Rozdział XI

Od skraju lasu do ogrodzenia z drutu kolczastego trzeba było czołgać się. Jako pierwszy pełzł Zielony, który ciągnął za sobą tyczkę z ładunkiem wybuchowym i po cichu klął ciernie wbijające mu się w ręce. Za nim czołgał się Maksym dźwigający worek z minami magnetycznymi. Niebo było pokryte chmurami, siąpił deszcz. Trawa była mokra i po chwili obaj przemokli do nitki. Deszcz przesłaniał wszystko i Zielony musiał się orientować według kompasu. Ani razu nie zboczył z drogi. Widać było, że to człowiek doświadczony. Później ostro zapachniało wilgotną rdzą i Maksym dojrzał trzy rzędy drutów kolczastych, a za drutami rozmyty, ażurowy ogrom wieży. Uniósł trochę głowę i wypatrzył u jej podstawy niską budowlę o prostokątnych zarysach. To był bunkier, w którym siedziało trzech legionistów z karabinami maszynowymi. Przez szum deszczu dobiegały niewyraźne głosy. Później ktoś zapalił zapałkę i słabe, żółte światełko rozjaśniło długą strzelnicę.

Zielony klnąc szeptem wsuwał tyczkę pod druty. „Gotowe — powiedział cicho. — — Odczołguj się”. Odczołgali się o jakieś dziesięć kroków i zaczęli czekać. Zielony ściskał w dłoni sznur detonatora i wpatrywał się w świecące wskazówki zegarka. Miał dreszcze. Maksym słyszał, jak szczęka zębami i ciężko dyszy. Jego też trzęsło. Włożył rękę do worka i dotknął min. Miny były szorstkie i zimne. Deszcz się nasilił, jego szelest zagłuszał wszystkie dźwięki. Zielony uniósł się i stanął na czworakach. Ciągle coś szeptał. Nie wiadomo, czy klął, czy się modlił. „No, dranie!” — powiedział nagle i wykonał gwałtowny ruch prawą ręką. Rozległ się trzask spłonki, syk i w przodzie wytrysnął spod ziemi czerwony jęzor płomienia. Taki sam ogień rozbłysnął daleko z lewej, huk uderzył w uszy, posypała się gorąca, mokra ziemia, strzępy tlejącej trawy i jakieś rozżarzone bryłki. Zielony runął do przodu wrzeszcząc nieswoim głosem. Nagle zrobiło się widno, jaśniej niż w dzień, oślepiająco jasno. Maksym zmrużył oczy i poczuł chłód w piersi, a przez głowę przemknęła myśl: „Wszystko przepadło”. Ale wystrzałów nie było, nie było niczego oprócz szelestów i syków.

Kiedy Maksym otworzył oczy, dojrzał przez oślepiającą jasność szary bunkier, rozległą wyrwę w ogrodzeniu i jakichś ludzi, malutkich i bardzo samotnych na ogromnej pustej przestrzeni wokół wieży. Ludzi ci ze wszystkich sił pędzili w kierunku bunkra. Biegli w milczeniu, potykali się, przewracali, podrywali i znów biegli. Potem rozległ się żałosny jęk i Maksym zobaczył Zielonego, który nigdzie nie biegł, lecz siedział na ziemi tuż za drutami, trzymał się za głowę i kołysał nią na boki. Maksym rzucił się ku niemu, oderwał mu ręce od twarzy. Zobaczył wywrócone oczy i bąble śliny na wargach. Wystrzałów ciągle nie było. Minęła już cała wieczność, a bunkier nadal milczał i tylko nagle huknął tam znajomy marsz.

Maksym przewrócił tego gapę Zielonego na wznak szperając jedną ręką w kieszeni i ciesząc się, że Generał był na tyle przewidujący, iż nawet jemu dał na wszelki wypadek tabletki przeciwbólowe. Rozwarł Zielonemu spazmatycznie zaciśnięte zęby i wepchnął pigułki w chrypiącą paszczękę. Potem chwycił automat Zielonego i odwrócił się. Zastanawiał się gorączkowo, skąd pada światło, dlaczego jest tyle światła, którego nie powinno być… Nikt nie strzelał, samotni ludzie ciągle biegli, jeden z nich był już zupełnie blisko bunkra, drugi pozostał nieco w tyle, trzeci zaś, który biegł z prawej strony, nagle z rozpędu upadł i przekoziołkował przez głowę. „Kiedy w boju żelazne szeregi…” — ryczał bunkier, a światło biło z góry, z wysokości dziesięciu metrów, pewnie z wieży, której teraz nie można było dojrzeć. Maksym uniósł automat i nacisnął spust. Własnej roboty automat, mały, niewygodny i niezdarny zaczął mu skakać w rękach. Jakby w odpowiedzi na to rozjarzyły się czerwone błyski w strzelnicy i nagle automat wyrwano mu z rąk. Nie zdołał jeszcze trafić w żaden z oślepiających kręgów, a Zielony zabrał mu automat, rzucił się do przodu i od razu upadł, potykając się na równym miejscu…

— Wówczas Maksym padł na ziemię i podczołgał się z powrotem do swojego worka. Z tyłu pospiesznie trzaskały automaty, straszliwym basem dudnił karabin maszynowy i wreszcie huknął granat, później drugi, potem od razu dwa i cekaem zamilkł. Trzeszczały tylko automaty, znów huknęły wybuchy, ktoś wrzasnął nieludzkim głosem i wszystko ucichło. Maksym chwycił worek i pobiegł. Nad bunkrem unosił się słup dymu, cuchnęło spalenizną i prochem, dokoła było jasno i pusto, jedynie czarna przygarbiona figurka słaniała się przy samym bunkrze trzymając się ręką jego ściany. Człowiek dotarł do strzelnicy, wrzucił coś do niej i od razu zwalił się na ziemię. Strzelnica rozjarzyła się purpurowo, rozległ się łoskot i znów zrobiło się cicho…

Maksym potknął się i o mało nie upadł. Po kilku krokach znów się potknął i zauważył wtedy, że z ziemi sterczą kołki, krótkie, grube kołki ukryte w trawie… To tak jest… To tak tu jest… Gdyby mnie Generał puścił w pojedynkę, od razu bym sobie porozbijał nogi i teraz leżałbym wśród tych podstępnych palików… Chwalipięta… Ignorant… Wieża była już zupełnie blisko. Biegł i patrzył pod nogi. Był sam.

Dobiegł do ogromnej, żelaznej łapy i rzucił worek. Korciło go od razu przylepić ciężki, szorstki placek do mokrego żelaza, ale pozostał jeszcze bunkier. Żelazne drzwi były uchylone, spoza nich wysuwały się leniwe języki płomieni, na stopniach leżał legionista. Tu wszystko było skończone. Maksym obszedł bunkier dokoła i zobaczył Generała. Generał siedział oparty o betonową ścianę. Oczy miał nieprzytomne i Maksym zrozumiał, że tabletki przestały już działać. Obejrzał się wokoło, wziął Generała na ręce i wyniósł spod wieży. Jakieś dwadzieścia metrów dalej leżała w trawie Ordia z granatem w ręku. Leżała tak nieruchomo, że Maksym od razu zrozumiał, iż jest martwa. Zaczął szukać dalej i znalazł Leśnika, również martwego. Zielony także był zabity i nie było przy kim położyć żywego Generała…

Szedł po trawie rzucając zwielokrotniony cień i był zupełnie ogłuszony tymi wszystkimi śmierciami chociaż minutę temu myślał, że jest na nie przygotowany. Ciągnęło go z powrotem do wieży, chciał ją wysadzić w powietrze i dokończyć to, co oni rozpoczęli, ale najpierw trzeba było sprawdzić, co się dzieje z Kopytem. Znalazł Mema tuż przy ogrodzeniu. Memo był ranny. Najpewniej chciał się wycofać i czołgał się ku drutom, dopóki nie stracił przytomności. Maksym położył Generała obok niego i znów pobiegł do wieży. Dziwnie było pomyśleć, że te nieszczęsne dwieście metrów można teraz spokojnie przejść, niczego się nie obawiając.

Zaczął mocować miny do wsporników, dla pewności po dwie sztuki do każdego. Miał czas, ale się spieszył. Generał broczył krwią, a gdzieś pędziły szosą ciężarówki z legionistami i poderwany na alarm Gaj wraz z Pandim trząsł się teraz na kocich łbach, a w okolicznych wsiach już zbudzili się ludzie. Mężczyźni chwytali siekiery i strzelby, dzieci płakały, a kobiety przeklinały krwawych szpiegów, przez których nie ma snu ani spokoju. Maksym czuł, że siąpiąca deszczem ciemność dokoła ożywa, porusza się, staje się niebezpieczna i groźna…

Zapalniki były obliczone na pięć minut. Włączył je kolejno i pobiegł z powrotem do Generała i Mema. Coś go niepokoiło. Poszukał oczami i zrozumiał, że to Ordia. Biegiem, patrząc pod nogi, żeby się nie potknąć, wrócił do niej, zarzucił lekkie ciało na ramię i znów biegiem do ogrodzenia, do północnej wyrwy, gdzie męczyli się Memo i Generał. Ale już niedługo przestaną się męczyć. Zatrzymał się koło nich i obrócił się ku wieży.

I oto spełniło się bezsensowne marzenie spiskowców. Miny wybuchły szybko jedna po drugiej, podstawa wieży zasnuła się dymem, a potem oślepiające ognie zgasły i stało się zupełnie ciemno. W ciemności coś zgrzytnęło, zahuczało, łupnęło o ziemię, podskoczyło z jazgotem i znów grzmotnęło.

Maksym popatrzył na zegarek. Było siedemnaście po dziesiątej. Oczy przywykły do ciemności i znów rozróżniały poszarpane ogrodzenie, znów dostrzegły wieżę. Wieża leżała opodal bunkra, który ciągle się jeszcze palił. Jej strzaskane wybuchem podpory sterczały w powietrzu.

Generał ocknął się i wychrypiał:

— Kto tu jest?

— Ja — powiedział Maksym i pochylił się nad nim. — Trzeba już uciekać. Gdzie pana trafiło? Może pan iść?

— Poczekaj — powiedział Generał. — Co z wieżą?

— Wieża jest gotowa — odrzekł Maksym.

— Niemożliwe — zdziwił się Generał podnosząc się. Massaraksz! Czyżby?… — — Zaśmiał się i znów się położył. — Słuchaj, Mak, mam zupełną pustkę w głowie… Która godzina?

— Dwadzieścia po dziesiątej.

— Więc to prawda… Wykończyliśmy ją… Zuch jesteś… Czekaj, kto tu obok leży?

— Kopyto — powiedział Maksym.

— Oddycha — powiedział Generał. — A kto jeszcze żyje?… Kogo tam masz?

— To Ordia — powiedział Maksym z trudem.

Generał przez chwilę milczał.

— Ordia… — powtórzył niezdecydowanie i wstał chwiejąc się na nogach. — Ordia — powtórzył znowu i przyłożył dłoń do jej policzka. Przez jakiś czas milczeli. Potem Memo zapytał ochrypłym głosem:

— Która godzina?

— Dwadzieścia dwie minuty — odrzekł Maksym.

— Gdzie jesteśmy? — zapytał Memo.

— Trzeba uciekać — powiedział Maksym.

Generał odwrócił się i ruszył ku wyrwie w ogrodzeniu. Mocno się zataczał. Wówczas Maksym pochylił się, zarzucił na drugie ramię ciężkiego Mema i poszedł za nim. Dopędził Generała, który się zatrzymał.

— Tylko rannych! — powiedział Generał.

— Doniosę — powiedział Maksym.

— Wykonuj rozkaz — powiedział Generał. — Tylko rannych.

Wyciągnął ręce i pojękując z bólu objął ciało Ordii. Nie mógł go utrzymać i od razu położył na ziemi.

— Tylko rannych — powiedział zmienionym głosem. — Biegiem, marsz!

— Gdzie jesteśmy? — zapytał Memo. — Kto tu jest? Gdzie jesteśmy?

— Niech pan się chwyci za mój pas — powiedział Maksym do Generała i pobiegł. — Memo krzyknął i zwiotczał. Głowa mu się chwiała, ręce bezwładnie latały, a nogi biły Maksyma po plecach. Generał z głośnym świstem wciągając powietrze biegł za nim trzymając się za pas.

Wbiegli do lasu. Twarz chłostały mokre gałęzie. Maksym wymijał drzewa rzucające mu się naprzeciw i przeskakiwał przez zastępujące mu drogę pnie. To było trudniejsze niż przypuszczał. Nie był już taki jak dawniej i w ogóle wszystko było nie takie, jak trzeba. Wszystko było obłędne, niepotrzebne i bezsensowne. Z tyłu pozostawały połamane krzewy, krwawy ślad i zapach, a drogi już od dawna były obstawione, psy wyrywały się z rąk przewodników i rotmistrz Czaczu z pistoletem w ręku wykrakując rozkazy biegł kaczym krokiem po asfalcie, przeskakiwał rowy i jako pierwszy nurkował w las. Za plecami została idiotyczna, obalona wieża, spaleni legioniści i trójka martwych, już zesztywniałych towarzyszy. Tutaj, przy sobie miał dwóch rannych, półżywych, nie mających prawie żadnych szans… I to wszystko dla jednej wieży, jednej spośród dziesiątków tysięcy takich samych… Już nikomu więcej nie pozwolę zrobić takiego głupstwa… Nie, powiem, ja to widziałem… Ileż krwi w zamian za stos bezużytecznego, zardzewiałego żelastwa… Jedno głupie młode życie za rdzawe żelazo, jedno głupie stare życie za żałosną nadzieję choć kilku dni ludzkiej egzystencji i jedna miłość, rozstrzelana nawet nie za żelazo ani za nadzieję… Jeżeli chcecie po prostu przeżyć, powiem im, to czemu tak łatwo umieracie, czemu tak tanio sprzedajecie swoje życie?… Massaraksz, nie pozwolę im umierać, oni będą żyć, nauczą się żyć… Jakiż inny bałwan zdecydowałby się na to, jak im mogłem na to pozwolić?…

Wyskoczył pędem na polną drogę niosąc Mema na ramieniu, a drugą ręką podtrzymując Generała. Obejrzał się. Malec już biegł ku niemu od kamienia granicznego. Był mokry, pachniał potem i strachem.

— To wszyscy? — zapytał z przerażeniem i Maksym był mu za to przerażenie wdzięczny.

Donieśli rannych do motocykla, wepchnęli Mema do wózka, a Generała posadzili na tylnym siodełku. Malec przywiązał go do siebie pasem. W lesie było jeszcze cicho, ale Maksym wiedział, że to nic nie znaczy.

— Naprzód! — powiedział. — Nie zatrzymuj się, przebijaj przez obławę…

— Wiem — powiedział Malec. — A ty?

— Postaram się ich odciągnąć. Nie bój się, ucieknę.

— Uciekniesz, a jakże… — powiedział Malec i kopnął starter. Motocykl zaterkotał. — A czy wieżę przynajmniej wysadziliście? — krzyknął.

— Tak — odpowiedział Maksym i Malec pognał przed siebie.

Zostawszy sam Maksym przez kilka sekund stał nieruchomo, a potem rzucił się z powrotem w las. Na pierwszej z brzegu polance zerwał z siebie kurtkę i wepchnął ją w krzaki. Później biegiem wrócił na drogę i jakiś czas ze wszystkich sił biegł w kierunku miasta, zatrzymał się, odczepił od pasa granaty, rozrzucił je na drodze, przedarł się przez krzewy na drugą stronę starając się złamać jak najwięcej gałązek, porzucił za krzewami chustkę do nosa i dopiero wtedy ruszył prosto w las przechodząc na równy, myśliwski bieg. Musiał tak przebiec dziesięć do piętnastu kilometrów.

Biegł nie myśląc o niczym i zważając tylko na to, aby nie zboczyć zbytnio z kierunku na południowy zachód i wybierając miejsce, gdzie miał postawić nogę. Dwukrotnie przecinał drogi. Za pierwszym razem była to pusta polna droga, a za drugim Szosa Wczasowa, na której również nikogo nie było, ale tam po raz pierwszy usłyszał psy. Nie mógł określić, jakie to były psy, lecz na wszelki wypadek zrobił wielką pętlę i półtorej godziny później znalazł się wśród magazynów miejskiego dworca towarowego.

Paliły się tam lampy, przeciągle pogwizdywały parowozy i kręcili się ludzie. Nikt tam pewnie o niczym nie wiedział, ale już nie można było biec, bo mogli go uznać za złodzieja. Zwolnił i kiedy obok niego przetoczył się w kierunku miasta ciężki pociąg towarowy, wskoczył na platformę z piaskiem, ukrył się i dojechał aż do betoniarni. Tam zeskoczył w biegu, otrzepał z siebie piasek, trochę przybrudził sobie twarz i ręce smarem i zaczął się zastanawiać, co ma robić dalej.

Przekradać się do domku Leśnika nie miało najmniejszego sensu, a była to jedyna kryjówka w pobliżu. Można było spróbować przenocować w Osiedlu Kaczki, ale to było niebezpieczne. Rotmistrz Czaczu znał ten adres, a poza tym Maksym ścierpł na samą myśl o tym, jak zjawi się w domu starej Illii i opowie jej o śmierci córki. Nie było dokąd iść. Wstąpił do ubożuchnej nocnej knajpki dla robotników, zjadł serdelki, napił się piwa i podrzemał oparty o ścianę. Wszyscy goście byli tak samo brudni i zmęczeni jak on: robotnicy z ostatniej zmiany, którzy spóźnili się na nocny tramwaj. Przyśniła mu się Rada i pomyślał we śnie, że Gaj uczestniczy teraz prawdopodobnie w obławie i że to bardzo dobrze. Rada lubi go i przygarnie, pozwoli się umyć i przebrać (powinno tam jeszcze być jego cywilne ubranie, które dał mu Fank). A rano będzie można pojechać na wschód, gdzie znajduje się druga znana mu melina. Obudził się, zapłacił za jedzenie i wyszedł.

Droga była niedaleka i bezpieczna. Ludzi na ulicach nie spotkał i dopiero przed samym domem zobaczył człowieka. Dozorcę. Siedział na swoim stołku i spał. Maksym ostrożnie przeszedł koło niego, wspiął się po schodach na górę i zadzwonił tak, jak zawsze dzwonił dawniej. Za drzwiami panowała cisza, potem coś skrzypnęło i drzwi się uchyliły. Zobaczył Radę.

Nie krzyknęła tylko dlatego, że straciła oddech i zacisnęła sobie usta ręką. Maksym objął ją, przygarnął do siebie i pocałował w czoło. Miał takie uczucie, jakby wrócił do domu, w którym już od dawna przestano na niego czekać. Zamknął za sobą drzwi. Weszli cicho do pokoju, gdzie Rada od razu się rozpłakała. W pokoju pozostało wszystko po staremu, nie było tylko jego polowego łóżka, a na kanapie siedział Gaj w nocnej koszuli i rozpaczliwie wytrzeszczał na Maksyma przerażone, ogłupiałe ze zdumienia oczy. Trwało to kilka minut: Maksym i Gaj patrzyli na siebie, a Rada płakała.

— Massaraksz — powiedział wreszcie bezradnie Gaj. — Żyjesz?… Nie zabili cię?

— Witaj, przyjacielu — powiedział Maksym. — Szkoda, że jesteś w domu. Nie chciałem ci zaszkodzić. Jeżeli chcesz, natychmiast sobie pójdę.

Rada momentalnie wczepiła się w jego rękę.

— Nig-dy! — powiedziała zdławionym głosem. — Za żadną cenę! Nigdzie nie pójdziesz. Niech spróbują… Wtedy i ja również…

Gaj odrzucił koc, spuścił nogi z kanapy i podszedł do Maksyma. Dotknął jego ramion i rąk, wybrudził się smarem, wytarł sobie czoło i czoło sobie też ubrudził.

— Nic nie rozumiem — powiedział żałośnie. — Żyjesz… Skąd się wziąłeś? Rada, przestań ryczeć. Nie jesteś ranny? Okropnie wyglądasz. I ta krew…

— To nie moja — powiedział Maksym.

— Nic nie rozumiem — powtórzył Gaj. — Żyjesz! Rada, zagrzej wody! Obudź staruszka, niech da wódki…

— Cicho — powiedział Maksym. — Nie hałasujcie. Jestem ścigany.

— Przez kogo? Dlaczego? Co za głupstwa… Rada, pozwól mu się przebrać! Mak, siadaj, siadaj… A może wolisz się położyć? Jak to się stało?

Maksym ostrożnie usiadł na brzeżku krzesła, położył ręce na kolanach, żeby niczego nie zabrudzić i patrząc na tę dwójkę, po raz ostatni patrząc na nich jak na swoich przyjaciół, odczuwając nawet coś w rodzaju ciekawości, co też się stanie za chwilę, powiedział:

— Jestem teraz zbrodniarzem stanu, moi drodzy. Dopiero co wysadziłem wieżę.

Zrozumieli od razu, natychmiast pojęli, o jakiej wieży mowa i o nic nie zapytali. Rada tylko zacisnęła dłonie nie odrywając od niego wzroku, a Gaj stęknął, podrapał się obiema rękami w czuprynę i odwracając oczy powiedział ze złością:

— Bałwan! Znaczy, żeś się postanowił zemścić… Na kim się mścisz? Ech, ty! Jakeś był wariatem, tak i zostałeś. Zupełnie jak dziecko… No dobra. Nic nie mówiłeś, my niczego nie słyszeliśmy. Dobra… Nic nie chcę wiedzieć. Rada, idź grzać wodę. Rozbieraj się! — powiedział do Maksyma srogim tonem. — Upaprałeś się jak nieboskie stworzenie. Gdzie też cię diabli nosili…

Maksym wstał i zaczął się rozbierać. Zrzucił brudną i mokrą bluzę (Gaj zobaczył blizny po kulach i głośno przełknął ślinę), ze wstrętem ściągnął okropnie uwalane spodnie i buty. Cała odzież była pokryta czarnymi plamami i wyzwoliwszy się z niej Maksym poczuł ulgę.

— Zrobione — powiedział i znowu usiadł. — Dziękuję, Gaj. Ja tu na krótko, tylko do rana, a potem pójdę…

— Dozorca cię widział? — zapytał ponuro Gaj.

— Spał.

— Spał… — powtórzył Gaj z powątpiewaniem. — Wiesz, że on… Może zresztą i spał. Musi przecież w końcu kiedyś spać.

— Dlaczego jesteś w domu? — powiedział Maksym. — Cały legion pewnie jest teraz za miastem…

— Już nie jestem legionistą — powiedział Gaj z krzywym uśmiechem. — Wygnali mnie z legionu, Mak. Jestem teraz zwyczajnym kapralem w armii, uczę wsiowych kołków, która noga jest lewa, a która prawa. Nauczę i na chontyjską granicę, do okopów… Tak to wyglądają moje sprawy, Mak.

— To przeze mnie? — zapytał cicho Maksym.

— Jak by ci to powiedzieć… Właściwie tak.

Popatrzyli na siebie i Gaj odwrócił oczy. Maksym nagle pomyślał, że gdyby Gaj teraz go wydał, to pewnie by wrócił do legionu i do swojej zaocznej szkoły oficerskiej. Pomyślał też, że jakieś dwa miesiące temu podobna myśl nie mogłaby mu przyjść do głowy. Zrobiło mu się nieprzyjemnie, zapragnął wyjść, zaraz, natychmiast, ale wtedy wróciła Rada i zawołała go do łazienki. Zanim się umył, Rada przygotowała posiłek i zaparzyła herbatę. Gaj w tym czasie siedział na tym samym miejscu z głową opartą na pięściach i z rozpaczą na twarzy. O nic nie pytał, pewnie bał się usłyszeć coś strasznego, coś takiego, co skruszy ostatnią linię jego obrony i przetnie ostatnie nitki łączące go jeszcze z Maksymem. Rada też o nic nie pytała, pewnie nawet o tym nie pomyślała, tylko po prostu nie spuszczała z niego wzroku, nie wypuszczała jego ręki i czasami pochlipywała. Bała się, że ukochany człowiek nagle zniknie. Wówczas Maksym — czasu było mało — odsunął nie dopitą filiżankę i sam zaczął opowiadać o wszystkim.

Opowiedział o tym, jak pomogła mu matka zbrodniarki stanu; jak zetknął się z wyrodkami; kim są wyrodki w rzeczywistości, dlaczego są wyrodkami i co to są wieże, jaki to szatański i wstrętny wymysł. Opowiedział o tym, co się stało dzisiejszej nocy, jak ludzie biegli pod ogień cekaemu i umierali, jeden za drugim, jak runęła ta potworna bryła mokrego żelastwa i jak niósł martwą kobietę, której zabrano dziecko i zabito męża…

Rada słuchała chciwie. Gaj też się w końcu zainteresował, zaczął nawet zadawać pytania, złośliwe, złe pytania, głupie i okrutne. Mak zrozumiał, że niczemu nie wierzy, że wszystko odskakuje od jego świadomości, niczym woda od tłuszczu, że mu nieprzyjemnie tego słuchać i że z trudem powstrzymuje się, żeby nie nakrzyczeć na Maksyma. Kiedy zaś Maksym skończył opowiadać, powiedział z niedobrym uśmiechem:

— Zgrabnie cię owinęli dokoła palca.

Maksym popatrzył na Radę, ale ona odwróciła oczy i przygryzając wargi powiedziała niepewnie:

— Nie wiem… To oczywiście możliwe, że była taka jedna wieża… Rozumiesz, Mak, tego, o czym opowiadasz, po prostu nie może być.

Mówiła zamierającym, cichym głosikiem, najwyraźniej starała się nie obrazić go, prosząco zaglądała w oczy i gładziła po ramieniu. Gaj nagle wpadł w pasję i zaczął mówić, że to głupota, że Maksym po prostu nie wyobraża sobie, ile tych wież stoi w całym kraju, ile się ich buduje co roku, każdego dnia i że to przecież niemożliwe, żeby te miliardy nasze biedne państwo wydawało jedynie po to, aby dwa razy dziennie sprawić przykrość żałosnej garstce potworków, którzy są kroplą w morzu narodu.

— Sama ochrona, ile kosztuje — dorzucił po pauzie.

— Myślałem o tym — powiedział Maksym. — Pewnie rzeczywiście wszystko nie jest takie proste. Ale chontyjskie pieniądze nie mają z tym nic wspólnego. Sam zresztą widziałem, że jak tylko wieża runęła, wszystkim im ulżyło. A co się tyczy OPB… Zrozum, Gaj, że dla celów obrony przeciwlotniczej wież jest zbyt wiele. Aby objąć całą przestrzeń powietrzną, trzeba ich znacznie mniej… Po co zresztą OPB na południowej granicy? Czyżby dzikie wyrodki miały broń batalistyczną?

— Tam jest wiele różnych rzeczy — powiedział Gaj ze złością. — Nic nie wiesz i wszystkiemu wierzysz. Przepraszam cię, Mak, ale gdybyś to nie był ty… — Wszyscy jesteśmy zbyt łatwowierni — dorzucił z goryczą.

Maksymowi nie chciało się więcej dyskutować i w ogóle mówić na ten temat. Zaczął więc pytać, co u nich słychać, gdzie pracuje Rada, jak wujaszek i sąsiedzi. Rada ożywiła się, zaczęła opowiadać, potem coś sobie przypomniała, zebrała brudne naczynia i poszła do kuchni.

Gaj chmurnie patrzył na ciemne okno, a później widocznie zdecydował się i zaczął poważną, męską rozmowę.

— Lubimy cię — powiedział. — Ja cię lubię i Rada cię lubi, chociaż jesteś jakiś niespokojny i wszystko przez ciebie idzie nie tak, jak trzeba. Ale chodzi o to, że Rada nie tylko zwyczajnie cię lubi, ale jak by ci tu… Zresztą sam rozumiesz… Krótko mówiąc, podobasz się jej i przez cały ten czas płakała, a pierwszy tydzień nawet przechorowała. To dobra dziewczyna, gospodarna, wielu mężczyznom się podoba i nie ma w tym nic dziwnego… Nie wiem, co ty na to, ale wiesz, co bym ci poradził? Daj spokój tym wszystkim historiom, to nie dla ciebie, nie na twój rozum. Omotają cię, zginiesz sam, wielu ludziom życie złamiesz i po co ci to wszystko? Jedź lepiej z powrotem w swoje góry i znajdź swoich; jak głową nie przypomnisz, to serce ci podpowie, gdzie twoja ojczyzna. Szukać cię tam nikt nie będzie, ułożysz sobie życie i wtedy przyjedziesz, zabierzesz Radę i będzie wam dobrze. A może my do tego czasu skończymy wreszcie z Chontyjczykami, nastanie w końcu pokój i też będziemy żyć jak ludzie…

Maksym słuchał go i myślał, że gdyby rzeczywiście był góralem, to pewnie by tak postąpił: wróciłby w rodzinne strony i żył spokojnie z młodą żoną, zapomniałby o tych wszystkich okropnościach i komplikacjach. Nie, nie zapomniałby, lecz zorganizował taką obronę, że urzędnicy Płomiennych baliby się tam pokazać, a gdyby pojawili się legioniści, walczyłby z nimi do ostatka broniąc własnego progu. Ale nie jest góralem, w górach nie ma czego szukać, a jego Sprawa jest tutaj… Rada? Jeżeli Rada rzeczywiście kocha, to zrozumie. Powinna zrozumieć…

Zamyślił się i nie od razu wyczuł, że w domu coś się zmieniło. Ktoś skradał się korytarzem, ktoś szeptał za ścianą i nagle w przedsionku zaczęła się jakaś szamotanina, Rada rozpaczliwie krzyknęła: „Mak!…” i od razu zamilkła, jakby jej ktoś zatkał usta. Poderwał się i rzucił do okna, ale drzwi otworzyły się gwałtownie i na progu pojawiła się Rada bez kropli krwi w twarzy. Zapachniało znajomym odorem koszar, załomotały, teraz już otwarcie, podkute buty. Radę wepchnięto do pokoju, a za nią wpadli ludzie w czarnych kombinezonach. Pandi z wykrzywioną wściekle twarzą wycelował w niego automat, a sprytny jak zwykle i jak zwykle przewidujący rotmistrz Czaczu stał obok Rady z lufą pistoletu przyłożoną do jej boku.

— Nie ruszaj się! — zakrakał. — Jeden ruch i strzelam!

Maksym znieruchomiał. Nie mógł nic zrobić, potrzebował co najmniej dwóch dziesiątych sekundy, może półtorej, ale temu mordercy wystarczyłoby jedna dziesiąta.

— Ręce do przodu! — krakał rotmistrz. — Kapralu, kajdanki! Podwójne kajdanki! Zwijaj się, massaraksz!

Pandi, którego Maksym na zajęciach wielokrotnie przerzucał przez głowę, zbliżył się do niego z wielką ostrożnością odpinając od pasa ciężki łańcuch. Wściekłość na jego twarzy ustąpiła miejsca zatroskaniu.

— Uważaj — powiedział do Maksyma. — Jeżeli co, to pan rotmistrz ją od razu…

Zatrzasnął stalowe bransoletki na jego przegubach, przykucnął i skuł Maksymowi nogi. Maksym uśmiechnął się w duchu. Wiedział, co będzie teraz robił. Ale nie docenił rotmistrza. Rotmistrz nie zwolnił Rady. Wszyscy razem zeszli po schodach, razem weszli do ciężarówki, a rotmistrz ani na chwilę nie odjął pistoletu. Później do ciężarówki wrzucono skutego Gaja. Do świtu było jeszcze daleko, nadal siąpił deszcz, rozmyte latarnie ledwie oświetlały mokrą ulicę. Legioniści siadali z łoskotem na ławkach, ogromne mokre psy w milczeniu ciągnęły smycze, a gdy je karcono, nerwowo, skamlająco ziewały. W bramie stał oparty o futrynę dozorca z rękami złożonymi na brzuchu. Drzemał.

Загрузка...