący wciąż siedzieli za stołem, kręcąc się niespokojnie. Nynaeve założyła ręce na piersiach, jeszcze raz powtarzając w myślach swój plan. Rand doszedł do wniosku, że wraz ze śmiercią posłańca poszukiwania króla Arad Doman stanęły w martwym punkcie. Nynaeve nie była tego taka pewna. Przecież w całej sprawie brały udział także jakieś inne osoby, kilka dobrze zadanych pytań może przynieść nieoczekiwane rezultaty.

Było nadzwyczaj nieprawdopodobne, żeby dosun miała coś na sumieniu. Nynaeve nie chciała jednak, aby służący, którego po nią posłała, kłapał po drodze językiem; lepiej niech się trochę boi i zastanawia, a żołnierz już go przypilnuje. Nie wspominając o tym, że w ten sposób uwiną się znacznie szybciej.

Intuicja jej nie zawiodła. Nie minęło kilka minut, jak do pomieszczenia wsunął się pospiesznie służący, ciągnąc za sobą nieco zdezorientowaną starszą kobietę w błękitnym poranniku. Spod pospiesznie zawiązanej na głowie czerwonej chustki sterczały kosmyki siwych włosów, niemłode oblicze Domani powlekał bladością autentyczny lęk. Nynaeve poczuła ukłucie winy. Jak ta kobieta musiała się poczuć – obudzona w środku nocy przez przerażonego służącego, który twierdził, że jakaś Aes Sedai natychmiast chce się z nią widzieć!

Ostatni wszedł do spiżarni saldaeański żołnierz i stanął na warcie przy drzwiach. Był przysadzisty, miał krzywe nogi kawalerzysty, a pod nosem jeden z tych saldaeańskich sumiastych wąsów. Pozostali dwaj żołnierze stali przy drzwiach, którymi Nynaeve weszła do pomieszczenia, swoboda, z jaką się zachowywali, tylko pogłębiała panujące napięcie. Wyglądało na to, że przynajmniej po części zorientowali się w jej zamiarach.

– Spokojnie, poczciwa kobieto – powiedziała Nynaeve, skinieniem głowy wskazując stół. – Możesz usiąść. Wszyscy pozostali niech wyjdą. Idźcie do głównego wejścia i tam zaczekajcie. O tym, co się tu zdarzyło, nie rozmawiajcie z nikim.

Czterem służącym nie trzeba było dwa razy powtarzać. Nynaeve kazała jednemu z żołnierzy, aby poszedł z nimi i dopilnował, czy postąpili, jak im kazała. Późna godzina działała na jej korzyść, ponieważ większość służby i adiutantów Randa spała – mogła spokojnie prowadzić śledztwo, nie obawiając się, że spłoszy winnych.

Wyjście służących spowodowało, że dosun zdenerwowała się nie na żarty. Nynaeve usiadła za stołem na jednym z taboretów. W pośpiechu tamci zapomnieli zabrać kości, pieniądze – oczywiście – wzięli. Pomieszczenie oświetlała niewielka lampka, paląca się otwartym płomieniem na parapecie okna. Saldaeanin zabrał latarnię ze sobą, żeby przyświecać służącym.

– Masz na imię Loral, tak? – zapytała Nynaeve.

Dosun lękliwie skinęła głową.

– Zdajesz sobie sprawę, że Aes Sedai nie mogą kłamać?

Gospodyni przytaknęła powtórnie. Większość Aes Sedai nie mogła kłamać, co do Nynaeve się nie odnosiło, ponieważ nie kładła ręki na Różdżce Przysiąg. Z tego właśnie powodu inne odmawiały uznania jej za sobie równą. Całkowicie niezasłużenie. Trzy Przysięgi były tylko formalnością. Ludzie z Dwu Rzek nie potrzebowali żadnego ter’angreala, żeby mówić prawdę.

– Wobec tego, uwierzysz mi, gdy stwierdzę, że osobiście nie podejrzewam cię o nic złego. Po prostu potrzebuję twojej pomocy.

Kobieta trochę się uspokoiła.

– Jakiej pomocy, Nynaeve Sedai?

– Z doświadczenia wiem, że gospodyni znacznie lepiej orientuje się w sprawach domu niż zarządca rezydencji, a nawet właściciel. Od dawna tu pracujesz?

– Służę już trzeciemu pokoleniu rodziny Chadmar – odparła kobieta, a w jej głosie zabrzmiały wyraźnie słyszalne tony dumy. – I miałam nadzieję służyć kolejnemu, gdyby jaśnie pani… – Gospodyni urwała. „Jaśnie panią” Rand uwięził w jej własnych lochach. To nie wróżyło dobrze perspektywie służenia następnemu pokoleniu.

– No cóż – odparła Nynaeve, przerywając zapadłą nagle, krępującą ciszę – nieszczęśliwe zdarzenia, jakie stały się udziałem twojej pani, są po części przyczyną tego, co mam zamiar zrobić dzisiejszej nocy.

– Nynaeve Sedai – rzekła kobieta, wyraźnie nabierając animuszu – czy sugerujesz, że chcesz doprowadzić do jej uwolnienia? Zapewnić jej na powrót łaskę Lorda Smoka?

– Może.

„Wątpię” – dodała w myślach Nynaeve – „ale wszystko jest przecież możliwe”. -

– To, co zrobię dzisiejszej nocy, może się jej przysłużyć. Czy kiedykolwiek na własne oczy widziałaś posłańca uwięzionego przez twoją panią?

– Tego, którego przysłał król? – zapytała Loral. – Nigdy z nim nie rozmawiałam, Aes Sedai, ale widziałam go. Wysoki, przystojny, jak na mężczyznę Domani osobliwie gładko ogolony. Minęłam się z nim w korytarzu. Miał jedną z najpiękniejszych twarzy, jakie kiedykolwiek widziałam u mężczyzny.

– I co? – dopytywała się Nynaeve.

– Cóż, poszedł od razu do lady Chadmar, a potem… – Loral urwała. – Nynaeve Sedai, nie chcę przysparzać dodatkowych kłopotów mojej pani i…

– Potem został wydany na przesłuchanie – rzekła krótko Nynaeve. – Nie ma czasu na głupoty, Loral. Nie szukam tu dowodów przeciwko twojej pani i tak naprawdę nie obchodzi mnie, komu jesteś lojalna. W grę wchodzą poważniejsze rzeczy. Odpowiedz na moje pytanie.

– Tak, pani – szybko powiedziała Loral i zbladła. – Oczywiście, wszyscy wiemy, co się wydarzyło. Ale to nie w porządku oddawać jednego z ludzi króla w ręce śledczych. Zwłaszcza zaś tego człowieka. Z tak piękną twarzą i w ogóle.

– Wiesz, gdzie znajduje się loch i siedziba śledczych?

Loral znowu się zawahała, a potem niechętnie pokiwała głową. Dobrze. Nie zamierzała niczego ukrywać.

– Wobec tego idziemy – rzekła Nynaeve, wstając.

– Moja pani?

– Do lochów – oznajmiła Nynaeve. – Zakładam, że nie znajdują się na terenie posiadłości, a może Milisair Chadmar nie jest tak ostrożna, za jaką ją uważam?

– Są niedaleko, na Uczcie Mew – wyjaśniła Loral. – Chcesz tam iść jeszcze dziś, pani?

– Tak – potwierdziła Nynaeve, lecz po chwili dodała: – Chyba że lepiej będzie pójść od razu do siedziby śledczych.

– To jest to samo miejsce, moja pani.

– Świetnie. Idziemy.

Loral nie miała wyboru. Nynaeve pozwoliła jej tylko wrócić do pokoju i ubrać się – ale w towarzystwie żołnierza.


Jakiś czas później Nynaeve i jej żołnierze wyprowadzili dosun – wraz z czterema służącymi, żeby uniemożliwić im ostrzeżenie kogokolwiek -z budynku rezydencji. Cała piątka miała dość kwaśne miny. Powodem była zapewne wiara w zabobonne plotki o niebezpieczeństwach czyhających pośród nocy. Nynaeve wiedziała lepiej. Noc nie była może bezpieczna, lecz to samo można było powiedzieć o każdej innej porze dnia. Po namyśle doszła do wniosku, że pewnie była bezpieczniejsza. Mniej ludzi oznaczało mniejsze szanse, że komuś obok skóra zakwitnie cierniami, z gardła wyskoczą mu płomienie albo umrze w jakiś inny, równie niezrozumiały sposób.

Doszli do granic terenu rezydencji, Nynaeve maszerowała raźnym krokiem w nadziei, że przynajmniej w ten sposób rozproszy nerwowość pozostałych. Przy bramie skinęła głową wartownikom, a potem ruszyła w kierunku wskazanym przez Loral. Podeszwy jej butów stukały o deski chodnika, zachmurzone nocne niebo lśniło słabą poświatą skrytego księżyca.

Nynaeve nie pozwoliła sobie na luksus powtórnego zastanowienia nad swym planem. Postawiła przed sobą cel i jak na razie wszystko szło nieźle. Rand może się zdenerwować, gdy się dowie, że bez pytania wzięła pod swoje rozkazy jego żołnierzy i narobiła zamieszania. Lecz czasami, kiedy chciało się zobaczyć, co jest w beczce pełnej zamulonej deszczówki, trzeba było w niej zamieszać, żeby to, co było na dnie, wypłynęło na powierzchnię. W tej sprawie było jej zdaniem po prostu zbyt dużo zbiegów okoliczności. Milisair Chadmar wtrąciła posłańca do lochu już wiele miesięcy temu, a umarł na krótko przed tym, jak Rand chciał go widzieć. Był jedyną osobą w mieście, która znała miejsce pobytu króla.

Zbiegi okoliczności się zdarzały. Kiedy dwaj farmerzy byli skłóceni i krowa jednego z nich zdychała w nocy, to mógł być przypadek. Lecz czasami już pobieżne dochodzenie ujawniało, że tak nie było.

Loral szła przodem, prowadząc ich do Uczty Mew, zwanej też Mewią Dzielnicą – części miasta, gdzie trafiały odpadki z połowów. Jak większość wrażliwych ludzi, Nynaeve unikała tego rewiru, i wkrótce nos przypomniał jej, dlaczego tak robiła. Być może z rybich flaków powstawał znakomity nawóz, jednak ohydny smród czuło się już z odległości kilku przecznic. Nawet uciekinierzy nie zapuszczali się w panujące tu mroki.

Co zrozumiałe, droga trwała dość długo – architekci bogatej dzielnicy zadbali, aby od Uczty Mew dzieliła ją jak największa odległość. Nynaeve szła cierpliwie i nie zwracała uwagi na ciemne zaułki oraz bramy budynków, niemniej jej mały orszak – nie licząc żołnierzy – z każdym krokiem otaczał ją coraz ciaśniej. Saldaeanie też położyli dłonie na rękojeściach wężowatych mieczy i starali się patrzeć we wszystkie strony naraz.

Żałowała, że nie ma pojęcia, co się dzieje w Białej Wieży. Ile już czasu minęło, odkąd otrzymała jakieś wieści od Egwene lub którejś z pozostałych? Miała poczucie, jakby była ślepa. Co zresztą było jej winą, ponieważ uparła się, że pojedzie z Randem. Ktoś przecież musiał mieć na niego oko, skutkiem czego straciła kontakt z pozostałymi. Czy Wieża wciąż była podzielona? Czy Egwene dalej pozostawała Amyrlin? Z ulicznych plotek niewiele można było się dowiedzieć. Każdej, którą słyszała, towarzyszyła zazwyczaj druga, zaprzeczająca tamtej. W Białej Wieży trwała wojna domowa. Nie, Biała Wieża walczyła z Asha’manami. Nie, Biała Wieża padła pod ciosami Seanchan. Zniszczył ją Smok Odrodzony. Nie, te wszystkie plotki to były kłamstwa propagowane przez Wieżę, żeby podstępem skusić wrogów do jej zaatakowania.

Stosunkowo nieliczne wspominały z imienia Elaidę lub Egwene, niemniej mętnych informacji na temat dwóch Amyrlin było sporo. To ją zaskoczyło. Żaden obóz Aes Sedai nie miał interesu w rozpowszechnianiu wieści o drugiej Amyrlin. Plotki o konfliktach w łonie Białej Wieży działały na niekorzyść obu frakcji.

W końcu Loral się zatrzymała. Czterej służący poszli jej śladem, zbijając się w niespokojną gromadkę. Nynaeve spojrzała na dosun.

– Co teraz?

– To tutaj, pani. – Wskazała kościstym palcem budynek po przeciwnej stronie ulicy.

– Warsztat świecarza? – zapytała Nynaeve.

Loral przytaknęła.

Nynaeve gestem przywołała jednego z krzywonogich żołnierzy. – Przypilnujesz tej piątki i zadbasz, żeby nikt nie wpakował się kłopoty. Wy dwaj, idziecie ze mną.

Ruszyła na drugą stronę ulicy, ale nie usłyszawszy odgłosu kroków, odwróciła się ze zmarszczonym czołem. Trzej wartownicy stali bez ruchu i wpatrywali się w pojedynczą latarnię, zapewne żałując, że nie wzięli jeszcze jednej.

– Och, na litość Światłości – warknęła Nynaeve, unosząc rękę i obejmując Źródło. Splotła kulę światła, która rozbłysła tuż u jej palców, oświetlając ziemię wokół chłodnym, jednostajnym światłem. – Zostawcie tę latarnię.

Dwaj Saldaeanie posłuchali i ruszyli za nią. Ona tymczasem podeszła do drzwi warsztatu świecarza, splotła osłonę przeciwko podsłuchom i otoczyła nią siebie, drzwi oraz obu żołnierzy.

Wbiła spojrzenie w jednego z nich.

– Jak masz na imię?

– Triben, moja pani – odpowiedział. Miał twarz o ostrych, jastrzębich rysach, krótki, przystrzyżony wąsik i bliznę na czole. – A to jest Lurts – dodał, wskazując na potężnie zbudowanego towarzysza, który ku zdumieniu Nynaeve miał na sobie mundur kawalerzysty.

– Dobrze, Triben – rzekła Nynaeve. – Wyważ te drzwi. Triben nie wahał się ani przez chwilę. Uniósł nogę w ciężkim buciorze i kopnął w drewno. Futryna poddała się od razu i skrzydło drzwi się uchyliło. Jeśli jednak poprawnie splotła osłonę, nikt w budynku nie mógł tego usłyszeć. Zerknęła do środka. Wnętrze pachniało woskiem i perfumami, drewnianą podłogę znaczyły liczne plamy. Ślady po rozlanym wosku, którego właściwie nie sposób było wywabić do końca.

– Szybko – powiedziała do żołnierzy i natychmiast rozplotła osłonę, zachowując jednak kulę światła. – Lurts, idź na tył sklepu i obserwuj ulicę. Nie pozwól nikomu uciec. Triben, za mną.

Jak na człowieka swojej postury Lurts poruszał się zadziwiająco szybko. W jednej chwili objął posterunek za sklepem. Kula światła chybocząca nad dłonią Nynaeve wyłowiła tymczasem z mroku rząd beczek, w których zanurzano świece oraz leżącą w kącie stertę wypalonych ogarków skupowanych za grosze w celu przetopienia. Po prawej stronie były schody wiodące na górę. Na froncie warsztatu znajdowała się wystawa prezentująca rozmaite rodzaje świec, począwszy od prostych białych, a skończywszy na grubych, zdobionych i perfumowanych…

Oczywiście każde tajne przedsięwzięcie musiało mieć jakąś przykrywkę, pod którą działało. Nynaeve ruszyła po schodach, Triben za nią, drewniane stopnie skrzypiały pod ich ciężarem. Budynek był dość wąski. Na pierwszym piętrze zobaczyli dwoje drzwi. Jedne były odrobinę uchylone, więc Nynaeve stłumiła blask swej kuli i splotła wokół pomieszczenia kolejną osłonę przed podsłuchem. Wpadła do środka, a orłonosy Triben ruszył za nią z towarzyszeniem cichego szelestu miecza opuszczającego pochwę.

W pokoju znajdowała się tylko jedna osoba. Otyły mężczyzna spał na leżącym na podłodze materacu, nogi miał zawinięte w stertę koców. Nynaeve splotła kilka strumieni Powietrza i jednym płynnym ruchem skrępowała leżącego. Wybałuszył oczy i otworzył usta do krzyku, Nynaeve jednak zdążyła już wepchnąć mu do ust knebel Powietrza.

Odwróciła się do Tribena, skinęła głową i podwiązała sploty. Oboje wyszli z pokoju i podeszli do następnych drzwi, a tymczasem związany grubas szarpał się w więzach. Nynaeve otoczyła pokój osłoną przeciwko podsłuchiwaniu, co tym razem okazało się szczególnie przydatne, ponieważ znajdujący się w środku dwaj młodzi mężczyźni zareagowali znacznie szybciej. Na widok Tribena jeden z nich poderwał się z krzesła i krzyknął. Jednym skokiem żołnierz dopadł do niego i uderzył w brzuch, pozbawiając oddechu.

Nynaeve związała go strumieniem Powietrza, po czym szybko postąpiła w ten sam sposób z drugim młodzieńcem, który właśnie sennie podnosił się na pryczy. Przyciągnęła ich do siebie trzymanymi splotami, rozpaliła mocniej kulę światła, a potem uniosła mężczyzn w powietrze, zawieszając kilka cali nad podłogą. Obaj byli miejscowi – ciemne włosy, toporne rysy, cienkie wąsiki nad górną wargą. Odziani byli tylko w bieliznę. Ponadto wydawali się trochę za starzy na czeladników.

– Myślę, że trafiliśmy we właściwe miejsce, Nynaeve Sedai – odezwał się Triben, obchodząc wiszących w powietrzu jeńców i stając przed nią.

Spojrzała na niego pytająco.

– To nie są uczniowie świecarza – wyjaśniał Triben. Jego miecz z powrotem znalazł się w pochwie. – Mają wprawdzie odciski na dłoniach, ale brakuje oparzelin. Poza tym są za bardzo umięśnieni. I zbyt starzy. Temu po lewej przynajmniej raz złamano nos.

Przyjrzała się uważniej. Triben miał rację.

„Czemu sama tego nie dostrzegłam?”. Choć przecież zwróciła uwagę na wiek tamtych…

– Jak myślisz, któremu wyjąć knebel – zapytała jakby od niechcenia – a którego zabić?

Obaj zaczęli się szarpać w więzach, wybałuszając oczy. Powinni wiedzieć, że żadna Aes Sedai nigdy by czegoś takiego nie zrobiła. Właściwie nie powinna nawet tego sugerować, jednak przeważyła odraza, jaką wzbudzali w niej więzienni nadzorcy.

– Ten po lewej wydaje się chyba bardziej skłonny do rozmowy, pani – odparł Triben. – Może powie ci to, co chcesz wiedzieć.

Pokiwała głową i wyjęła tamtemu knebel z ust. W jednej chwili zaczął mówić:

– Zrobię, co tylko każesz! Proszę, nie zabijaj mnie robakami! Nie zrobiłem nic złego, przysięgam, ja…

Z powrotem wepchnęła mu w usta knebel z Powietrza.

– Za dużo zawodzenia – powiedziała. – Może ten drugi będzie rozumiał, że należy się zamknąć i nie odzywać bez pytania. – Uwolniła drugiego.

Mężczyzna dalej wisiał w powietrzu, wyraźnie przestraszony, lecz milczał. Nawet najbardziej zatwardziali mordercy nie potrafili zachować zimnej krwi w obliczu Jedynej Mocy.

– Którędy do lochu? – zapytała.

Wyglądał na chorego, lecz przecież od początku musiał wiedzieć, że o to jej chodzi. Mało prawdopodobne, aby Aes Sedai po północy wpadała do warsztatu świecarza tylko dlatego, że sprzedano jej oszukaną świecę.

– Klapa w podłodze – powiedział mężczyzna. – Pod dywanem od frontu.

– Świetnie – ucieszyła się Nynaeve. Podwiązała sploty krępujące ręce mężczyzn, potem zakneblowała z powrotem tego, który przed chwilą mówił. Postawiła ich na podłodze, gdyż chciała ich zabrać ze sobą, a nie miała ochoty ich ciągnąć – niech idą na własnych nogach.

Tribenowi kazała przyprowadzić z drugiego pokoju grubasa, a potem całą trójkę pognała na dół po schodach. Na parterze czekał potężny Lurts, który wciąż obserwował uliczkę na tyłach warsztatu. Na podłodze przed nim siedział młody chłopak – światło Nynaeve wyłowiło z ciemności przerażone oblicze Domani przykryte szopą nietypowo jasnych włosów i ręce poznaczone oparzeniami.

– No, to jest uczeń świecarza – rzekł Triben, drapiąc się po bliźnie na głowie. – Prawdopodobnie odwalał całą oficjalną robotę.

– Spał pod jednym z tych koców. – Lurts skinął głową w kierunku sterty w zaciemnionym kącie i podszedł do Nynaeve. – Kiedy zobaczył, że poszliście na górę, próbował się wymknąć frontowymi drzwiami.

– Daj go tu – poleciła Nynaeve. Tymczasem na froncie warsztatu Triben odsunął dywan, a potem kilkukrotnie wsunął miecz w szczeliny między deskami, aż w końcu coś odpowiedziało metalicznym echem, zapewne zawiasy, jak domyśliła się Nynaeve. Po kilku chwilach dalszego sondowania Triben zdołał otworzyć klapę. W ciemność w dole prowadziła drabina.

Nynaeve dała krok naprzód, lecz Triben uniósł rękę ostrzegawczym gestem.

– Gdybym ci pozwolił zejść tam pierwszej, moja pani, lord Bashere powiesiłby mnie na moich własnych strzemionach – oznajmił. – Nie sposób powiedzieć, co tam może być. – Skoczył w ciemność i ześlizgnął po drabinie, trzymając się jej jedną ręką, w drugiej zaś ściskając miecz. Z głuchym łomotem wylądował na dole.

Nynaeve przewróciła oczami. Mężczyźni! Gestem nakazała Lurtsowi pilnowanie pojmanych, a potem wyzwoliła ich z więzów, żeby mogli zejść. Każdego obdarzyła surowym spojrzeniem i ruszyła po drabinie, oczywiście bez popisów w stylu Tribena. Lurts miał puścić nadzorców zaraz za nią.

Ulokowała kulę światła pod stropem piwnicy i się rozejrzała. Ściany wokół były z kamienia, co nieco zmniejszyło jej obawy związane z ciężarem budynku nad nimi. Podłogę stanowiło klepisko, naprzeciw siebie miała drewniane drzwi. Triben nachylał się, przytykając do nich ucho.

Skinęła głową, a on uchylił gwałtownie drzwi i skoczył żywo do środka. Saldaeanie chyba powoli przejmowali zwyczaje Aielów. Nynaeve ruszyła za nim, na wszelki wypadek trzymając w pogotowiu kilka splotów Powietrza. Za nią nadzorcy niechętnie gramolili się po drabinie, Lurts zamykał pochód.

W pomieszczeniu nie czekały na nich żadne niespodzianki. Grube drewniane drzwi strzegące dwóch cel, stół z kilkoma taboretami i wielka drewniana skrzynia. Nynaeve wysłała swoją kulę światła w jeden z kątów, a orłonosy Triben z bliska przyjrzał się skrzyni. Gdy uniósł wieko, oczy otwarły mu się szerzej, wreszcie wyciągnął ze środka kilka lśniących noży. Instrumenty śledcze. Nynaeve zadrżała. Odwróciła się i spojrzała gniewnie na nadzorców.

Wyjęła knebel temu, z którym rozmawiała poprzednio.

– Klucze? – zapytała.

– Na dnie skrzyni – odparł łotr.

Otyły nadzorca, bez wątpienia przywódca, sądząc po samodzielnym pokoju, obrzucił go wściekłym spojrzeniem. Nynaeve ulokowała go kilka cali nad podłogą.

– Nie prowokuj mnie – warknęła. – Pora jest taka, że wszyscy mądrzy ludzie już dawno leżą w łóżkach.

Skinęła Tribenowi głową, a on wyłowił klucze ze skrzyni i po kolei otworzył drzwi cel. Pierwsza była pusta, w drugiej czekał na nich ponury widok – kobieta w noszącej ślady niedawnej świetności sukni Domani, teraz całej powalanej. Lady Chadmar kuliła się pod ścianą, oczy jej się kleiły tak, że ledwie dostrzegła, iż ktoś otworzy! drzwi. Twarz miała brudną, włosy potargane. W nozdrza Nynaeve uderzyła woń, którą dotąd maskowała wszechobecny smród gnijących ryb. Ludzkie odchody i niemyte od dawna ciało. Zapewne to przyświecało pomysłodawcom ulokowania lochu w Uczcie Mew.

Na widok traktowania, jakiego zaznała ta kobieta, Nynaeve prychnęła. Jak Rand mógł do czegoś takiego dopuścić? Prawda, ona sama skazywała innych na podobny los, jednak to nie dawało nikomu prawa zniżać się do jej poziomu.

Na jej gest Triben zamknął drzwi, a sama Nynaeve usiadła na jednym z taboretów i po kolei przyjrzała się trzem nadzorcom. Za jej plecami Lurts strzegł wyjścia, mając oko na biednego czeladnika. Otyły nadzorca wciąż wisiał w powietrzu.

Potrzebowała informacji. Mogła poprosić Randa o pozwolenie na wizytę w więzieniu, lecz musiałaby z tym zaczekać do rana i ryzykowałaby, że ktoś ich ostrzeże przed inspekcją. Liczyła na to, że uda jej się zaskoczyć i zastraszyć ludzi, z których chciała wydobyć zeznania.

– Dobrze – powiedziała, zwracając się do wszystkich trzech naraz – zadam wam kilka pytań. Odpowiecie na nie. Jeszcze nie zdecydowałam, co z wami zrobię, powinniście więc zrozumieć, że lepiej być ze mną szczerym.

Stojący na klepisku zerknęli na swego przywódcę, który wciąż wisiał w górze na niewidzialnych strumieniach Powietrza. Potem pokiwali głowami.

– Przyprowadzono do was człowieka… – zaczęła. – Posłańca od króla. Kiedy pojawił się u was?

– Dwa miesiące temu – powiedział jeden z łotrów, ten z wydatnym podbródkiem i złamanym nosem. – Przywieźli go w worku z ogarkami świec z pałacu lady Chadmar, tak jak wszystkich innych więźniów.

– Wasze rozkazy?

– Mieliśmy go zamknąć – rzekł drugi. – I utrzymać przy życiu. Nam się wiele nie mówi… ech… pani Aes Sedai. Jorgin zajmuje się przesłuchaniami.

Spojrzała na grubasa.

– Ty jesteś Jorgin?

Niechętnie przytaknął.

– I jakie miałeś rozkazy?

Jorgin nie odpowiedział. Nynaeve westchnęła.

– Posłuchaj – zwróciła się do niego. – Jestem Aes Sedai i wiąże mnie dane słowo. Jeżeli powiesz mi wszystko, co chcę wiedzieć, postaram się, żeby cię nie oskarżono o współudział w zamordowaniu tamtego człowieka. Smoka nie obchodzi nikt z waszej trójki, w przeciwnym razie już dawno nie kierowalibyście waszym małym… przybytkiem.

– Jeżeli ci wszystko powiemy, puścisz nas wolno? – zapytał grubas, przyglądając się jej uważnie. – Dajesz słowo?

Nynaeve ze zniecierpliwieniem rozejrzała się po niewielkim pomieszczeniu. Lady Chadmar została w swej celi i teraz zza drzwi dobiegały jej stłumione krzyki. Z pewnością w celi jest ciemno, ciasno i nieprzyjemnie. Ludzie, którzy znaleźli sobie zajęcie w miejscu takim, jak to, właściwie nie zasługiwali na darowanie życia, nie mówiąc o wolności.

Lecz chodziło o rzeczy znacznie bardziej paskudne niż los tych tutaj.

– Tak – zgodziła się, a słowo gorzko smakowało jej w ustach. – Choć sami wiecie, że na to nie zasłużyliście.

Jorgin zawahał się, potem skinął głową.

– Opuść mnie na ziemię, Aes Sedai, a odpowiem na wszystkie twoje pytania.

Tak też uczyniła. Mężczyzna zapewne nie mógł o tym wiedzieć, lecz miała niewielkie możliwości manewru – jej poczynania nie wspierały się na żadnych jawnych prerogatywach; nie mogła wyciągać od nich informacji, posługując się metodami, z którymi byli oswojeni; działała bez wiedzy Randa. Smok prawdopodobnie nie zareagowałby najlepiej, gdyby się dowiedział o jej inicjatywie – chyba że miałaby dla niego cenne wieści.

Jorgin tymczasem w pierwszych słowach zwrócił się do łotra ze złamanym nosem:

– Mord, przynieś mi taboret.

Mord pytająco zerknął na Nynaeve, ta nieznacznie skinęła głową. Po chwili Jorgin umościł swój potężny korpus na stołku, pochylił się naprzód i złożył dłonie. Wyglądał jak niezgrabny żuk przewrócony na bok.

– Nie do końca rozumiem, czego ode mnie chcesz – zaczął. – Wydaje mi się, że wszystko już wiesz. Wiesz o mojej placówce i o ludziach, którzy w niej przebywali. Co jeszcze można tu powiedzieć?

Placówka? Ciekawe określenie.

– To moja sprawa – sucho stwierdziła Nynaeve, obrzucając go spojrzeniem, z którego jak miała nadzieję wynikało, że o tym, co można, a czego nie można, decydują same Aes Sedai i nikt więcej. – Opowiedz mi o śmierci posłańca.

– Umarł niegodnie – odparł Jorgin. – Jak wszyscy, na ile się na tym znam.

– Opowiedz, jak było, albo znowu zawiśniesz.

– Kilka dni temu otworzyłem celę, żeby go nakarmić. Nie żył.

– A ile czasu minęło, odkąd po raz ostatni dałeś mu jeść?

Jorgin parsknął.

– Nie głodzę moich gości, Aes Sedai. Tylko… zachęcam ich, aby podzielili się swoją wiedzą.

– Jak bardzo zachęcałeś posłańca?

– Nie na tyle, żeby go zabić – bronił się nadzorca.

– Och, daj spokój – zdenerwowała się Nynaeve. – Od miesięcy miałeś go w swoich rękach i przez cały ten czas rzekomo był w dobrym zdrowiu. A kiedy następnego dnia ma stanąć przed Smokiem Odrodzonym, to nagle umiera? Przecież już obiecałam ci amnestię. Powiedz mi, kto ci go kazał zabić, a dam ci ochronę.

Nadzorca pokręcił głową.

– To nie było tak. Mówię ci, że po prostu umarł. To się czasami zdarza.

– Męczą mnie twoje gierki.

– To nie są żadne gierki, żebyś sczezła! – warknął Jorgin. – Myślisz, że mógłbym zrobić taką karierę w moim zawodzie, gdyby ludzie gadali, że za łapówkę zabijam swoich gości? Przecież komuś takiemu nie można by zaufać bardziej niż kłamliwym Aielom!

Puściła mimo uszu tę ostatnią uwagę, choć nie bardzo sobie wyobrażała, jak można „zaufać” komuś takiemu jak siedzący przed nią człowiek.

– Posłuchaj – ciągnął Jorgin – tak czy siak, nie był to więzień z rodzaju tych, których się zabija. Wszyscy chcą znać miejsce pobytu króla. Kto zabiłby jedynego człowieka będącego w posiadaniu takiej informacji? On był wart mnóstwo pieniędzy.

– A więc żyje – zaryzykowała przypuszczenie Nynaeve. – Komu go sprzedałeś?

– Mówię, że nie żyje – odparł nadzorca, chichocząc. – Gdybym go sprzedał, długo bym nie pożył. W mojej profesji człowiek szybko uczy się takich rzeczy.

Nynaeve odwróciła się do pozostałych łotrów.

– Kłamie? – zapytała. – Sto złotych marek dla tego, który mi udowodni, że tak jest.

Mord zerknął na szefa, potem się skrzywił.

– Za sto marek w złocie sprzedałbym własną matkę, pani. Żebym sczezł, sprzedałbym. Ale Jorgin mówi prawdę, niestety. Chłopina był martwy jak kamień. Ludzie Smoka sami to sprawdzili, gdy przyprowadzili nam damę.

A więc Rand wziął tę możliwość pod uwagę. Wciąż jednak brakowało dowodu, że jej nie okłamują. Jeżeli mieli coś do ukrycia, z pewnością łatwo nie da się z nich tego wyciągnąć. Postanowiła zmienić sposób postępowania.

– A czego się dowiedzieliście o miejscu pobytu króla? – zapytała.

Jorgin tylko westchnął.

– Już mówiłem ludziom Lorda Smoka i mówiłem ludziom lady Chadmar, zanim sama wylądowała w lochu. Ten człowiek coś wiedział, ale nie chciał powiedzieć.

– Daj spokój – żachnęła się Nynaeve, a jej oczy na moment spoczęły na skrzyni z ostrymi instrumentami. Szybko uciekła spojrzeniem, żeby się jeszcze bardziej nie rozzłościć. – Człowiek o twoich… talentach? Nie potrafił wyciągnąć z niego prostej informacji?

– Niech mnie Czarny porwie, jeśli kłamię! – Nadzorca zarumienił się, jakby było to dlań kwestią zawodowej dumy. – Jeszcze nigdy w życiu nie spotkałem człowieka, który tak by się opierał! Taki goguś powinien pęknąć bez większych zachęt z mojej strony. A on nie chciał. Gotów był mówić o wszystkim, oprócz rzeczy, na których nam zależało! – Jorgin pochylił się naprzód. – Nie wiem, jak mu się udało, pani. Żebym sczezł, ale nie wiem! Jakby jakaś siła… trzymała go za język. Jakby naprawdę nie mógł powiedzieć. Nawet gdyby chciał!

Dwaj łotrzy mamrotali coś do siebie lękliwie. Najwyraźniej Nynaeve trafiła na jakiś ślad.

– A więc przycisnąłeś go za mocno – rzuciła – i zabiłeś.

– Kobieto, słuchaj, co ci mówię! – warknął nadzorca. – Krew i krwawe popioły! Nie zabiłem go! Czasami ludzie po prostu umierają.

Czuła, że wbrew sobie zaczyna mu wierzyć. Jorgin był łajdakiem, któremu przydałoby się z dziesięć lat najpodlejszych obowiązków wykonywanych pod okiem Wiedzącej. Ale nie kłamał.

I tyle wyszło z jej wielkich planów. Westchnęła i wstała, dopiero teraz czując, jak bardzo jest zmęczona. Światłości! Skutek tej intrygi będzie tylko taki, że Rand na nią nawrzeszczy, a przecież chodziło o to, aby chętniej słuchał jej rad. Trzeba wracać do pałacu i przespać się trochę. Może jutro wymyśli coś, dzięki czemu przekona Randa, że stoi po jego stronie.

Gestem nakazała żołnierzom, żeby odprowadzili nadzorcę i jego ludzi na górę. Potem splotła strumień Powietrza, żeby zatrzasnąć drzwi celi Milisair Chadmar. Koniecznie trzeba się zatroszczyć o lepsze warunki dla niej. Jakkolwiek byłaby godna pogardy, nie powinna być w ten sposób traktowana. Rand zrozumie, kiedy mu to wyjaśni. Milisair była tak blada, że może i ją dopadły przedśmiertne konwulsje. Mimowolnie Nynaeve podeszła do otworu w drzwiach celi i splotła z Ducha Sondę, żeby zbadać stan zdrowia tamtej.

Rozpoczęła Sondowanie i zamarła. Spodziewała się, że w organizmie Milisair znajdzie oznaki wyczerpania. Jakiejś choroby, może wygłodzenia.

Nie spodziewała się, że odkryje truciznę krążącą w żyłach.

Zaklęła, w jednej chwili opadła z niej cała senność. Otworzyła drzwi i wbiegła do środka. Tak, wstępne Sondowanie jej nie zwiodło. Liść tarszrota. Raz w życiu Nynaeve zdarzyło się go podać psu, który musiał zostać uśpiony. Roślina należała do dość powszechnie występujących, miała bardzo gorzki smak. Ze względu na ten smak posługiwano się nią rzadko, gdyż należało ją podawać wyłącznie doustnie.

Tak, to była kiepska trucizna – chyba że truło się człowieka, którego miało się w swej mocy i który nie miał innego wyjścia, jak jeść wszystko, co mu się podawało. Nynaeve natychmiast przystąpiła do Uzdrawiania. Splotła wszystkich pięć Mocy, równocześnie usuwając truciznę i wzmacniając organizm Milisair. Jako że liść tarszrota nie był szczególnie jadowity, Uzdrawianie należało do raczej prostych. Żeby uzyskać pożądany efekt, należało albo wziąć naprawdę sporą dawkę – jak postąpiła z tamtym psem – albo podawać ją kilkukrotnie. W tym drugim wypadku ofiara będzie sprawiać wrażenie, jakby zmarła z przyczyn naturalnych.

Gdy tylko stan Milisair nieco się poprawił, Nynaeve jak burza wypadła z celi.

– Stać! – krzyknęła. – Jorgin!

Stojący na tyłach Lurts odwrócił się zaskoczony. Schwycił nadzorcę Jorgina za ramię, obrócił szarpnięciem.

– Kto przygotowuje jedzenie dla więźniów? – spytała Nynaeve, idąc w jego stronę.

– Jedzenie? – zdziwił się Jorgin. – To jest jedno z zadań Kerba. Dlaczego?

– Jakiego Kerba?

– To chłopak – wyjaśnił Jorgin. – Nikt ważny. Czeladnik, którego parę miesięcy temu znaleźliśmy w tłumie uchodźców. Udało nam się… ostatni czeladnik, którego mieliśmy, uciekł, a ten już nieźle znał się na rzeczy…

Znienacka zdenerwowana Nynaeve uciszyła go gestem uniesionej dłoni.

– Chłopak! Gdzie on jest?

– Był tutaj… – odrzekł Lurts, zerkając w górę. – Poszedł z…

Z góry dobiegły odgłosy gwałtownej szamotaniny. Nynaeve zaklęła, zawołała na Tribena, żeby łapał chłopaka. Przepchnęła się do drabiny i zaczęła wspinać. Wpadła do pomieszczenia na górze, kula światła posłusznie szła za nią. Dwaj łotrzy stali lękliwie w pomieszczeniu, saldaeański wartownik mierzył w nich obnażonym mieczem. Spojrzał na nią pytająco.

– Chłopak! – zawołała.

Triben zerknął w kierunku drzwi do warsztatu. Były otwarte. Przygotowując w biegu strumienie Powietrza, Nynaeve wypadła na ulicę.

Tam zobaczyła chłopaka o imieniu Kerb – leżał na błotnistej ulicy, przyciskany do ziemi przez czterech amatorów kości, których przyprowadziła ze sobą z pałacu. Zeszła z chodnika, a tamci tymczasem podnieśli szarpiącego się, walczącego chłopaka. Ostatni z trójki Saldaean stał z wyciągniętym mieczem obok drzwi, jakby dosłownie przed chwilą postanowił spieszyć jej na ratunek.

– Wyskoczył na ulicę, Aes Sedai – opowiadał jeden ze służących – jakby Sam Czarny go ścigał. Twój żołnierz pobiegł sprawdzić, czy nic ci nie grozi, a my pomyśleliśmy sobie, że lepiej złapać chłopaka, zanim czmychnie. Tak na wszelki wypadek.

Nynaeve wypuściła długo wstrzymywany oddech i spróbowała się uspokoić.

– Dobrze postąpiliście – pochwaliła służących. Chłopak szarpał się coraz słabiej. – Zaiste dobrze.

Загрузка...