24. Nowa lojalność.

Gawyn zatrzymał Pretendenta na niskim wzgórzu i skierował wzrok ku północnemu wschodowi, gdzie w oddali majaczył masyw Tar Valon. W kościach czuł zmęczenie dwoma dniami wytężonej jazdy.

Okolica wokół powinna się już zielenić obietnicą wiosny, tymczasem zbocze, które przed chwilą pokonał, zaścielał dywan martwych łodyg jakiegoś zielska stłamszonych przez zimowe śniegi. Tu i ówdzie rosły krzaczaste kępy cisów i czarnodrzewu, łamiąc jednostajną, brązową monotonię krajobrazu. Przejeżdżając obok kilku z nich, widział świeże odrosty pniaków pozostałych po niedawno ściętych zagajnikach. Wokół było ich całkiem sporo. Obóz wojskowy pochłaniał drzewa niczym robak koślawiec, przerabiając na strzały, paliwo do ognisk, konstrukcje budowlane i machiny oblężnicze.

Gawyn ziewnął – nie oszczędzał się przez ostatnią noc. Teren pokrywała gęsta sieć polowych fortyfikacji Bryne’a, wokół których trwała bezustanna aktywność wojsk. Armia tej wielkości zawsze znajdowała się w stanie zorganizowanego chaosu, i to w najlepszym razie. Niewielki oddział kawalerii mógł się przemieszczać bez dodatkowego obciążenia, jak to było w przypadku Młodych Gawyna, jednak granicę liczebności takiej samodzielnej grupy operacyjnej stanowiło kilka tysięcy żołnierzy. Słyszał, że ludy słynące ze swej kawalerii, choćby Saldaeanie, radziły sobie z oddziałami liczącymi siedem czy osiem tysięcy ludzi, nie tracąc przy tym na mobilności.

Jednak siły, które miał u swych stóp były czymś zupełnie odmiennym. Pięćdziesięciotysięczna armia była niczym monstrualna istota rozpełzająca się na wszystkie strony na kształt bąbla puchnącego wokół znacznie mniejszego obozu w centrum, gdzie zapewne kwaterowały Aes Sedai. Poza tym wojska Bryne’a okupowały wszystkie miasta z mostami przez rzekę Erinin, skutecznie odcinając wyspę od dostaw z lądu.

Armia przycupnęła pod Tar Valon i przyglądała się miastu jak pająk motylowi krążącemu tuż nad jego siecią. Patrole opuszczające obóz mijały się z równie długimi formacjami wracającymi z prowiantem. Wszędzie wrzała gorączkowa aktywność łączników. Dziesiątki, setki oddziałów, konnych i pieszych. Od wschodu do właściwego obozu przytuliło się bezładne zbiorowisko szałasów i namiotów zajmowane przez ciury obozowe, które jak zawsze ciągnęły za armią. Niedaleko, lecz już w granicach obozu, leżał niewielki teren – o średnicy może jakichś pięćdziesięciu jardów – otoczony kręgiem wysokiej drewnianej palisady. Zapewne centrum dowodzenia.

Gawyn był pewny, że musiał zostać dostrzeżony przez zwiadowców Bryne’a, jednak jak dotąd nikt go nie zatrzymał. I zapewne nie zatrzyma, pod warunkiem wszakże, że nie zechce zawrócić. Samotny jeździec – nadto w prostym szarym płaszczu i spodniach oraz koszuli ozdobionej śnieżnobiałą koronką – nie mógł wzbudzić większego zainteresowania. Może najemnik szukający dla siebie miejsca w szeregach. Albo posłaniec od któregoś z lokalnych lordów ze skargą na zachowanie oddziału zwiadowców. Choć większość żołnierzy Bryne’a była jednolicie umundurowana, nie brakowało i takich, którzy nosili żółte opaski na rękawach zwykłych kaftanów; tych ludzi ewidentnie nie było stać nawet na naszycie prostych insygniów.

Nie, pojedynczy człowiek jadący na spotkanie armii nie stanowił dla niej żadnego zagrożenia. Alarm wszczęto by dopiero, gdyby próbował uciekać. Do obozu mógł zmierzać przyjaciel, wróg lub ktoś, kto nie był ani jednym, ani drugim. Ten, który najpierw obejrzał obóz, a potem usiłował uciec, nie mógł być nikim innym jak szpiegiem. Dopóki Gawyn nie zawróci, nie ukazawszy wpierw swych intencji, pikiety Bryne’a zapewne nie będą się nim interesować.

Światłości, jakże marzył o łóżku. W ciągu ostatnich dwóch nocy właściwie nie spał, pozwalając sobie na kilkugodzinne niespokojne drzemki otulony płaszczem. Czuł się zagubiony i zirytowany; po części złościł się na samego siebie za to, że strach przed pościgiem Młodych kazał mu omijać karczmy. Zamrugał załzawionymi oczami i wbił obcasy w boki Pretendenta, puszczając go w dół zbocza. Decyzja zapadła.

Nie. Decyzja zapadła w momencie, gdy po rozmowie ze Sleetem opuścił Dorlan. Młodzi zapewne wiedzieli już o zdradzie swego dowódcy. Sleete nie pozwoli im marnować czasu na daremne poszukiwania. Powie im, co wie. Czy będą zaskoczeni? Zapewne nie bardzo, co Gawyn z żalem musiał sam przed sobą przyznać, ponieważ zbyt dobrze pamiętał wrogie lub nierozumiejące spojrzenia, z jakimi spotykały się jego krytyczne uwagi na temat Elaidy i Aes Sedai.

Biała Wieża nie zrobiła nic, żeby sobie zasłużyć na jego wierność, a Młodzi… nieważne, nigdy już do nich nie wróci. Gryzło go to, ponieważ po raz pierwszy inni mieli zobaczyć jego niestałość. Nikt nie wiedział, że pomógł Siuan w ucieczce, na temat jego związku z Egwene nie krążyły żadne plotki.

Niemniej decyzja o wyjeździe była pod każdym względem słuszna. Po raz pierwszy od wielu miesięcy nie czuł rozdźwięku między swoimi uczuciami a podejmowanym działaniem. Uratować Egwene. To była sprawa, w którą mógł się zaangażować całym sercem.

Dotarł na skraj obozu, zachowując obojętny wyraz twarzy. Perspektywa kolaboracji ze zbuntowanymi Aes Sedai była mu równie nie w smak co wcześniejsza decyzja o porzuceniu własnych żołnierzy. Te buntowniczki nie były w niczym lepsze od Elaidy. W końcu to one zrobiły z Egwene marionetkową Amyrlin, to one wystawiły ją na cel. Egwene! Zwykła Przyjęta! Pionek. Jeżeli zamach na Wieżę się nie powiedzie, same zapewne wymigają się od kary. A Egwene czeka egzekucja.

„Dostanę się do Wieży” – myślał Gawyn. „Uratuję ją. Potem postaram się przemówić jej do rozumu i skłonić do zerwania z Aes Sedai. Może Bryne’a też uda mi się przekonać. Wrócimy do Andoru i wesprzemy Elayne”.

Poczuł ogarniającą go determinację, która po części przegnała zmęczenie. Żeby dotrzeć do centrum dowodzenia, musiał przejechać pośród taborów, gdzie kłębiła się druga, co najmniej równie liczna, armia. Kucharze, żeby wykarmić tysiące gąb. Kobiety, żeby miał kto podać jedzenie, a potem umyć naczynia. Wozacy, żeby jedzenie dotarło do głodnych. Kowale, żeby naprawiać wozy, na których się je dowozi. Kupcy kupujący jedzenie i kwatermistrze organizujący jego dostawy. A oprócz tego tłum handlarzy oferujących różne podejrzane towary i usługi, żeby zarobić na żołnierzach i uszczknąć nieco ich żołdu, jak też kobiety kierowane identycznymi dążeniami. Chłopcy na posyłki żyjący nadzieją wzięcia miecza do ręki.

Panował tu kompletny chaos. Bezładna zbieranina namiotów w przeróżnych kolorach i stylach oraz szałasów w różnych stadiach rozpadu składała się na nieporządne, tymczasowe miasto koczowników. Nawet generał tak kompetentny jak Bryne nie był w stanie narzucić tu porządku. Żołnierze mogli w mniejszym lub większym stopniu zadbać o spokój, lecz o wojskowej dyscyplinie nie było mowy.

Gawyn przejechał przez sam środek tego kramu, ignorując dobiegające zewsząd propozycje wypolerowania miecza do połysku lub zakupu słodkiej bułeczki. Ceny z pewnością nie były wygórowane – w końcu wszyscy tu żyli z żołnierzy – niemniej doskonale zdawał sobie sprawę, że rumak bojowy i lepsze ubranie czynią zeń w oczach otaczającego go tłumu oficera. Gdyby kupił coś u jednego, następni natychmiast zwietrzyliby zarobek i wkrótce nie mógłby się od nich opędzić.

Nie zwracał więc uwagi na nachalne głosy i patrząc przed siebie jechał ku właściwemu obozowi wojskowemu. Tam namioty stały w schludnych rzędach, zgrupowane według oddziału i sztandaru, choć niekiedy w zaskakująco małych formacjach. Nawet nie znając rozkładu obozu, Gawyn bez trudu się go domyślał. Bryne lubił mieć wszystko poukładane, lecz równocześnie bardzo wierzył w delegację zadań na podwładnych. Jego oficerowie z pewnością dostali wolną rękę przy urządzaniu swoich ludzi, czego skutkiem był obóz mniej zuniformizowany, ale za to lepiej zarządzany.

Zmierzał prosto ku palisadzie. Natarczywe zaczepki ciągnęły się za nim razem z zapachami kuchni, latryn, koni i tanich pachnideł. Tabory nie były tak zatłoczone jak miasto, lecz też nie były równie sprawnie zarządzane. Zapach potu mieszał się z wonią palonego drewna, w które wdzierały się smród zatęchłej wody i niemytych ciał. W pewnym momencie poczuł nieprzepartą ochotę przyłożenia chusteczki do ust, jednak jakoś się powstrzymał. To z pewnością ostatecznie dopełniłoby wizerunku zepsutego szlachcica, który z góry spogląda na pospólstwo.

Smród i natrętne okrzyki nie poprawiły mu nastroju nawet na jotę. Po jakimś czasie musiał zaciskać zęby, żeby kolejnych przekupniów nie traktować przekleństwami. W pewnym momencie na jego drodze wyrosła jakaś postać – ściągnął wodze. Kobieta miała na sobie brązową spódnicę i białą bluzkę, ręce pokrywał brud.

– Z drogi – warknął Gawyn.

Matka z pewnością rozzłościłaby się nie na żarty, słysząc, jak w gniewie przemawia do prostego człowieka. Lecz cóż, matka już nie żyła, a zabił ją al’Thor.

Stojąca przed nim kobieta uniosła wzrok, a potem odwróciła się, zeszła ze ścieżki i ruszyła szybko przed siebie. Miała jasne włosy przewiązane żółtą chustką i nieco zaokrągloną figurę. Gdy się odwracała, Gawyn zobaczył przelotnie jej twarz.

Zamarł. To było oblicze Aes Sedai! Niemożliwe do pomylenia z żadnym innym. Wstrząśnięty, osunął się w siodło, lecz kobieta tylko skryła twarz pod chustą i umknęła.

– Czekaj! – zawołał, skręcając konia. Ale tamta nawet nie przystanęła. Kiedy zobaczył, jak zajmuje miejsce w rzędzie praczek trudzących się nieopodal przy kilku drewnianych korytach, zawahał się i opuścił uniesioną rękę. Jeżeli Aes Sedai udawała prostą kobietę, to zapewne miała po temu jakieś swoje przeklęte powody i nie byłaby zadowolona, gdyby ją wydał. No i świetnie. Zdusił narastającą w nim irytację. Egwene. Trzeba się skupić na jednym. Egwene.

Przy palisadzie otaczającej stanowisko dowodzenia powietrze było znacznie lepsze. Palisady strzegła czwórka żołnierzy z halabardami przy bokach, lśniły stalowe hełmy i napierśniki ozdobione trzema gwiazdami Bryne’a. Za bramą powiewał sztandar z Płomieniem Tar Valon.

– Rekrut? – zapytał jeden z żołnierzy, gdy Gawyn podjechał bliżej. Potężnie zbudowany, miał na lewym ramieniu czerwoną belkę, co czyniło zeń sierżanta służby wartowniczej. Nie miał natomiast halabardy, tylko miecz przy boku. Napierśnik ledwie mieścił jego potężny tors, podbródek pokrywała szczecina rudych włosów. – Musisz iść do kapitana Aldana – wyjaśnił i odchrząknął. – Wielki niebieski namiot mniej więcej w ćwierć drogi wokół obozu. Lepiej jakbyś miał własnego konia i miecz. Dostaniesz dobry żołd. – Potem wskazał ręką jakiś odległy punkt gdzieś w obozie wojskowym, poza palisadą. Nic z tego. Sztandar Bryne’a stał tutaj.

– Nie jestem rekrutem – powiedział Gawyn, tak ustawiając Pretendenta, żeby mieć wszystkich czterech żołnierzy na widoku. – Nazywam się Gawyn Trakand. Muszę się natychmiast rozmówić z Garethem Bryne’em w sprawie niecierpiącej zwłoki.

Sierżant uniósł brew. Potem zaśmiał się pod nosem.

– Nie wierzysz – stwierdził Gawyn głosem bez wyrazu.

– Lepiej porozmawiaj z kapitanem Aldanem – powtórzył tamten leniwie, po raz drugi wskazując ręką w kierunku odległego namiotu.

Gawyn wciągnął długi oddech, znów próbując stłumić nawracającą irytację.

– Gdybyś tylko posłał po Bryne’a, przekonasz się, że…

– Chcesz sobie narobić kłopotów? – zapytał wartownik, sztywniejąc. Pozostali zacisnęli dłonie na drzewcach halabard.

– Żadnych kłopotów – spokojnie stwierdził Gawyn. – Muszę tylko…

– Kiedy zostaniesz żołnierzem naszej armii – wszedł mu w słowo żołnierz, dając krok naprzód – nauczysz się robić, co ci każą.

Gawyn spojrzał mu prosto w oczy.

– Świetnie. Możemy to załatwić w ten sposób. Zapewne tak będzie szybciej.

Sierżant położył dłoń na rękojeści miecza.

Gawyn uwolnił stopy ze strzemion i zeskoczył z siodła. Wiedział, że gdyby pozostał na grzbiecie Pretendenta, znacznie trudniej byłoby mu tamtego nie zabić. Gdy tylko jego stopy dotknęły ziemi, miecz opuścił pochwę z szelestem przypominającym odgłos wciąganego do płuc powietrza. Natychmiast przyjął formę zwaną Dębem Potrząsającym Gałęziami. Forma zasadniczo nie uwzględniała śmiertelnych ciosów, toteż mistrzowie często wykorzystywali ją podczas ćwiczeń z uczniami. Była również nadzwyczaj skuteczna przeciwko większej liczbie przeciwników wyposażonych w różnorodną broń.

Zanim sierżant zdążył wyciągnąć swój miecz, Gawyn wpadł na niego całym ciałem i wbił mu łokieć w brzuch, tuż pod źle dopasowanym napierśnikiem. Mężczyzna jęknął i zgiął się w pół, a wtedy Gawyn uderzył go w skroń głowicą miecza – powinien wiedzieć, że lepiej nie zakładać hełmu na bakier. Następnie przeszedł w formę zwaną Rozdzieraniem Jedwabiu i ruszył na pierwszego halabardnika. Dwie rzeczy wydarzyły się w jednej chwili: któryś z pozostałych podniósł alarm i klinga Gawyna z dźwięcznym odgłosem cięła najbliższego przeciwnika przez napierśnik, zmuszając go do cofnięcia. Gawyn dokończył formę, kopniakiem podcinając nogi tamtego, a potem płynnie przeszedł w Skręcanie Wiatru, aby zablokować równoczesne uderzenia dwóch pozostałych halabardników.

Ostatecznie walka ułożyła się tak nieszczęśliwie, że musiał każdego z nich ciąć w udo. Wolałby uniknąć nawet najdrobniejszego rozlewu krwi, lecz walka – nawet z przeciwnikami takimi jak ci, czyli znacznie gorzej wyszkolonymi – ma to do siebie, że im dłużej trwa, tym bardziej nieprzewidywalny staje się jej rezultat. Musiał szybko i definitywnie przejąć kontrolę nad polem walki, co oznaczało konieczność położenia tych dwóch żołnierzy, którzy leżeli teraz na ziemi, ściskając krwawiące uda. Sierżant jeszcze nie doszedł do siebie po ciosie w skroń i tylko pierwszy halabardnik próbował stanąć na drżących nogach. Gawyn kopniakiem odbił drzewce jego broni, a potem kopnął w twarz, rozbijając nos i obalając na plecy.

Za jego plecami Pretendent rżał, parskał i tłukł kopytami w grunt. Rumak bojowy wyczuwał walkę, jednak był dostatecznie dobrze wyszkolony, żeby się do niej nie włączać. Gawyn tymczasem wytarł klingę o nogawkę spodni i wsunął z powrotem do pochwy. Podszedł do Pretendenta, poklepał go po pysku i wziął do ręki wodze. Ranni żołnierze jęczeli na ziemi, a tymczasem ciągnący za nim jeszcze przed chwilą dekownicy stracili rezon, odwrócili się i uciekli. Z bramy palisady wyszedł oddział żołnierzy z naciągniętymi łukami. Niedobrze. Gawyn odwrócił się w ich stronę, wyciągnął zza pasa nieobnażony miecz i rzucił im pod nogi.

– Jestem nieuzbrojony – ogłosił, przekrzykując jęki rannych. – A żaden z tej czwórki nie umrze dzisiaj. Idźcie i powiedzcie generałowi, że samotny mistrz miecza właśnie pokonał drużynę jego wartowników i zajęło mu to nie więcej jak dziesięć mgnień oka. Jestem jego uczniem. Zechce się ze mną zobaczyć.

Jeden z żołnierzy ostrożnie podszedł bliżej i podniósł z ziemi miecz Gawyna, podczas gdy inny gestem dał znak łącznikowi. Pozostali trwali z łukami wycelowanymi w Gawyna. Jeden z powalonych halabardników powoli pełzł w bok. Gawyn anglezował Pretendentem – pozycja dawała mu możliwość schowania się za jego bokiem, gdyby żołnierzom przyszło jednak do głowy zacząć strzelać. Oczywiście wolałby, żeby do tego nie doszło, niemniej z nich dwóch Pretendentowi z pewnością mniej zaszkodzi kilka drzewców wbitych w ciało.

Kilku żołnierzy zaryzykowało parę kroków naprzód, żeby zająć się powalonymi towarzyszami. Potężnie zbudowany sierżant poruszył się kilkukrotnie, wreszcie usiadł i zaklął pod nosem. Gawyn siedział w siodle nieruchomego jak głaz Pretendenta.

Prawdopodobnie walka z tymi ludźmi była błędem, z drugiej strony, dręczyło go poczucie, że zmarnował zbyt wiele czasu. Egwene mogła już nie żyć! W sytuacji takiej jak ta, kiedy jakiś sierżant upierał się, żeby pokazać, kto tu rządzi, nie było wielkiego wyboru. Pozostawała słowna droga przez mękę kolejnych poziomów wojskowej biurokracji, gdzie trzeba było każdego po kolei przekonywać, że naprawdę jest się kimś ważnym. Albo awantura. Ten drugi sposób był prostszy, poza tym w obozie z pewnością znajduje się dość Aes Sedai, żeby ranni zostali szybko Uzdrowieni.

W końcu we wrotach palisady ukazała się niewielka grupa oficerów. Mundury mieli odczyszczone, postawy groźne, oblicza zmęczone. Na czele szedł mężczyzna o kwadratowej twarzy i posiwiałych skroniach; od całej jego postaci biło wrażenie siły. Gawyn się uśmiechnął. Bryne we własnej osobie. Zagrywka się udała.

Kapitan Generał zmierzył Gawyna wzrokiem, a potem szybko, lecz dokładnie obejrzał powalonych żołnierzy. Na koniec pokręcił głową.

– Spokój – zwrócił się do swoich ludzi. – Sierżancie Cords.

Barczysty sierżant powstał.

– Słucham!

Bryne spojrzał znów na Gawyna.

– Następnym razem, kiedy jakiś człowiek pojawi się pod bramą, twierdząc, że jest szlachcicem i poprosi o spotkanie ze mną, poślijcie po oficera. Natychmiast. Nieważne, czy będzie miał skołtunioną brodę i śmierdział tanim piwskiem. Zrozumiano?

– Tak jest – powiedział sierżant, rumieniąc się. – Zrozumiano, panie generale.

– Odprowadźcie swoich ludzi do infirmerii, sierżancie – polecił Bryne, nie odrywając wzroku od Gawyna. – Ty chodź ze mną.

Gawyn zacisnął szczęki. Gareth Bryne nie zwracał się doń tak bezceremonialnie od czasu, jak zaczął się golić. Z drugiej strony, po tym, co zrobił, nie należało raczej oczekiwać ciepłego przyjęcia. Tuż za palisadą Gawyn zobaczył młodego chłopaka, który mógł być stajennym lub gońcem. Podał wodze Pretendenta młodzikowi o szeroko otwartych ze zdumienia oczach i nakazał zadbać o konia. Potem odebrał swój miecz z rąk jednego z żołnierzy i ruszył za Bryne’em.

– Gareth’cie – zaczął, dogoniwszy go – ja…

– Trzymaj język za zębami, młodzieńcze – przerwał mu Bryne, nawet się nie odwracając. – Jeszcze nie zdecydowałem, co z tobą zrobię.

Gawyn zamknął usta. To było już coś zupełnie niesłychanego! Przecież wciąż był bratem prawowitej Dziedziczki Tronu Andoru, a kiedy Elayne wstąpi na tron, on będzie Pierwszym Księciem Miecza! Bryne powinien go traktować z należytym szacunkiem.

Z drugiej strony, Bryne potrafił być uparty jak dzika świnia. Gawyn postanowił więc, że lepiej będzie trzymać język za zębami. W ten sposób dotarli do wysokiego namiotu rozpiętego na wysokim centralnym maszcie, przed którym stało dwóch wartowników. Bryne pochylił się i zniknął w środku, Gawyn poszedł jego śladem. Wewnątrz było tak porządnie i czysto, że Gawyn nie potrafił ukryć zdziwienia. Biurko ze zwojami map i schludnie poukładanymi stosami dokumentów, pieczołowicie zwinięte sienniki w kącie, prześcieradła złożone w idealną kostkę. Najwyraźniej Bryne znalazł sobie jakąś sumienną sprzątaczkę.

Generał zaplótł dłonie za plecami. Kiedy się odwrócił, odbite od napierśnika światło błysnęło Gawynowi w oczy.

– Dobrze. Wytłumacz mi, co tutaj robisz.

Gawyn się wyprostował.

– Generale – zaczął – nie rozumiem, skąd ten ton. Minęły już czasy, gdy byłem twoim uczniem.

– Wiem – krótko stwierdził Bryne. – Chłopak, którego wyszkoliłem, nigdy by się nie uciekł do takiej dziecinady, żeby zwrócić moją uwagę.

– Sierżant zachowywał się wrogo, a ja nie miałem cierpliwości, żeby udawać głupca. Ten sposób wydał mi się najprostszy.

– Najprostszy na co? – zapytał Bryne. – Żeby mnie rozzłościć?

– Posłuchaj – bronił się Gawyn. – Być może postąpiłem zbyt pochopnie, ale nie mam czasu do stracenia. Musisz mnie wysłuchać.

– A jeśli nie zechcę? – zapytał Bryne. – Jeśli zamiast tego każę cię wypędzić z obozu i potraktuję jak zepsute książątko, które ma zbyt wiele pychy i zbyt mało rozumu?

Gawyn zmarszczył brwi.

– Uważaj, Gareth’cie. Dużo się nauczyłem od czasu naszego ostatniego spotkania. Może się okazać, że twój miecz nie będzie w stanie sprostać memu tak łatwo, jak to ongiś bywało.

– W to nie wątpię – zgodził się Bryne. – Światłości, chłopcze! Zawsze miałeś do tego talent. Lecz przecież nie wyobrażasz sobie chyba, że tylko dlatego, iż bardziej wprawnie posługujesz się mieczem, twoje słowa mają większą wagę? Mam cię wysłuchać, ponieważ w przeciwnym razie mnie zabijesz? Obawiam się, że moje nauki poszły w las.

Bryne postarzał się od czasu, gdy Gawyn widział go po raz ostatni. Ale wiek nie przygiął go do ziemi – ciężar przeżytych lat wygodnie spoczywał na jego ramionach. Trochę więcej śladów bieli na skroniach, kilka dodatkowych zmarszczek wokół oczu, lecz ciało wciąż było szczupłe i silne, co odejmowało mu kilka lat. Kiedy spoglądało się na Garetha Bryne’a, nie widziało się człowieka, który najlepsze lata miałby już za sobą.

Gawyn nie odrywał spojrzenia od oczu generała, cały czas zmagając się z kipiącym w nim gniewem. Bryne spokojnie odpowiadał spojrzeniem na spojrzenie. Niewzruszony. Taki, jaki powinien być generał. Jaki powinien być Gawyn.

W końcu spuścił wzrok, czując się zawstydzony.

– Światłości – wyszeptał, zdejmując dłoń z rękojeści miecza i podnosząc do oczu. Znienacka opadło go straszne zmęczenie. – Przepraszam, Gareth’cie. Masz rację. Zachowałem się głupio.

– Miło to słyszeć – mruknął Bryne. – Zaczynałem się już zastanawiać, co się z tobą stało.

Gawyn westchnął i otarł pot z czoła, w jednej chwili okropnie zachciało mu się pić. Gniew rozwiał się, zostawiając po sobie tylko skrajne wyczerpanie.

– To był trudny rok – wyjaśnił – a jadąc tutaj, nadwerężyłem swoje siły. Prawie nie panuję nad sobą.

– Nie ty jeden, chłopcze – pocieszył go Bryne. Westchnął, podszedł do niewielkiego stolika i nalał czegoś w pucharek, który podał następnie Gawynowi. Była to tylko letnia herbata, ale chłopak przyjął ją z wdzięcznością i chciwie wypił.

– Takie czasy, że ludzka wytrzymałość wystawiana jest na ciężką próbę – kontynuował Bryne, nalewając i sobie herbaty. Upił łyk, skrzywił się.

– O co chodzi? – zapytał Gawyn, zerkając na trzymane w dłoni naczynie.

– Nic. Po prostu nienawidzę herbaty.

– Wobec tego dlaczego ją pijesz? – dopytywał się Gawyn.

– Rzekomo ma mi dobrze robić na zdrowie – mruknął Bryne. Zanim Gawyn zdołał dowiedzieć się czegoś więcej, potężny generał zmienił temat. – Więc zmusisz mnie, żebym cię zakuł w dyby, czy raczej wyjaśnisz, dlaczego zdecydowałeś się przemocą przedrzeć przez posterunek moich wart?

Gawyn dał krok naprzód.

– Chodzi o Egwene. Mają ją.

– Aes Sedai z Białej Wieży?

Gawyn zapalczywie pokiwał głową.

– Wiem. – Bryne znów upił łyk herbaty i znowu się skrzywił.

– Musimy ją ratować! – prawie krzyknął Gawyn. – Przybyłem tu, żeby prosić cię o pomoc. Chcę zorganizować ekspedycję ratunkową.

Bryne parsknął cicho.

– Ekspedycję ratunkową? A jak zamierzasz się dostać do Białej Wieży? Nawet Aielowie nie potrafili zdobyć miasta.

– Bo nie chcieli – upierał się Gawyn. – Poza tym ja wcale nie chcę zdobywać miasta. Chcę tylko przeniknąć doń z małym oddziałem i wydostać jedną osobę. W każdej skale są jakieś szczeliny. Znajdę drogę.

Bryne odstawił pucharek. Spojrzał na Gawyna, jego pomarszczona twarz zdała się tamtemu symbolem nieugiętej szlachetności.

– Ale powiedz mi jedno, chłopcze. Jak chcesz ją namówić, żeby dała się uwolnić?

Gawyn drgnął.

– Na pewno będzie szczęśliwa, że ktoś po nią przyszedł. Dlaczego miałoby być inaczej?

– Ponieważ zakazała nam podejmować jakiekolwiek próby ratowania jej – wyjaśnił Bryne, na powrót splatając dłonie za plecami. – A przynajmniej tyle udało mi się dowiedzieć. Aes Sedai niewiele mi mówią. Można by pomyśleć, że obdarzą większym zaufaniem człowieka, który dowodzi ich oblężeniem. Tak czy siak, Amyrlin jakimś sposobem kontaktuje się z nimi i tą drogą wydała im polecenie, aby wszystko pozostało, jak jest.

Co takiego? Przecież to bez sensu! Ktoś tu komuś robi wodę z mózgu.

– Bryne, ona jest w niewoli! Podsłuchałem rozmowę Aes Sedai i dowiedziałem się, że codziennie jest bita. W końcu ją stracą!

– No, nie wiem – sprzeciwił się Bryne. – Trzymają ją w Wieży już od kilku tygodni i jak dotąd nie zabiły.

– Ale zabiją – upierał się Gawyn. – Wiesz dobrze, że nie może być inaczej. Bywa, że urządzasz paradę pokonanego wroga przed szeregiem swoich żołnierzy, ale w końcu i tak musisz zatknąć jego głowę na pice, by zrozumieli, że nie żyje. Wiesz, że mam rację.

Bryne przyglądał mu się przez chwilę, po czym pokiwał głową.

– Może i wiem. Mimo to nic nie mogę zrobić. Wiążą mnie złożone przysięgi, Gawynie. Bez wyraźnych rozkazów dziewczyny jestem bezsilny.

– Pozwolisz jej umrzeć?

– Jeżeli tego będzie wymagała moja przysięga, to tak.

Skoro Bryne’a wiązały słowa przysięgi… Prędzej można usłyszeć jawne kłamstwo z ust Aes Sedai, niż spodziewać się, że Bryne złamie raz dane słowo. Ale Egwene! Przecież na pewno da się coś wymyślić!

– Mogę spróbować załatwić ci audiencję u Aes Sedai, którym służę – powiedział Bryne. – Może one będą w stanie coś zrobić. Jeżeli uda ci się je przekonać, że potrzebna jest ekspedycja ratunkowa i że Amyrlin tego by właśnie chciała, wówczas zobaczymy…

Gawyn skłonił głowę. Dobre i to.

– Dziękuję.

Bryne odpowiedział mu gestem bagatelizującym całą sprawę.

– Choć wciąż myślę sobie, że jednak powinienem zakuć cię w dyby. Choćby tylko za to, że pociąłeś moich żołnierzy.

– Każ którejś Aes Sedai ich Uzdrowić – poradził Gawyn. – Z twoich słów wnoszę, że dość ich siedzi ci na karku.

– Ba – prychnął Bryne. – Rzadko kiedy zgadzają się Uzdrawiać, chyba że życie któregoś z żołnierzy jest w niebezpieczeństwie. Wczoraj jeden z nich spadł z konia i bardzo się potłukł, a one mi powiedziały, że skutkiem Uzdrowienia tylko stanie się nieostrożny. „Ból sam w sobie jest lekcją”, powiedziała ta przeklęta kobieta. „Może następnym razem nie będzie się wygłupiał przed kolegami”.

Gawyn się skrzywił.

– Z pewnością dla tych żołnierzy uczynią wyjątek. W końcu rany zadał im wróg.

– Zobaczymy – skwitował Bryne. – Siostry rzadko wizytują żołnierzy. Mają swoje własne sprawy na głowie.

– Jedną niedawno widziałem w zewnętrznym obozie – mimochodem zauważył Gawyn, oglądając się równocześnie przez ramię.

– Młoda? Ciemne włosy, z twarzą pozbawioną oznak typowych dla Aes Sedai?

– Nie, to była Aes Sedai w pełnej krasie. Rozpoznałem ją właśnie dzięki twarzy. Była nieco pulchna, miała jasne włosy.

– Zapewne szukała materiału na Strażnika – westchnął Bryne. – Niektóre tak robią.

– Nie wydaje mi się – sprzeciwił się Gawyn, znów zerkając przez ramię. – Kryła się wśród praczek. -Kiedy teraz się nad tym zastanowił, przyszło mu do głowy, że mogła być szpiegiem wysłanym przez lojalistki z Białej Wieży.

Mars na czole Bryne’a się pogłębił. Być może zaświtała mu ta sama myśl.

– Zaprowadź mnie – powiedział, kierując się w kierunku wyjścia z namiotu. Odrzucił klapę na bok i wyszedł na światło poranka. Gawyn podążył za nim. Gdy mijali salutujących żołnierzy, Bryne rzucił:

– Właściwie nie wyjaśniłeś mi, co tu robisz.

– Mówiłem ci – odparł Gawyn, opierając wygodnie dłoń na rękojeści miecza. – Szukam sposobu, żeby uwolnić Egwene z tej śmiertelnej pułapki.

– Nie pytałem o to, co robisz w moim obozie. Chciałbym się dowiedzieć, co robisz w tych stronach. Dlaczego nie jesteś w Caemlyn i nie wspierasz swojej siostry?

– Masz wieści o Elayne… – szepnął Gawyn, przystając. Światłości! Powinien od razu zapytać. Naprawdę musiał być zmęczony. – Słyszałem, że była w twoim obozie. A więc wróciła do Caemlyn? Jest bezpieczna?

– Dawno już nas opuściła – wyjaśnił Bryne. – Ale najwyraźniej powodzi jej się nieźle. – Zatrzymał się, spojrzał na Gawyna. – Chcesz powiedzieć, że nic nie wiesz?

– O czym mówisz?

– Cóż, plotkom nie można ufać bez zastrzeżeń – wyjaśnił Bryne. – Lecz wiele z nich udało mi się potwierdzić u Aes Sedai, które Podróżowały do Caemlyn celem zdobycia informacji. Twoja siostra zasiada na Tronie Lwa. Wygląda też na to, że w znacznej mierze udało jej się posprzątać bałagan zostawiony jej w spadku przez matkę.

Gawyn wziął głęboki oddech.

„Światłości dzięki” – pomyślał, przymykając oczy. Elayne żyła. Elayne utrzymała tron. Otworzył oczy, spojrzał w górę i na moment zaciągnięte chmurami niebo wydało mu się nieco jaśniejsze. Ruszył biegiem, by dogonić Bryne’a.

– Naprawdę nic nie wiesz – rzekł generał. – Gdzie ty się podziewałeś, chłopcze? Jesteś teraz Pierwszym Księciem Miecza, a przynajmniej będziesz, kiedy tylko wrócisz do Caemlyn! Twoje miejsce jest przy boku siostry.

– Najpierw Egwene.

– Złożyłeś przysięgę – surowo upomniał go Bryne. – W mojej obecności. Zapomniałeś?

– Nie – odparł Gawyn. – Skoro jednak Elayne zasiada na tronie, to znaczy, że jest już bezpieczna. Odbiję Egwene i zabiorę ze sobą do Caemlyn, gdzie będę miał ją na oku. Gdzie będę mógł mieć oko na obie.

Bryne prychnął.

– Chętnie bym popatrzył, jak sobie radzisz z tą pierwszą sprawą – zauważył. – Mniejsza o to, ja wciąż chciałbym usłyszeć odpowiedź na pytanie, czym się zajmowałeś, kiedy Elayne toczyła walkę o tron? Cóż mogło być ważniejszego niż poparcie siostry w batalii jej życia?

– Ja… uwikłałem się w coś – powiedział Gawyn, nie patrząc na swego dawnego mistrza.

– Uwikłałeś się? – zapytał Bryne. – Przecież byłeś w Białej Wieży, gdy to wszystko… – Urwał, zamilkł na dłuższą chwilę. Szli obok siebie w milczeniu.

– Gdzie podsłuchałeś te siostry, które mówiły o Egwene? – podjął wreszcie. – Skąd mogłeś wiedzieć, że ją biją?

Gawyn nie odpowiedział.

– Krew i krwawe popioły! – zaklął Bryne. Generał znany był z tego, że rzadko przeklinał. – Wiedziałem przecież, że człowiek dowodzący operacjami przeciwko mnie jest zbyt dobrze zorientowany. Ale nie przyszło mi do głowy nic innego, jak szukać przecieków we własnym sztabie!

– To już nieważne.

– O tym sam zdecyduję – stwierdził Bryne. – Zabijałeś moich żołnierzy. Dowodziłeś rajdami przeciwko mnie!

– Dowodziłem rajdami przeciwko buntowniczkom – sprostował Gawyn, patrząc na Bryne’a twardym wzrokiem. – Możesz mnie oskarżać o to, że przemocą wdarłem się do twojego obozu, ale czy naprawdę oczekujesz ode mnie poczucia winy za to, że wsparłem Białą Wieżę przeciwko siłom, które ją oblegały?

Bryne umilkł. Potem krótko skinął głową.

– Dobrze. Niemniej czyni cię to dowódcą wroga.

– Już nie, mówiłem – zapewnił go Gawyn. – Porzuciłem swój posterunek.

– Ale…

– Wspierałem Wieżę – powiedział Gawyn. – Skończyłem z tym. Nic z tego, co tu widziałem, nie dotrze do twoich wrogów. Przysięgam na Światłość.

Bryne czas jakiś zastanawiał się nad odpowiedzią. Tymczasem minęli okazałe namioty – zapewne siedziby oficerów wyższych rangą – i doszli do palisady.

– Dobrze – rzekł w końcu generał. – Ufam, że nie złamiesz danego słowa.

– Nigdy nie zlekceważyłbym takiej przysięgi – rzekł ochrypłym głosem Gawyn. – Jak mogłeś w ogóle pomyśleć inaczej?

– Ostatnimi czasy zdarzało mi się być świadkiem zupełnie niezrozumiałego łamania przysiąg – wyjaśnił cierpkim tonem Bryne. – Powiedziałem, że ci wierzę, chłopcze. I wierzę. Wciąż mi jednak nie wytłumaczyłeś, co cię trzymało z dala od Caemlyn.

– Egwene pozostawała w pieczy Aes Sedai – powiedział Gawyn. – Wedle wszelkiej mojej wiedzy, to samo dotyczyło Elayne. Byłem przekonany, że są u nich bezpieczne, choć już wtedy władza Elaidy budziła moje wątpliwości.

– A kim jest dla ciebie Egwene? – cicho zapytał Bryne.

Gawyn spojrzał mu prosto w oczy.

– Nie wiem – wyznał. – A bardzo chciałbym to wiedzieć.

Ku jego zdziwieniu Bryne zachichotał.

– Rozumiem. I szanuję twoje uczucia. Chodź, poszukajmy tej Aes Sedai.

– Naprawdę ją widziałem, Gareth’cie – oznajmił Gawyn, kiwając głową wartownikom stojącym przy bramie. Tamci zasalutowali Bryne’owi, lecz na Gawyna popatrzyli jak na czarnego żmijkąsacza. I trudno było im się dziwić.

– Zobaczymy, co uda nam się znaleźć – skwitował Bryne. – Jeżeli jednak mam ci załatwić audiencję u Aes Sedai, musisz mi najpierw obiecać, że niezależnie od jej wyniku wrócisz do Caemlyn. Zostaw Egwene nam. Twoje miejsce jest w Andorze.

– To samo można powiedzieć o tobie. – Gawyn objął wzrokiem rojne tabory. Gdzie się podziała ta kobieta?

– Można – ponuro zgodził się Bryne. – Lecz nie byłaby to prawda. Twoja matka już o to zadbała.

Gawyn zerknął na niego.

– Wysłała mnie na zieloną trawkę, Gawyn. Skazała na banicję pod groźbą utraty głowy.

– Niemożliwe!

Bryne spojrzał na niego ponuro.

– Początkowo zareagowałem identycznie. Ale tak właśnie się stało. Słowa, które wówczas od niej usłyszałem… zabolały mnie, Gawynie. Zabolały bardzo.

Bryne nie powiedział już nic więcej, lecz jak na niego, to i tak była prawdziwa przemowa. Gawyn nigdy dotąd nie słyszał, aby generał uskarżał się na swoje miejsce w hierarchii władzy. Zawsze był lojalny wobec Morgase – lojalny w sposób tak niezachwiany, o jakim władcy mogli tylko marzyć. Gawyn nigdy w życiu nie spotkał człowieka bardziej rzetelnego i mniej skłonnego do narzekania.

– Zapewne ktoś wplątał cię w sieć jakichś intryg – próbował wyjaśniać Gawyn. – Znałeś moją matkę. Nie skrzywdziłaby cię bez powodu.

Bryne pokręcił głową.

– Nie było innych powodów niż miłość do tego mydłka Gaebrila. Skutkiem jej zauroczenia była niemal ruina Andoru.

– Nigdy by nie dopuściła do czegoś takiego! – warknął Gawyn. – I to ty, Gareth’cie, powinieneś o tym wiedzieć najlepiej.

– Powinienem – powiedział Bryne, zniżając głos. – I co z tego?

– Musiały kierować nią jeszcze jakieś inne racje – upierał się Gawyn. Czuł, jak znów wzbiera w nim płomień gniewu. Kręcący się wokół nich handlarze popatrywali ostrożnie, ale żaden nie odezwał się słowem. Prawdopodobnie wiedzieli, że lepiej nie zaczepiać Bryne’a. – Choć już nigdy ich nie poznamy. Ponieważ ona nie żyje. Przeklęty al’Thor! Nie mogę się doczekać dnia, kiedy zmuszę go, aby odpowiedział za swoje zbrodnie.

Bryne spojrzał nań ostro.

– AI’Thor uratował Andor, synu. A przynajmniej zrobił dla nas, co mógł.

– Co ty opowiadasz? – zdumiał się Gawyn, rozkładając ręce. – Jak możesz w ten sposób mówić o tym potworze? On zabił moją matkę!

– Sam nie wiem, wierzyć tym plotkom czy nie wierzyć – wyznał Bryne, drapiąc się po podbródku. -Ale nawet gdyby okazały się prawdziwe, to może lepiej się stało. Dla Andoru. Nie masz pojęcia, jak źle to wszystko pod koniec wyglądało.

– Nie wierzę własnym uszom – rzekł Gawyn, kierując dłoń ku rękojeści miecza. – Nie pozwolę, aby w ten sposób plugawiono imię mojej matki, Bryne. Nie żartuję.

Bryne spojrzał mu prosto w oczy. W jego spojrzeniu było niewzruszone przekonanie. Jakby się zaglądało w samo serce granitowej skały.

– Ja nigdy nie kłamię, Gawynie. Niezależnie od tego, jakie mogłyby być konsekwencje i komu muszę powiedzieć prawdę prosto w oczy. Nie w smak ci te słowa? Cóż, nie było cię tam, nie musiałeś zmagać się z sytuacją. Z narzekania nic dobrego nie wynika. Ale jej syn powinien wiedzieć. Pod sam koniec, Gawynie, twoja matka wystąpiła przeciwko Andorowi i oddała wszystko Gaebrilowi. Nie było innego wyjścia: trzeba ją było zdetronizować. A skoro zrobił to za nas al’Thor, powinniśmy mu podziękować.

Gawyn kręcił głową, gniew i wstrząs walczyły w jego wnętrzu. Nie potrafił uwierzyć, że słyszy te słowa od Garetha Bryne’a.

– To nie są słowa odtrąconego kochanka – ciągnął dalej Bryne z twarzą zastygłą w nieruchomym grymasie, jakby ze wszystkich sił starał się odepchnąć od siebie targające nim uczucia. Mówił cicho do idącego obok Gawyna, a dekownicy z taborów omijali ich szerokim łukiem. – Potrafię zrozumieć, kiedy kobieta traci zainteresowanie dla dotychczasowego kochanka i przelewa swe uczucia na innego. Tak, mogę wybaczyć Morgase jako kobiecie. Ale Morgase królowej? Oddała królestwo we władanie temu wężowi. Swych zwolenników zamykała w ciemnicy i skazywała na chłostę. Pomieszało jej się w głowie. Czasami, kiedy ręka rannego żołnierza ulega zakażeniu, trzeba ją odciąć, żeby uratować jego życie. Cieszy mnie triumf Elayne i niełatwo mi przychodzą te słowa. Lecz powtarzam ci: porzuć tę nienawiść do al’Thora. To nie on był nieszczęściem dla królestwa. Była nim twoja matka.

Gawyn z całej siły zaciskał szczęki.

„Nigdy” – myślał. „Nigdy nie wybaczę al’Thorowi tego, co zrobił”.

– Twoje myśli odbijają się w twoich oczach – zauważył Bryne. – Lecz to tylko dodatkowy powód, abyś jak najszybciej wrócił do Andoru. Tam zrozumiesz. Jeżeli mi nie wierzysz, zapytaj siostrę. Posłuchaj, co ona ma do powiedzenia.

Gawyn niechętnie skinął głową. Dość już tego. Powoli zbliżali się do miejsca, gdzie widział tamtą kobietę. Z daleka objął wzrokiem rząd praczek i ruszył ku nim, przeciskając się między dwoma handlarzami, którzy sprzedawali jajka tuż przy śmierdzących klatkach pełnych kur.

– Tędy – rzekł, być może nieco zbyt ostrym tonem.

Nawet się nie obejrzał, żeby sprawdzić, czy Bryne idzie za nim.

Wkrótce jednak generał dogonił go i choć na jego twarzy próżno było szukać wyrazu szczególnego zadowolenia, to posłusznie maszerował, dotrzymując kroku. Lawirując w gęstym tłumie ludzi odzianych w brązy i brudne szarości, szybko dotarli do rzędu kobiet klęczących przed dwoma długimi drewnianymi korytami, przez które powoli płynęła woda. Przy odległym końcu instalacji stali mężczyźni nalewający wodę do koryt, kobiety prały w zbiorniku z mydlinami, a potem płukały rzeczy w czystej wodzie. Nic dziwnego, że ziemia wokół była taka mokra! No i przynajmniej gdzieś w końcu pachniało czystością.

Kobiety miały zakasane rękawy, a monotonne pranie na drewnianych tarkach przymocowanych do koryta umilały sobie niefrasobliwymi rozmowami. Wszystkie były ubrane w brązowe spódnice, identyczne jak ta, którą miała na sobie widziana wcześniej Aes Sedai. Gawyn machinalnie wsparł dłoń na rękojeści miecza, przyglądając się im od tyłu.

– Która to? – zapytał Bryne.

– Chwileczkę – odrzekł Gawyn.

Kobiet były dziesiątki. Zresztą on sam też zaczynał mieć wątpliwości: czy naprawdę widział to, co, jak mu się zdawało, widział? Co Aes Sedai robiłaby w takim miejscu, jakby już nie miała gdzie pójść? Z pewnością Elaida nie wysłałaby żadnej Aes Sedai na zwyczajne przeszpiegi; ich twarze zbytnio rzucały się w oczy.

Z drugiej strony, skoro tak łatwo było je rozpoznać, dlaczego teraz miał z tym taki kłopot?

I wtedy ją zobaczył. Jako jedna z niewielu nie plotkowała z sąsiadkami. Klęczała ze schyloną głową, jej twarz skrywała żółta chusta zawiązana na głowie, spod materiału zwisało kilka kosmyków jasnych włosów. Stanowiła obraz takiej pokory i uległości, że o mało jej nie przeoczył – zdradziła ją figura. Była dość pulchna jak na panujące tu warunki, a poza tym żadna inna nie miała na głowie żółtej chustki.

Gawyn ruszył wzdłuż rządku praczek. Kilka z nich się podniosło, wspierając ręce na biodrach i ostro wyjaśniając, że „rozpychający się łokciami żołnierze w wielkich buciorach” powinni się trzymać z dala od kobiet przy pracy. Nie zwracając uwagi na protesty, parł przed siebie, póki nie stanął obok kobiety w żółtej chustce.

„To jakieś szaleństwo” – myślał. „W całej historii Białej Wieży z pewnością nigdy nie było Aes Sedai, która potrafiłaby przyjąć tak pokorną postawę”.

Bryne stanął obok. Gawyn pochylił się, próbując przyjrzeć twarzy kobiety. Tamta pochyliła się jeszcze bardziej, z pozoru całkowicie pochłonięta wściekłym praniem koszuli na tarce koryta.

– Kobieto – zapytał Gawyn. – Mogę zobaczyć twoją twarz?

Nie odpowiedziała.

Gawyn zerknął na Bryne’a. Generał z wahaniem sięgnął w dół i odsunął chustkę z twarzy pulchnej kobiety. Oblicze, które zobaczyli, bez żadnych wątpliwości należało do Aes Sedai, wyraźnie widać na nim było ten brak śladu przeżytych lat. Nie podniosła wzroku. Dalej prała.

– Mówiłam, że się nie uda – zauważyła klęcząca niedaleko mocno zbudowana kobieta w przepastnej zielono-brązowej sukni. Powiedziawszy to, podniosła się i kołyszącym się krokiem ruszyła wzdłuż rzędu praczek w ich stronę. – Mówiłam jej: „moja pani, zrobisz, co zechcesz, przecież nie mogę odmówić komuś takiemu, jak ty, ale na pewno ktoś cię zobaczy”.

– Ty tu kierujesz praczkami… – zapytał, a właściwie stwierdził Bryne.

Wielka kobieta zdecydowanie pokiwała głową, aż zatańczyły okalające twarz rude loki.

– Zaiste, kieruję, panie generale. – Odwróciła się ku Aes Sedai i ukłoniła. – Ostrzegałam cię, lady Tagren. Niech mnie Światłość spali, jeśli nie ostrzegałam. I teraz będę miała za swoje.

Kobieta, do której tamta zwróciła się imieniem Tagren, skłoniła głowę jeszcze niżej. Czy to łzy lśniły na jej policzkach? Czy to w ogóle możliwe? Co tu się działo?

– Moja pani – zaczął Bryne, kucając obok niej. – Czy jesteś Aes Sedai? Jeżeli tak, możesz mi wydać rozkaz, abym stąd natychmiast odszedł, co uczynię bez chwili wahania.

Niezły sposób podejścia do tej dziwnej sytuacji. Gdyby naprawdę była Aes Sedai, nie mogłaby skłamać.

– Nie jestem Aes Sedai – wyszeptała tamta.

Bryne uniósł wzrok, spojrzał na Gawyna, zmarszczył brwi. Jak należało rozumieć jej słowa? Aes Sedai nie mogły kłamać. Więc…

Kobieta powiedziała cicho:

– Mam na imię Shemerin. Byłam Aes Sedai, jeszcze niedawno. Lecz już nią nie jestem. Od kiedy… – Znowu spuściła wzrok. – Proszę. Zostawcie mnie w spokoju, abym pracowała w swej hańbie.

– Oczywiście – zgodził się Bryne. Po chwili jednak się zawahał. – Ale najpierw muszę cię zaprowadzić do sióstr w obozie. Obetną mi uszy, jeśli tego nie zrobię.

Kobieta – Shemerin – westchnęła, lecz posłusznie wstała.

– Chodźmy – zwrócił się Bryne do Gawyna. – Nie mam najmniejszych wątpliwości, że z tobą też zechcą się rozmówić. Najlepiej mieć to od razu za sobą.

Загрузка...