Rozdział IV

Późnym wieczorem Maksym zrozumiał, że ma już tego miasta po dziurki w nosie, że nie chce już niczego widzieć, za to chce coś zjeść. Spędził cały dzień na nogach, bardzo wiele zobaczył, prawie niczego nie zrozumiał, zwyczajnie przysłuchując się poznał kilka nowych słów, zidentyfikował kilka miejscowych liter na afiszach i plakatach. Nieszczęśliwy wypadek Fanka speszył go i zadziwił, ale ogólnie rzecz biorąc był nawet zadowolony, że go znowu pozostawiono samemu sobie. Lubił samodzielność i bardzo mu tej samodzielności brakowało przez cały czas, kiedy siedział w hipopotamowej czteropiętrowej termitierze ze złą wentylacją. Po dojrzałym namyśle postanowił chwilowo zagubić się. Uprzejmość uprzejmością, a informacja informacją. Wprawdzie zasad nawiązywania kontaktu nie wolno naruszać, ale lepsza sposobność zdobycia niezależnej informacji pewnie się nie nadarzy…

Miasto podziałało na jego wyobraźnię. To ludzkie skupisko kleiło się do ziemi. Cały ruch odbywał się na ziemi albo pod ziemią, gigantyczne przestrzenie pomiędzy domami i nad domami pozostawały puste, oddane na pastwę dymu, deszczu i mgły. Miasto było szare, zadymione, bezbarwne i jednostajne. Nie chodziło tu o budynki, wśród których zdarzały się nawet dosyć ładne, nie o monotonne mrowienie tłumów na ulicach, nie o tę nieustanną wilgoć ani też zadziwiającą martwotę pokrywających wszystko kamieni i asfaltu. Ta jednakowość dotyczyła czegoś zasadniczego, podstawowego. Miasto było podobne do ogromnego mechanizmu zegarowego, w którym nie ma jednakowych części, ale wszystko porusza się, obraca, zazębia i rozłącza w jednolitym, wiecznym rytmie, którego zmiana może oznaczać tylko jedno: niesprawność, uszkodzenie, zatrzymanie. Ulice wysokich, murowanych domów ustępowały miejsca wąskim uliczkom z małymi, drewnianymi domkami; ludzkie mrowie ustępowało miejsca majestatycznej pustce rozległych placów; szare, brązowe i czarne garnitury pod eleganckimi pelerynami ustępowały przed szarymi, brązowymi, czarnymi łachmanami przykrytymi nędznymi, wypłowiałymi okryciami, równomierny, jednostajny gwar zmieniał się nagle w dzikie, triumfalne wycie sygnałów, wrzaski i śpiewy, i wszystko to było wzajemnie ze sobą powiązane, od dawna zdeterminowane jakimiś nieznanymi, wewnętrznymi zależnościami i nic nie miało własnego, samodzielnego znaczenia. Wszyscy ludzie mieli jednakowe twarze, wszyscy zachowywali się jednakowo i wystarczyło nauczyć się przechodzić przez ulicę, aby człowiek mógł się zagubić, roztopić wśród pozostałych, mógł poruszać się w tłumie choćby i tysiąc lat nie przyciągając niczyjej uwagi. Prawdopodobnie ten świat był dostatecznie skomplikowany i kierował się wieloma prawami, ale najważniejsze z nich Maksym już samodzielnie odkrył i przyswoił: rób to samo i tak samo jak wszyscy. Po raz pierwszy w życiu chciał być taki sam jak wszyscy. Widział pojedynczych ludzi, którzy zachowywali się nie tak jak pozostali, i ludzie ci wzbudzali w nim najwyższy wstręt. Ci inni parli pod prąd ludzkiego strumienia, chwiali się na nogach, czepiali się rękami przechodniów, potykali się i przewracali, cuchnęli czymś dziwnym i obrzydliwym. Omijano ich, lecz pozostawiano w spokoju. Niektórzy z nich leżeli pokotem pod ścianami i mokli na deszczu. Maksym zachowywał się jak wszyscy. Razem z tłumem wpadał do gwarnych magazynów pod brudnymi szklanymi dachami, razem z innymi opuszczał te pomieszczenia, razem ze wszystkimi schodził pod ziemię, wciskał się do przepełnionych pociągów elektrycznych, mknął gdzieś w niewyobrażalnym trzasku i jazgocie, pochwycony ludzkim strumieniem znów wychodził na powierzchnię, na jakieś nowe ulice, dokładnie takie same jak poprzednie.

Później nadszedł wieczór. Zapaliły się ciemnawe latarnie zawieszone wysoko nad ziemią i prawie niczego nie oświetlające. Na dużych ulicach stało się już zbyt ciasno i cofając się przed tą ciasnotą Maksym znalazł się w jakimś mrocznym zaułku. Tam zrozumiał, że dzisiaj ma dosyć, i zatrzymał się.

Ujrzał trzy rozświetlone złociste kule, migocący niebieski napis ze szklanych rurek z jarzącym się gazem i drzwi prowadzące do sutereny. Wiedział już, że trzema złotymi kulami oznacza się tu zwykle miejsca, gdzie można coś zjeść. Zszedł w dół po wydeptanych stopniach i zobaczył salkę z niskim stropem, z dziesięć pustych stolików, podłogę posypaną grubą warstwą dosyć czystych trocin i szklany bufet zastawiony podświetlonymi butelkami tęczowych płynów. W tej kawiarni prawie nikogo nie było. Za niklowaną barierką przy bufecie z wolna poruszała się starsza, otyła niewiasta w białej kurtce z zawiniętymi rękawami; opodal za okrągłym stolikiem siedział w niedbałej pozie niski, ale silnie zbudowany człowiek z bladą, kwadratową twarzą i bujnymi, czarnymi wąsami.

Maksym wszedł, wybrał sobie stolik stojący w niszy, z daleka od bufetu i usiadł. Otyła niewiasta zza barierki popatrzyła w jego stronę i coś głośno powiedziała chrypliwym głosem. Wąsacz również spojrzał na niego pustymi oczami, odwrócił się, wziął stojącą przed nim wysoką szklankę z przezroczystym płynem, upił trochę i postawił na miejsce. Gdzieś trzasnęły drzwi i w salce pojawiła się młodziutka, sympatyczna dziewczyna w białym koronkowym fartuszku, odszukała Maksyma oczami, podeszła, oparła się palcami o stolik i zaczęła patrzeć ponad jego głową. Miała czystą, delikatną cerę, leciutki puszek na górnej wardze i piękne szare oczy. Maksym wytwornie musnął palcem koniec swego nosa i powiedział:

— Maksym.

Dziewczyna popatrzyła na niego z takim zdumieniem, jakby dopiero teraz go spostrzegła. Była tak miła, że Maksym mimo woli uśmiechnął się od ucha do ucha, i wówczas ona również się uśmiechnęła, wskazała na swój nos i powiedziała:

— Rada.

— Dobrze — powiedział Maksym. — Kolacja.

Skinęła głową i o coś spytała. Maksym na wszelki wypadek również pochylił głowę. Popatrzył na nią, gdy odchodziła. Była szczuplutka, zwinna i przyjemnie było pomyśleć, że w tym świecie również są piękni ludzie.

Otyły babsztyl przy bufecie wyrzucił z siebie długie, burkliwe zdanie i zniknął za barierką. Oni tu uwielbiają bariery — pomyślał Maksym. Wszędzie bariery, jakby wszystko było pod wysokim napięciem… Poczuł nagle, że wąsacz patrzy na niego. Nieprzyjemnie patrzy, nieprzychylnie. A właśnie to on cały jest jakiś nieprzyjemny. Trudno powiedzieć dlaczego, ale człowiek ten kojarzy mi się z wilkiem albo z małpą. No dobra, niech się kojarzy na zdrowie…

Rada znów się pojawiła i postawiła przed Maksymem talerz z parującą mieszaniną mięsa i owoców oraz gruby kubek z pieniącym się płynem.

— Dziękuję — powiedział Maksym i zapraszającym gestem wskazał stojące obok krzesło. Bardzo chciał, aby Rada posiedziała przy nim, póki będzie jadł, żeby coś mu opowiedziała, a on będzie słuchał jej głosu i starał się dać do zrozumienia, jak mu się bardzo podoba i jak mu jest z nią dobrze.

Ale Rada uśmiechnęła się tylko i pokręciła głową. Powiedziała coś — Maksym zrozumiał słowo „siedzieć” i odeszła pod barierkę. Szkoda — pomyślał Maksym. Wziął dwuzębny widelec i zaczął jeść, usiłując przy tym z trzydziestu znanych mu słów ułożyć zdanie wyrażające przychylność, sympatię i pragnienie jej towarzystwa.

Rada oparta plecami o barierkę stała z rękami skrzyżowanymi na piersiach i spoglądała na niego. Za każdym razem, kiedy ich oczy się spotkały, uśmiechali się do siebie. Maksyma zdziwiło jednak, że uśmiech Rady stopniowo stawał się coraz bledszy i niepewny. Targały nim nader mieszane uczucia. Chętnie patrzył na Radę, chociaż temu doznaniu towarzyszył radosny niepokój. Jedzenie sprawiało mu przyjemność. Podejrzana mieszanina okazała się nadspodziewanie smaczna i dosyć pożywna. Jednocześnie czuł na sobie krzywe, ciężkie spojrzenie wąsacza i bezbłędnie łowił płynące zza bariery niezadowolenie otyłej baby… Ostrożnie spróbował płynu z kubka: to było piwo, zimne, świeże, ale raczej zbyt mocne. Dla amatora.

Wąsacz coś powiedział i Rada podeszła do jego stolika. Rozpoczęli jakąś przytłumioną rozmowę, nieprzyjemną i wrogą, ale wtedy właśnie Maksyma zaatakowała mucha i musiał podjąć walkę. Mucha była potężna, niebieska i bezczelna. Zdawać by się mogło, że nadlatywała ze wszystkich stron jednocześnie, huczała i pojękiwała, jakby wyznawała Maksymowi miłość, nie chciała odlecieć, chciała być przy nim i przy jego talerzu, chodzić i oblizywać, była uparta i wielomówna. Skończyło się na tym, że Maksym wykonał niewłaściwy ruch i mucha wpadła do piwa. Maksym z obrzydzeniem odstawił kubek na drugi koniec stolika i zaczął dojadać ragoűt. Podeszła Rada i już bez uśmiechu, patrząc w bok, o coś zapytała.

— Tak — powiedział Maksym na wszelki wypadek. — Rada dobra.

Spojrzała na niego z przerażeniem, podeszła do bariery i wróciła niosąc na talerzyku malutką szklaneczkę z brunatnym płynem.

— Smaczne — powiedział Maksym patrząc na dziewczynę wzrokiem czułym i zaniepokojonym. — Co jest źle? Rada, siądź tu. Trzeba mówić. Nie trzeba odchodzić.

Ta starannie przemyślana przemowa wywarła na Radzie nieoczekiwanie złe wrażenie. Maksymowi wydało się nawet, że jest bliska płaczu. W każdym razie wargi jej zadrżały, wyszeptała coś i wybiegła z salki. Otyła niewiasta zza bariery wygłosiła kilka oburzonych słów. Coś robię nie tak, jak trzeba — pomyślał z niepokojem Maksym. Nie miał najmniejszego pojęcia, co mianowicie. Rozumiał tylko, że ani wąsacz, ani otyła kobieta nie chcą, aby Rada z nim rozmawiała.

Wąsaty człowiek wycedził coś przez zęby, niezbyt głośno, ale z wyraźnie już wrogą intonacją, jednym haustem dopił szklankę, wydobył spod stołu grubą, czarną, polerowaną laskę, podniósł się i bez pośpiechu podszedł do Maksyma. Siadł naprzeciw, położył laskę w poprzek stołu i nie patrząc na Maksyma, ale wyraźnie zwracając się do niego zaczął cedzić powolne, ciężkie słowa często powtarzając „Massaraksz” i jego mowa wydała się Maksymowi tak samo czarna i wypolerowana od częstego używania, jak jego paskudna laska. W mowie tej kryła się groźba, wyzwanie, wrogość, a wszystko to razem było jakoś dziwnie niwelowane obojętnością głosu, obojętnością twarzy i pustką bezbarwnych, szklistych oczu.

— Nie rozumiem — powiedział Maksym ze złością.

Wtedy wąsaty powoli obrócił ku niemu białą twarz, popatrzył jak na powietrze, zadał jakieś pytanie i nagle zręcznie wyciągnął z laski długi, błyszczący nóż z wąskim ostrzem. Maksym stracił głowę. Nie wiedząc, co mówić i jak zareagować, wziął ze stołu widelec i obrócił w palcach. Wywarło to na wąsaczu nieoczekiwane wrażenie. Miękko uskoczył do tyłu przewracając przy tym krzesło, idiotycznie przysiadł i wystawił nóż przed siebie. Wąsy mu się najeżyły, żółte, długie zęby błysnęły spod warg. Otyła jędza za barierką wrzasnęła tak ogłuszająco, że nie spodziewający się niczego Maksym aż podskoczył do góry. Wąsacz znalazł się nagle tuż obok, ale w tej chwili nie wiedzieć skąd zjawiła się Rada, stanęła między nim i Maksymem i zaczęła głośno, dźwięcznie krzyczeć — najpierw na wąsacza, a potem na Maksyma. Maksym nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć, wąsacz zaś nieprzyjemnie się roześmiał, wziął swoją laskę, schował do niej nóż i spokojnie skierował się do wyjścia. W drzwiach odwrócił się, rzucił kilka niegłośnych słów i zniknął.

Rada biała i z drżącymi wargami podniosła przewrócone krzesło, wytarła serwetką brunatną ciecz rozlaną na stole, zabrała brudne naczynia, wróciła i coś powiedziała do Maksyma. Maksym odpowiedział „tak”, ale to nie pomogło. Rada powtórzyła to samo rozdrażnionym głosem, chociaż Maksym czuł, że jest nie tyle zła, ile przestraszona. „Nie” — powiedział Maksym i baba przy bufecie zaczęła tak potwornie wrzeszczeć i trząść tłustymi policzkami, że musiał się wreszcie przyznać: „Nie rozumiem”.

Jędza wyskoczyła zza barierki nie przestając ani na chwilę wrzeszczeć, podbiegła do Maksyma, stanęła przed nim, ujęła się pod boki i ciągle hałasowała. Potem chwyciła go za odzież i zaczęła brutalnie wywracać kieszenie. Oszołomiony Maksym nie bronił się. Powtarzał tylko: „Nie trzeba” i żałośnie spoglądał na Radę. Otyła ciotka pchnęła go w pierś, popędziła znów do siebie za barierkę i jakby podejmując straszliwą decyzję chwyciła za słuchawkę. Maksym zrozumiał, że nie znalazła przy nim tych wszystkich różowych i zielonych papierków z fioletowymi pieczęciami, bez których tu najwidoczniej nie wolno się pojawiać w miejscach publicznych.

— Fank! — powiedział z uczuciem. — Fank źle. Iść. Źle.

Potem wszystko jakoś nieoczekiwanie się rozładowało. Rada powiedziała coś do otyłej niewiasty, która rzuciła słuchawkę, pobulgotała jeszcze trochę i uspokoiła się. Rada usadziła Maksyma na poprzednim miejscu, postawiła przed nim nowy kubek z piwem i ku jego nieopisanej radości usiadła obok. Przez pewien czas wszystko szło dobrze. Rada zadawała pytania, Maksym promieniejąc z zadowolenia odpowiadał na nie: „Nie rozumiem”. Otyła ciotka burczała w oddali. Maksym wytężył wszystkie siły, zbudował jeszcze jedno zdanie i oświadczył, że „deszcz chodzi massaraksz źle mgła”. Rada zaniosła się śmiechem, a potem przyszła jeszcze jedna młodziutka, dosyć sympatyczna dziewczyna i przywitała się ze wszystkimi. Rada z nią wyszła i po chwili zjawiła się już bez fartuszka, w błyszczącym czerwonym płaszczu z kapturem i dużą kraciastą torbą w ręku.

— Chodźmy — powiedziała i Maksym poderwał się z miejsca.

Ale tak od razu nie udało się wyjść. Otyła baba znów podniosła krzyk. Znów coś się jej nie podobało, znów czegoś żądała. Tym razem wymachiwała piórem i kartką papieru. Przez chwilę Rada się z nią spierała, ale podeszła druga dziewczyna i stanęła po stronie jędzy. Chodziło o coś oczywistego i Rada wreszcie ustąpiła. Wtedy we trójkę podeszły do Maksyma. Najpierw kolejno i chórem zadawały jedno i to samo pytanie, którego oczywiście nie rozumiał, i tylko bezradnie rozkładał ręce. Potem Rada kazała wszystkim zamilknąć, leciutko poklepała Maksyma po piersi i spytała:

— Mak Sym?

— Maksym — poprawił ją.

— Mak? Sym?

— Maksym. Mak nie trzeba, Sym nie trzeba. Maksym.

Wówczas Rada przystawiła palec do swego noska i powiedziała:

— Rada Gaal. Maksym…

Maksym zrozumiał wreszcie, że dla jakichś powodów chcą znać jego nazwisko. To było dziwne, ale znacznie bardziej uderzyło go co innego.

— Gaal? — powiedział pytającym tonem. — Gaj Gaal?

Zapadła cisza. Wszyscy byli zaskoczeni.

— Gaj Gaal — powtórzył Maksym radośnie. — Gaj dobry mężczyzna.

Podniósł się hałas. Wszystkie kobiety mówiły naraz. Rada targała Maksyma za ubranie i o coś pytała. Widać było, że ją strasznie ciekawi, skąd Maksym zna Gaja. Gaj, Gaj, Gaj słychać było ciągle w potoku niezrozumiałych słów. O nazwisku Maksyma zapomniano.

— Massaraksz! — powiedziała wreszcie tłusta ciotka i zachichotała. Dziewczęta również się roześmiały. Rada wręczyła Maksymowi swą kraciastą torbę, wzięła go pod rękę i wyszła z nim na ulicę, pod ciągle padający deszcz.

Przeszli do końca tę źle oświetloną uliczkę i skręcili w jeszcze ciemniejszy zaułek z drewnianymi, powykrzywianymi domami po obu stronach brudnej, nierówno wybrukowanej jezdni; potem skręcili jeszcze raz i jeszcze raz. Krzywe uliczki były puste, nie spotkali ani jednego człowieka. W kaprawych okienkach za zasłonkami świeciły się różnobarwne abażury, czasami dobiegała przytłumiona muzyka i chóralne śpiewy zgrzytliwych głosów.

Początkowo Rada z ożywieniem trajkotała, często powtarzając imię Gaja, Maksym zaś co chwilę potwierdzał, że Gaj jest dobry, ale dorzucał po niemiecku, że nie wolno bić ludzi po twarzy, że to jest bardzo dziwne i że on tego nie rozumie. Jednak w miarę tego, jak ulice stawały się coraz węższe, ciemniejsze i bardziej błotniste, Rada coraz częściej milkła. Czasami zatrzymywała się i wpatrywała w ciemność. Maksym pomyślał, że wybiera możliwie suchą drogę, ale ona szukała w ciemności czegoś innego, ponieważ kałuż nie dostrzegała i Maksym musiał za każdym razem leciutko odciągać ją na suchsze miejsce, tam zaś, gdzie nie było suchszych miejsc, brał ją pod pachę i przenosił, co wprawdzie sprawiało jej przyjemność, ale nie zagłuszało lęku.

Im dalej odchodzili od jadłodajni, tym bardziej się bała. Początkowo Maksym próbował nawiązać z nią kontakt nerwowy, aby dodać jej trochę odwagi i pewności siebie, ale mu się to, tak samo jak w przypadku Fanka, nie udało. Kiedy wyszli spomiędzy ruder i znaleźli się na zupełnie już okropnej, gruntowej drodze, pomiędzy ciągnącym się bez końca mokrym płotem z zardzewiałym drutem kolczastym u góry i czarnym jak noc cuchnącym pustkowiem bez jednego światła, Rada zupełnie się rozkleiła i była bliska płaczu. Maksym, aby ją choć odrobinę podnieść na duchu, zaczął śpiewać na całe gardło wszystkie najweselsze ze znanych mu piosenek po kolei. Trochę pomogło to, ale nie na długo, zaledwie do końca płotu, bo później znów zaczęły się długie, żółte, jednopiętrowe domy, z ciemnymi oknami, spoza których pachniało stygnącym metalem, organicznymi smarami i jeszcze jakimś duszącym czadem. Mętnie świeciły rzadkie latarnie, a w oddali, pod jakimś parszywym głuchym łukiem, stali nastroszeni, mokrzy ludzie. Rada zatrzymała się. Wczepiła w jego rękę i zaczęła coś mówić gorączkowym, przerywanym szeptem. Była pełna strachu. Bała się o siebie i jeszcze bardziej o Maksyma. Szepcząc pociągnęła go do tyłu. Posłuchał, bo sądził, że to jej pomoże, ale później zrozumiał, że to po prostu akt rozpaczy i zatrzymał się.

— Chodźmy — powiedział łagodnie. — Chodźmy, Rada. Źle nie. Dobrze.

Usłuchała go jak dziecko. Poprowadził ją i nagle pojął, że ona boi się tych mokrych postaci i bardzo się zdziwił, gdyż nie było w nich nic strasznego i niebezpiecznego. Po prostu zwykli, skuleni pod deszczem tubylcy stoją sobie i trzęsą się od wilgoci. Najpierw było ich dwóch, potem skądś zjawił się trzeci i czwarty z ognikami narkotycznych pałeczek.

Maksym szedł pustą ulicą pomiędzy żółtymi domami prosto na te postacie, a Rada coraz mocniej przytulała się do niego, aż wreszcie objął ją za ramiona. Przyszło mu nagle do głowy, że się myli, że Rada drży nie ze strachu, lecz po prostu z zimna. W zmokniętych ludziach nie było niczego niebezpiecznego. Przeszedł obok nich, obok tych przygarbionych, zziębniętych osobników trzymających ręce w kieszeniach, przytupujących dla rozgrzewki, żałosnych, zatrutych narkotykami i ci nawet jakby w ogóle nie zauważyli ani jego, ani Rady, chociaż przeszedł tak blisko, że słyszał ich niezdrowy, przerywany oddech. Myślał, że może teraz Rada się trochę uspokoi, bo byli już pod łukiem, gdy nagle z przodu, jak spod ziemi, jakby prosto z żółtych ścian pojawiła się i stanęła w poprzek drogi następną czwórka takich samych zmokniętych i żałosnych indywiduów. Ale jeden z nich miał długą, grubą laskę i Maksym go poznał.

Pod odrapaną kopułą łuku chwiała się w przeciągu goła żarówka, ściany były pokryte pleśnią i popękane, pod nogami leżał brudny, potrzaskany cement ze śladami wielu nóg i opon samochodowych. Z tyłu donośnie zatupotało. Maksym obejrzał się: dopędzali go ci czterej, których wyminął. Biegli nierówno oddychając, nie wyjmując rąk z kieszeni i wypluwając w biegu swoje wstrętne narkotyczne pałeczki… Rada krzyknęła zdławionym głosem, puściła jego rękę i nagle zrobiło się ciasno. Maksym został przyciśnięty do ściany, dokoła niego stali ludzie, którzy nie dotykali go, trzymali ręce w kieszeniach, nawet na niego nie patrzyli, po prostu stali i nie pozwalali się ruszać. Ponad ich głowami Maksym zobaczył, że dwóch trzyma Radę za ręce, a wąsaty podchodzi do niej, bez pośpiechu przekłada laskę do lewej ręki, a prawą tak samo niespiesznie i leniwie bije ją po twarzy…

To było do tego stopnia koszmarne i niesłychane, że Maksym stracił poczucie rzeczywistości. Coś się w jego mózgu przełączyło. Ludzie zniknęli. Było tylko dwoje ludzi: on i Rada, pozostali zaś zniknęli. Zamiast nich niezręcznie i przerażająco dreptały w błocie okropne i niebezpieczne zwierzęta. Zniknęło miasto, zniknęła żarówka pod sklepieniem łuku. Był kraj nieprzebytych gór, kraina Oz na Pandorze, jaskinia, podstępna pułapka zastawiona przez nagie, plamiste małpy, do jaskini obojętnie zaglądał rozmyty żółty księżyc i trzeba było walczyć o życie. Zaczął więc walczyć, tak samo jak walczył wtedy na Pandorze.

Czas posłusznie zwolnił, sekundy wydłużyły się w nieskończoność i w trakcie każdej można było wykonać bardzo wiele różnych ruchów, zadać wiele ciosów i widzieć jednocześnie wszystkich. Te małpy były bardzo nieruchawe, przywykłe do innej zwierzyny i chyba po prostu nie zdążyły pojąć, że pomyliły się w wyborze ofiary, że najmądrzej byłoby po prostu uciec, ale również próbowały walczyć… Maksym chwytał kolejną bestię za dolną szczękę, szarpnięciem wykręcał podatną głowę ku górze, ciął grzbietem dłoni w bladą, pulsującą szyję i natychmiast obracał się ku następnej, chwytał, wykręcał, ciął. Wszystko to odbywało się w oparach cuchnących, drapieżnych oddechów, w huczącej ciszy jaskini, w żółtym półmroku. Brudne krzywe pazury wpiły mu się w szyję i puściły, żółte kły głęboko wgryzły się w ramię i również puściły… Obok nie było już nikogo, a do wyjścia z jaskini spieszył przywódca stada z maczugą, gdyż podobnie jak wszyscy przywódcy miał najszybszą reakcję i pierwszy zrozumiał, co się dzieje. Maksym przelotnie pożałował go — najszybsza reakcja przywódcy była jednak bardzo powolna: sekundy były coraz dłuższe i szybkonogi ledwie przebierał nogami. Maksym prześlizgnął się między sekundami, dopadł go, zarąbał w biegu i natychmiast się zatrzymał. Czas znów zaczął płynąć normalnie, pieczara zmieniła się w łuk, księżyc w żarówkę, a kraina Oz na Pandorze przekształciła się znów w niepojęte miasto na niepojętej planecie, bardziej niezrozumiałej niż sama Pandora…

Maksym stał odpoczywając z opuszczonymi, mrowiącymi rękami. U jego nóg z trudem poruszał się wąsaty herszt. Krew ciekła ze zranionego ramienia. Rada wzięła jego rękę i przytknęła do swojej mokrej twarzy. Na brudnej cementowej podłodze leżały niczym worki ciała. Machinalnie je policzył: sześciu łącznie z hersztem i pomyślał, że dwóch zdołało uciec. Dotknięcie Rady sprawiało mu ogromną przyjemność. Ci, którzy uciekli, zdołali to uczynić, bo ich nie ścigał, choć mógł ich dopędzić; jeszcze teraz słyszał paniczny stukot ich buciorów w końcu tunelu. Ci zaś, którzy nie zdołali uciec, leżą i niektórzy z nich umrą, niektórzy już są martwi. Wiedział już teraz, że są to mimo wszystko ludzie, a nie małpy lub pancerne wilki, chociaż ich oddech był cuchnący, dotknięcia brudne, a zamiary drapieżne i obrzydliwe. Odczuwał jednak coś w rodzaju żalu, miał świadomość straty, jakby stracił czystość, nieodłączną cząstkę dawnego Maksyma i wiedział, że dawny Maksym zniknął na zawsze. Ta świadomość była trochę gorzka, lecz budziła w nim jakąś nieznaną dumę…

— Chodźmy, Maksym — powiedziała cichutko Rada.

Posłusznie poszedł za nią.

— Słowem, pozwoliłeś mu uciec.

— Nic nie mogłem zrobić… Sam pan wie, jak to bywa.

— Niech to diabli wezmą, Fank! Nie musiałeś przecież nic robić. Wystarczyło wziąć ze sobą kierowcę.

— Wiem, że zawiniłem. Ale kto mógł się spodziewać…

— To już wiem. Co przedsięwziąłeś?

— Jak tylko mnie wypuścili, natychmiast zadzwoniłem do Megi, ale nic nie wiedział. Jeśli on wróci, Mega natychmiast mnie zawiadomi. Następnie objąłem obserwacją wszystkie szpitale dla umysłowo chorych. On nie może daleko odejść, po prostu nie dadzą mu uciec, bo zbyt się rzuca w oczy.

— Co więcej?

— Postawiłem w stan alarmu swoich ludzi w policji. Kazałem zwracać im uwagę na wszelkie wykroczenia, łącznie z łamaniem przepisów ruchu ulicznego. On nie ma dokumentów. Zarządziłem, aby donoszono mi o wszystkich zatrzymanych bez dokumentów. On nie ma żadnej szansy ukryć się, jeśli nawet będzie chciał. Moim zdaniem to jest sprawa dwóch, trzech dni. Prosta sprawa.

— Prosta… Co mogło być prostszego niż wsiąść w samochód, pojechać do Ośrodka Telewizyjnego i przywieźć tu człowieka… Ale nawet z tym nie dałeś sobie rady.

— Moja wina. Ale taki zbieg okoliczności…

— Już powiedziałem, że nie interesują mnie okoliczności. Czy on rzeczywiście robi wrażenie umysłowo chorego?

— Trudno powiedzieć… Chyba najbardziej przypomina dzikusa. Dobrze wymytego i wypielęgnowanego górala. Ale mogę sobie łatwo wyobrazić sytuację, w której wezmę go za wariata. W dodatku ten nieustanny idiotyczny uśmiech, kretyński bełkot zamiast normalnej mowy… I w ogóle to jakiś dureń…

— Rozumiem. Aprobuję twoje posunięcia. I jeszcze jedno, Fank. Porozum się z podziemiem.

— Co?!

— Jeśli go nie znajdziecie w ciągu najbliższych kilku dni, to on z pewnością wypłynie w podziemiu.

— Nie rozumiem, co by miał dzikus robić w podziemiu.

— W podziemiu jest wielu dzikusów. Nie zadawaj zresztą głupich pytań, tylko rób, co ci każę. Jeśli go przegapisz jeszcze raz, zwolnię cię.

— Drugi raz to się nie powtórzy.

— Bardzo się cieszę. Co jeszcze?

— Ciekawe pogłoski na temat Bąbla.

— Bąbla? Jakie?

— Proszę mi wybaczyć, Wędrowcze… Jeśli pan pozwoli, to wolałbym szeptem, na ucho…

Загрузка...