Rozdział X

Ostatnią naradę przed akcją Generał wyznaczył w zamku Dwugłowego Konia. Były to porośnięte bluszczem i trawą ruiny podmiejskiego muzeum, zniszczonego w czasie wojny. Okolica była odludna i dzika, mieszkańcy miasta nie pojawiali się tam ze względu na sąsiedztwo malarycznych mokradeł, a wśród miejscowej ludności cieszyła się złą sławą jako kryjówka złodziei i bandytów. Maksym przyszedł na miejsce zbiórki razem z Ordią. Zielony przyjechał na motocyklu i przywiózł Leśnika. Generał i Memo-Kopyto czekali na nich w starej rurze kanalizacyjnej wychodzącej prosto na bagna. Generał palił, a ponury Memo wściekle oganiał się przed komarami kadzidlaną pałeczką.

— Przywiozłeś? — zapytał Leśnika.

— Naturalnie — odrzekł Leśnik i wyjął z kieszeni tubkę środka odstraszającego komary. Wszyscy się natarli i Generał rozpoczął zebranie.

Memo rozwinął szkic i jeszcze raz przypomniał plan akcji. Wszyscy znali go już na pamięć. Przed pierwszą w nocy grupa podczołguje się z czterech stron do drucianego ogrodzenia i zakłada ładunki wybuchowe. Leśnik i Memo działają w pojedynkę z północy i z zachodu. Generał razem z Ordią od wschodu. Maksym i Zielony od południa. Ładunki detonują równocześnie, dokładnie o pierwszej w nocy, i natychmiast Generał, Memo, Leśnik i Zielony rzucają się w wyrwy, starając się dobiec do bunkra i obrzucić go granatami. Kiedy tylko ogień z bunkra ustanie lub osłabnie, Maksym i Ordia z minami magnetycznymi przedzierają się do wieży i przygotowują wybuch, rzuciwszy przedtem dla pewności do bunkra po dwa granaty… Następnie uruchamiają zapalniki, zabierają rannych — tylko rannych! — i uchodzą lasem na wschód, do osiedla, gdzie przy kamieniu granicznym będzie czekał Malec z motocyklem. Ciężko ranni jadą dalej motocyklem, zdrowi i lekko ranni uciekają pieszo. Zbiórka w domku Leśnika. Na miejscu zbiórki czekać najwyżej dwie godziny, później wycofywać się w zwykły sposób. Są pytania? Nie? To wszystko.

Generał wyrzucił niedopałek, sięgnął w zanadrze i wyciągnął buteleczkę z żółtymi tabletkami.

— Uwaga — powiedział. — Zgodnie z decyzją sztabu schemat akcji ulega pewnej zmianie. Początek akcji zostanie przeniesiony na godzinę dwudziestą drugą zero, zero…

Massaraksz! — powiedział Memo. — Co to znów za niespodzianki!

— Proszę nie przerywać! — uciął Generał. — Dokładnie o dziesiątej zero, zero rozpoczyna się wieczorny seans. Kilka sekund wcześniej każdy z nas zażyje po dwie tabletki. Dalej wszystko zgodnie ze starym planem, z jednym tylko wyjątkiem: Kotka atakuje razem ze mną. Wszystkie miny będzie miał Mak, który sam jeden spróbuje wysadzić wieżę.

— Jak to tak? — powiedział w zadumie Leśnik przyglądając się szkicowi. — Nijak nie mogę pojąć. Dwudziesta druga to przecież wieczorny seans… Ja, za przeproszeniem, jak legnę, to się nie podniosę, będę leżał jak długi. Mnie, za przeproszeniem, wołami nikt nie ruszy…

— Chwileczkę — powiedział Generał. — Jeszcze raz powtarzam: dziesięć sekund przed dziesiątą wszyscy zażywają proszek od bólu głowy. Rozumiesz, Leśniku? Zażyjesz proszek. W ten sposób o dziesiątej…

— Ja te pigułki znam — powiedział Leśnik. — Na dwie minuty ulży, a potem zupełnie człowieka skręci… Znam, próbowałem.

— To nowe pigułki — tłumaczył cierpliwie Generał. — One działają do pięciu minut. Dobiec do bunkra i rzucić granaty zdążymy, a resztę zrobi Mak.

Nastąpiła cisza. Ludzie myśleli. Tępawy Leśnik hałaśliwie drapał się w czuprynę. Dolna warga mu opadła. Widać było, jak cała rzecz powoli docierała do jego świadomości. Wreszcie gwałtownie zamrugał, zostawił włosy w spokoju, popatrzył na wszystkich rozjaśnionym wzrokiem i z ożywieniem klepnął się w kolano. Cudowne chłopisko, poczciwe z kościami. Życie potężnie go wygarbowało, ale niewiele nauczyło. Niczego nie potrzebował i niczego nie pragnął oprócz tego, żeby go pozostawiono w spokoju, pozwolono wrócić do rodziny i uprawiać buraki. Przed wojną dorobił się na burakach, był zasobnym gospodarzem, chociaż jeszcze młodym. Całą wojnę spędził w okopach i bardziej od wszystkich atomowych pocisków bał się swojego kaprala, takiego samego chłopa jak on sam, tyle że sprytnego i podłego. Maksyma bardzo polubił, był mu bardzo wdzięczny za wyleczenie starej przetoki na łydce i od tej chwili uwierzył, że dopóki Maksym jest z nim, nic złego nie może się wydarzyć. Maksym przez cały ten miesiąc mieszkał u niego w piwnicy i za każdym razem, kiedy kładli się spać, Leśnik opowiadał Maksymowi bajkę, zawsze tę samą, ale z różnymi zakończeniami: „Mówią, że żyła na bagnie ropucha, taka straszna idiotka, że nikt nie chciał nawet wierzyć. Znarowiła się ta głupia…” Maksym w żaden sposób nie potrafił go sobie wyobrazić przy krwawej robocie, choć mówiono mu, że Leśnik jest b i e g ł y m i bezpardonowym żołnierzem.

— Nowy plan ma następujące zalety — mówił Generał. — Po pierwsze, o tej porze nie będą się nas spodziewać. Przewaga zaskoczenia. Po drugie, poprzedni plan był opracowany już dawno temu i istnieje poważne niebezpieczeństwo, że przeciwnik się o nim dowiedział. Teraz go ubiegniemy. Prawdopodobieństwo sukcesu wzrasta…

Zielony przez cały czas aprobująco kiwał głową. Jego drapieżna twarz błyszczała złośliwym zadowoleniem, a zręczne, długie palce zaciskały się i rozwierały. Ten wielki ryzykant lubił wszelkie niespodzianki. Przeszłość miał bardzo zaszarganą. Był złodziejem i zdaje się mordercą, produktem mętnych powojennych czasów. Sierota, złodziej przez złodziei wychowany, przez złodziei wykarmiony i przez złodziei katowany. Siedział w więzieniu, uciekł, bezczelnie i niespodziewanie, jak robił wszystko i próbował wrócić do swojego procederu. Ale czasy się zmieniły, koleżkowie nie ścierpieli wyrodka i chcieli go sypnąć, ale nie dał się przyłapać i znów zwiał. Ukrywał się po wsiach, póki nie znalazł go nieboszczyk Ketszef. Był mądralą i fantastą. Ziemię uważał za płaską, niebo za twarde i właśnie dzięki swej ignorancji podsycanej bujną wyobraźnią był jedynym człowiekiem na zaludnionej wyspie, który zdawał się podejrzewać prawdę. Nie uważał Maksyma za górala („Widziałem ja takich górali! Sam jestem góral!”) czy też za dziwaczny wybryk natury („Jesteśmy wszyscy od urodzenia tacy sami, czy to w więzieniu, czy to na wolności”), lecz ni mniej, ni więcej za przybysza z jakichś zakazanych okolic, powiedzmy zza niebiańskiej opoki. Nigdy o tym wprost Maksymowi nie mówił, ale robił aluzje i odnosił się do niego z wielkim szacunkiem. „Zrobimy cię szefem — mawiał — i dopiero wtedy rozkręcimy interes…” Nikt nie miał pojęcia, gdzie i jakie interesy zamierzał rozkręcać; jedno było jednak jasne: Zielony uwielbiał ryzykowne przedsięwzięcia i nie znosił żadnej pracy. W dodatku pełen był dzikiego, pierwotnego okrucieństwa. To była, w gruncie rzeczy, zwykła plamista małpa, tyle że oswojona i ułożona do polowania na pancerne wilki.

— Mnie się to nie podoba — powiedział Memo ponuro. — To czysty hazard. Bez przygotowania, bez sprawdzenia… Nie, to mi się nie podoba.

Nic mu się nigdy nie podobało. Nic nigdy nie podobało się Memo Gramenu zwanemu Kopytem Śmierci. Nic go nigdy nie zadowalało i zawsze czegoś się bał. Jego przeszłość była trzymana w tajemnicy, gdyż początkowo pełnił w podziemiu nader wysoką funkcję, a potem pewnego razu wpadł w łapy kontrwywiadu i uratował się tylko cudem. Nieprzytomnego Mema storturowanego na przesłuchaniu wyrwali z więzienia towarzysze z celi, którzy zorganizowali ucieczkę. Po tym wszystkim zgodnie z regułami konspiracji wycofano go ze sztabu, chociaż nie wzbudzał żadnych podejrzeń. Wyznaczono go na pomocnika Gela Ketszefa, dwukrotnie uczestniczył w napadach na wieże, własnoręcznie zniszczył kilka samochodów patrolowych, wyśledził i zastrzelił dowódcę jednej z brygad żandarmerii, był znany jako człowiek szalonej odwagi i świetny erkaemista. Zamierzano go już mianować dowódcą komórki w jakimś miasteczku na północnym zachodzie, ale wtedy grupa Gela Ketszefa wpadła. Kopyto nadal nie wzbudzał podejrzeń, został nawet szefem nowej grupy, ale on prawdopodobnie czuł na sobie krzywe spojrzenia, których nie było, ale które z powodzeniem mogły być: w podziemiu niezbyt lubiano ludzi, którzy mają za wiele szczęścia. Był mrukliwy i nieufny, doskonale znał zasady konspiracji i żądał bezwzględnego spełniania jej wymogów, nawet najdrobniejszych. Na tematy ogólne nigdy z nikim nie rozmawiał. Zajmował się wyłącznie sprawami organizacji i osiągnął to, że grupa miała wszystko co niezbędne: broń, żywność, pieniądze, rozbudowaną sieć mieszkań konspiracyjnych, a nawet motocykl. Maksyma nie lubił. Dawało się to łatwo wyczuć, chociaż Maksym nie wiedział dlaczego, a zapytać wprost nie chciał. Memo nie należał bowiem do ludzi, z którymi można szczerze porozmawiać. Może chodziło o to, że jedynie Maksym wyczuwał jego nieustanny strach, bo pozostałym nie mogło nawet przyjść do głowy, że ponury Kopyto Śmierci, rozmawiający jak równy z równym z dowolnym przedstawicielem sztabu, jeden z organizatorów podziemia, terrorysta do szpiku kości może się czegoś bać.

— Nie rozumiem pobudek sztabu — ciągnął Memo ze wstrętem smarując szyję nową porcją antykomarowej maści. — Znam ten plan od stu lat. Sto razy chciano go wypróbować i sto razy od niego odstępowano, bo to prawie gwarantowana zguba. Dopóki nie ma promieniowania, dopóty mamy jeszcze jakąś szansę ucieczki w wypadku niepowodzenia, możemy potem próbować w innym miejscu. Tu zaś wystarczy jedno potknięcie i wszyscy zginiemy.

— Niezupełnie masz rację — sprzeciwiła się Ordia. — Teraz mamy Maka. Jeżeli coś się nie uda, potrafi nas wyciągnąć i może nawet wysadzić wieże.

Ordia leniwie paliła patrząc przed siebie, na bagna. Ta szczupła, spokojna kobieta, która niczemu się nie dziwiła i na wszystko była gotowa, onieśmielała ludzi, gdyż widziała w nich jedynie mniej lub więcej sprawne narzędzia zniszczenia. Cała była jak na dłoni. Ani w jej przeszłości, ani w teraźniejszości czy przyszłości nie było ciemnych lub niejasnych punktów. Pochodziła z rodziny inteligenckiej, ojciec zginął na wojnie, matka do tej pory pracowała jako nauczycielka w Osiedlu Kaczki. Ordia też była nauczycielką, dopóki jej nie wygnano ze szkoły jako wyrodka. Ukrywała się, próbowała uciec do Chontii, spotkała na granicy Gela przemycającego broń i on zrobił z niej terrorystkę. Pracowała w podziemiu początkowo z pobudek czysto ideowych, walczyła o sprawiedliwy ustrój, w którym każdy będzie mógł myśleć i robić, co zechce i potrafi. Ale siedem lat temu kontrwywiad wyśledził ją i zabrał jako zakładnika jej dziecko, aby zmusić ją do stawienia się i wydania męża. Sztab nie pozwolił jej ujawnić się, bo zbyt wiele wiedziała. O dziecku nic więcej nie słyszała, uważała je za martwe, chociaż w głębi duszy w to nie wierzyła i już od siedmiu lat powodowała nią przede wszystkim nienawiść. Najpierw nienawiść, a dopiero potem znacznie już wyblakłe marzenia o sprawiedliwym ustroju. Utratę męża zniosła nad podziw spokojnie, chociaż bardzo go kochała. Widocznie już na długo przed aresztowaniem przywykła do myśli, że na tym świecie nie należy do niczego zbyt silnie się przywiązywać. Teraz była taka sama, jak Gel na rozprawie. Była żywym trupem, ale trupem bardzo niebezpiecznym.

— Mak jest nowicjuszem — powiedział mrocznie Memo. — Kto zaręczy, że nie straci głowy, kiedy zostanie sam. To głupio odrzucać stary, dobrze opracowany plan tylko dlatego, że mamy nowicjusza Maka. Powiedziałem już i jeszcze raz powtórzę, że to jest niepotrzebny hazard.

— Daj spokój, szefie — powiedział Zielony. — Taką już mamy robotę. Moim zdaniem czy to stary plan, czy nowy — nie ma żadnej różnicy, taki sam hazard. A jak może być inaczej. Bez ryzyka nie da rady, a z tymi pigułkami ryzyko jest mniejsze. Oni przecież tam pod wieżą zgłupieją, kiedy o dziesiątej na nich wskoczymy. Pewnie o tej porze chlają wódę i ryczą pieśni, a my na nich… A może nawet automaty będą mieli nie nabite i sami pokotem pijani na ziemi… Nie, mnie się to podoba. Prawdę mówię, Mak?

— Jak tak samo, też… — powiedział Leśnik. — Co ja myślę? Jeżeli taki plan nawet mnie dziwi, to legionistów musi. Prawdę mówi Zielony, że zgłupieją… A do tego pięć minutek mniej będziemy się męczyć, a potem, jak dobrze pójdzie, Mak wieżę wywróci i będzie zupełnie dobrze… Pomyślcie, jak będzie dobrze! — powiedział nagle, jakby olśniony nowym pomysłem. — Przecież nikt przedtem wież nie wysadzał, chwalili się tylko, a my wysadzimy… Zanim oni tę wieżę naprawią, ile to czasu przejdzie! Chociaż z miesiąc pożyjemy jak ludzie… Bez tych obrzydliwych bólów.

— Obawiam się, że mnie nie zrozumiałeś, Kopyto — powiedział Generał. — W planie nic się nie zmieniło, tyle tylko, że napadniemy nieoczekiwanie, wzmocnimy grupę szturmową i wycofamy się w nieco innej kolejności.

— Jeżeli boisz się, że Mak nie zdoła nas wszystkich wynieść — tym samym leniwym tonem powiedziała Ordia nadal patrząc na bagna — to nie zapominaj, że będzie musiał nieść jednego, a najwyżej dwóch. A to jest silny chłopak.

— Tak — odezwał się Generał spoglądając na nią. — To prawda…

Generał był zakochany w Ordii. Nikt oprócz Maksyma tego nie dostrzegał, ale Maksym wiedział, że jest to miłość stara, beznadziejna, zrodzona jeszcze za życia Gela, która teraz stała się jeszcze bardziej beznadziejna, jeżeli to w ogóle było możliwe. Generał nie był generałem. Przed wojną pracował jako robotnik na taśmie produkcyjnej, później trafił do szkoły podoficerskiej, walczył jako kapral, pod koniec wojny został rotmistrzem. Dobrze znał rotmistrza Czaczu, miał z nim na pieńku (były jakieś zamieszki w jakimś pułku zaraz po zakończeniu wojny) i od dawna bezskutecznie na niego polował. Był członkiem konspiracyjnego sztabu, ale często brał bezpośredni udział w akcjach jako dobry żołnierz i doświadczony dowódca. Robota w podziemiu mu się podobała, ale nie bardzo sobie wyobrażał, jak to będzie po zwycięstwie. Zresztą w zwycięstwo nie wierzył. Ten urodzony wojak łatwo przystosowywał się do każdych warunków i nigdy nie planował na dłużej niż na jakieś dziesięć, dwanaście dni naprzód. Nie miał własnych przekonań. Coś tam przejął od jednorękiego Dzika, coś od Ketszefa, coś tam usłyszał w sztabie, ale najważniejsze dla niego pozostawało nadal to, co wbito mu do głowy w szkole podoficerskiej. Gdy mu się zdarzało teoretyzować, wygłaszał dziwaczną mieszaninę poglądów: władzę bogaczy należy obalić (to pochodziło od Dzika, który widocznie był kimś w rodzaju socjalisty lub komunisty), na czele państwa postawić inżynierów i techników (Ketszef), miasta zrównać z ziemią i żyć w harmonii z naturą (jakiś sztabowy filozof-bukolista); wszystko to osiągnąć można jedynie wtedy, kiedy będzie się bezwzględnie słuchać dowódców i jak najmniej paplać na tematy oderwane. Maksym dwa razy pokłócił się z nim. Nie mógł zrozumieć, po co niszczyć wieże, tracić przy tym najlepszych towarzyszy, czas, pieniądze i broń, skoro za kilkanaście dni wieża zostanie odbudowana i wszystko zostanie po staremu z tą jedynie różnicą, że ludność okolicznych wsi przekona się na własne oczy, jakimi to podstępnymi diabłami są wyrodki. Generał nie potrafił przekonywająco wytłumaczyć Maksymowi, na czym polega sens działalności dywersyjnej. Albo coś ukrywał, albo sam nie wiedział, po co to jest właściwie potrzebne; w każdym razie zawsze powtarzał jedno i to samo: rozkazy nie podlegają dyskusji, każdy napad na wieżę jest ciosem zadanym wrogowi, nie wolno powstrzymywać ludzi od aktywnej działalności, bo inaczej nienawiść w nich wygaśnie i w ogóle nie będzie już po co żyć…

— Trzeba szukać ośrodka! — nalegał Maksym. — Trzeba uderzyć w ośrodek dyspozycyjny, wszystkimi siłami, jednocześnie! Co wy macie za głowy, że nie rozumiecie takich rzeczy!

— Sztab wie, co robi — odpowiedział z naciskiem Generał, wysuwając do przodu podbródek i podnosząc wysoko brwi. — Dyscyplina jest w naszej sytuacji rzeczą najważniejszą i skończ lepiej ze swoim góralskim sobiepaństwem, Mak. Na wszystko przyjdzie czas i jeżeli dożyjesz, będziesz miał swój ośrodek.

Zresztą odnosił się do Maksyma z szacunkiem i chętnie korzystał z jego pomocy, jeżeli udar promienisty zastawał go w piwnicy Leśnika.

— A ja mimo wszystko jestem przeciwny! — powiedział uparcie Memo. — Co będzie, jeżeli nas przyduszą ogniem? Jeżeli pięć minut nam nie wystarczy, a trzeba będzie sześciu? Szalony plan. Zawsze był szalony.

— Przedłużone ładunki zastosujemy po raz pierwszy — powiedział Generał, z trudem odrywając wzrok od Ordii. — Ale i przy starym sposobie forsowania drutów los operacji decydował się zwykle w ciągu trzech, czterech minut. Jeżeli ich zaskoczymy, pozostanie nam w zapasie jedna lub dwie minuty.

— Dwie minuty to dużo — powiedział Leśnik. — W dwie minuty ja ich sam wszystkich gołymi rękami wyduszę. Bylebym tylko doleciał.

— Dolecieć… Taak… — przeciągnął z jakimś złowieszczym rozmarzeniem Zielony. — Prawda, Mak?

— A ty nie chcesz powiedzieć, Mak? — zapytał Generał.

— Już mówiłem — powiedział Maksym. — Nowy plan jest lepszy od starego, ale i tak nic nie jest wart. Pozwólcie mi wszystko zrobić samemu. Zaryzykujcie.

— Nie mówmy o tym! — powiedział Generał rozdrażnionym tonem. — Z tym już skończyliśmy. Masz jakieś rzeczowe uwagi?

— Nie — odrzekł Maksym, który już pożałował, że znów powrócił do tej sprawy.

— Skąd się wzięły te tabletki? — spytał nagle Memo.

— To są stare tabletki — powiedział Generał. — Makowi udało się je trochę ulepszyć.

— Ach, Makowi… Więc to jego pomysł?

Kopyto powiedział to takim tonem, że wszyscy poczuli się niezręcznie. Jego słowa można było zrozumieć następująco: nowicjusz, w dodatku niezupełnie nasz, w dodatku przybysz z tamtej strony… Czy tu przypadkiem nie śmierdzi zasadzką, takie wypadki bywały…

— Nie! — powiedział ostro Generał. — To pomysł sztabu i zechciej się podporządkować, Kopyto.

— Podporządkowuję się — powiedział Memo wzruszając ramionami. — Jestem temu przeciwny, ale się podporządkowuję. Co mam niby zrobić?…

Maksym ze smutkiem popatrzył na nich. Siedzieli przed nim zupełnie różni ludzie, którym w zwykłych warunkach pewnie by nawet do głowy nie przyszło, że mogą się razem zebrać: były rolnik, były kryminalista, była nauczycielka. Mieli tylko jedną cechę wspólną: wszyscy byli uznani za wrogów społeczeństwa, z jakiegoś idiotycznego powodu byli znienawidzeni przez wszystkich i cały ogromny państwowy aparat przymusu był nastawiony na ich tropienie. To, co zamierzali zrobić, nie miało sensu. Za kilka godzin większość z nich nie będzie żyć, a na świecie nic przez to się nie zmieni. Również dla pozostałych przy życiu nic się nie zmieni. W najlepszym wypadku zyskają dziesięciodniowy urlop od piekielnych bólów, ale będą poranieni, wymęczeni ucieczką, zaszczuci psami; będą musieli ukrywać się w cuchnących norach, a potem wszystko zacznie się od początku. Działać razem z nimi było głupio, ale porzucenie ich byłoby podłością i trzeba było wybrać głupotę. A może w tym świecie w ogóle nie można inaczej i jeżeli chce się dokonać czegoś pożytecznego, należy najpierw robić rzeczy idiotyczne? Trzeba jedynie pamiętać, że głupota jest skutkiem bezsilności, bezsilność zaś wypływa z ciemnoty i nieznajomości prawidłowej drogi… Ale to przecież niemożliwe, żeby wśród tysięcy dróg nie było jednej prawidłowej! Jedną drogą już poszedłem — myślał Maksym — ale to była zła droga. Teraz muszę pójść, tą chociaż już teraz widzę, że również nie jest dobra. Może jeszcze nieraz przyjdzie mi chodzić błędnymi drogami i grzęznąć w ślepych zaułkach. Przed kim się zresztą usprawiedliwiam — pomyślał — i po co? Oni potrzebują pomocy, ja im tej pomocy mogę udzielić i to jest wszystko, co obecnie muszę wiedzieć…

— Teraz się rozejdziemy — powiedział Generał. — Kopyto idzie z Zielonym, Mak z Leśnikiem, ja z Kotką. Zbiórka o dziewiątej zero, zero przy kamieniu granicznym. Iść tylko lasem, bez drogi… Parom nie wolno się rozłączać, jeden odpowiada za drugiego. Idźcie. Pierwsi odchodzą Memo i Zielony. — Zebrał niedopałki na kawałek papieru, zawinął i wsunął do kieszeni.

Загрузка...