Rozdział XV

Gaj siedział przy koślawym topornym stole i czyścił automat. Minęła dziesiąta rano, świat był szary, bezbarwny, suchy i wyzuty z radości, martwy, mętny i chory. Nie chciało się myśleć, nie chciało się niczego widzieć i słyszeć — chciało się po prostu położyć głowę na blacie stołu, opuścić ręce i umrzeć. Po prostu umrzeć — i nic więcej.

Izdebka była malutka i miała jedno jedyne nie oszklone okienko, wychodzące na ogromny, pokryty gruzami i porośnięty szarorudymi krzakami pusty plac. Tapety na ścianie pokoiku wyblakły i pozwijały się w strąki — z gorąca albo ze starości — parkiet rozsechł się, a w jednym kącie był wypalony do podłoża. Po dawnych mieszkańcach nic w izdebce nie zostało poza dużą fotografią za rozbitym szkłem, na której, jeśli się jej uważnie przyjrzeć, można było rozróżnić jakiegoś starszego pana z idiotycznymi bokobrodami i w śmiesznym kapelusiku, przypominającym kształtem blaszany talerz.

Mdło się od tego wszystkiego robiło, człowiek miał ochotę zdechnąć albo zawyć jak bezdomny pies, ale Maksym rozkazał: „Czyść!” „Za każdym razem — rozkazał Maksym, postukując swym żelaznym palcem po stole — za każdym razem, kiedy cię to dopadnie, siadaj i czyść automat…” No to trzeba czyścić. Przecież Maksym rozkazał, a nie byle kto! Gdyby nie Maksym, Gaj już dawno położyłby się i umarł. Prosił go przecież: „Nie odchodź ode mnie w tym czasie, posiedź, polecz”. Nie. Powiedział, że teraz trzeba samemu. Powiedział, że to nie jest groźne dla życia, że w końcu musi przejść, że trzeba tylko przemóc się i wziąć się w garść…

Dobra — pomyślał smętnie Gaj — dam sobie radę. Przecież Maksym mi to rozkazał. Nie człowiek, nie Ogniowładny, nie Bóg tylko Maksym. I powiedział jeszcze: „Wściekaj się! Jak tylko to cię dopadnie, staraj się przypomnieć, kto i po co cię do tego przyuczył, wściekaj się i zbieraj w sobie nienawiść. Wkrótce ci się przyda, bo nie jesteś sam, jest was ponad czterdzieści milionów, takich samych jak ty ogłupionych i zatrutych biedaków”. Trudno uwierzyć, massaraksz, przecież całe życie człowiek był w wojsku, przez całe życie wiedział, na jakim świecie żyje, wszystko było jasne i proste, kiedy stało się w szeregu i dobrze było być takim samym jak wszyscy. Dobrze było. Ale musiał zjawić się, rozkochać w sobie, złamać karierę, a potem dosłownie za kołnierz wyciągnąć z szeregu i rzucić w inny świat, w inne życie, w którym i cel jest niejasny, i środki do jego osiągnięcia niejasne, i gdzie — po stokroć massaraksz! — trzeba o wszystkim myśleć samemu… Tak. Złapał za kołnierz, podsunął pod nos wszystko co najdroższe i rodzime, pokazał gniazdo i sztandar — i dowiódł, że wszystko to szambo, paskudztwo i łgarstwo… Jak się przyjrzeć, to rzeczywiście wszystko wygląda bardzo nieładnie, rzygać się chce na wspomnienie samego siebie i najlepszych kumpli, a o panu rotmistrzu Czaczu to już w ogóle szkoda gadać! Gaj z wściekłością wbił na miejsce zamek, szczęknął zapadką i sflaczał. Znów napadła go apatia i zabrakło siły woli, żeby wstawić magazynek. Paskudnie, och, jak paskudnie się poczuł!

Otworzyły się zwichrowane, skrzypiące drzwi i w szparze ukazał się malutki, zaaferowany pyszczek, dość nawet sympatyczny, jeśli komuś nie przeszkadza łysa czaszka i zaczerwienione powieki bez rzęs. To była Tanga, córeczka sąsiadów.

— Wujaszek Mak kazali przyjść na plac! Tam już wszyscy się zebrali i tylko na was czekają!

Gaj popatrzył na nią ciężkim wzrokiem. Zobaczył chude ciałko w sukienczynie z workowego płótna, nienormalnie cienkie patyczkowate łapki pokryte brunatnymi plamami, krzywe nóżki ze spuchniętymi kolanami i omal nie zwymiotował. Zrobiło mu się wstyd. Przecież ten dzieciak nie jest winien, że tak wygląda. A kto jest winien? Odwrócił oczy i powiedział:

— Nie pójdę. Powiedz, że źle się czuję. Zachorowałem.

Drzwi znów skrzypnęły i kiedy uniósł oczy, dziewczynki już nie było. Ze złością rzucił automat na pryczę, podszedł do okna i wyjrzał. Dziewczynka pędziła między resztkami ścian, wąwozem, który kiedyś był ulicą; ruszył za nią jakiś berbeć, przekuśtykał parę kroczków, potknął się, przewrócił, uniósł głowę, poleżał przez chwilę, a potem ryknął dudniącym basem. Z gruzów wybiegła matka. Gaj odskoczył od okna, potrząsnął głową i wrócił do stołu. Nie, nie umiem się przyzwyczaić, nie mogę. Widać zły ze mnie człowiek… Ale jakbym dorwał tego, kto za to wszystko odpowiada! Dlaczego jednak nie mogę się przyzwyczaić? Mój Boże, przez ten miesiąc tyle się tu różności napatrzyłem, że wystarczy na sto koszmarnych snów.

Mutanci żyli w małych wspólnotach. Niektórzy koczowali, polowali, szukali lepszego miejsca, szukali drogi na Północ omijającej karabiny maszynowe legionistów i straszliwe okolice, gdzie wariowali i marli jak muchy od paraliżującego bólu głowy; niektórzy prowadzili osiadły tryb życia na farmach i w wioszczynach ocalałych po przetoczeniu się frontu i eksplozjach trzech bomb jądrowych, z których jedna wybuchła nad miastem, a dwie w jego okolicach, pozostawiając po sobie kilometrowe łysiny błyszczącego jak lustra żużla. Osiadli siali cherlawą, zdegenerowaną pszenicę i uprawiali swoje dziwne ogródki, w których pomidory były jak jagody, a jagody jak pomidory, hodowali pokraczne bydło, na które strach było patrzeć, a co dopiero mówić o jedzeniu. To był żałosny ludek, ci mutanci, dzikie południowe wyrodki, o których opowiadano w koszarach różne brednie i o których sam Gaj opowiadał różne brednie — ciche, spokojne, chorowite, okaleczone ludzkie karykatury. Normalni tu byli tylko starcy, ale tych zostało bardzo niewielu, co do jednego chorych i skazanych na szybką śmierć. Ich dzieci i wnuki też nie miały się najlepiej. Dzieci rodziło się im bez liku, ale niemal wszystkie umierały albo przy porodzie, albo we wczesnym niemowlęctwie. Te, które przeżywały, były bardzo słabe i wątłe, ciągle doskwierały im jakieś nieznane choroby, wyglądały jak potworki, ale wszystkie były spokojne, posłuszne i nad wiek rozwinięte. Co tam zresztą dużo mówić, mutanci okazali się niezłymi ludźmi, serdecznymi, gościnnymi i zacnymi… Tylko że patrzeć na nich nie było można. Nawet Maksyma z początku skręcało na ich widok, ale szybko się przyzwyczaił. Ale Maksym to Maksym…

Gaj wstawił magazynek do automatu, podparł głowę ręką i zamyślił się. Tak, Maksym…

Co prawda, tym razem Maksym wpadł na zupełnie kretyński pomysł. Postanowił zebrać mutantów, uzbroić ich i wyprzeć legion z początku chociażby za rzekę. Śmieszne! Przecież te biedaki ledwie chodzą i od byle czego umierają — podniesie taki woreczek zboża i od tego umiera — a on chce iść z nimi na legion. Nie wyszkoleni, słabi… Niechby nawet zebrał tych, jak im tam, zwiadowców… Na całą tę armię bez Maksyma wystarczy jeden rotmistrz, a jeśli wliczyć Maksyma, to dość będzie kompanii pod dowództwem rotmistrza. Zresztą Maksym sam to już chyba zrozumiał, ale od miesiąca latał po lesie od wsi do wsi, od grupki do grupki i przekonywał starców albo ludzi szanowanych, tych, których wspólnoty słuchają. Latał, namawiał i mnie też wszędzie ze sobą ciągnął… Nic z tego nie wyszło. Starcy nie chcą iść i swoich zwiadowców też nie puszczają… A teraz w dodatku ta narada… Nie pójdę.

Świat jakby trochę pojaśniał. Już można było od biedy patrzeć dokoła, krew trochę szybciej zaczęła krążyć w żyłach, zbudziły się niejasne nadzieje, że dzisiejsze zebranie skończy się niczym, że Maksym przyjdzie i powie: dość tego, nie mamy tu nic więcej do roboty, pora ruszyć dalej. I ruszą dalej na południe, na pustynię, gdzie podobno też żyją mutanci-wyrodki, ale nie tacy okropni jak tutaj, bardziej podobni do ludzi i nie tacy chorzy. Podobno mają tam coś w rodzaju państwa, a nawet wojsko. Może z nimi można będzie do czegoś dojść… Tyle że tam wszystko jest radioaktywne, bo podobno władowali tam masę bomb, żeby wszystko skazić… Były podobno takie specjalne bomby.

Przypomniawszy sobie o skażeniu promieniotwórczym Gaj sięgnął do swojego tornistra i wyjął pudełko z żółtymi tabletkami. Wrzucił dwie pigułki do ust i język skołowaciał mu od nieznośnej goryczy. Cholerne paskudztwo, ale bez niego tu ani rusz, bo tutaj też wszystko jest radioaktywne. A na pustyni pewnie trzeba będzie to żreć garściami… I tak dobrze, że książę-hrabia dał mi te pigułki. Bez nich od razu bym wyciągnął kopyta. W ogóle ten książę-hrabia jest w porządku, nie traci w tym piekle głowy, leczy, pomaga, odwiedza ludzi, zorganizował całą fabrykę lekarstw.

Drzwi otworzyły się i do izby wszedł Maksym. Nagi, w samych szortach, szczupły, gwałtowny w ruchach i bardzo zły. Na jego widok Gaj nadął się i zaczął patrzeć w okno.

— No, no, przestań się wygłupiać — powiedział Maksym. — Idziemy!

— Nie chcę —odparł Gaj. — Niech ich szlag trafi! Rzygać mi się chce, jak na nich patrzę.

— Nie gadaj głupstw! — ofuknął go Maksym. — To wspaniali ludzie i bardzo cię szanują. Nie zachowuj się jak smarkacz.

— Eee tam! Szanują… — burknął Gaj.

— I to jeszcze jak! Onegdaj książę-hrabia prosił, żebyś tu został. Ja — powiada — — niedługo umrę, więc potrzebny jest prawdziwy człowiek, który mnie zastąpi.

— Akurat, zastąpić… — burknął Gaj, czując jednak, że mu się robi cieplej na sercu, że wbrew woli opuszcza go wewnętrzne napięcie.

— Boszku też mnie ciągle piłuje, bo nie ma odwagi zwrócić się wprost do ciebie. Niechaj — powiada — Gaj zostanie z nami. Bronić będzie, uczyć będzie, przyzwoitych ludzi wychowywać będzie… Wiesz przecież, jak Boszku rozmawia…

Gaj poczerwieniał z zadowolenia, chrząknął i powiedział chmurnie, wciąż jeszcze patrząc w okno:

— No dobra… Automat brać?

— Weź — odparł Maksym. — Nigdy nie wiadomo…

Gaj wziął automat pod pachę i wyszli z pokoju — Gaj przodem, Maksym tuż za nim — zbiegli po zmurszałych schodach, przebili się przez gromadę dzieciaków rojących się w kurzu przed progiem i ruszyli ulicą w stronę placu. Ulica, plac… Zostały z nich tylko nazwy. Iluż tu ludzi zginęło w jednej chwili! Podobno dawniej było tu wielkie, piękne miasto. Zgubili kraj, gady. Mało, że ludzi wymordowali i okaleczyli, to jeszcze napuścili rozmaitego paskudztwa, jakiego tu jak świat światem nigdy nie było. Zresztą nie tylko tutaj…

Książę-hrabia opowiadał, że przed wojną żyły w lesie zwierzęta podobne do psów — Gaj zapomniał, jak się nazywały — bardzo mądre i dobre zwierzaki, które wszystko rozumiały i wszystko w lot chwytały. No i oczywiście zaczęli je tresować do celów wojskowych. A potem znalazł się jeden taki mądrala, który rozszyfrował ich język, bo okazało się, że mają własny język, i to dość rozwinięty, i że w ogóle lubią wszystko naśladować, a w dodatku mają tak zbudowane gardła, że niektórych można było nawet nauczyć gadać po ludzku — nie całego języka, rzecz jasna, ale najzmyślniejsze zapamiętywały po jakieś pięćdziesiąt, a nawet siedemdziesiąt słów. Jednym słowem cudaczne to były zwierzaki. Powinniśmy żyć z nimi w przyjaźni, uczyć je i od nich się uczyć i wzajemnie sobie pomagać, bo zwierzaki te podobno wymierały… Zamiast tego nauczyli je wojaczki, nauczyli szpiegować i chodzić na zwiady. A potem zaczęła się wojna i nikt już nie miał do nich głowy, nikt do niczego już nie miał głowy. No i proszę, pojawiły się wampiry. Też mutanty, tyle że nie ludzkie, ale zwierzęce. Bardzo groźne bestie. W Południowym Okręgu Specjalnym wydano nawet odrębną dyrektywę w sprawie walki z nimi, a książę-hrabia to wprost powiedział: koniec z nami, wszyscy tu wymrzemy i zostaną same tylko wampiry…

Gaj przypomniał sobie, jak kiedyś w lesie Boszku ze swoimi myśliwymi ustrzelił jelenia, na którego polowały wampiry i zaczęła się bójka. A jakie to z mutantów wojaki? Wypalili po razie ze swoich staroświeckich fuzji, rzucili je, usiedli i zasłonili oczy rękami, żeby nie patrzeć, jak wampiry zaczną ich rozrywać na strzępy. I Maksym też, o dziwo, stracił głowę… Nie tyle stracił głowę, ile, jak by tu powiedzieć, nie chciało mu się bić. No i Gaj musiał sam sobie radzić. Kiedy skończył się magazynek, walił po łbach kolbą automatu. I tak dobrze, że wampirów było mało, wszystkiego sześć sztuk. Dwa utłukli, jeden uciekł, a trzy ogłuszone i ranne związali i postanowili rano zanieść do wsi na egzekucję. A w nocy Gaj obudził się i widzi: Maksym wstaje i po cichu do nich. Posiedział z nimi, poleczył, jak to on potrafi, złożeniem rąk, a potem rozwiązał. Bestie, rzecz jasna, dały nogę i tyleśmy je widzieli. Gaj go pyta: „Coś ty, Mak, po coś to zrobił?” „Sam nie wiem — Mak na to — ale czuję, że nie wolno ich wieszać. Ani ludzi nie wolno, ani tych… To nie są żadne psy ani wampiry…”

Zresztą co tam wampiry! A nietoperze? Te, które Czarownikowi usługują? Przecież to latające strachy, a nie nietoperze! A kto po nocach łazi ciężko pod wiejskimi domami i kradnie dzieci? Przy czym sam do chałupy nie wchodzi, tylko dzieci same z zamkniętymi oczami, śpiące, do niego wyłażą… Może to zresztą i bajka, ale co nieco Gaj widział na własne oczy. Jak dziś pamięta, książę-hrabia zaprowadził ich kiedyś do najbliższego wejścia do Twierdzy. Przychodzą. Zieloniutka łączka, cicha i spokojna, za nią pagórek, a w pagórku jaskinia. Patrzą — rany boskie! — cała łączka przed wejściem zawalona zdechłymi wampirami. Co najmniej dwadzieścia sztuk, a wszystkie całe, nie pokaleczone, ani kropli krwi na trawie. I co najdziwniejsze — Maksym obejrzał je i powiedział, że wampiry nie są martwe, tylko zdrętwiałe, jakby je ktoś zahipnotyzował… Tylko pytanie: kto? Okropne miejsca. Tutaj człowiek może pokazać się tylko za dnia, a i to ostrożnie. Gdyby nie Maksym, Gaj dałby stąd drapaka i ani by się obejrzał. Ale, Bogiem a prawdą, dokąd tu uciekać? Dokoła lasy, w lasach potwory, czołg utonął w bagnie… Uciekać do swoich? Wydawałoby się, że nie ma nic naturalniejszego, jak uciekać do swoich. Ale jacy oni teraz swoi? Jeśli dobrze pomyśleć, to też przecież potwory, kaleki i manekiny, słusznie Maksym mówi. Co to za ludzie, którymi można kierować jak maszynami? Nie, to nie są swoi…

Doszli do placu, rozległego pustkowia, pośrodku którego czernił się jakiś stopiony na żużel pomnik, i skręcili do cudem ocalałego domku, w którym zwykle zbierali się przedstawiciele wspólnot, żeby wymienić plotki, poradzić się w sprawie siewów albo polowania, albo też zwyczajnie posiedzieć, podrzemać, posłuchać opowieści księcia-hrabiego o dawnych czasach.

W domku, w dużym czystym pokoju, było już pełno ludzi. Na nikogo nie dało się bez wstrętu patrzeć. Nawet książę-hrabia — niby człowiek, a nie mutant — też wyglądał okropnie: cała twarz pokryta bliznami po oparzeniach. Weszli, przywitali się, usiedli w kole, wprost na podłodze. Boszku, siedzący obok paleniska, zdjął z ognia czajnik i nalał im po filiżance herbaty — mocnej, smacznej, ale gorzkiej. Gaj wziął swoją filiżankę, przepiękną, bezcenną filiżankę z królewskiej porcelany, postawił ją obok siebie, a potem oparł czoło o dziurkowaną osłonę lufy automatu i zamknął oczy, żeby nikogo nie widzieć.

Naradę rozpoczął książę-hrabia. To nie był żaden książę ani żaden hrabia, tylko naczelny chirurg Twierdzy. Kiedy nieprzyjaciel zaczął rozbijać Twierdzę bombami atomowymi, garnizon zbuntował się, wywiesił białą flagę (w tę flagę swoi natychmiast rąbnęli termojądrowym pociskiem); prawdziwego księcia, dowódcę Twierdzy, żołnierze rozerwali na strzępy, wytłukli wszystkich oficerów, a potem zorientowali się, że nie ma komu dowodzić, a bez dowództwa ani rusz: wojna trwa, nieprzyjaciel atakuje, swoi atakują, a żaden z żołnierzy nie zna planów Twierdzy, która zmieniła się dla nich w gigantyczną pułapkę. W dodatku eksplodowały bomby bakteriologiczne, cały arsenał, i zaczęła się dżuma. Krótko mówiąc tak jakoś samo wyszło, że połowa garnizonu rozbiegła się na wszystkie strony, z pozostałej połowy trzy czwarte wymarło, a resztę wziął pod swoją komendę naczelny chirurg, którego w czasie buntu żołnierze nie ruszyli, bo to jednak był lekarz. Jakoś też przyjęło się nazywać go raz księciem, raz hrabią, najpierw żartem, a potem serio, a Maksym dla pewności tytułował go księciem-hrabią.

— Przyjaciele! — powiedział książę-hrabia. — Musimy obgadać propozycje naszego przyjaciela Maka. To bardzo ważne propozycje. Jak bardzo są one ważne, możecie przekonać się sami, bo nawet sam Czarownik raczył tu do nas przyjść i może zechce z nami mówić…

Gaj uniósł głowę. Rzeczywiście: w kącie, oparty plecami o ścianę, siedział Czarownik we własnej osobie. Strach było na niego patrzeć, a nie patrzeć się nie dało. To była postać! Nawet Maksym patrzył na niego jakoś tak z dołu do góry i mówił do Gaja: „Czarownik, mój kochany, to jest ktoś. To jest figura!” Czarownik był niziutki, krępy i czysty. Nogi i ręce miał króciutkie, lecz silne i w ogóle nie był taki znów potworny: w każdym razie słowo „potworny” zupełnie do niego nie pasowało… Miał ogromną czaszkę pokrytą krótkim, sztywnym włosem przypominającym srebrzyste futerko, malutkie usta z dziwnie ułożonymi wargami, jakby zamierzał właśnie gwizdnąć przez zęby, twarz niby szczupłą, ale z workami pod oczyma, a same oczy długie i wąskie z pionowymi kocimi źrenicami. Mówił mało, wśród ludzi pokazywał się rzadko, mieszkał sam w piwnicy na odległych krańcach miasta, ale niezwykłe jego zdolności sprawiały, że cieszył się ogromnym autorytetem. Po pierwsze był bardzo mądry i wiedział wszystko, chociaż liczył sobie co najwyżej dwadzieścia lat i nigdzie z tego byłego miasta nie wytknął nawet nosa. Kiedy wynikały jakieś problemy, ludzie szli do niego z czołobitną prośbą o radę. Z reguły nic nie odpowiadał, co oznaczało, że problem jest nieważny, że można go rozwiązać dowolnie i nic się przez to nie zmieni… Ale jeśli pytanie było naprawdę ważne — dotyczące na przykład pogody albo terminów siewu — zawsze udzielał rady i nigdy się nie pomylił. Chodzili do niego tylko starsi, którzy za bardzo nie rozpowiadali, co się tam działo, ale ludzie gadali, że nawet odpowiadając, Czarownik nie otwierał ust. Popatrzy tylko i od razu człowiek wie, co ma robić. Po wtóre miał władzę nad zwierzętami. Różnymi. Nad czworonogami, ptakami, owadami i żabami. Nigdy nie żądał od ludzi ani jadła, ani odzienia. Wszystko dostarczały mu zwierzaki. A obsługiwały go ogromne nietoperze, z którymi podobno mógł się dogadać, a one rozumiały go i słuchały. Dalej opowiadali, że Czarownik zna niewiadome. Nikt tego niewiadomego nie potrafił zrozumieć. Dla Gaja to była po prostu kupa nic nie znaczących słów: czarny pusty Świat przed nastaniem Wszechświatłości; martwy lodowaty Świat po zgaśnięciu Wszechświatłości; bezbrzeżna pustynia z wieloma Wszechświatłościami… Nikt nie umiał wytłumaczyć, co to wszystko oznacza, a Mak tylko kręcił głową i wykrzykiwał z zachwytem: „To się nazywa intelekt!”

Czarownik siedział na nikogo nie patrząc, na ramieniu trzymał przestępującego niezręcznie z nogi na nogę ślepego nocnego ptaszka. Od czasu do czasu sięgał do kieszeni, wyjmował z niej jakieś okruszki i wkładał je ptakowi do dzioba. Nocne straszydło na chwilę jakby zamierało, potem zadzierało głowę do góry i wyciągając szyję jakby z trudem przełykało.

— To bardzo ważne propozycje — ciągnął książę-hrabia — i dlatego proszę was, abyście uważnie słuchali, a ciebie, Boszku, kochany, proszę o parzenie jak najmocniejszej herbaty, bo widzę, że niektórzy już zaczynają podrzemywać. Nie wolno drzemać, nie wolno. Weźcie się w garść, bo może w tej chwili decydują się wasze losy…

Zebrani zamruczeli coś z aprobatą. Jakiegoś jednookiego odciągnęli za uszy od ściany, gdzie zamierzał sobie trochę pospać i posadzili w pierwszym rzędzie.

— Przecież ja nieumyślnie… — mamrotał jednooki. — Ja tylko ociupinę. Ja tak dlatego, że mówić trzeba krótko, bo inaczej, zanim dojdzie do końca, to już zaczynam zapominać początek…

— Dobrze — zgodził się książę-hrabia. — Będę mówił krótko. Żołnierze spychają nas na południe, na pustynię. Strzelają bez ostrzeżenia, a w rozmowy się nie wdają. Z tych rodzin, które usiłowały przedrzeć się na północ, nikt nie wrócił. Pewnie wszyscy zginęli. Oznacza to, że najdalej za dziesięć lub piętnaście lat wyprą nas ostatecznie na pustynię, gdzie wszyscy zginiemy bez pokarmu i wody. Powiadają, że na pustyni też żyją ludzie. Ja w to nie wierzę, ale wielu szanowanych starostów wierzy i utrzymuje, że ci mieszkańcy pustyń są równie okrutni i krwiożerczy jak żołnierze. A my jesteśmy ludźmi spokojnymi i walczyć nie umiemy. Wielu z nas umiera i z pewnością nie dożyjemy ostatecznego końca, ale kierujemy dziś narodem i mamy obowiązek myśleć nie tylko o sobie, lecz także o naszych dzieciach. Boszku — powiedział — podaj z łaski swojej trochę herbaty szanownemu Piekarzowi, bo wygląda na to, że nasz czcigodny Piekarz zasnął.

Piekarza obudzili, wetknęli mu do plamistej ręki gorącą filiżankę: sparzył się, zasyczał, a książę-hrabia mówił dalej:

— Nasz przyjaciel Mak proponuje wyjście. Przyszedł do nas od strony żołnierzy. Żołnierzy nienawidzi i mówi, ż nie można liczyć na ich litość, bo wszyscy oni tam są ogłupieni przez tyranów i marzą tylko o tym, żeby nas wyniszczyć. Mak chciał z początku uzbroić nas i poprowadzić do boju, ale przekonał się, że jesteśmy słabi i walczyć nie możemy. Wówczas postanowił dotrzeć do mieszkańców pustyni, w których też wierzy, porozumieć się z nimi i poprowadzić ich na żołnierzy. Czego oczekuje od nas? Żebyśmy się na to zgodzili, przepuścili mieszkańców pustyni przez nasze tereny i żywili ich, dopóki będzie trwała wojna. Nasz przyjaciel Mak zaproponował jeszcze, żebyśmy pozwolili mu zebrać naszych zwiadowców, którzy będą się chcieli do niego przyłączyć. Wtedy on nauczy ich walczyć i poprowadzi za rzekę, żeby wzniecić tam powstanie. Tak pokrótce przedstawia się cała sprawa. Musimy teraz podjąć decyzję, więc proszę, żebyście się wypowiedzieli.

Gaj zerknął z ukosa na Maksyma. Przyjaciel Mak siedział na podwiniętych nogach, ogromny, brunatny i nieruchomy jak skała. Nawet nie jak skała, tylko jak gigantyczny akumulator, gotowy w każdej chwili do błyskawicznego wyładowania. Patrzył w przeciwległy kąt, na Czarownika, ale wzrok Gaja poczuł natychmiast i odwrócił w jego stronę głowę. I nagle Gaj pomyślał, że przyjaciel Mak już nie jest ten sam, co dawniej. Przypomniał sobie, że Mak już dawno nie uśmiechał się swym cudownym oślepiającym uśmiechem, że już dawno nie śpiewał swoich góralskich pieśni i że jego oczy utraciły swą dawną miękkość i życzliwą ironię, stwardniały i zeszkliły się, jakby to nie były już oczy Maksyma, tylko rotmistrza Czaczu. I przypomniał sobie jeszcze Gaj, że już od dawna przyjaciel Mak przestał wtykać nos we wszystkie kąty jak wesoły ciekawski psiak, zrobił się powściągliwy, surowy i po dorosłemu rzeczowy, że zaczął się zachowywać tak, jakby celował samym sobą w jemu tylko samemu znaną tarczę. Bardzo, ale to bardzo zmienił się przyjaciel Mak od momentu, kiedy władowali w niego pełny magazynek z ciężkiego wojskowego pistoletu. Przedtem żałował wszystkich i każdego, a teraz nie żałuje nikogo. No cóż, może właśnie tak powinno być…

Ale jednak wymyślił straszliwą rzecz, bo chce doprowadzić do rzezi, wielkiej rzezi…

— Coś nie bardzo zrozumiałem — odezwał się łysawy potworek, sądząc z odzieży nietutejszy. — Czego on chce? Żeby barbarzyńcy tu do nas przyszli? Przecież oni wybiją nas do nogi. Co to, czy ja nie znam barbarzyńców? Wytłuką wszystkich, ani jednego człowieka nie zostawią.

— Przyjdą tutaj jako przyjaciele — powiedział Mak — albo nie przyjdą wcale.

— Niech już lepiej wcale nie przychodzą — powiedział łysoń. — Z barbarzyńcami lepiej nie zaczynać. Ja tam wolałbym już iść pod karabiny maszynowe, bo przynajmniej człowiek zginąłby z ręki swoich. Mój ojciec był żołnierzem, z Twierdzy…

— Niby masz rację — powiedział z zastanowieniem w głosie Boszku. — Ale przecież z drugiej strony barbarzyńcy mogą przepędzić żołnierzy i nas nie ruszyć. Wtedy dopiero wszystkim będzie dobrze.

— A dlaczego mieliby nas nie ruszyć? — zaoponował jednooki. — Wszyscy nas zawsze ruszali, a ci ni z tego, ni z owego nie ruszą?

— Przecież on się z nimi dogada — wyjaśnił Boszku. — Nie ruszajcie leśnych, powie im, i już, a inaczej w ogóle tam nie ważcie się iść…

— Kto? Kto się dogada? — zapytał Piekarz, kręcąc na wszystkie strony głową.

— No, Mak. Mak się z nimi dogada…

— Ach, Mak… No, jeśli Mak się z nimi dogada, to może i nie ruszą.

— Dać ci herbaty, Piekarzu? — zapytał Boszku. — Przecież zasypiasz.

— Wypchaj się swoją herbatą!

— Wypij filiżankę, tylko jedną filiżaneczkę. Nie zrobisz tego dla mnie?

Jednooki nagle wstał.

— Pójdę sobie — powiedział. — Nic z tego nie wyjdzie. I Maka zabiją, i nas nie oszczędzą. Dlaczego mieliby nas oszczędzać? Przecież i tak za dziesięć lat będzie po nas. W mojej wspólnocie już od dwóch lat nie rodzą się dzieci. Chciałby człowiek spokojnie dożyć do śmierci i już. A w ogóle decydujcie sami, mnie tam wszystko jedno.

Wyszedł, niezręcznie kołysząc pokręconym ciałem i ciężko potknął się o próg.

— Tak to jest, Mak — kiwając głową odezwał się Pijawka. — Nie gniewaj się na nas, ale my nikomu nie wierzymy. Jak można wierzyć barbarzyńcom? Oni przecież mieszkają na pustyni, jedzą piasek i piaskiem popijają. To straszni ludzie. Zrobieni są z żelaznego drutu i ani śmiać się, ani płakać nie umieją. Co my dla nich?… Mech pod nogami. Przyjdą tutaj, pobiją żołnierzy, osiądą w naszych okolicach, las oczywiście wypalą… Po co im las? Oni lubią pustynię. I znowu będzie z nami koniec. Nie, nie wierzę. Nie wierzę, Mak, żeby coś dobrego z tego wyszło.

— Tak — powiedział Piekarz. — Nie potrzebujemy tego, Mak. Daj nam przynajmniej umrzeć spokojnie, nie ruszaj nas. Nienawidzisz żołnierzy, chcesz ich zniszczyć, ale nam co do tego? W nas nie ma nienawiści do nikogo. Użal się nad nami, Mak. Nikt się przecież nad nami nie litował. I ty, chociaż jesteś dobrym człowiekiem, też się nad nami nie litujesz… Nie litujesz się, prawda, Mak?

Gaj znowu zerknął na Maksyma i zmieszany odwrócił oczy.

Maksym zaczerwienił się. Spąsowiał jak burak, pochylił głowę i zasłonił twarz ręką.

— Nieprawda — powiedział. — Współczuję wam, ale nie tylko wam jednym współczuję. Ja…

— Nieee, Mak — upierał się przy swoim Piekarz. — Ty tylko się nad nami spróbuj ulitować. Jesteśmy przecież najnieszczęśliwszymi ludźmi na świecie, doskonale o tym wiesz. Zapomnij o twojej nienawiści, ulituj się i nic więcej…

— A z jakiej racji on ma się nad nami litować? — wykrzyknął Orzesznik, aż po oczy zabandażowany brudnymi szmatami. — On sam jest żołnierzem, a kto to kiedy słyszał, żeby żołnierze się nad nami litowali? Nie urodził się jeszcze taki żołnierz, żeby nas pożałował…

— Kochani, kochani! — powiedział surowym głosem książę-hrabia. — Mak jest naszym przyjacielem. Pragnie naszego dobra, chce zniszczyć naszych wrogów…

— Zastanówmy się jednak, co z tego może wyjść — powiedział nietutejszy łysoń. — Załóżmy nawet, że barbarzyńcy będą silniejsi od żołnierzy… Pobiją żołnierzy, rozwalą ich przeklęte wieże, zagarną całą Północ. Załóżmy. Co nam to szkodzi, że oni się tam będą wyrzynać. Ale co my z tego będziemy mieć. Tylko nieszczęście. Wtedy już na pewno będzie z nami koniec: na Południu będą barbarzyńcy, na Północy ci sami barbarzyńcy, nad nami barbarzyńcy. Nie jesteśmy im potrzebni, a skoro nie jesteśmy potrzebni — to do nogi. To raz… Przypuśćmy teraz, że żołnierze odeprą barbarzyńców i przewali się ta wojna przez nas na Południe. Co wtedy? Wtedy też z nami koniec: na Północy żołnierze, na Południu żołnierze i nad nami żołnierze. A żołnierzy przecież znamy…

Zebranie rozkrzyczało się, rozbrzęczało, że niby racja, że łysy dobrze mówi, ale łysy jeszcze nie skończył.

— Dajcie skończyć! — oburzył się. — Czegoście się tak rozwrzeszczeli? Nie możecie chwili zaczekać? To jeszcze nie wszystko. Może jeszcze być tak, że barbarzyńcy wytłuką żołnierzy, a żołnierze barbarzyńców. Żyć nie umierać! Akurat! Znów nic z tego… Dlatego, że jeszcze są wampiry. Dopóki żołnierze żyją, to wampiry się chowają, kryją się przed kulą, bo żołnierze mają rozkaz strzelać do wampirów. A jak żołnierzy zabraknie, to dopiero będzie z nami koniec. Zeżrą nas wampiry i nawet kości nie zostawią!

To przypuszczenie straszliwie zdenerwowało zebranych.

— Słusznie mówi! — rozległy się głosy. — Ci z bagien mają dobrze w głowach poukładane… Tak, bracia, o wampirach na śmierć zapomnieliśmy… A one nie śpią, one czekają tylko na swoją godzinę… Nie potrzebujemy niczego, nie chcemy żadnej zmiany, Mak, niech wszystko idzie, jak idzie… Dwadzieścia lat jakoś przeżyliśmy, i jeszcze jakieś dwadzieścia pociągniemy, a może uda się i dłużej…

— I zwiadowców oddawać też mu nie wolno! — uniósł się łysy. — To nie szkodzi, że oni sami chcą… Im tam wszystko jedno, oni w domach nie mieszkają. Taki na przykład Sześciopalcy siedzi bez przerwy po tamtej stronie rzeki i — wstyd powiedzieć! — grabi tam i pije. Im dobrze, oni się tych przeklętych wież nie boją, głowy ich nie bolą. A co zrobią ludzie? Zwierzyna ucieka na Północ. Kto ją nam przypędzi z Północy, jak nie zwiadowcy? Nie dawać! I w dodatku trzeba ich porządnie wziąć w karby, bo zupełnie się rozpuścili. Mordują tam, żołnierzy wykradają i torturują, zupełnie jak nieludzi… Nie puszczać, bo zupełnie się rozpuszczą…

— Nie puszczać, nie puszczać… — potwierdziło zebranie. — Co my bez nich zrobimy? A myśmy ich przecież karmili i poili, myśmy ich urodzili i wychowali. Powinni o tym pamiętać, a oni tylko patrzą, jak by tu urwać się i porozrabiać…

Łysy wreszcie się uspokoił, usiadł na podłodze i zaczął chciwie chłeptać zimną herbatę. Zebranie też przycichło. Starcy siedzieli nieruchomo, starając się nie patrzeć na Maksyma.

Boszku, kiwając żałośnie głową, wymamrotał:

— Że też musimy tak żyć! Żadnego ratunku. I co myśmy komu zawinili?

— Niepotrzebnie nas wydali na świat, ot co — powiedział Orzesznik. — Bez zastanowienia nas rodzili, nie w czas… — Wyciągnął pustą filiżankę do Boszku. — I my też niepotrzebnie płodzimy dzieci. Na zgubę, na zatracenie…

— Równowaga… — zadudnił nagle ochrypły głos. — Już panu to mówiłem, Mak, a pan nie chciał mnie zrozumieć…

Nie wiadomo było, skąd ten głos dobiega. Wszyscy milczeli, patrząc ponuro w ziemię. Tylko ptaszysko na ramieniu Czarownika przestępowało z nogi na nogę, otwierając i zamykając żółty dziób. Sam Czarownik siedział nieruchomo, zacisnąwszy wąskie wargi i przymknąwszy oczy.

— Ale teraz, mam nadzieję, zrozumiał pan — ciągnął jakby ptak. — Chce pan zakłócić tę równowagę. No cóż, to jest możliwe, bo pan potrafi tego dokonać. Ale po co? Prosi pana ktoś o to? Widzi pan, że nie. Wobec tego, co panem powoduje?

Ptak nastroszył pióra i schował głowę pod skrzydło, a głos wciąż się rozlegał z dawną siłą. Teraz Gaj zrozumiał, że mówi sam Czarownik, nie rozchylając warg i nie poruszając najmniejszym mięśniem twarzy.

To było przerażające i to nie tylko dla Gaja, lecz dla każdego z zebranych, nawet dla księcia-hrabiego. Jeden tylko Maksym patrzył na Czarownika bez lęku, a nawet jakby wyzywająco.

— Niecierpliwość poruszonego sumienia! — rzekł Czarownik. — Pańskie sumienie jest rozpieszczone przez nieustanną pielęgnację i zaczyna jęczeć przy najmniejszym dyskomforcie, a pański rozum skłania się przed nim z największym szacunkiem zamiast po prostu krzyknąć i postawić to wydelikacone sumienie na miejscu. Pańskie sumienie oburza się na istniejący porządek rzeczy, a pański rozum posłusznie i pospiesznie szuka dróg zburzenia tego porządku. Ale porządek rządzi się własnymi prawami. Te prawa powstają wskutek dążeń ogromnych mas ludzkich i mogą się zmienić jedynie po zmianie tych dążeń… A zatem z jednej strony mamy dążenia ogromnych mas ludzkich, z drugiej zaś — pańskie sumienie, uosobienie pańskich dążeń. Pańskie sumienie popycha pana do zmiany porządku rzeczy, to znaczy do pogwałcenia praw tego porządku, który jest wynikiem dążeń mas ludzkich, to znaczy do zmiany dążeń milionów ludzi na obraz i podobieństwo pańskich dążeń. To jest śmieszne i antyhistoryczne. Pański zaćmiony i otumaniony przez obolałe sumienie rozum utracił zdolność do rozróżniania realnego dobra mas od korzyści mniemanych, wydumanych przez pańskie sumienie. A rozum powinien być odgrodzony od jakichkolwiek wpływów. Jeśli pan nie chce lub nie potrafi utrzymać niezależności własnego rozumu, no cóż, tym gorzej dla pana. I nie tylko dla pana. Powie pan, że w tym mieście, z którego pan przyszedł, ludzie nie mogą żyć z nieczystym sumieniem. No cóż, niech pan przestanie żyć. To też niezłe wyjście — i dla pana, i dla innych.

Czarownik zamilkł i wszystkie głowy zwróciły się w stronę Maksyma. Gaj niezupełnie zrozumiał, o czym tu była mowa. Najwidoczniej było to echo jakiegoś dawniejszego sporu. Pojął Gaj za to, że Czarownik uważa Maksyma za człowieka mądrego, ale kapryśnego, działającego raczej dla zachcianki niż z konieczności. To było przykre. Maksym był, rzecz jasna, bardzo dziwnym facetem, ale nigdy siebie nie oszczędzał i zawsze życzył wszystkim dobra — i to nie dla jakiegoś tam kaprysu, lecz z najgłębszego przekonania. Oczywiście czterdzieści milionów ludzi ogłupionych promieniowaniem żadnych zmian nie chciało, ale przecież zostali ogłupieni, co było okropnie niesprawiedliwe…

— Nie mogę się z panem zgodzić — powiedział zimno Maksym. — Obolałe sumienie stawia zadania, a rozum je rozwiązuje. Sumienie wytycza ideały, a rozum szuka dróg ich osiągnięcia. To właśnie jest funkcja rozumu: szukanie dróg. Bez sumienia rozum pracuje tylko sam dla siebie, to znaczy na jałowym biegu. Co się zaś tyczy sprzeczności moich dążeń z dążeniami mas… Istnieje określony ideał: człowiek winien być wolny duchowo i fizycznie. W tym świecie masy jeszcze nie uświadamiają sobie tego ideału, więc droga doń jest tu niezmiernie długa i ciężka. Ale kiedyś trzeba zacząć, a ja zamierzam zacząć natychmiast.

— Słusznie — z nieoczekiwaną łatwością zgodził się Czarownik. — Sumienie istotnie wytycza ideały. Ale ideały właśnie dlatego noszą nazwę ideałów, że znajdują się w rażącej sprzeczności z rzeczywistością. Przecież właśnie tylko to chcę powiedzieć, jedynie to powtarzam: nie należy niańczyć się ze swoim sumieniem, trzeba je jak najczęściej wystawiać na zimny przeciąg nowej rzeczywistości i nie lękać się plam i blizn, które wskutek tego mogą się na nim pojawić… Zresztą pan sam doskonale to rozumie, tylko jeszcze po prostu nie nauczył się nazywania rzeczy po imieniu. Ale i tego się pan nauczy. Oto pańskie sumienie wytyczyło zadanie: obalić tyranię Płomiennych. Rozum zanalizował sytuację i udzielił rady: ponieważ tyranii od wewnątrz rozsadzić się nie da, trzeba zaatakować ją od zewnątrz, rzucić na nią barbarzyńców… Nic to, że leśni ludzie zostaną rozdeptani, że koryto Rzeki wypełni się trupami, ale zacznie się wielka wojna, która być może doprowadzi do obalenia tyranów. Trzeba zrobić wszystko dla urzeczywistnienia szlachetnego ideału. No cóż, powiedziało lekko zdegustowane sumienie, będę musiało dla dobra wielkiej sprawy otrząsnąć ze swych skrzydełek nieco pyłku niewinności.

— Massaraksz… — syknął Maksym, pąsowy na twarzy i tak zły, jakim Gaj go jeszcze nigdy nie widział. — Tak, massaraksz! Tak! Wszystko jest dokładnie tak, jak pan mówi! A co innego można zrobić? Za Rzeką ludzie zostali przekształceni w chodzące kukły.

— Słusznie, słusznie — powiedział Czarownik. — Inna rzecz, że sam plan jest nie najlepszy: barbarzyńcy rozbiją się o wieże i dadzą drapaka, a nasi biedni zwiadowcy do niczego poważniejszego w gruncie rzeczy się nie nadają. W ramach tego samego planu mógłby pan nawiązać kontakt na przykład z Imperium Wyspiarskim… Nie o to chodzi. Obawiam się, że pan w ogóle przyszedł zbyt późno, Mak! Niech pan tylko nie myśli, że chcę pana zniechęcić. Nic podobnego, przecież widzę, że pan jest siłą. Zresztą pańskie pojawienie się samo przez się oznacza nieuchronne zakłócenie równowagi na powierzchni naszego malutkiego światka. Proszę działać. Tylko niechaj pańskie sumienie nie przeszkadza panu jasno myśleć, a rozum, kiedy trzeba, niechaj nie waha się odsunąć sumienia na bok… I radzę jeszcze pamiętać o jednym: nie wiem, jak tam w pańskim świecie, ale w naszym żadna siła nie może długo pozostawać bezpańska. Zawsze znajdzie się ktoś, kto postara się ją oswoić lub podporządkować sobie — niezauważalnie lub pod byle jakim pretekstem. To wszystko, co chciałem powiedzieć.

Czarownik nadspodziewanie zwinnie wstał — ptak na jego ramieniu przysiadł i rozłożył skrzydła — prześlizgnął się na krótkich nóżkach wzdłuż ściany i zniknął za drzwiami. I natychmiast za nim zaczęli rozchodzić się wszyscy zebrani. Wychodzili pojękując, postękując i sapiąc, nie zrozumiawszy właściwie ani słowa z tego, co zostało na końcu powiedziane, ale najwyraźniej zadowoleni z tego, że wszystko pozostaje po staremu, że Czarownik nie pozwolił na niebezpieczną awanturę, ulitował się, nie dał skrzywdzić i można teraz będzie żyć, jak dawniej, bo przecież czeka ich jeszcze cała wieczność: dziesięć lat albo i więcej… Ostatni podreptał Boszku z pustym czajnikiem i w pokoju został tylko Gaj i Mak z księciem-hrabią, a poza tym w kącie mocno spał Piekarz, niepomiernie zmęczony umysłowym wysiłkiem. W głowie Gaja było pusto, a w duszy niespokojnie. Zrozumiał tylko jedno: nieszczęsne moje życie — przez pierwszą jego połowę byłem kukłą, narzędziem, w czyichś rękach, a resztę pewnie przyjdzie spędzić jako włóczęga bez ojczyzny, bez przyjaciół, bez jutra…

— Jest pan zmartwiony? — zapytał Maksyma książę-hrabia przepraszającym tonem.

— Nie, nie bardzo — odpowiedział Mak. — Raczej na odwrót, poczułem nawet pewną ulgę. Czarownik ma rację, moje sumienie jeszcze nie jest gotowe do podejmowania podobnych spraw. Będę musiał chyba jeszcze trochę się porozglądać. Potrenować sumienie… — Roześmiał się jakoś nieprzyjemnie. — Co mi pan może zaproponować, książę-hrabio?

Starzec uniósł się z trudem i rozcierając zdrętwiałe boki przespacerował się po pokoju.

— Po pierwsze nie radzę panu zapuszczać się na pustynię — powiedział. — Bez względu na to, czy są tam barbarzyńcy, czy też ich nie ma, nic odpowiedniego dla siebie pan tam nie znajdzie. Może warto, zgodnie z radą Czarownika, nawiązać kontakt z wyspiarzami, chociaż Bóg mi świadkiem, nie mam najmniejszego pojęcia, jak można by to zrobić. Chyba trzeba iść nad morze i zaczynać stamtąd, o ile wyspiarze też nie są mitem i jeśli będą chcieli z panem rozmawiać… Najsłuszniejsze wydaje mi się wrócić, skąd pan przyszedł, i działać tam w pojedynkę. Proszę sobie przypomnieć, co powiedział Czarownik: pan jest siłą. A ponadto ma pan rację: sieć wież musi mieć Centrum, a władza nad Północą należy do tego, kto tym Centrum dysponuje. Powinien pan dobrze to zapamiętać.

— Obawiam się, że to nie dla mnie — odpowiedział z wahaniem Maksym. — Nie mogę na razie powiedzieć dlaczego, ale to nie dla mnie. Czuję to. Nie chcę przejmować władzy przy pomocy Centrum. Co do jednego ma pan rację: nie mam czego szukać ani tu, ani na pustyni. Pustynia jest zbyt daleko, a tutaj nie mam się na kim oprzeć. Ale powinienem jeszcze wielu rzeczy się dowiedzieć: jest przecież jeszcze Pandea i Chontia, są jeszcze góry, jest jeszcze gdzieś Imperium Wyspiarskie… Słyszał pan o białych łodziach podwodnych? Nie? A ja słyszałem i Gaj słyszał, a obaj znamy człowieka, który je widział i z nimi walczył. A zatem wyspiarze mogą walczyć… No dobrze — Maksym zerwał się na równe nogi. — Nie ma co zwlekać. Dziękuję, książę-hrabio, bardzo pan nam pomógł. Idziemy, Gaj.

Wyszli na plac i zatrzymali się obok stopionego pomnika. Gaj smętnie popatrywał na boki. Dokoła w rozpalonym tumanie wibrowały szarożółte ruiny, było duszno i smrodliwie, ale już nie chciało się stąd odchodzić, porzucać to straszliwe, ale już znane miejsce i znowu wędrować przez lasy, zdawać się na grę ślepych przypadków, które czyhają tam na człowieka na każdym kroku… Wróciłby teraz człowiek do swojej izdebki, pobawił się z łysą Tangą, zrobiłby jej w końcu obiecany od dawna gwizdek z pustej gilzy, nie pożałował biednemu dzieciakowi pocisku wystrzelonego na wiwat, massaraksz…

— Dokąd pan ostatecznie zamierza iść? — zapytał książę-hrabia, osłaniając twarz przed kurzem swoim zdefasonowanym, wypłowiałym na słońcu kapeluszem.

— Na zachód — odparł Maksym. — W stronę morza. Daleko stąd do morza?

— Trzysta kilometrów… — powiedział książę-hrabia roztargnionym głosem. — Trzysta kilometrów przez bardzo skażone tereny. Proszę posłuchać! — ożywił się nagle — a może zrobimy tak? — Zamilkł na dłuższą chwilę i Gaj zaczął już niecierpliwie przestępować z nogi na nogę w przeciwieństwie do Maksyma, który spokojnie czekał. — Ech, na co mi on! — powiedział wreszcie książę— hrabia. — Szczerze mówiąc przechowywałem go dla siebie… Myślałem, że kiedy już będzie naprawdę źle, to wsiądę i wrócę do domu, a tam choć kula w łeb… Ale teraz już na to za późno…

— Samolot? — szybko zapytał Maksym, patrząc z nadzieją na księcia-hrabiego.

— Tak. „Orzeł Górski”. Mówi coś panu ta nazwa? No jasne, że nie… A panu, młody człowieku? Też nie… Sławny to był bombowiec, moi panowie. Osobisty Bombowiec Jego Cesarskiej Wysokości, Kawalera Czterech Złotych Sztandarów, Najjaśniejszego Księcia Pirnu, „Orzeł Górski”… Żołnierzom, jak pamiętam, kazali wykuwać tę nazwę na pamięć… Szeregowy taki to a taki! Podaj nazwę osobistego bombowca Jego Cesarskiej Wysokości! A ten podaje… Tak… No więc udało mi się go uratować. Z początku chciałem nim ewakuować rannych, ale było ich zbyt wielu. Potem, kiedy wszyscy ranni umarli… Co tam zresztą wspominać. Weź go sobie, mój drogi. Leć. Paliwa starczy na pół świata…

— Dziękuję — powiedział Maksym. — Dziękuję, książę-hrabio. Nigdy tego panu nie zapomnę.

— Co tam ja… — odezwał się starzec. — Nie po to go panu daję… Ale jeśli coś się panu uda, to o tych tutaj proszę nie zapomnieć.

— Uda się — powiedział Maksym. — Uda się, massaraksz! Musi się udać z sumieniem czy bez sumienia!… A ja nikogo nigdy nie zapomnę.

Загрузка...