Rozdział XIV

Nad ranem Maksym wyprowadził czołg na szosę i obrócił go maską na południe. Mógł już jechać, ale wyszedł z przedziału kierowcy, zeskoczył na pogruchotany beton i przysiadł na krawędzi rowu wycierając trawą zabrudzone ręce. Rdzawy olbrzym spokojnie terkotał obok. Ostry wierzchołek jego rakiety celował w mętne niebo.

Maksym przepracował całą noc, ale nie czuł zmęczenia. Tubylcy budowali solidnie i machina zachowała się w niezłym stanie. Żadnych min oczywiście wewnątrz niej nie było, były natomiast ręczne urządzenia sterowe. Jeżeli nawet ktoś w tych czołgach wylatywał w powietrze, to mogło się to zdarzyć wyłącznie z powodu zużycia kotła lub też zupełnego analfabetyzmu technicznego. Kocioł dawał zaledwie około dwudziestu procent mocy nominalnej, a mechanizmy trakcyjne były porządnie zdezelowane, ale Maksym był zadowolony, bo wczoraj nie liczył nawet i na to.

Dochodziła szósta rano. Rozwidniło się już zupełnie. Zwykle o tej porze katorżników ustawiano w kraciaste kolumny, pospiesznie karmiono i wyganiano do roboty. Nieobecność Maksyma z pewnością już zauważono i pewnie uznano go za zbiega, co równało się wyrokowi śmierci. Może zresztą Zef wymyślił jakieś wytłumaczenie: ranę, zwichniętą nogę lub coś podobnego.

W lesie zrobiło się cicho. „Psy”, nawołujące się przez całą noc, ukryły się teraz pewnie w swoich podziemiach i zacierając łapy śmieją się pewnie z tego, jak nastraszyły wczoraj dwunogich. Tymi „psami” trzeba się będzie solidnie zająć, ale teraz nie ma na to czasu. Ciekawe, czy są wrażliwe na promieniowanie? Dziwne stworzenia… Nocą, kiedy grzebał w silniku, dwa z nich sterczały za krzakami, obserwując go uważnie, a potem przyszedł trzeci i wdrapał się na drzewo, żeby lepiej widzieć. Maksym wysunąwszy się z włazu pomachał do niego ręką, a potem dla dowcipu odtworzył najwierniej jak potrafił czterosylabowe słowo, które wczoraj skandował chór. „Pies” siedzący na drzewie okropnie się rozzłościł, błysnął oczami, zjeżył sierść na całym ciele i zaczął wykrzykiwać jakieś gardłowe obelgi. Dwójka kryjąca się w krzakach poczuła się tym widać zaszokowana, bo natychmiast zniknęła bez śladu. Natomiast awanturnik długo się nie mógł uspokoić: syczał, pluł, udawał, że chce napaść i szczerzył białe, rzadkie kły. Wyniósł się dopiero nad ranem, kiedy zrozumiał, że Maksym nie ma zamiaru stanąć z nim do uczciwego pojedynku… Wątpliwe, aby te istoty były rozumne w ludzkim znaczeniu tego słowa, ale z pewnością stanowią jakąś zorganizowaną siłę, skoro potrafiły wypędzić z Twierdzy garnizon z księciem-hrabią na czele… Ale to wszystko na razie domysły i legendy…

Dobrze byłoby się teraz umyć: był cały ubrudzony rdzą, a że i kocioł trochę przeciekał, więc skóra piekła go od promieniowania. Jeżeli Zef i jednoręki zgodzą się jechać, trzeba będzie osłonić kocioł kilkoma arkuszami pancerza zerwanego z burt…

Daleko w lesie coś huknęło i przetoczyło się echem. Saperzy skazańcy rozpoczęli codzienną pracę. Bezsens, bezsens… Znów huknęło, odezwał się cekaem, poterkotał i zacichł. Było już zupełnie widno. Zapowiadał się pogodny dzień. Niebo było bezchmurne i jednolicie białe, jak błyszczące mleko. Beton szosy lśnił od wilgoci, lecz w pobliżu czołgu rosy nie było, bo od jego pancerza promieniowało niezdrowe ciepło.

Potem zza wdzierających się na drogę krzewów pojawili się Zef i Dzik. Zobaczyli czołg i przyspieszyli kroku. Maksym wstał i poszedł im naprzeciw.

— Żyje! — wykrzyknął Zef zamiast powitania. — Tak też myślałem. Twoją kaszkę, bracie, tego… Nie było w co zabrać. Ale chlebek przyniosłem, wcinaj.

— Dziękuję — powiedział Maksym biorąc grubą pajdę.

Dzik stał oparty o wykrywacz min i patrzył na niego.

— Wcinaj i zmykaj — powiedział Zef. — Tam, bracie, przyjechali po ciebie. Zdaje się, że chcą cię dodatkowo przesłuchać…

— Kto? — zapytał Maksym przestając żuć.

— Nie zameldował się nam — powiedział Zef. — Jakiś zupak obwieszony medalami jak choinka. Wrzeszczał na cały obóz, dlaczego ciebie nie ma, o mało mnie nie zastrzelił… A ja tylko oczy wytrzeszczam i melduję: tak i tak, zginął śmiercią walecznych na polu minowym.

Obszedł czołg dokoła i powiedział: „Co za obrzydlistwo” — siadł na poboczu i zaczął skręcać papierosa.

— Dziwne — powiedział Maksym, odgryzając w roztargnieniu kawałek chleba. — Dodatkowe przesłuchanie? Po co?

— Może to Fank? — zapytał półgłosem Dzik.

— Fank? Średniego wzrostu, kwadratowa twarz, skóra mu się łuszczy?

— Nic podobnego — powiedział Zef. — Wielki drągal, pryszczaty, głupi jak stołowe nogi — legion.

— To nie Fank — powiedział Maksym.

— Może z rozkazu Fanka? — zapytał Dzik.

Maksym wzruszył ramionami i przełknął ostatni kęs.

— Nie wiem — powiedział. — Poprzednio sądziłem, że Fank ma coś wspólnego z konspiracją, a teraz nie wiem nawet, co o tym myśleć.

— W takim razie chyba rzeczywiście będzie dla pana lepiej wyjechać — rzekł Dzik. — Chociaż, prawdę mówiąc, nie wiem, co jest gorsze: mutanci czy ta żandarmska szarża.

— Dobra, niech jedzie — powiedział Zef. — Kurierem u ciebie nie będzie, a tak przynajmniej przywiezie jakieś informacje z Południa… Jeżeli go tam ze skóry nie obedrą.

— Wy oczywiście nie pojedziecie ze mną — powiedział Maksym twierdząco.

Dzik pokręcił głową.

— Nie — powiedział. — Życzę powodzenia.

— Zrzuć rakietę — poradził Zef. — Możesz na niej wylecieć w powietrze. Co jeszcze?… Po drodze masz dwa posterunki. Łatwo je przeskoczysz, byleś się tylko nie zatrzymywał. Posterunki zwrócone są na Południe. Dalej będzie gorzej. Potworne promieniowanie, brak żarcia, mutanci, a jeszcze dalej piaski i ani śladu wody.

— Dziękuję — powiedział Maksym. — Do widzenia.

Wskoczył na gąsienicę, uniósł pokrywę włazu i zsunął się w gorący półmrok. Położył już ręce na dźwigniach, kiedy przypomniał sobie, że pozostało mu jeszcze jedno pytanie. Wychylił się na zewnątrz.

— Słuchajcie — powiedział. — Czemu prawdziwe przeznaczenie wież ukrywa się przed szeregowymi konspiratorami?

— Dlatego, że większość w sztabie ma nadzieję przejąć kiedyś władzę i wykorzystywać wieże po staremu, ale do innych celów — odpowiedział Dzik smutnym głosem.

Zef odwrócił się i splunął.

— Jakie są te inne cele? — zapytał Maksym.

— Wychowanie mas w duchu dobra i wzajemnej miłości — powiedział Dzik.

Przez kilka sekund patrzyli sobie w oczy. Zef stał odwrócony i pracowicie zaklejał językiem papierosa. Później Maksym powiedział: „Życzę wam, abyście przeżyli” i wrócił do swoich dźwigni. Czołg zahuczał, zajazgotał, zachrzęścił gąsienicami i potoczył się do przodu.

Kierować pojazdem było bardzo niewygodnie. Siedzenia kierowcy nie było, a sterta traw i gałęzi, którą Maksym ułożył sobie w nocy, bardzo szybko się rozpełzła. Widoczność była paskudna, nie mógł rozpędzić się jak należy, bo przy szybkości około trzydziestu kilometrów na godzinę silnik zaczynał dławić się i łomotać, a kabina wypełniała się odorem spalenizny. Inna rzecz, że ten atomowy potwór miał ciągle jeszcze doskonałe właściwości terenowe. Było mu wszystko jedno, po czym jedzie. Krzaków i płytkich wyrw w ogóle nie zauważał, powalone drzewa zgniatał na miazgę, młode drzewka wyrastające ze szczelin betonu z największą łatwością zagarniał pod siebie, a przez głębokie jamy wypełnione zatęchłym błockiem przepełzał, parskając przy tym jak zadowolony bawół. Kurs też trzymał doskonale i skierować go w inną stronę było niesłychanie trudno.

Szosa była stosunkowo prosta, w kabinie brudno i duszno, więc Maksym w końcu zablokował ręczną dźwignią gaz, wyszedł na zewnątrz i usadowił się wygodnie na skraju włazu pod kratownicową wyrzutnią rakiety. Czołg szedł do przodu tak pewnie, jakby to był jego pierwotny kurs wyznaczony starym programem. Machina miała w sobie coś z prostoduszności olbrzyma i Maksym, który lubił maszyny, poklepał ją nawet na znak aprobaty po pancerzu.

Można było żyć. Po obu stronach drogi odpełzał do tyłu las, silnik klekotał miarowo, na wierzchu promieniowania prawie się nie czuło, wietrzyk był względnie czysty i przyjemnie chłodził rozpaloną skórę. Maksym uniósł głowę i popatrzył na rozchybotany czubek rakiety. Chyba rzeczywiście trzeba ją będzie zrzucić. Wybuchnąć to ona nie wybuchnie, bo dawno już „skisła” — sprawdził to jeszcze w nocy — ale waży z dziesięć ton, po co taszczyć taki ciężar? Czołg lazł sobie do przodu, a Maksym zaczął badać wyrzutnię, szukać zaczepów mocujących. Znalazł je wreszcie, ale mechanizm był zardzewiały i trzeba się było trochę pomęczyć. Kiedy się tak trudził, czołg dwukrotnie na zakrętach zjeżdżał z szosy i gniewnie porykując zaczynał łamać drzewa w lesie. Maksym musiał więc spieszyć do dźwigni, poskramiać żelaznego idiotę i wyprowadzać go znów na drogę. W końcu zaczepy puściły, rakieta przechyliła się, ciężko łupnęła na beton i niechętnie stoczyła się do rowu. Czołg podskoczył i zaczął jechać żwawiej, a zaraz potem Maksym zobaczył pierwszy posterunek.

Na skraju lasu stały dwa duże namioty, autofurgon i dymiąca kuchnia polowa. Dwóch obnażonych do pasa legionistów polewało się nawzajem wodą z manierek. Pośrodku szosy stał i patrzył na zbliżający się czołg wartownik w czarnej pelerynie, a po prawej stronie drogi sterczały dwa słupy połączone u góry poprzeczką. Z poprzeczki coś zwisało, coś białego, długiego, sięgającego niemal do ziemi. Maksym zeskoczył do kabiny, aby nie było widać jego kraciastej kapoty i wystawił na zewnątrz tylko głowę. Wartownik gapiąc się ze zdumieniem na czołg, wycofał się na pobocze i niezdecydowanie spoglądał w kierunku furgonu. Półnadzy legioniści przestali się myć i również zagapili się na czołg. Hurgot gąsienic wywabił z furgonu jeszcze kilku ludzi. Jeden z nich był w mundurze z oficerskimi dystynkcjami. Byli bardzo zdziwieni, lecz nie zaniepokojeni. Oficer pokazał ręką na czołg i wszyscy się roześmieli. Kiedy Maksym zrównał się z wartownikiem ten coś do niego krzyknął. Maksym krzyknął w odpowiedzi: „Wszystko w porządku, zostań na miejscu…” Wartownik niczego nie zrozumiał z powodu łoskotu silnika, ale na jego twarzy odbiło się zadowolenie. Przepuściwszy czołg znowu wyszedł na środek szosy i ustawił się w poprzedniej pozie. Było jasne, że niebezpieczeństwo minęło.

Maksym obrócił głowę i zobaczył z bliska to, co zwisało z poprzeczki. Patrzył przez chwilę, potem szybko zmrużył oczy, przysiadł i bez żadnej potrzeby chwycił za dźwignie. Nie trzeba było patrzeć — pomyślał. — Diabeł mnie podkusił obrócić głowę! Zmusił się do otwarcia oczu. Nie — pomyślał. — Trzeba patrzeć! Trzeba się przyzwyczajać. Trzeba poznawać. Nie ma sensu się cofać, skoro już się wziąłem za tę robotę. To pewnie był mutant, bo śmierć nie może tak człowieka okaleczyć. Tylko życie to potrafi. Ono mnie też okaleczy i nic na to nie można poradzić. Nie trzeba się przed tym bronić, trzeba się przyzwyczajać. Może mam przed sobą setki kilometrów dróg obstawionych szubienicami…

Kiedy znów wychylił się z włazu i popatrzył do tyłu, posterunku nie było już widać. Ani posterunku, ani samotnej szubienicy przy drodze. Dobrze byłoby jechać teraz do domu… Tak sobie jechać, jechać i jechać, aż wreszcie byłby dom, mama, ojciec, koledzy… Dobrze byłoby przyjechać, przebudzić się, umyć i opowiedzieć im okropny sen o zaludnionej wyspie… Spróbował wyobrazić sobie Ziemię, ale nie potrafił. Trudno było uwierzyć, że gdzieś są czyste, wesołe miasta pełne dobrych, mądrych ludzi, którzy sobie ufają; że nie ma tam rdzy, obrzydliwych zapachów, radioaktywności, wulgarnych bydlęcych pysków, czarnych mundurów i przerażających legend pomieszanych z jeszcze gorszą rzeczywistością. Nagle po raz pierwszy uprzytomnił sobie, że na Ziemi mogło się przydarzyć coś podobnego i że teraz byłby taki sam jak wszyscy tu dokoła: ciemny, oszukany, uwielbiający i oddany. Szukałeś sobie zajęcia — pomyślał. — No więc masz teraz zajęcie. Zajęcie trudne i okrutne, ale wątpię, abyś kiedykolwiek znalazł sobie inne równie ważne…

Przed nim na szosie pojawił się jakiś pojazd pełznący wolno w tę samą stronę, na południe. Był to niewielki, gąsienicowy traktor ciągnący za sobą metalową kratownicę na przyczepie. W otwartej kabinie siedział człowiek w kraciastej kapocie i palił fajeczkę. Człowiek popatrzył na czołg, na Maksyma i odwrócił się. Co to za kratownica? — pomyślał Maksym. — Jakie znajome kształty… — Potem nagle pojął, że to sekcja wieży. Warto by ją teraz zrzucić do rowu — pomyślał — i ze dwa razy się po niej przejechać. Obejrzał się do tyłu i wyraz jego twarzy najwyraźniej przeraził kierowcę ciągnika, bo nagle zahamował i postawił jedną nogę na osłonie gąsienicy, jakby miał zamiar zeskoczyć na ziemię. Maksym odwrócił się.

Jakieś dziesięć minut później zobaczył drugą strażnicę. To był wysunięty posterunek ogromnej armii kraciastych niewolników, a może akurat nie niewolników, lecz najbardziej wolnych ludzi w kraju: dwa prowizoryczne domki z dachami błyszczącymi cynkową blachą, niewysokie sztuczne wzgórze, a na nim szary, niski bunkier z czarnymi szczelinami strzelnic. Nad bunkrem wznosiły się już pierwsze sekcje wieży. Wokół stały samobieżne dźwigi i traktory, poniewierały się rozrzucone bezładnie elementy kratownicowej konstrukcji. Las w przestrzeni kilkuset metrów po obu stronach szosy został wytrzebiony i po otwartym terenie gdzieniegdzie krzątali się ludzie w kraciastej odzieży. Za domkami widniał długi, niski barak, taki sam jak w centralnym obozie. Odrobinę dalej, przy samej szosie sterczała drewniana wieżyczka z pomostem, po którym przechadzał się wartownik w szarym wojskowym mundurze i głębokim hełmie. Obok niego sterczał cekaem na trójnogu. Pod wieżyczką stało jeszcze kilku innych żołnierzy. Mieli wygląd ludzi wymęczonych przez nudę i komary. Chyba też dlatego wszyscy palili.

No, tutaj też się obejdzie bez kłopotów — pomyślał Maksym. — Tu jest koniec świata i wszyscy mają wszystko głęboko w nosie. Ale pomylił się. Żołnierze przestali opędzać się od komarów i zagapili się na czołg. Potem jeden z nich, chudy i bardzo do kogoś podobny, poprawił hełm na głowie, wyszedł na środek szosy i podniósł rękę do góry. Nie powinieneś tego robić — pomyślał Maksym z żalem. — Po co ci to potrzebne? Postanowiłem tędy przejechać i przejadę… — Ześliznął się w dół, usadowił się wygodnie przy dźwigniach i postawił nogę na pedale akceleratora. Teraz dodam gazu — pomyślał Maksym — ryknę jak należy i on odskoczy… A jeśli nie odskoczy — dodał w duchu z nagłą złością — to cóż, na wojnie, jak na wojnie…

Nagle rozpoznał tego żołnierza. Przed nim na drodze stał Gaj, wychudły, zmęczony, zarośnięty szczeciną, w workowatym żołnierskim kombinezonie. „Gaj… — wymamrotał Maksym. — Biedaku… Co mam teraz robić?” — Zdjął nogę z pedału i wyłączył sprzęgło. Czołg zwolnił i zatrzymał się. Gaj opuścił rękę i bez pośpiechu podszedł do niego. Wtedy Maksym aż się zaśmiał z radości. Wszystko się bardzo dobrze złożyło. Znowu włączył sprzęgło i przygotował się.

— Hej! — krzyknął Gaj groźnym głosem i zastukał kolbą po pancerzu. — Coś za jeden?

Maksym milczał śmiejąc się tylko cichutko.

— Jest tam kto? — w głosie Gaja pojawił się cień niepewności.

Potem jego podkute obcasy załomotały po pancerzu, lewy właz się otworzył i Gaj wsunął się do kabiny. Zobaczył Maksyma, otworzył usta i w tej samej chwili Maksym chwycił go za kombinezon, szarpał ku sobie, powalił na gałęzie pod nogami i przycisnął… Czołg ryknął ogłuszająco i skoczył do przodu. Rozwalę silnik — pomyślał Maksym. — Gaj szarpał się i podskakiwał. Hełm opadł mu na twarz, niczego nie widział i tylko szamotał się na oślep, próbując wydobyć spod siebie automat. Przedział wypełnił się nagle hukiem i jazgotem, najwidoczniej w rufę uderzyły automaty i cekaem. To nie było groźne, ale nieprzyjemne i Maksym z niecierpliwością patrzył, jak wolno zbliża się ściana lasu. Jeszcze trochę, jeszcze i oto już pierwsze krzewy… Ktoś kraciasty umknął z drogi… Nareszcie dokoła rozpościerał się las, kule nie stukają po pancerzu i szosa w przodzie jest wolna na setki kilometrów.

Gaj wreszcie wyciągnął spod siebie automat, ale wtedy Maksym zdarł z niego hełm, zobaczył jego spoconą twarz z wyszczerzonymi zębami i roześmiał się, kiedy wściekłość, przerażenie i żądza krwi ustąpiły miejsca najpierw zmieszaniu, potem zdumieniu, a wreszcie radości. Gaj poruszył wargami, najwidoczniej powiedział: „Massaraksz!” Maksym porzucił dźwignie i przycisnął go do siebie, mokrego, chudego i zarosniętego, objął i wytarmosił, a potem wypuścił i trzymając za ramiona powiedział: „Gaj, przyjacielu, jakże się cieszę!” — Absolutnie nic nie było słychać, wyjrzał więc przez wizjer i zobaczył, że szosa była nadal pusta. Zablokował z powrotem ręczny gaz, wgramolił się na górę i pociągnął za sobą Gaja.

— Massaraksz! — powiedział oszołomiony Gaj. — To znowu ty!

— Nie cieszysz się? Bo ja bardzo! — Maksym dopiero teraz zrozumiał, jak bardzo nie chciało mu się jechać na Południe w pojedynkę.

— Co to wszystko znaczy? — krzyknął Gaj. Pierwsza radość już minęła i teraz niespokojnie rozglądał się na boki. — Dokąd ty mnie wieziesz? Po co?

— Na Południe! — odkrzyknął Maksym. — Mam już dosyć twojego gościnnego kraju!

— Ucieczka?

— Tak!

— Zwariowałeś? Darowano ci życie!

— Kto mi podarował życie?! Życie jest moje! Należy tylko do mnie!

Rozmawiali z trudem, bo trzeba było krzyczeć i jakoś mimo woli zamiast przyjacielskiej pogawędki wychodziła kłótnia. Maksym zeskoczył do kabiny i zmniejszył obroty. Czołg zwolnił i przycichł. Kiedy Maksym wyszedł na zewnątrz, Gaj siedział naburmuszony i zdecydowany.

— Mam obowiązek przyprowadzić cię z powrotem — oświadczył twardo.

— A ja mam obowiązek wyrwać cię stąd — odparł na to Maksym równie twardym tonem.

— Nie rozumiem… Zupełnie zwariowałeś! — Stąd nie można uciec. Trzeba wrócić… Massaraksz, wracać również nie możesz, bo cię rozstrzelają… A na Południu nas zjedzą… Niech cię diabli wezmą razem z twoim szaleństwem! Przylepiłeś się do mnie jak fałszywa moneta…

— Poczekaj, nie wrzeszcz — powiedział Maksym. — Zaraz ci wszystko wytłumaczę.

— Nie chcę nic słyszeć. Zatrzymaj czołg!

— Poczekaj — namawiał Maksym. — Daj mi opowiedzieć!

Ale Gaj nie życzył sobie żadnych opowiadań. Gaj żądał, aby ten bezprawnie zagarnięty pojazd został bezzwłocznie zatrzymany i zawrócony. Maksym został dwukrotnie, trzykrotnie i czterokrotnie zwymyślany od bałwanów. Wrzask „massaraksz” zagłuszał łoskot silnika. Sytuacja, massaraksz, była okropna. Była, massaraksz, bez wyjścia! Przed nimi, massaraksz, była pewna śmierć. Za nimi, massaraksz, również. Maksym był zawsze durniem i wariatem, massaraksz, ale ten jego wybryk, massaraksz, będzie z pewnością ostatnim, massaraksz i massaraksz…

Maksym nie sprzeciwiał mu się. Przyszło mu nagle do głowy, że pole ostatniej wieży najprawdopodobniej kończy się gdzieś w tej okolicy, a pewnie nawet już się skończyło, bo ostatni posterunek powinien stać na samej granicy skrajnego pola… Niech się wygada, na zaludnionej wyspie słowa się nie liczą… Wymyślaj sobie, wymyślaj, ja cię i tak wyciągnę, nic tam po tobie… Od kogoś trzeba zacząć, będziesz więc pierwszym. Nie chcę, abyś był marionetką, gdybyś nawet lubił być marionetką.

Zwymyślawszy Maksyma Gaj zeskoczył do kabiny i zaczął tam majstrować usiłując zatrzymać czołg. Nie udało mu się to, wyszedł więc, już w hełmie, bardzo rzeczowy i milczący. Najwyraźniej zamierzał zeskoczyć w biegu i wrócić. Rozpierała go złość. Maksym spojrzał nań, chwycił za spodnie, posadził obok siebie i zaczął wyjaśniać sytuację.

Mówił ponad godzinę, przerywając tylko wtedy, kiedy musiał wyrównać bieg czołgu na zakrętach. Mówił, a Gaj słuchał. Początkowo usiłował przerywać, zatykał uszy i chciał zeskakiwać w biegu. Ale Maksym mówił i mówił, powtarzał jedno i to samo po kilka razy z rzędu, wyjaśniał, tłumaczył, przekonywał. Gaj wreszcie zaczął słuchać uważniej, potem zamyślił się, posmutniał, wepchnął obie ręce pod hełm i gwałtownie podrapał się w czuprynę, a później nagle sam przeszedł do natarcia i zaczął po inkwizytorsku wypytywać Maksyma, skąd to wszystko wie i kto mu udowodni, że to wszystko nie jest kłamstwem, i jak można w to uwierzyć, skoro to jest oczywisty wymysł… Maksym przygważdżał go faktami, a kiedy faktów brakowało, przysięgał, że mówi prawdę, a kiedy i tego było mało, nazywał Gaja tępakiem, marionetką i robotem. Tymczasem czołg toczył się ciągle na Południe, coraz głębiej wdzierając się do kraju mutantów.

— No dobrze! — powiedział wreszcie Maksym z wściekłością. — Zaraz to wszystko sprawdzimy. Według moich obliczeń już dawno wyjechaliśmy ze strefy promieniowania, a obecnie jest mniej więcej za dziesięć dziesiąta. Co wy wszyscy robicie o dziesiątej?

— O dziesiątej zero, zero — mruknął ponuro Gaj — jest poranny apel.

— Właśnie. Ustawiacie się w szeregi, zaczynacie ryczej idiotyczne hymny i pękacie z entuzjazmu. Pamiętasz?

— Entuzjazm mamy we krwi — oświadczył Gaj.

— Entuzjazm wbijają wam do waszych zakutych pałek — zaoponował Maksym. — Nie szkodzi, zaraz zobaczymy, jaki to entuzjazm masz we krwi. Która godzina?

— Za siedem — powiedział mrocznie Gaj.

Przez jakiś czas jechali w milczeniu.

— No? — zapytał Maksym.

Gaj spojrzał na zegarek i niepewnym głosem zaśpiewał: „Naprzód, legioniści, naprzód, dzielni chłopcy…” Maksym obserwował go z ironicznym uśmiechem. Gaj zająknął się i pomylił słowa.

— Przestań się na mnie gapić! — powiedział ze złością. — Przeszkadzasz mi! A w ogóle, jaki może być entuzjazm poza szykiem?

— Daj spokój — powiedział Maksym. — Poza szykiem zdarzało ci się wrzeszczeć tak samo jak i w szyku. Strach było patrzeć na ciebie i na wujaszka Kaana. Jeden ryczy „Marsz bojowy”, drugi wyśpiewuje „Chwałę Płomiennym”. W dodatku jeszcze Rada… No gdzie entuzjazm? Gdzie twoja miłość do Chorążych?

— Nie waż się! — powiedział Gaj. — Nie waż się tak mówić o Chorążych. Nawet jeśli to, co opowiedziałeś, jest prawdą, to Chorążych po prostu oszukano.

— Któż to ich oszukał?

— Nnno… Mało łajdaków…

— To znaczy, że Chorążowie nie są wszechmocni? To znaczy, że nie o wszystkim wiedzą?

— Nie życzę sobie rozmawiać na ten temat — uciął Gaj.

Posmutniał, zgarbił się, twarz mu się jeszcze bardziej skurczyła, oczy zmętniały, dolna warga opadła. Maksym przypomniał sobie nagle Fisztę-Cebulę i Kotrę— Pięknisia z aresztanckiego wagonu. To byli narkomani, nieszczęśliwi ludzie, którzy nawykli do zażywania szczególnie silnych środków odurzających. Męczyli się straszliwie bez tej swojej trucizny, nie jedli, nie pili, i całymi dniami siedzieli tak właśnie, ze zgasłymi oczami i opadniętą wargą.

— Boli cię coś? — zapytał Gaja.

— Nie — odpowiedział Gaj bełkotliwie.

— To czemuś tak się nastroszył?

— Tak jakoś… — Gaj rozpiął kołnierzyk i niemrawo pokręcił głową. — Jakoś mi niedobrze… Położę się, co?

Nie czekając na odpowiedź Maksyma zsunął się do kabiny i zwinął się tam w kłębek na podściółce z gałęzi. Tak to wygląda! — pomyślał Maksym. — To nie jest takie proste, jak przypuszczałem… Nawała promienista?… Nie, z pola wyjechaliśmy prawie dwie godziny temu… Może to właśnie brak pola jest dla niego szkodliwy? Może zachoruje? Patrzył przez otwór włazu na bladą twarz przyjaciela i rosło w nim przerażenie. W końcu nie wytrzymał, zeskoczył do środka, wyłączył silnik, wyciągnął Gaja na zewnątrz i położył na trawie u pobocza drogi.

Gaj spał i mamrotał coś przez sen. Później dostał silnych drgawek, skręcał się, kurczył i wsuwał dłonie pod pachy, jakby chciał je rozgrzać. Maksym ułożył jego głowę na swoich kolanach, przycisnął mu palcami skronie i postarał się skupić. Dawno już nie robił psychomasażu, pamiętał jednak, że najważniejsze przy tym to odseparować się od wszystkiego, skoncentrować się i włączyć chorego w swój własny, zdrowy układ nerwowy. Siedział tak z piętnaście minut, a kiedy się ocknął, Gaj wyraźnie lepiej się poczuł: twarz mu się zaróżowiła, oddech wyrównał, przestał też marznąć. Maksym zrobił mu poduszkę z trawy, posiedział jeszcze trochę przy nim odpędzając komary, a potem przypomniał sobie, że mają przed sobą długą drogę, reaktor przecieka, co dla Gaja jest niebezpieczne i że wobec tego trzeba temu jakoś zaradzić.

Porządnie się natrudził, zanim zdjął z przerdzewiałych nitów kilka arkuszy burtowego pancerza, a potem umocował te blachy na ceramicznej przegrodzie oddzielającej reaktor i silnik od kabiny kierowcy. Pozostał mu do zamocowania jeszcze jeden arkusz, kiedy nagle poczuł, że w pobliżu pojawił się ktoś postronny. Wychylił się ostrożnie przez otwór włazu i wszystko w nim zamarło i zlodowaciało.

Na szosie, o dziesięć kroków od czołgu, stali trzej ludzie. W pierwszej chwili nie poznał, że to byli ludzie. Byli wprawdzie ubrani, dwóch zaś trzymało na ramionach żerdkę, z której zakrwawioną głową w dół zwisało jakieś niewielkie kopytne zwierzę podobne do jelenia, a na szyi trzeciego w poprzek ptasiej piersi kołysał się potężny karabin o niezwykłym wyglądzie, ale jednak… Mutanci — pomyślał Maksym. — Tak wyglądają mutanci. Wszystkie zasłyszane kiedyś legendy i opowiadania wypłynęły z pamięci i stały się naraz bardzo prawdopodobne. Zdzierają żywcem skórę. Ludożercy. Dzikusy. Bestie… Zacisnął zęby, wskoczył na pancerz i stanął wyprostowany na cały wzrost. Wówczas ten, który miał karabin, śmiesznie zadreptał krótkimi nóżkami wygiętymi w pałąk, ale nie ruszył się z miejsca. Podniósł tylko okropną rękę z dwoma długimi palcami o wielu stawach, głośno zasyczał, a potem wymówił skrzekliwym głosem:

— Jeść chcesz?

Maksym rozlepił wargi i powiedział:

— Tak.

— Strzelać nie będziesz? — poinformował się posiadacz karabinu.

— Nie — odpowiedział Maksym z uśmiechem. — Nie będę.

Загрузка...