Przy łóżku Gaga siedziało dwóch mężczyzn. Jeden kościsty, szeroki w ramionach, o wielkich chudych dłoniach. Siedział, założywszy nogę na nogę i objąwszy kolano długimi palcami. Miał na sobie szary sweter z rozpiętym kołnierzem, wąskie granatowe spodnie niepojętego kroju, niemundurowe, i szaro-czerwone plecione sandały. Twarz jego była opalona, wąska i radowała serce surowością rysów. Oczy jasne, przymrużone, włosy siwe — roztrzepane, ale zarazem jakby starannie uczesane. Z lewego do prawego kącika wąskich warg wędrowała słomka.
Drugi był w białym fartuchu, dobroduszny. Twarz miał młodą, rumianą, bez jednej zmarszczki. Dziwna jakaś twarz. To znaczy nie sama twarz, tylko jej wyraz. Jak u świętych na starych ikonach. Patrzył na Gaga spod jasnej czupryny i uśmiechał się jak solenizant. Bardzo był z czegoś zadowolony. On też odezwał się pierwszy.
— Jak się czujemy? — zapytał.
Gag oparł dłonie o łóżko, zgiął nogi w kolanach i z łatwością przeniósł stopy do wezgłowia.
— Normalnie… — powiedział ze zdumieniem.
Nie był niczym przykryty, nawet prześcieradłem. Spojrzał na swoje nogi, na znajomą bliznę nad kolanem, dotknął klatki piersiowej i od razu namacał to, czego przedtem nie było — dwa wgłębienia pod prawym sutkiem.
— Oho! — wyrwało się mu.
— I jeszcze jedna w boku — poinformował go poczciwiec w białym fartuchu. — Wyżej, wyżej…
Gag wymacał bliznę na prawym boku. Potem szybko obejrzał nagie ręce.
— Chwileczkę… — wymamrotał. — Przecież ja się paliłem…
— I to jak jeszcze! — zawołał rumiany i pokazał rękami jak. Wynikało z tego, że Gag buzował jak beczka z benzyną.
Kościsty w swetrze milczał, obserwował Gaga i było w jego spojrzeniu coś takiego, że Gag zebrał się w sobie i powiedział:
— Jestem panu wdzięczny, doktorze. Czy długo byłem nieprzytomny?
Rumiany nie wiadomo dlaczego przestał się uśmiechać.
— A jakie jest twoje ostatnie wspomnienie? — zapytał nieomal przymilnie.
Gag zmarszczył czoło.
— Zniszczyłem… Nie! Paliłem się. Chyba miotacz ognia. I pobiegłem szukać wody… — zamilkł i ponownie dotknął blizn na piersi. — I zapewne w tym momencie postrzelono mnie… — powiedział bez przekonania. — Potem… — zamilkł i spojrzał na kościstego. — Zatrzymaliśmy ich? Tak?… Gdzie ja jestem? W jakim szpitalu?
Jednakże kościsty nie odpowiedział, tylko znowu odezwał się rumiany.
— Jak by ci tu powiedzieć… — z niejakim zakłopotaniem mocno potarł swoje okrągłe kolano. — A ty sam jak myślisz?
— Proszę mi wybaczyć… — powiedział Gag i spuścił nogi z łóżka. — Czyżby minęło tak wiele czasu? Pół roku? Rok? Chcę usłyszeć prawdę — zażądał.
— Nie chodzi o czas… — powiedział rumiany. — Minęło dopiero pięć dni.
— Ile?
— Pięć dni — powtórzył rumiany. — Zgadza się? — zapytał kościstego.
Kościsty w milczeniu kiwnął głową. Gag uśmiechnął się pobłażliwie.
— No dobrze — powiedział. — Niech będzie. Wy, lekarze, wiecie lepiej. Koniec końców co za różnica… Chciałbym się tylko dowiedzieć… — specjalnie zawiesił głos, patrząc na kościstego, ale kościsty w ogóle nie zareagował. — Chciałbym się tylko dowiedzieć, jakie jest położenie na froncie i kiedy będę mógł powrócić do szeregów…
Kościsty w milczeniu przesuwał słomkę z jednego kącika warg do drugiego.
— Mogę chyba mieć nadzieję, że wrócę do swojej grupy… w stołecznej szkole…
— Raczej wątpię — powiedział rumiany.
Gag zaszczycił go króciutkim spojrzeniem i znowu wpatrzył się w kościstego.
— Przecież jestem Walecznym Kotem — powiedział. — Trzeci rok… Mam wyróżnienia. Raz wymieniono mnie w specjalnym rozkazie jego wysokości…
Rumiany pokręcił głową.
— To nieistotne — powiedział. — Nie o to chodzi.
— Jak to nieistotne? — zapytał Gag. — Jestem Walecznym Kotem! Nie wiecie o tym? Proszę! — podniósł prawą rękę i pokazał, znowu tylko kościstemu, tatuaż pod pachą. — Jego wysokość osobiście ściskał mi dłoń! Jego wysokość obdarował mnie…
— Dobrze, dobrze, wierzymy ci, wierzymy, wszystko wiemy! — zamachał na niego rękami rumiany, ale Gag przywołał go do porządku:
— Ja nie mówię do pana, panie doktorze! Zwracam się do master oficera!
W tym momencie rumiany nieoczekiwanie parsknął śmiechem, zasłonił twarz rękami i zachichotał piskliwie. Gag patrzył na niego oszołomiony, potem przeniósł wzrok na kościstego. Kościsty wreszcie przemówił.
— Nie zwracaj na to uwagi, Gag. — Głos miał głęboki, poważny, pasujący do twarzy. — Jednakże istotnie, jak sądzę, nie zdajesz sobie sprawy ze swojej sytuacji. Nie możemy odesłać cię teraz do stołecznej szkoły. Najprawdopodobniej już nigdy nie wrócisz do szkoły Walecznych Kotów…
Gag na moment otworzył usta, następnie je zamknął. Rumiany przestał chichotać.
— Ale przecież ja się czuję… — wyszeptał Gag. — Jestem absolutnie zdrowy. A może zostałem kaleką? Proszę mi powiedzieć od razu, doktorze, może jestem kaleką?
— Nie, nie — szybko odparł rumiany. — Ręce, nogi masz w najlepszym porządku, a jeśli chodzi o psychikę… Kim był Gang Gnuk, pamiętasz?
— Tak jest… To był uczony. Zwolennik teorii o mnogości zamieszkanych światów… Imperatorscy fanatycy powiesili go głową w dół i rozstrzelali z samostrzałów… — Gag przerwał na chwilę nieco zmieszany. — Dokładnej daty nie pamiętam, przepraszam. Ale to było jeszcze przed pierwszym alajskim powstaniem…
— Bardzo dobrze! — pochwalił rumiany. — A co mówi o teorii Ganga współczesna nauka?
Gag znowu się zawahał.
— Nie potrafię odpowiedzieć dokładnie… Nie ma powodu, żeby ją odrzucać. W naszej szkole na ćwiczeniach astronomii praktycznej nie mówiono o tym wprost. Mówiono tylko, że Ajgon, Pyrra… no i jeszcze niektóre… Kanga, na przykład… są takimi samymi planetami jak nasza… Tak, przypomniałem sobie! Ajgon ma atmosferę, którą odkrył ojciec alajskiej nauki, wielki Grild, a więc zapewne może tam istnieć życie…
Głęboko odetchnął i z trwogą spojrzał na kościstego.
— Bardzo dobrze — znowu powiedział rumiany. — No, a na innych gwiazdach?
— Proszę mi wybaczyć, na innych gwiazdach — co?
— Czy w pobliżu innych gwiazd może istnieć życie?
Gag spocił się.
— N-nie… — odpowiedział. — Nie, ponieważ tam jest próżnia. Nie może.
— A jeżeli wokół jakiejś gwiazdy istnieje układ planetarny? — bezlitośnie przyciskał go doktor.
— Wtedy oczywiście może. Jeśli wokół gwiazdy krąży planeta z atmosferą, może na niej istnieć życie.
Rumiany z zadowoleniem opadł na oparcie fotela i spojrzał na kościstego. Wtedy kościsty wyjął słomkę z ust i spojrzał prosto w serce Gaga.
— Jesteś Walecznym Kotem, tak? — zapytał.
— Tak jest! — wyprężył się Gag.
— A Waleczny Kot sam w sobie jest bojową jednostką… — w głosie kościstego zadźwięczała stal regulaminu — jednostką zdolną do działania we wszelkich możliwych i niemożliwych okolicznościach, tak?
— I wykorzystania ich — podchwycił Gag — ku sławie i chwale miłościwie nam panującego Herzoga!
Kościsty skinął głową.
— Znasz gwiazdozbiór Żuka?
— Tak jest! Elipsoidalny gwiazdozbiór dwunastu jasnych gwiazd widzialnych latem. Pierwsza gwiazda konstelacji Żuka jest…
— Stop. Co wiesz o siódmej gwieździe Żuka?
— Według rozkazu. Pomarańczowa gwiazda…
— …wokół której — przerwał mu kościsty, wznosząc chudy palec — istnieje system planetarny nieznany jeszcze alajskiej astronomii. Na jednej z tych planet jest atmosfera. Wiele miliardów lat temu powstało na tej planecie życie. Co więcej, istnieje na niej cywilizacja istot rozumnych, znacznie wyprzedzająca cywilizację Gigandy. Jesteś na tej planecie, Gag.
Zapanowało milczenie. Gag, spięty wewnętrznie, czekał na dalszy ciąg. Kościsty i lekarz patrzyli na niego uważnie. Milczenie przeciągało się. Wreszcie Gag nie wytrzymał.
— Zrozumiałem, master oficer — zameldował. — Proszę mówić dalej.
Lekarz chrząknął, a kościsty kilkakrotnie zamrugał.
— Aha — powiedział spokojnie. — On uważa, że kontynuujemy badanie jego psychiki i teraz dajemy mu do rozwiązania test — wyjaśnił lekarzowi. — To nie test, Gag. To prawda. Pracowałem na waszej planecie, na Gigandzie, w północnych dżunglach. Przypadkiem znalazłem się obok ciebie w czasie walki. Leżałeś na ziemi, w płomieniach, i do tego byłeś śmiertelnie ranny. Przeniosłem cię na swój gwiazdolot… to taki specjalny statek do podróży międzygwiezdnych… i dostarczyłem tutaj. To nie test, Gag. Nie jestem oficerem ani oczywiście twoim rodakiem. Jestem Ziemianinem.
Gag w zadumie przygładzał włosy.
— Warunki zadania zakładają, master oficer, znajomość języka i obyczajów waszej planety czy też nie?
Znowu zapanowało milczenie. Następnie kościsty powiedział z uśmiechem:
— Zdaje się, że wyobraziłeś sobie, iż jesteś na ćwiczeniach grupy dywersyjno-szpiegowskiej…
Gag pozwolił sobie na uśmiech,
— Niezupełnie tak, master oficer.
— A jak?
— Sądzę… mam nadzieję, że dowództwo zechciało mnie poddać specjalnej próbie, zanim powierzy mi nowe, niezwykłej wagi zadanie. Jestem z tego dumny… Dołożę wszelkich starań, żeby nie zawieść pokładanych…
— Posłuchaj — powiedział nagle rumiany lekarz do kościstego. — A może tak to zostawić? Warunki możemy stworzyć bez trudu. Przecież mówisz, że wystarczą ci trzy, cztery miesiące!
Kościsty pokręcił głową i zaczął coś mówić do rumianego w nieznanym języku. Gag rozglądał się z umyślnie roztargnionym wyrazem twarzy. Pomieszczenie było niezwykłe. Prostokątny pokój, gładkie kremowe ściany, sufit jak szachownica i każdy kwadrat świecił od wewnątrz czerwonym, pomarańczowym, niebieskim albo zielonym światłem. Okien nie ma. Drzwi jakoś też nie widać. U wezgłowia łóżka jakieś guziczki, nad guziczkami podłużne przejrzyste okienka, świecące bardzo czystym zielonym światłem. Podłoga czarna, matowa… i fotele, na których siedzą tamci dwaj, jakby wyrastały z podłogi, a może stanowią z nią całość. Gag niedostrzegalnie pogładził podłogę bosą stopą. Przyjemnie. Jakbyś głaskał miękkie ciepłe zwierzę…
— No dobra — powiedział w końcu kościsty. — Ubieraj się, Gag. Chcę ci coś niecoś pokazać… Gdzie jego ubranie?
Rumiany zawahał się jeszcze sekundę, schylił się gdzieś w bok i wyjął jakby ze ściany płaską przezroczystą paczkę. Trzymając ją w opuszczonej ręce, znowu powiedział coś do kościstego, potem mówił dość długo, a kościsty tylko coraz energiczniej kręcił głową, wreszcie odebrał paczkę rumianemu i rzucił ją Gagowi na kolana.
— Ubieraj się — rozkazał ponownie.
Gag ostrożnie obejrzał paczkę ze wszystkich stron. Opakowanie było przezroczyste, aksamitne w dotyku, a w środku leżało coś niezmiernie miękkiego, czystego i lekkiego w kolorze biało-niebieskim. I nagle paczka rozpadła się, topniejąc w powietrzu srebrzystymi iskrami, i na łóżko upadły krótkie niebieskie spodnie, biało-niebieska kurtka i jeszcze jakiś przedmiot.
Gag z kamienną twarzą zaczął się ubierać. Nagle rumiany zaproponował:
— Może jednak pójdę z wami?
— Nie trzeba — odparł kościsty.
Rumiany załamał białe miękkie ręce.
— Ależ ty masz maniery! Nagły wybuch intuicji! Przecież, zdaje się, wszystko zostało omówione i zaplanowane.
— Jak widzisz, nie wszystko.
Gag wciągnął absolutnie nieważkie sandały, zdumiewająco dopasowane do nogi. Wstał, stuknął obcasami i skłonił głowę.
— Jestem gotów, master oficer.
Kościsty przyjrzał mu się.
— No i jak, podobasz się sobie? — zapytał.
Gag wzruszył ramionami.
— Oczywiście wolałbym mundur…
— Obejdziesz się bez munduru — mruknął kościsty, wstając.
— Rozkaz — powiedział Gag.
— Podziękuj lekarzowi — rzekł kościsty.
Gag precyzyjnie wykonał w tył zwrot, zsunął pięty i znowu skłonił głowę.
— Zechce pan przyjąć wyrazy podziękowania, doktorze — powiedział.
Lekarz machnął ręką bez przekonania.
— Idź już… Kocie…
Kościsty wychodził już, szedł wprost na ścianę.
— Do widzenia, doktorze — powiedział wesoło Gag. — Mam nadzieję, że już więcej pan mnie tu nie zobaczy, a usłyszy pan o mnie tylko same dobre rzeczy.
— Mam nadzieję… — odparł rumiany z wyraźnym powątpiewaniem.
Ale Gag nie zamierzał dłużej z nim rozmawiać. Dogonił kościstego właśnie w momencie, kiedy w ścianie przed nim nie otworzyły się, tylko jakoś bardzo zwyczajnie ukazały się prostokątne drzwi, potem korytarz, również kremowy, również pusty, również bez drzwi i okien i również oświetlony niewiadomym sposobem.
— Jak myślisz, co teraz zobaczysz? — zapytał kościsty.
Szedł zamaszystym krokiem, wyrzucając do przodu chude nogi, ale stopy stawiał jakoś szczególnie miękko, przypominając Gagowi niepowtarzalny krok Geparda.
— Nie wiem, master oficer — odparł Gag.
— Mów do mnie Korniej — powiedział kościsty.
— Zrozumiałem, master Korniej.
— Po prostu Korniej, bez master.
— Rozkaz… Korniej.
Korytarz niezauważalnie przeszedł w schody prowadzące w dół szeroką łagodną spiralą.
— A więc nie masz nic przeciwko temu, żeby się znaleźć na innej planecie?
— Dołożę wszelkich starań, Korniej!
Teraz nieomal biegli na dół.
— Obecnie jesteśmy w szpitalu — mówił Korniej. — Za jego murami zobaczysz wiele rzeczy niezwykłych, a nawet strasznych. Ale pamiętaj, że jesteś tu absolutnie bezpieczny. Cokolwiek byś zobaczył dziwnego, wiedz, że ci to niczym nie grozi. Rozumiesz mnie?
— Tak, Korniej — odpowiedział Gag i znowu pozwolił sobie na uśmiech.
— Spróbuj sam się zorientować we wszystkim — mówił dalej Korniej. — Jeżeli czegoś nie zrozumiesz, pytaj. Odpowiedzi będą prawdziwe. Tutaj się nie kłamie.
— Rozkaz — powiedział Gag z najbardziej poważną miną.
Nieskończenie długie schody wreszcie się skończyły. Gag i Korniej wbiegli na dużą jasną salę. Jedna ze ścian była całkowicie przezroczysta, za ścianą była zieleń, żółty piasek ścieżek, połyskiwały w słońcu tajemnicze metalowe konstrukcje. Jacyś ludzie w nader jaskrawych i, powiedzmy to sobie wprost, lekkomyślnych strojach o czymś rozmawiali na środku sali. Ich głosy świetnie pasowały do ubrań — nonszalanckie, nieprzyzwoicie głośne. I nagle jednocześnie umilkli, jakby ich ktoś wyłączył. Gag zauważy, że wszyscy patrzą właśnie na niego… Nie, nie na niego. Na Kornieja. Uśmiechy gasły, twarze kamieniały, spojrzenia odwracały się. I oto nikt już nie patrzy na Kornieja, w ogóle już nie patrzy w ich stronę, a Korniej spokojnie sobie maszeruje obok tych ludzi w kompletnej ciszy, jakby niczego nie dostrzegał.
Stanął przed przezroczystą ścianą i położył Gagowi dłoń na ramieniu.
— Jak ci się to podoba? — zapytał.
Olbrzymie chropawe pnie, kłęby, obłoki, całe chmury oślepiającej zieleni, żółte proste ścieżki, wzdłuż ścieżek ciemnozielone krzewy, niewyobrażalnie gęste, upstrzone nieprawdopodobnymi liliowymi kwiatami, i nagle z cętkowanego cienia na piaszczystą polankę wyszło niesłychane, absolutnie niemożliwe zwierzę, złożone wyłącznie z szyi i nóg, przystanęło, odwróciło maleńką głowę i spojrzało na Gaga ogromnymi aksamitnymi ślepiami.
— Nadzwyczajne… — wyszeptał Gag. Głos mu się załamał. — Wspaniale zrobione!
— Zebrożyrafa — niezrozumiale, a zarazem jakby zrozumiale wyjaśnił Korniej.
— Niebezpieczna dla człowieka? — rzeczowo zainteresował się Gag.
— Przecież ci powiedziałem, że tu nie ma nic, co mogłoby być niebezpieczne lub groźne…
— Rozumiem — tu nie. A tam?
Korniej przygryzł wargę.
— Tu — to jest właśnie tam — powiedział.
Ale Gag już go nie słyszał. Patrzył wstrząśnięty, jak piaszczystą ścieżką, bardzo blisko, tuż obok zebrożyrafy idzie człowiek. Zobaczył, jak zebrożyrafa skłania nieskończenie długą szyję — jakby opadał cętkowany szlaban — a człowiek, nie zatrzymując się, głaszcze grzywę zwierzaka i idzie dalej, mijając konstrukcję z wygiętego kolczastego metalu, tęczowe pióra wiszące w powietrzu i po kilku płaskich stopniach przez przezroczystą ścianę wchodzi na salę.
— Nawiasem mówiąc, on jest również z innej planety — powiedział półgłosem Korniej. — Wyleczono go tutaj i już niedługo powróci do siebie, do domu.
Gag przełknął ślinę, odprowadzając wzrokiem rekonwalescenta z innego świata. Rekonwalescent miał dziwne uszy. To znaczy, ściśle mówiąc, prawie nie miał uszu, a naga czaszka pokryta mnóstwem grzebieniastych narośli i guzów sprawiała nieprzyjemne wrażenie. Gag ponownie spojrzał na zebrożyrafę.
— Czy… — zaczął i umilkł.
— Tak?
— Proszę mi wybaczyć, Korniej… Ja myślałem… myślałem… że to wszystko… No, to wszystko tam za ścianą…
— Nie, to nie film — z odcieniem niecierpliwości w głosie powiedział Korniej. — I nie wybieg dla dzikich zwierząt. To wszystko jest prawdziwe i tak jest wszędzie. Chcesz ją pogłaskać? — zapytał nagle.
Gag zesztywniał.
— Rozkaz — powiedział ochryple.
— Ależ nie, jeżeli nie chcesz, to nie trzeba. Po prostu musisz zrozumieć…
Nagle urwał. Gag podniósł oczy. Korniej patrzył ponad jego głową, w głąb sali, skąd już znowu dobiegały głosy i śmiech, i jego twarz zmieniła się dziwnie i nieoczekiwanie. Pojawił się na niej nowy wyraz — mieszanina smutku, bólu i wyczekiwania. Gag już widywał takie twarze, ale nie zdążył przypomnieć sobie gdzie i kiedy. Odwrócił się.
Na przeciwnym końcu sali pod ścianą stała kobieta. Gag nawet nie przyjrzał się jej dokładnie — po sekundzie kobieta znikła. Ale była w czymś czerwonym, włosy miała czarne jak węgiel i jasne, zdaje się, niebieskie oczy na białej twarzy. Nieruchomy język czerwonego ognia na kremowym tle ściany. I od razu pustka. A Korniej powiedział spokojnie:
— No cóż, chodźmy…
Twarz jego była bez wyrazu, jakby nic się nie stało. Szli wzdłuż przezroczystej ściany i Korniej mówił:
— Zaraz znajdziemy się w innym miejscu. Znajdziemy się, rozumiesz? Nie pojedziemy, nie polecimy w inne miejsce, tylko właśnie znajdziemy się tam, zapamiętaj…
Za nimi głośno zaśmiało się kilka głosów. Uszy Gaga spurpurowiały, odwrócił głowę. Nie, śmiano się nie z niego. Nikt w ogóle na niego nie patrzył.
— Wchodź — powiedział Korniej.
Była to okrągła budka, przypominająca telefoniczną, tylko ściany nie były przezroczyste, były metalowe. Do budki prowadziły drzwi i zza nich ciągnęło zapachem powietrza jak po burzy. Gag nieśmiało wszedł do środka, Korniej wcisnął się za nim i drzwi znikły.
— Później wyjaśnię ci, na czym to polega — mówił Korniej. Bez pośpiechu naciskał klawisze na niewielkim pulpicie wbudowanym w ścianę. Takie pulpity widział Gag w maszynach cyfrowych w buchalterii szkoły.
— Wybieram szyfr — mówił dalej Korniej. — Wybrałem… Widzisz zielone światełko? To oznacza, że szyfr ma sens, a finisz jest wolny. Teraz wyruszamy… Ten czerwony guziczek…
Korniej nacisnął czerwony guziczek. Żeby nie upaść, Gag wczepił się palcami w sweter Kornieja. Podłoga jakby na sekundę znikła, a potem znowu się zjawiła i za matowymi ściankami pojaśniało.
— Koniec — powiedział Korniej. — Wychodź.
Sali nie było. Był szeroki, jaskrawo oświetlony korytarz. Niemłoda kobieta w błyszczącej jak rtęć pelerynce usunęła się z drogi, zmierzyła surowym spojrzeniem Gaga, spojrzała na Kornieja — twarz jej drgnęła, kobieta dała susa do budki i drzwi budki znikły.
— Prosto — powiedział Korniej.
Gag poszedł prosto. Dopiero po przejściu kilku kroków ostrożnie odetchnął.
— Jedna chwila i jesteśmy dwadzieścia kilometrów dalej — rzekł za jego plecami Korniej.
— Niesłychane… — powiedział Gag. — Nie wiedziałem, że umiemy robić takie rzeczy…
— Powiedzmy, że wy jeszcze nie umiecie — oznajmił Korniej. — Teraz na prawo.
— Miałem na myśli, że w ogóle… Rozumiem, że to wszystko jest ściśle tajne, ale dla armii…
— Nie zatrzymuj się. — Korniej lekko szturchnął go w plecy.
— Dla armii taka rzecz jest niezastąpiona. Dla armii, dla wywiadu…
— Tak — powiedział Korniej. — Teraz jesteśmy w hotelu. To mój numer. Mieszkałem tu, kiedy leżałeś w szpitalu.
Gag rozejrzał się. Pokój był ogromny i idealnie pusty. Ani śladu mebli. Zamiast przedniej ściany błękitne niebo, reszta różnokolorowa, podłoga biała, sufit jak w szpitalu w barwną kratkę.
— Porozmawiamy — rzekł Korniej i usiadł.
Powinien upaść na podłogę swoim chudym zadkiem. Ale podłoga wypuczyła się na spotkanie jego padającego ciała, jakby opłynęła ciało Kornieja i przemieniła się w fotel. Tego fotela przed chwilą nie było. Po prostu błyskawicznie wyrósł. Wprost z podłogi. Na naszych oczach. Korniej założył nogę na nogę i swoim zwyczajem splótł kościste palce na kolanie.
— Bardzo długo dyskutowaliśmy, Gag — powiedział — co z tobą począć… Co ci opowiedzieć, co przed tobą ukryć… Co zrobić, żebyś, nie daj Boże, nie zwariował…
Gag oblizał spierzchnięte wargi. — Ja…
— Była na przykład propozycja, żeby przez trzy, cztery miesiące nie przywracać ci świadomości. Albo żeby cię zahipnotyzować. Było jeszcze wiele równie idiotycznych pomysłów. Byłem temu przeciwny. I powiem ci dlaczego… Po pierwsze, wierzę w ciebie, jesteś silny, wytrenowany, widziałem cię w walce i wiem, że wiele możesz wytrzymać. Po drugie, będzie lepiej dla wszystkich, jeżeli zobaczysz nasz świat… nawet jeżeli to będzie tylko mały wycinek naszego świata. No a po trzecie, powiem ci uczciwie — możesz mi być potrzebny.
Gag milczał. Nogi mu zesztywniały, ręce założone na plecach zacisnął z całej siły, do bólu. Korniej nagle pochylił się do przodu i powiedział takim głosom, jakby wymawiał zaklęcie:
— Nic złego się z tobą nie stało. Nic złego się z tobą nie stanie. Jesteś całkowicie bezpieczny. Po prostu podróżujesz, Gag. Jesteś w gościnie, rozumiesz?
— Nie — powiedział ochryple Gag.
Odwrócił się i poszedł prosto w błękitne niebo. Stanął. Spojrzał. Jego zaciśnięte pięści zbielały. Zrobił krok do tyłu, potem drugi, trzeci i cofał się do chwili, kiedy łopatkami dotknął ściany.
— To znaczy… że ja już jestem tam? — zapytał ochryple.
— To znaczy, że już jesteś tu — powiedział Korniej.
— Jakie zadanie otrzymam do wykonania?… — zapytał Gag.