Rozdział VI

Ciężarówka miała kiepskie amortyzatory, co się mocno odczuwało na okropnej jezdni brukowanej polnymi kamieniami. Kandydat Mak Sym zacisnął automat między kolanami i pieczołowicie przytrzymywał Gaja za pas główny. Doszedł bowiem do wniosku, że kapralowi, który tak bardzo troszczy się o swój autorytet, nie przystoi szybować nad ławkami niczym jakiś tam kandydat Zojza. Gaj nie protestował, a może po prostu nie zauważał uczynności podkomendnego. Po rozmowie z rotmistrzem kapral był czymś mocno zatroskany. Maksym zaś cieszył się, że zgodnie z rozkazem będzie walczył obok niego i w razie potrzeby będzie mógł przyjacielowi pomóc.

Samochody minęły Teatr Centralny, długo toczyły się wzdłuż cuchnącego Kanału Cesarskiego, później skręciły w pustą o tej porze ulicę Szewską i zaczęły przedzierać się przez krzywe zaułki jakiegoś przedmieścia, gdzie Maksym nigdy jeszcze nie był. A bywał ostatnimi czasy w różnych miejscach i poznał miasto gruntownie. W ciągu ponad czterdziestu dni zdarzyło mu się w ogóle zobaczyć i usłyszeć wiele rzeczy dziwnych i nieprzyjemnych. Sytuacja była znacznie gorsza i dziwaczniejsza, niż przypuszczał.

Ślęczał jeszcze nad elementarzem, kiedy Gaj zaczął zanudzać go pytaniem, skąd Maksym się właściwie wziął. Rysunki nie pomagały, Gaj przyjmował je z jakimś dziwnym uśmiechem i powtarzał: „Skąd jesteś?” Wówczas Maksym w rozdrażnieniu pokazał na sufit i powiedział: „Z nieba”. Ku jego zdziwieniu Gaj uznał to za całkiem naturalne i zaczął sypać jakimiś słowami, które Maksym wziął za nazwy planet miejscowego układu słonecznego. Ale Gaj rozwinął mapę świata w projekcji prostokątnej i wtedy wyjaśniło się, że to wcale nie nazwy planet, lecz nazwy krajów — antypodów. Maksym wzruszył ramionami, wygłosił wszystkie znane zaprzeczenia i zaczął studiować mapę. Rozmowa na tym chwilowo się urwała.

Dwa dni później Maksym i Rada oglądali telewizję. Nadawano jakąś dziwną transmisję, coś w rodzaju filmu bez początku i końca, bez określonej fabuły i z nieskończoną liczbą postaci. Przerażających postaci, zachowujących się dosyć niesamowicie z punktu widzenia każdego humanoida. Rada patrzyła na to z ciekawością, wydawała okrzyki, chwytała Maksyma za rękaw, dwa razy rozpłakała się, Maksym zaś szybko się znudził i już zasypiał ukołysany ponuro— groźną muzyką, kiedy nagle po ekranie przemknęło coś znajomego. Aż przetarł oczy ze zdumienia. Na ekranie była Pandora, smętny tachorg wlókł się przez dżunglę miażdżąc drzewa. Nagle pojawił się Peter z kuszą w rękach, bardzo skupiony i poważny. Peter cofał się tyłem, potknął się o korzeń i wpadł plecami prosto w bagno. Z najwyższym zdziwieniem Maksym poznał własny mentogram, potem następny, później jeszcze jeden. Nie było jednak żadnych komentarzy, grała ta sama muzyka, a później Pandora znikła, ustępując miejsca niewidomemu, chudemu człowiekowi, który pełzał po suficie pokrytym grubą warstwą zakurzonej pajęczyny. „Co to”? — spytał Maksym wskazując palcem ekran. „Audycja — powiedziała niecierpliwie Rada. — Ciekawa. Patrz”. Nie zdołał się w końcu niczego dowiedzieć i do głowy przyszła mu myśl o wielu dziesiątkach rozmaitych przybyszów, skrupulatnie wspominających swoje światy. Ale szybko z tej myśli zrezygnował, bo światy były zbyt straszne i zbyt monotonne: głuche, duszne izdebki, nie kończące się korytarze zagracone meblami, które nagle porastały ogromnymi kolcami; spiralne schody wkręcające się śrubą w nieprzeniknioną ciemność wąskich studzien; zakazane piwnice zatłoczone bezmyślnie mrowiącymi się ciałami, spośród których wyglądały chorobliwie nieruchome twarze, jakby żywcem przeniesione z obrazków Hieronima Boscha. Wszystko to w sumie bardziej przypominało gorączkowe majaczenia niż rzeczywiste światy. Na tle tych widziadeł mentogramy Maksyma cechował nagi realizm, chociaż ze względu na jego temperament były raczej romantyczno-naturalistyczne. Transmisje, nadawane w cyklu „Czarodziejskie podróże” powtarzały się niemal codziennie, lecz Maksym nie mógł zrozumieć, na czym polega ich atrakcyjność. W odpowiedzi na jego pytanie Rada i Gaj wzruszali ramionami i mówili: „Audycja. Żeby było ciekawie. Czarodziejska podróż. Bajka. Patrz, patrz! Bywa śmiesznie, bywa strasznie”. W duszy Maksyma zrodziły się więc bardzo poważne wątpliwości co do tego, czy celem doświadczeń profesora Hipopotama było nawiązanie kontaktu i czy w ogóle te eksperymenty miały coś wspólnego z nauką.

Ten intuicyjny wniosek potwierdził się pośrednio jakieś dziesięć dni później, kiedy Gaj zdał konkursowy egzamin do zaocznej szkoły kandydatów na pierwszy stopień oficerski i zaczął wkuwać matematykę i mechanikę. Wykresy i wzory podstawowego kursu balistyki wprawiły Maksyma w osłupienie. Zaczął więc zanudzać Gaja, ten początkowo nie zrozumiał, o co chodzi, a potem z pobłażliwym uśmiechem opisał mu kosmografię swojego świata. Wyjaśniło się wtedy, że zaludniona wyspa nie jest kulą, nie jest geoidą i w ogóle nie jest planetą.

Zaludniona wyspa była Światem, jedynym światem w kosmosie. Pod nogami tubylców leżała twarda powierzchnia Sfery Świata. Nad głowami tubylców rozpościerała się gigantyczna, lecz o skończonej objętości kula gazowa o nie znanym na razie składzie i nie zbadanych dotychczas właściwościach fizycznych. Istniała teoria mówiąca o tym, że gęstość gazu gwałtownie rośnie w kierunku środka gazowego pęcherza i że tam odbywają się jakieś tajemnicze procesy, które powodują regularne zmiany natężenia w tak zwanej Wszechświatłości, warunkujące z kolei następstwo dnia i nocy. Oprócz krótkoterminowych dobowych zmian stanu Wszechświatłości istniały zmiany długookresowe, wywołujące sezonowe wahania temperatury i zmianę pór roku. Siła ciężkości była skierowana od środka Sfery Świata prostopadle do jej powierzchni. Krótko mówiąc wyspa leżała na wewnętrznej powierzchni ogromnego pęcherza znajdującego się w środku nieskończonej opoki wypełniającej cały pozostały kosmos.

Maksym, kompletnie oszołomiony takimi nieoczekiwanymi poglądami, spróbował dyskutować, ale szybko okazało się, że Gaj i on mówią zupełnie różnymi językami, że zrozumieć się jest im znacznie trudniej niż zwolennikowi teorii Kopernika i zatwardziałemu wyznawcy poglądów Ptolemeusza. Głównym tego powodem były zadziwiające właściwości atmosfery planety. Po pierwsze, niezwykle silna refrakcja niepomiernie unosiła horyzont ku górze i od wieków przekonywała tubylców, że ich ziemia nie jest płaska, a już w każdym razie nie wypukła, lecz wklęsła. „Stańcie na morskim brzegu — zalecały szkolne podręczniki — i zaobserwujcie ruch statku odpływającego z portu. Początkowo statek będzie się poruszał jakby po płaszczyźnie, ale im dalej będzie odpływał, tym wyżej będzie się wznosił, póki nie skryje się w atmosferycznej mgiełce zasłaniającej pozostałą część Świata”. Po drugie, ta atmosfera była nader gęsta i fosforyzowała dniem i nocą, wobec czego nikt tu nie oglądał gwiaździstego nieba, a wypadki obserwacji Słońca były zapisane w kronikach i służyły za pożywkę nieustannych prób stworzenia teorii Wszechświatłości.

Maksym zrozumiał, że znajduje się w gigantycznej pułapce, że kontakt stanie się możliwy dopiero wtedy, kiedy uda mu się dosłownie wywrócić na nic poglądy kształtowane w ciągu tysiącleci. Najwidoczniej ktoś to już usiłował zrobić, jeśli sądzić z rozpowszechnionego tu przekleństwa „massaraksz”, co znaczyło dosłownie „przenicowany świat”; poza tym Gaj opowiadał mu o czysto abstrakcyjnej teorii matematycznej opisującej Świat zupełnie inaczej. Teoria ta powstała już w starożytności, była niegdyś tępiona przez oficjalną religię, miała swych męczenników, zyskała matematyczną klarowność dzięki pracom genialnych uczonych ubiegłego wieku, ale pozostała abstrakcją, chociaż podobnie jak większość abstrakcyjnych teorii znalazła zastosowanie praktyczne. Stało się to zupełnie niedawno, kiedy skonstruowano superdalekosiężne pociski balistyczne.

Przemyślawszy i zestawiwszy ze sobą to wszystko, czego się dowiedział, Maksym zrozumiał po pierwsze to, że przez cały czas sprawiał wrażenie szaleńca i że nie na darmo jego mentogramy włączono do schizofrenoidalnych „Czarodziejskich podróży”. Po wtóre zrozumiał, że na razie nie może wspominać o swoim prawdziwym pochodzeniu, jeżeli nie chce powrócić do Hipopotama. Pojął ostatecznie, że zaludniona wyspa nie udzieli mu pomocy, że może liczyć tylko na siebie, że budowę nadajnika zeroprzestrzennego należy odłożyć na czas nieograniczony i że on sam utkwił tu na długo, a możliwe, massaraksz, że i na zawsze. Beznadziejność sytuacji o mało nie zwaliła go z nóg, ale zacisnął zęby i zmusił się do czysto logicznego rozumowania. Mama będzie musiała przeżyć ciężkie chwile. Będzie jej niewyobrażalnie źle i ta jedna myśl pozbawiła go wszelkiej ochoty do logicznego myślenia. Niech diabli porwą ten idiotyczny zamknięty świat! Ale są tylko dwa wyjścia: albo nieprzytomnie tęsknić za krajem i gryźć palce z bezsilnej złości, albo wziąć się w garść i żyć. Żyć, jak zawsze pragnął: kochać przyjaciół, dążyć do celu, walczyć, zwyciężać, ponosić klęski, dostawać po nosie, oddawać… Robić obojętnie co, byle nie załamywać rąk… Przestał mówić o budowie Wszechświata i zaczął wypytywać Gaja o historię i ustrój społeczny swojej zaludnionej wyspy.

Z historią sprawa nie przedstawiała się najlepiej. Gaj znał tylko pojedyncze fakty, a wartościowych książek nie miał. W bibliotece miejskiej poważnych opracowań też brakowało. Można się jednak było zorientować, że kraj, który przygarnął Maksyma, przed wybuchem ostatniej wojny był znacznie obszerniejszy, kierowany był wówczas przez klikę nierozgarniętych finansistów i zdegenerowanych arystokratów. Klika wpędziła naród w nędzę, skorumpowała aparat państwowy i wreszcie ugrzęzła w wielkiej wojnie kolonialnej, rozpętanej przez sąsiadów. Wojna ta ogarnęła cały Świat, zniszczyła tysiące miast, dziesiątki małych państewek zostały starte z powierzchni ziemi, wszędzie zapanował chaos. Nastąpiły dni głodu i epidemii. Próby powstań ludowych grupka wyzyskiwaczy zdławiła pociskami jądrowymi. Kraj i cały świat chylił się ku zagładzie. Sytuacja została uratowana przez Płomiennych Chorążych. Wszystko wskazywało na to, że była to anonimowa grupa młodych oficerów sztabu generalnego, która pewnego pięknego dnia przy pomocy dwóch dywizji bardzo niezadowolonych z faktu, że posyłają je do atomowej jatki, zorganizowała przewrót i zagarnęła władzę. Od tego czasu sytuacja w znacznym stopniu się ustabilizowała, wojna jakoś sama przez się ucichła, chociaż nikt z nikim traktatów pokojowych nie zawierał.

Maksym zrozumiał, że ustrój polityczny państwa jest daleki od ideału i stanowi pewną odmianę dyktatury wojskowej. Jasne było jednak, że Płomienni Chorążowie cieszą się ogromną popularnością, i to we wszystkich warstwach społecznych. Rzeczywiste powody tej popularności pozostały dla Maksyma niejasne: bądź co bądź pół kraju leży jeszcze w ruinach, wydatki na wojsko są olbrzymie, przytłaczająca większość społeczeństwa żyje gorzej niż skromnie… Ale sprawa polegała prawdopodobnie na tym, że junta wojskowa potrafiła lub obiecała ukrócić apetyty przemysłowców, czym zyskała popularność wśród robotników i podporządkowała ich sobie, czym z kolei zjednała przemysłowców. To zresztą były tylko domysły. Gajowi na przykład taka interpretacja wydawała się bardzo dziwaczna: dla niego społeczeństwo było jednolitym organizmem, przeciwieństw między warstwami społecznymi nie mógł sobie wyobrazić…

Pozycja międzynarodowa kraju była nadal w najwyższym stopniu niepewna. Na północy rozpościerały się dwa wielkie państwa, Chontia i Pandea, dawniejsze prowincje czy też kolonie. O tych państwach nikt niczego nie wiedział, ale było pewne, że oba te kraje mają agresywne zamiary, nieustannie wysyłają szpiegów i dywersantów, organizują incydenty zbrojne na granicy i przygotowują się do wojny. Celów tej wojny Gaj nie potrafił wyjaśnić, nigdy zresztą się nad tym nie zastanawiał. Na północy byli wrogowie, z agenturą walczył na śmierć i życie, i to mu w zupełności wystarczało.

Na południu za przygranicznymi lasami, leżała pustynia wypalona wybuchami jądrowymi. Pustynia ta powstała na miejscu całej grupy krajów, które brały najczynniejszy udział w działaniach wojennych. O tym, co się dzieje na tych milionach kilometrów kwadratowych, też nic nie było wiadomo, nikogo to zresztą nie interesowało. Południowe granice narażone były na nieustanne napady wielkich hord półdzikich wyrodków, od których aż się roiły lasy za rzeką Błękitną Żmiją. Problem południowych granic uważany był niemal za najważniejszy. Stamtąd groziło niebezpieczeństwo i właśnie tam koncentrowały się wyborowe jednostki Legionu Bojowego. Gaj służył na południu trzy lata i opowiadał nieprawdopodobne historie.

Na południe od pustyni, na drugim końcu jedynego kontynentu, również mogły zachować się jakieś państwa, ale nic o nich nie było wiadomo. Natomiast ciągle i w sposób wysoce nieprzyjemny dawało o sobie znać tak zwane Imperium Wyspiarskie rozsiadłe na dwóch potężnych archipelagach drugiej półkuli. Ocean Światowy należał do niego. Radioaktywne wody pruła ogromna flota okrętów podwodnych pokrytych wyzywająco śnieżnobiałą farbą, wyposażonych w najnowocześniejsze urządzenia do niszczenia i zabijania, z bandami specjalnie wytresowanych morderców na pokładach. Białe łodzie podwodne trzymały w straszliwym napięciu nabrzeżne rejony kraju, dokonywały nie prowokowanych ostrzałów artyleryjskich i wysadzały pirackie desanty. Temu białemu zagrożeniu również stawiał czoło legion.

Obraz wszechświatowego chaosu i zniszczenia wstrząsnął Maksymem. Leżała przed nim planeta-cmentarzysko, na której ledwie tliło się rozumne życie, gotowe lada chwila ostatecznie zgasnąć.

Maksym słuchał Rady, słuchał jej spokojnych i strasznych opowieści o tym, jak matka otrzymała zawiadomienie o śmierci ojca (ojciec, lekarz epidemiolog, nie chciał opuścić zadżumionej okolicy, państwo zaś wówczas nie miało czasu ani możliwości walczyć z dżumą zwykłymi środkami, na zadżumione tereny zrzucono więc po prostu bombę); o tym, jak dziesięć lat temu do stolicy zbliżyli się buntownicy, zaczęła się ewakuacja i w tłumie atakujących pociąg zadeptano babkę, matkę ojca, a dziesięć dni później umarł młodszy braciszek; o tym, jak po śmierci matki chcąc wykarmić małego Gaja i zupełnie bezradnego wujka Kaana pracowała po osiemnaście godzin na dobę jako pomywaczka w punkcie ewakuacyjnym, później jako sprzątaczka w luksusowej spelunce dla spekulantów, później startowała w hazardowych biegach kobiecych, później siedziała w więzieniu, co prawda niedługo, ale pozostała bez pracy i kilka miesięcy żebrała…

Maksym słuchał wujka Kaana, niegdyś wybitnego uczonego, który opowiadał, jak od razu na początku wojny zamknięto Akademię Nauk i z jej członków utworzono Batalion Akademii Jego Cesarskiej Wysokości; jak w czasie głodu oszalał i powiesił się twórca teorii ewolucyjnej; jak gotowano polewkę ze świerszczy i zielska; jak głodny tłum splądrował muzeum zoologiczne i zjadł zakonserwowane w spirytusie preparaty…

Maksym słuchał Gaja, słuchał jego prostodusznych opowieści o budowie wież obrony przeciwbalistycznej na granicy południowej, jak nocami ludojady podkradają się pod place budowy i porywają wychowywanych i wartowników— legionistów; jak w ciemności niczym widma atakują nieubłagane wilkołaki, półludzie, półniedźwiedzie, półpsy; wysłuchiwał jego zachwytów nad systemem OPB, który powstał w ostatnich latach wojny kosztem nieprawdopodobnych wyrzeczeń i który w gruncie rzeczy spowodował przerwanie działań wojennych osłoniwszy kraj przed atakiem z powietrza, który i do tej pory jest jedynym zabezpieczeniem kraju przed agresją z północy… A te dranie organizują napady na wieże obronne, sprzedajne łobuzy, mordercy kobiet i dzieci kupieni za brudną forsę Chontii i Pandei, wyrodki, bydlęta, gorsze od najpodlejszego Szczurołapa… Nerwowa twarz Gaja wykrzywiała się z nienawiści. To jest najważniejsze, mówił postukując pięścią w stół, i dlatego poszedłem do legionu, nie do fabryki, nie na rolę, nie do biura, lecz do legionu, który teraz odpowiada za wszystko…

Maksym słuchał chciwie, słuchał tego wszystkiego jak strasznej, nierealnej baśni, tym straszniejszej i bardziej nieprawdopodobnej, że prawdziwej i że rzeczy najstraszliwsze, najbardziej niepojęte mogły się w każdej chwili powtórzyć. Zawstydził się. Jego niepowodzenia wydały mu się śmieszne, a problemy stały się nieważne; jakiś tam kontakt, nadajnik zeroprzestrzenny, rozpacz, załamywanie rąk.

Ciężarówka ostro skręciła w niezbyt szeroką ulicę z wielopiętrowymi ceglanymi domami po obu stronach i Pandi powiedział: „Jesteśmy na miejscu”. Przechodnie odskoczyli pod ściany zasłaniając oczy przed światłem reflektorów. Ciężarówka zatrzymała się. Nad kabiną kierowcy wyrosła długa teleskopowa antena.

— Wysiadać! — wrzasnęli równocześnie dowódcy drugiej i trzeciej drużyny. Legioniści zaczęli wyskakiwać.

— Pierwsza drużyna pozostaje na miejscu — zakomenderował Gaj.

Pandi i Maksym, którzy zdążyli się poderwać znowu usiedli.

— Na trójki, rozbić się! — wrzeszczeli kaprale na chodniku. — Druga drużyna, naprzód. Trzecia drużyna, naprzód!

Załomotały podkute buty, pisnął zachwycony kobiecy głos, ktoś z górnego piętra przenikliwie krzyknął: „Panowie! Legion Bojowy!”. „Hura!” — zawołali bladzi ludzie przyciskający się do ścian. Ci przechodnie zdawali się czekać na legionistów i teraz cieszyli się, jakby ujrzeli najlepszych przyjaciół. Siedzący po prawej stronie Maksyma kandydat Zojza, jeszcze zupełny smarkacz, chudy drągal z puszkiem na policzkach trącił Maksyma ostrym łokciem w bok i radośnie mrugnął do niego. Maksym uśmiechnął się w odpowiedzi. Drużyny już zniknęły w bramach, pod drzwiami stali tylko kaprale, stali twardo, z nieruchomymi twarzami pod przekrzywionymi beretami. Trzasnęły drzwiczki kabiny i głos rotmistrza Czaczu wykrakał:

— Pierwsza sekcja, wysiadać! Zbiórka!

Maksym jednym skokiem przerzucił ciało przez burtę. Kiedy drużyna się ustawiła, rotmistrz ruchem ręki zatrzymał Gaja, który podbiegł z raportem, podszedł tuż do szeregu i zakomenderował:

— Hełmy włóż!

Czynni szeregowi jakby tylko czekali na ten rozkaz, kandydaci natomiast trochę się guzdrali. Rotmistrz niecierpliwie postukując obcasem poczekał, aż Zojza upora się z paskiem i zakomenderował: „Na prawo, zwrot” i „Biegiem naprzód, marsz”. Sam pobiegł przodem, nieoczekiwanie zwinny, wymachując zranioną ręką, i poprowadził drużynę pod ciemny łuk bramy, obok żelaznych zbiorników z gnijącymi odpadkami, na podwórko wąskie i mroczne jak studnia, zastawione stertami drewna opałowego. Skręcił pod drugi łuk, taki sam mroczny i cuchnący i zatrzymał się przy odrapanych drzwiach pod mętną żarówką.

— Uwaga! — zakrakał. — Pierwsza trójka i kandydat Sym pójdą ze mną. Reszta zostanie tutaj. Kapral Gaal na gwizdek przyprowadzi do mnie na górę, na trzecie piętro, drugą trójkę. Nikogo nie wypuszczać, brać żywcem, strzelać tylko w ostateczności. Pierwsza trójka i kandydat Sym, za mną!

Popchnął odrapane drzwi i znikł. Maksym wyprzedził Pandiego i rzucił się za nim. Za drzwiami były strome schody z lepkimi żelaznymi poręczami, wąskie i brudne, oświetlone jakimś niezdrowym, zgniłym światłem. Rotmistrz biegł, zręcznie przeskakując po trzy stopnie naraz. Maksym dopędził go i zauważył w jego ręku pistolet. Wówczas zdjął w biegu automat z szyi i przez chwilę poczuł mdłości na myśl, że będzie musiał strzelać do ludzi, ale zaraz odpędził tę myśl. To nie byli przecież ludzie, to były zwierzęta gorsze od wąsatego Szczurołapa, gorsze od plamistych małp. Wstrętne brudy pod nogami, zgniłe światło i zaplute ściany potwierdzały i podtrzymywały to wrażenie.

Pierwsze piętro. Duszący kuchenny odór, w szczelinie uchylonych drzwi ze strzępami maty — wystraszona twarz staruszki. Spod nóg wyskakuje oszalały ze strachu kot. Drugie piętro. Jakiś bałwan zostawił na środku podestu wiadro z pomyjami. Rotmistrz przewraca wiadro, pomyje leją się na dół. „Massaraksz…” — wrzeszczy z dołu Pandi. Chłopiec i dziewczyna objęci w pół przytuleni w ciemnym kącie. Twarze mają wystraszone i radosne. „Uciekajcie na dół” — kracze w biegu rotmistrz. Trzecie piętro. Obskurnie brązowe drzwi ze złuszczoną olejną farbą, porysowana blaszana tabliczka z napisem: „Gobbi. Dentysta. Wizyty o każdej porze”. Za drzwiami ktoś przeciągle krzyczy. Rotmistrz zatrzymuje się i chrypi: „Zamek!” Po jego czarnej twarzy spływa pot. Maksym nie rozumie. Nadbiega Pandi, odpycha go ramieniem, przystawia lufę automatu do drzwi nad klamką i wypuszcza serię. Sypią się iskry, lecą kawałki drewna i zaraz potem za drzwiami rozlegają się głuche wystrzały, ktoś jęczy, znowu z trzaskiem lecą drzazgi, coś gorącego i twardego ze wstrętnym piskiem przemyka nad głową Maksyma. Rotmistrz otwiera drzwi. W środku jest ciemno, żółte ogniki wystrzałów oświetlają kłęby dymu. „Za mną!” — chrypi rotmistrz i nurkuje głową naprzód prosto w rozbłyski. Maksym i Pandi skaczą za nim, drzwi są wąskie, przygnieciony Pandi krótko stęka. Korytarz, zaduch, dym. Zagrożenie z lewej. Maksym wyrzuca rękę, chwyta gorącą lufę, szarpie broń od siebie i ku górze. Cicho, lecz okropnie wyraźnie chrzęszczą czyjeś wyłamywane stawy, wielkie i miękkie ciało zastyga w bezwolnym upadku. Na przodzie, wśród dymu, rotmistrz kracze: „Nie strzelać! Brać żywcem!” Maksym rzuca pistolet i wpada do wielkiego oświetlonego pokoju. Znajduje się tam wiele książek i obrazów, lecz nie ma do kogo strzelać. Na podłodze zwija się z bólu dwóch mężczyzn. Jeden z nich przeciągle krzyczy, ochrypł już zupełnie, lecz ciągle krzyczy. W fotelu leży z odrzuconą do tyłu głową zemdlona kobieta, tak blada, że aż przezroczysta. Pokój jest wypełniony bólem. Rotmistrz stoi nad krzyczącymi i oglądając się na boki wkłada pistolet do kabury. Mocno popchnąwszy Maksyma do pokoju wpada Pandi, za nim legioniści wloką ciało tego, który strzelał. Kandydat Zojza, mokry i podniecony, bez uśmiechu podaje Maksymowi porzuconą broń. Rotmistrz odwraca ku nim swoją straszną czarną twarz. „A gdzie jeszcze jeden?” — kracze i w tej samej chwili opada niebieska portiera — z parapetu okiennego ciężko zeskakuje długi chudy człowiek w poplamionym białym fartuchu. Idzie jak ślepiec prosto na rotmistrza, wolno podnosząc dwa ogromne pistolety do poziomu zeszklonych z bólu oczu. „Oj!” — krzyczy Zojza.

Maksym stał bokiem i nie miał już czasu na zwrot. Skoczył więc ze wszystkich sił, ale człowiek zdążył jednak raz nacisnąć spusty. Wystrzały opaliły Maksymowi twarz, czad wypełnił usta, ale palce zacisnęły się już na mankietach białego fartucha i pistolety ze stukiem upadły na podłogę. Człowiek uklęknął, zwiesił głowę i kiedy Maksym go puścił, miękko zwalił się na twarz.

— No, no, no — powiedział rotmistrz dziwnym tonem. — Kładźcie go tutaj — rozkazał Pandiemu. — A ty — powiedział mokremu i blademu Zojzie — biegnij na dół i zawiadom dowódców drużyn, gdzie jestem. Niech zameldują, jak tam u nich. — Zojza stuknął obcasami i rzucił się ku drzwiom. — Aha! Przekaż Gaalowi, żeby tu przyszedł… Przestań wreszcie draniu — krzyknął do jęczącego człowieka i czubkiem buta kopnął go lekko w bok. — Ee, nic z tego. Miękki bydlak, śmieć… zrewidować! — rozkazał Pandiemu. — I połóżcie ich wszystkich rzędem. Tutaj, na podłodze. Babę też, bo rozwaliła się w jedynym fotelu…

Maksym podszedł do kobiety, ostrożnie uniósł i przeniósł na łóżko. Czuł się niewyraźnie. Nie tego oczekiwał. Teraz sam zresztą nie wiedział, czego oczekiwał: żółtych, wyszczerzonych nienawistnie kłów, wściekłego wycia, bezwzględnej walki na śmierć i życie… Nie miał z czym porównywać swoich odczuć, ale przypomniał sobie, jak kiedyś ustrzelił tachorga i jak to ogromne, groźne z wyglądu i okrutne podobno zwierzę zwaliwszy się ze złamanym kręgosłupem do wielkiej jamy cicho, żałośnie płakało i coś mamrotało w śmiertelnej rozpaczy prawie ludzkim głosem…

— Kandydat Sym! — kraknął rotmistrz. — Rozkazałem na podłodze!

Patrzył na Maksyma przeraźliwymi, przezroczystymi oczami, usta wykrzywiły mu się jakimś nerwowym skurczem. Maksym zrozumiał, że nie może tu być sędzią i określać, co jest dobre, a co złe. Jeszcze jest obcy, jeszcze nie zna ich miłości i ich nienawiści… Uniósł kobietę i położył obok tęgiego człowieka, który strzelał w korytarzu. Pandi wraz z drugim legionistą sapiąc wywracali kieszenie aresztowanych. Cała piątka była nieprzytomna.

Rotmistrz rozsiadł się w fotelu, rzucił czapkę na stół, zapalił i skinął na Maksyma. Maksym podszedł i dziarsko stuknął obcasami.

— Dlaczego rzuciłeś broń? — zapytał półgłosem rotmistrz.

— Rozkazał pan nie strzelać.

— Panie rotmistrzu.

— Tak jest. Rozkazał pan nie strzelać, panie rotmistrzu.

Rotmistrz ze zmrużonymi oczami wydmuchiwał dym pod sufit.

— To znaczy, że gdybym ci rozkazał nie rozmawiać, to być sobie odgryzł język.

Maksym nic nie odpowiedział. Doskonale pamiętał nauki Gaja.

W korytarzu rozległy się pospieszne kroki. Do pokoju wszedł Gaj i wyprężył się przed rotmistrzem.

— Zajmij się tymi półtrupami, kapralu — powiedział rotmistrz. — Kajdanek wystarczy?

Gaj spojrzał przez ramię na aresztowanych.

— Proszę o pozwolenie na wzięcie jednej pary z drugiej drużyny.

— Wykonać!

Gaj wybiegł, a w korytarzu już znów tupały buty, zjawili się dowódcy innych drużyn i zameldowali, że akcja przebiega pomyślnie, dwóch podejrzanych zatrzymano, mieszkańcy jak zwykle okazują aktywną pomoc. Rotmistrz rozkazał szybciej kończyć, a potem przekazać do sztabu umowne hasło „Cokół”. Kiedy dowódcy drużyn wyszli, zapalił nowego papierosa i jakiś czas milczał, patrząc, jak legioniści zdejmują z regałów książki, przeglądają je i rzucają na łóżko.

— Pandi — powiedział półgłosem — zajmij się obrazami. Tylko z tym obchodź się ostrożnie. Nie zniszcz, wezmę go sobie. — Odwrócił się do Maksyma. — Co o tym powiesz?

Na obrazie widniał morski brzeg, wysoka wodna dal bez horyzontu, zmierzch i kobieta wychodząca z morza. Wiatr. Wilgoć. Zimno.

— To dobry obraz, panie rotmistrzu — powiedział Maksym.

— Poznajesz okolicę?

— Nie, panie rotmistrzu. Tego morza nigdy nie widziałem.

— A jakie widziałeś?

— Zupełnie inne, panie rotmistrzu. Ale kapral Gaal sądzi, że to jest fałszywa pamięć.

— Brednie. To samo. Tylko patrzyłeś nie z brzegu, lecz z mostku. Pod sobą miałeś pokład, a z tyłu na rufie jeszcze jeden mostek, tyle że trochę niższy. A na brzegu stała nie ta baba, lecz czołg. Celowałeś w nasadę wieży. Czy ty wiesz, szczeniaku, co to znaczy, kiedy podkalibrowy trafia pod wieżę? Massaraksz… — — wysyczał i rozgniótł niedopałek na stole.

— Nie rozumiem — powiedział Maksym zimno. — Nigdy w życiu niczym w nic nie celowałem.

— Skąd możesz wiedzieć? Przecież niczego nie pamiętasz, kandydacie Sym!

— Pamiętam, że nie celowałem.

— Panie rotmistrzu!

— Pamiętam, że nie celowałem, panie rotmistrzu. Nie rozumiem też, o czym pan mówi.

Wszedł Gaj w towarzystwie dwóch kandydatów, którzy zaczęli zakładać aresztowanym ciężkie kajdanki.

— To też ludzie — powiedział rotmistrz. — Mają żony, dzieci. Kogoś kochali, ktoś ich kochał.

Oficer wyraźnie się z niego natrząsał, ale Maksym powiedział to, co myślał:

— Tak, panie rotmistrzu. To, okazuje się, też są ludzie.

— Nie spodziewałeś się tego?

— Tak, panie rotmistrzu. Oczekiwałem czegoś innego.

Kątem oka zauważył, że Gaj patrzy z przestrachem na niego. Ale miał dosyć kłamstw, więc dorzucił:

— Myślałem, że to są rzeczywiście wyrodki. Coś w rodzaju nagich, plamistych… zwierząt.

— Nagi, plamisty dureń! — powiedział dobitnie rotmistrz. — Kołek! Nie jesteś na południu. Tutaj oni wyglądają jak ludzie. Dobrzy, mili ludzie, których przy silnym wzruszeniu okropnie bolą główki. A ciebie przy wzruszeniu głowa nie boli? — zapytał nieoczekiwanie.

— Mnie nigdy nic nie boli, panie rotmistrzu — odpowiedział Maksym. — A pana?

— Coo?

— Mówi pan tak rozdrażnionym tonem — powiedział Maksym — że pomyślałem…

— Panie rotmistrzu! — jakimś wibrującym głosem krzyknął Gaj. — Posłusznie melduję, że aresztowani przyszli do siebie.

Rotmistrz popatrzył na niego i uśmiechnął się.

— Nie denerwuj się, kapralu. Twój przyjaciel zachował się dziś jak prawdziwy legionista. Gdyby nie on, rotmistrz Czaczu leżałby teraz z kulką we łbie. — Zapalił trzeciego papierosa, uniósł oczy ku sufitowi i wypuścił cienkie pasemko dymu. — Masz nosa, kapralu. Byłbym gotów choćby zaraz awansować tego chłopaczka na czynnego szeregowca… Massaraksz, ja bym go mianował oficerem! On ma brygadierskie maniery, uwielbia zadawać pytania rotmistrzom… Ale teraz doskonale cię rozumiem, kapralu. Twój raport miał wszelkie podstawy. Tak że… wstrzymamy się na razie z awansowaniem go na kaprala… — Rotmistrz wstał, ciężkim krokiem obszedł stół dokoła i zatrzymał się przed Maksymem. — Nie mianujemy go na razie nawet czynnym szeregowym. To dobry żołnierz, ale jeszcze smarkacz, kołek. Zajmiemy się jego edukacją… Uwaga! — wrzasnął nagle. — Kapral Gaal, wyprowadzić aresztowanych! Szeregowy Pandi i kandydat Sym, zabrać mój obraz i wszystkie papiery! Załadować do mojego samochodu!

Obrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju. Gaj popatrzył z wyrzutem na Maksyma, ale niczego nie powiedział. Legioniści podnosili zatrzymanych, kopniakami stawiali ich na nogi i prowadzili do drzwi. Aresztowani się nie bronili. Wyglądali, jakby byli z waty, chwiali się, nogi się pod nimi uginały. Tęgi człowiek, który strzelał w korytarzu, głośno pojękiwał i klął szeptem. Kobieta bezdźwięcznie poruszała wargami. Oczy jej dziwnie błyszczały.

— Hej, Mak — powiedział Pandi — weź ten koc z łóżka i owiń nim książki, a jak nie starczy, weź jeszcze prześcieradło. Zanieś potem wszystko na dół. Ja wezmę obraz… Tylko nie zapomnij automatu, tępa pało! Wiesz, dlaczego pan rotmistrz się na ciebie wściekł? Rzuciłeś automat. Broni nie wolno rzucać, i to w dodatku w czasie walki! Ech, ty kołku…

— Co to za rozmówki, Pandi? — powiedział gniewnie Gaj. — Bierz obraz i idź.

W drzwiach odwrócił się ku Maksymowi, postukał się palcem w czoło i wyszedł. Było słychać, jak Pandi schodząc po schodach wyśpiewuje na całe gardło „Daj spokój, mamusiu”. Maksym westchnął, położył automat na stole i podszedł do stosu książek zwalonych na łóżko i podłogę. Nigdzie tu jeszcze, oprócz bibliotek, nie widział tyle książek naraz. W księgarniach książek oczywiście też było więcej, ale więcej egzemplarzy, a nie tytułów.

Książki były stare, o pożółkłych stronicach. Niektóre były trochę nadpalone, a niektóre — ku zdumieniu Maksyma — radioaktywne. Nie było czasu na szczegółowsze oglądanie.

Maksym zapakował dwa toboły i przez kilka chwil rozglądał się po pokoju. Puste, przekrzywione regały, ciemne plamy na miejscu obrazów i same obrazy wydarte z ram, zdeptane… Żadnego śladu sprzętu dentystycznego. Wziął pakunki i skierował się ku drzwiom, ale później przypomniał sobie i wrócił po automat. Na stole pod szkłem leżały dwie fotografie. Na jednej była ta sama przezroczysta kobieta. Na kolanach trzymała czteroletniego może chłopczyka z rozdziawioną buzią. Niewiasta była młoda, szczęśliwa, dumna… Na drugim zdjęciu widniał piękny górski krajobraz, ciemne grupy drzew i stara, na pół zrujnowana baszta. Maksym zarzucił automat na ramię i wrócił do tobołków.

Загрузка...