Rozdział 4

Kiedy wyszli na zapuszczoną drogę, słońce stało już wysoko nad stepem. Rosa wyschła, niska twarda trawa szeleściła pod nogami. Miliardy koników polnych cykały dokoła, ostry gorzkawy zapach unosił się nad przegrzaną ziemią.

Droga była dziwna — idealnie prosta, wybiegała zza mglisto niebieskiego horyzontu, przecinała okrąg ziemi na pół i znowu znikała za mglisto niebieskim horyzontem, tam gdzie przez całą dobę, dniem i nocą, coś bardzo dalekiego i niepojętego migało, płonęło, pulsowało. Droga była szeroka, lśniła matowo w słońcu i jakby nieco unosiła się nad stepem — wstęga kilkucentymetrowej grubości, której brzegi obejmowała taśma z jakiegoś mięsistego, ale nie twardego materiału. Gag postawił na niej nogę i zdziwiła go nieoczekiwana sprężystość drogi. Kilka razy podskoczył w miejscu. Oczywiście to nie był beton, ale i nie był to również nagrzany słońcem asfalt. Coś w rodzaju niezmiernie spoistej gumy. Od tej gumy wiało miłym chłodem, a nie dusznym zapachem upału. I na powierzchni drogi nie było widać żadnych śladów, nawet kurzu na niej nie było. Gag pochylił się i przeciągnął dłonią po gładkiej, niemal śliskiej powierzchni. Spojrzał na dłoń. Była czysta.

— Bardzo się zbiegła w ciągu tych osiemdziesięciu lat — wybuczał Dramba. — Kiedy ją widziałem po raz ostatni, jej szerokość przekraczała dwadzieścia metrów. I wtedy jeszcze była w ruchu.

Gag zeskoczył na ziemię.

— Była w ruchu? Jak to?

— To była samobieżna droga. Wtedy było wiele takich dróg. Opasywały całą kulę ziemską i biegły — na brzegu powoli, w środku bardzo szybko.

— Nie było samochodów? — zapytał Gag.

— Były. Nie potrafię ci powiedzieć, dlaczego ludzie zaczęli budować takie drogi. Rozporządzam tylko pośrednią informacją. To było związane z oczyszczaniem środowiska naturalnego. Samobieżne drogi oczyszczały. Pobierały z atmosfery, z wody, z ziemi wszystkie zbędne elementy i szkodliwe zanieczyszczenia.

— A dlaczego teraz jest unieruchomiona? — zapytał Gag. — Czy możesz ją włączyć?

— Nie. Drogami kierowano ze specjalnych ośrodków. Najbliższy był dosyć daleko stąd. Ale zapewne tych ośrodków już nie ma. Stały się niepotrzebne. Widzę, że wszystko bardzo się zmieniło. Kiedyś na tej drodze były tłumy ludzi. Teraz nie ma nikogo. Kiedyś po tym niebie o kilku horyzontach szły, szły i szły latające maszyny. Teraz niebo jest puste. Kiedyś po obu stronach drogi rosła pszenica, tak wysoka jak ja. Teraz jest step.

Gag słuchał z półotwartymi ustami.

— Kiedyś moje receptory — monotonnie mówił Dramba — na wszystkich długościach co sekundę odbierały setki impulsów radiowych. Teraz nie słyszę nic prócz wyładowań atmosferycznych. W pierwszej chwili wydało mi się nawet, że zachorowałem. Ale teraz już wiem — to nie ja się zmieniłem, tylko świat.

— A może świat zachorował? — zapytał Gag z ożywieniem.

— Nie rozumiem — odpowiedział Dramba.

Gag odwrócił głowę i spojrzał tam, gdzie horyzont płonął i pulsował. Diabła tam, pomyślał ponuro, oni zachorują, akurat!

— A co tam jest? — zapytał.

— Tam jest Antonow — odpowiedział Dramba. — To miasto. Osiemdziesiąt lat temu nie było go stąd widać. To było rolnicze miasto.

— A teraz?

— Nie wiem. Bez przerwy wywołuję centrum informacji, ale nikt mi nie odpowiada. Zmieniły się środki łączności, Gag. Wszystko się zmieniło.

Gag patrzył na zagadkowe migotanie, gdy nagle znad horyzontu wyrosło coś ogromnego, podobnego do skośnego żagla niewyobrażalnych rozmiarów. Było to prawie równie szaroniebieskie jak niebo, może odrobinę ciemniejsze, powoli, majestatycznie zakreśliło łuk, jakby wskazówka zegara przeszła po cyferblacie, i zniknęło, rozpłynęło się w szarej mgiełce. Gag odetchnął głęboko.

— Widziałeś? — zapytał szeptem.

— Widziałem — odparł z zafrasowaniem Dramba. — Nie wiem, co to jest. Kiedyś niczego takiego nie było.

Gagiem wstrząsnął dreszcz.

– Żadnego pożytku z ciebie… — burknął. — Dobra, chodźmy do domu.

— Chciałeś zobaczyć rakietodrom — przypomniał Dramba.

— Master! — ostro powiedział Gag.

— Nie rozumiem…

— Kiedy zwracasz się do mnie, bądź uprzejmy dodawać „master”.

— Zrozumiałem, master.

— Opowiedz jeszcze raz o sobie — rozkazał Gag.

Dramba powtórzył, że jest robotem-androidem, numer taki to a taki z eksperymentalnej serii robotów przeznaczonych dla ekspedycji. Został skonstruowany wtedy i wtedy (około stu lat temu — piękny wiek!), uruchomiony wtedy a wtedy. Pracował w takich to a takich ekspedycjach, na Jajle uległ poważnej awarii, został częściowo zniszczony, następnie zrekonstruowany i zmodernizowany, ale więcej już nie brał udziału w ekspedycjach…

— Poprzednim razem mówiłeś, że pięć lat stałeś w muzeum — przerwał Gag.

— Sześć lat, master. W Muzeum Historii Odkryć w Lubece.

— Mniejsza o to — mruknął Gag. — A potem przez osiemdziesiąt lat tkwiłeś w tej niszy u Kornieja…

— Siedemdziesiąt dziewięć, master.

— Dobra, dobra, nie poprawiaj mnie… — Gag umilkł na chwilę. — Pewnie się zdrowo wynudziłeś?

— Nie wiem, co to znaczy „nudzić się”, master.

— No i co tam robiłeś?

— Stałem, oczekiwałem na polecenia, master.

— Polecenia… A teraz przynajmniej cieszysz się, że cię wypuszczono?

— Nie rozumiem pytania, master.

— Co za jełop… Zresztą to nikogo nie obchodzi. Lepiej mi odpowiedz na takie pytanie — czym ty się różnisz od człowieka?

— Wszystkim się różnię, master. Reakcjami chemicznymi, systemem kontroli i kierowania, przeznaczeniem.

— A jakież może być przeznaczenie takiego jełopa?

— Wypełnianie wszystkich poleceń, które jestem w stanie wypełnić.

— To znaczy, że jesteś gotów wypełnić każdy mój rozkaz? — zapytał Gag.

— Tak jest, master. Jeśli to będzie w mojej mocy.

— No dobrze.. A jeśli ja ci każę zrobić jedno, a… m-m-m ktoś inny — coś wręcz przeciwnego? Co wtedy?

— Nie zrozumiałem, kto wydaje to drugie polecenie?

— No… m-m-m… Wszystko jedno kto.

— To nie wszystko jedno, master.

— No na przykład… Korniej.

— Wykonam rozkaz Kornieja, master.

Przez jakiś czas Gag milczał. Ach ty, bydlaku, myślał. Co za ścierwo!

— Dlaczego? — zapytał wreszcie.

— Korniej jest starszy, master. Ma wyższy indeks przydatności społecznej.

— Co to znowu za indeks?

— Ponosi większą odpowiedzialność przed społeczeństwem.

— A ty skąd to wiesz?

— Ma znacznie wyższy poziom zasobów informacyjnych.

— No i co z tego?

— Im wyższy poziom zasobów informacyjnych, tym większa odpowiedzialność.

Sprytnie, pomyślał Gag. Nie ma o co zahaczyć. Wszystko się zgadza. Jestem wobec nich bezradny jak małe dziecko. No, zobaczymy…

— Tak — powiedział. — Korniej jest wielkim człowiekiem. Do pięt mu nie dorastam. Wszystko widzi, wszystko wie. Teraz, na przykład, idziemy sobie, rozmawiamy, a tymczasem Korniej słyszy każde nasze słowo. Niech coś będzie nie tak, już on nam da do wiwatu…

Dramba milczał. Diabli wiedzą, co działo się w jego uszatej głowie. Mordy właściwie nie ma, oczu nie ma — spróbuj coś zrozumieć. Nawet głos zawsze taki sam…

— Mam rację?

— Nie, master.

— Jak to — nie? Twoim zdaniem Korniej może czegoś nie wiedzieć?

— Może, master. Korniej zadaje pytania.

— W tej chwili?

— Nie, master. Teraz nie mam z nim łączności.

— Chcesz powiedzieć, że Korniej nie słyszał tego, co teraz mówisz? Albo tego, co ja mówię do ciebie? On, jeśli chcesz wiedzieć, nawet nasze myśli słyszy! A już rozmowy…

— Zrozumiałem cię, master.

Gag z nienawiścią spojrzał na Drambę.

— Co zrozumiałeś, debilu?

— Zrozumiałem, że Korniej dysponuje aparaturą do czytania myśli.

— Kto ci to powiedział?

— Ty, master.

Gag zatrzymał się i splunął ze złością. Dramba również stanął. Eh, dać by mu pięścią w zęby! Za wysoki, ani sięgnąć. Co za bydlak! A może udaje? Spokojnie, spokojnie, Kocie. Zimna krew i opanowanie.

— A zanim ci powiedziałem, nie wiedziałeś o tym czy co?

— Nie, master. Nic nie wiedziałem o istnieniu takiej aparatury.

— Ty co, chcesz powiedzieć, że taki wielki człowiek jak Korniej nie widzi nas teraz i nie słyszy?

— Proszę sprecyzować — czy istnieje aparat do czytania myśli?

— Skąd ja to mogę wiedzieć? Zresztą to w ogóle nie jest potrzebne! Ty przecież umiesz przekazywać dźwięk i obraz…

— Tak, master.

— Przekazujesz?

— Nie, master.

— Dlaczego?

— Nie otrzymałem polecenia, master.

— Nie otrzymałeś polecenia — burknął Gag. — No, czego stoisz jak słup? Idziemy!

Przez jakiś czas szli w milczeniu. Potem Gag zapytał:

— Słuchaj no, ty! Kim jest Korniej?

— Nie rozumiem pytania, master.

— No… jakie zajmuje stanowisko? Co robi?

— Nie wiem, master.

Gag znowu stanął.

— Jak to — nie wiesz?

— Nie mam informacji.

— Przecież to twój właściciel! I ty nie wiesz, kto jest twoim właścicielem?

— Wiem.

— Kto?

— Korniej.

Gag zacisnął zęby.

— Jakoś to bardzo dziwnie wygląda, przyjacielu — powiedział nieomal tkliwie. — Korniej jest twoim właścicielem, jesteś w jego domu osiemdziesiąt lat i nic o nim nie wiesz?

— To nie tak, master. Moim pierwszym właścicielem był Jan, ojciec Kornieja. Jan przekazał mnie Korniejowi. To było trzydzieści lat temu, kiedy Jan odszedł, a Korniej zbudował dom na miejscu obozowiska Jana. Od tej pory moim właścicielem jest Korniej, ale nigdy z nim nie pracowałem i dlatego nie wiem, czym on się zajmuje.

— Aha… — mruknął Gag i ruszył przed siebie. — To znaczy, że w ogóle nic o nim nie wiesz?

— To nie tak. Wiem o nim bardzo dużo.

— Mów, co wiesz — zażądał Gag.

— Korniej, syn Jana. Wzrost sto dziewięćdziesiąt dwa centymetry, waga, według danych pośrednich, około dziewięćdziesięciu kilogramów, wiek, według danych pośrednich, około sześćdziesięciu lat, indeks użyteczności społecznej, według danych pośrednich, około zero dziewięć…

— Poczekaj — przerwał mu oszołomiony Gag. — Zamknij się na chwilę. Mów do rzeczy, co ty mi za brednie opowiadasz?

— Nie rozumiem polecenia, master — natychmiast odparł Dramba.

— N-no… na przykład, czy jest żonaty, jakie ma wykształcenie… dzieci… rozumiesz?

— Informacji o żonie Kornieja nie posiadam. O wykształceniu również. — Robot przerwał na chwilę. — Posiadam informację o synu. Andrzej, około dwudziestu pięciu lat.

— O żonie nic nie wiesz, a o synu wiesz?

— Tak, master. Jedenaście lat temu otrzymałem polecenie, abym przeszedł do dyspozycji chłopca, według danych pośrednich, wiek około czternastu lat, którego Korniej nazywał synem i Andrzejem. Byłem w jego dyspozycji około czterech godzin.

— A potem?

— Nie rozumiem pytania, master.

— Czy go potem jeszcze kiedyś widziałeś?

— Nie, master.

— Jasne — powiedział z zadumą Gag. — No i co robiliście przez te cztery godziny?

— Rozmawialiśmy. Andrzej wypytywał mnie o Kornieja.

Gag potknął się.

— I co mu powiedziałeś?

— Wszystko, co wiedziałem — wzrost, waga. Potem Andrzej mi przerwał. Zażądał, żebym mu opowiedział o pracy Jana na innych planetach.

Ta-ak. A więc tak to wygląda… No to nie moja sprawa. Ale co za kretyn! O dom w ogóle nie ma co go pytać, jasne, że nic nie wie. Zburzył wszystkie moje plany, bezmózgi tapir… Ale po co Korniej mi go podsunął? Czyżbym się mylił? O, do diabla, jak go wybadać? Przecież nic, dosłownie nic nie będę mógł zrobić, jeśli się tego nie dowiem!

— Przypominam — odezwał się Dramba — że zamierzałeś wrócić do domu.

— Zamierzałem. I co z tego?

— Coraz bardziej zbaczamy z optymalnego kursu, master.

— Nikt cię nie pyta — powiedział Gag. — Chcę zobaczyć, co tam sterczy na wzgórzu…

— To obelisk, master. Pomnik nad zbiorową mogiłą.

— Kto tam leży? — żywo zapytał Gag.

– Żołnierze ostatniej wojny. Sto lat temu archeologowie odkryli na tym wzgórzu zbiorową mogiłę.

Zobaczymy, pomyślał Gag i przyśpieszył kroku. Śmiała, a nawet straszna myśl przyszła mu do głowy. Ryzykowne, pomyślał. Och, zmyją mi głowę! A za co? Ja przecież nic nie wiem, nic nie rozumiem, jestem nowicjuszem… Zresztą pewnie nic z tego nie wyjdzie… Ale za to jeżeli wyjdzie… Jeśli wyjdzie, to jestem dobry. No, spróbujemy.

Wzgórze było niewysokie, ze dwadzieścia metrów, może dwadzieścia pięć, i na taką samą wysokość wznosiła się nad nim granitowa płyta, z jednej strony — wypolerowana, grubo ociosana — z pozostałych. Na polerowanej płaszczyźnie wyryto napis. Litery były staroświeckie. Gag nie znał ich.

Obszedł płytę dookoła i wrócił w cień. Usiadł.

— Szeregowiec Dramba! — powiedział niezbyt głośno.

Robot odwrócił do niego swoją uszatą głowę.

— Kiedy mówię: „Szeregowiec Dramba”, masz odpowiadać: „Słucham, master kapral”.

— Zrozumiałem, master.

— Nie „master”, ale „master kapral”! — wrzasnął Gag i zerwał się na nogi. — Master kapral, rozumiesz? Jełop!

— Zrozumiałem, master kapral.

— Nie „zrozumiałem”, tylko „tak jest”!

— Tak jest, master kapral.

Gag podszedł blisko, oparł ręce na biodrach, spojrzał w górę na nieprzeniknioną matową siatkę.

— Ja jeszcze zrobię z ciebie żołnierza, przyjacielu — powiedział złowieszczo serdecznym głosem. — Jak stoisz, bydlaku? Baczność!

— Nie zrozumiałem, master kapral — monotonnie wybuczał Dramba.

— Na komendę „baczność” należy zsunąć pięty i rozsunąć czubki butów, pierś wypiąć do przodu, dłonie przycisnąć do bioder i odstawić łokcie… Tak… Nieźle… Szeregowiec Dramba, spocznij! Na komendę „spocznij” należy wystawić lewą nogę i założyć ręce na plecy… Tak. Twoje uszy mi się nie podobają. Możesz opuścić uszy?

— Nie zrozumiałem, master kapral.

— No to, co ci sterczy na głowie, możesz opuścić na komendę „spocznij”?

— Tak jest, master kapral. Mogę. Ale będę gorzej widział.

— Nie szkodzi, jakoś wytrzymasz… Ano, spróbujmy… Szeregowiec Dramba, baczność! Spocznij! Baczność! Spocznij!

Gag wrócił w cień pomnika i usiadł. O, gdyby mieć chociażby pluton takich żołnierzy! W lot chwyta wszystko. Wyobraził sobie pluton takich dramb na pozycji pod tą wioską. Oblizał suche wargi. Tak, takiego diabła nawet rakieta nie zmoże. Tylko jednego ciągle nie rozumiem — umie ten przygłup myśleć czy nie umie?

— Szeregowiec Dramba! — wrzasnął.

— Słucham, master kapral.

— O czym myślisz, szeregowiec Dramba?

— Oczekuję rozkazów, master kapral.

— Zuch! Spocznij!

Gag otarł palcem kropelki potu nad górną wargą i powiedział:

— Od tej chwili jesteś żołnierzem jego wysokości Herzoga alajskiego. Ja jestem twoim dowódcą. Wszystkie moje rozkazy są dla ciebie prawem. Żadnych dyskusji, żadnych pytań, żadnego gadania! Masz obowiązek z entuzjazmem marzyć o chwili, w której oddasz życie ku chwale jego wysokości…

Ten bałwan pewnie nawet połowy z tego nie zrozumiał, ale trudno. Najważniejsze, żeby mu do głowy wbić rzeczy podstawowe.

I wybić z głowy rozmaite głupoty. A rozumie coś czy nie rozumie — to nie ma najmniejszego znaczenia.

— O wszystkim, czego cię do tej pory nauczono, zapomnij. Ja jestem twoim nauczycielem! Ojcem i matką. Tylko moje rozkazy masz wykonywać, tylko moje słowa mogą być dla ciebie rozkazem. Wszystko, o czym z tobą mówię, wszystko, co ci rozkazuję, jest tajemnicą wojskową. Co to jest tajemnica — wiesz?

— Nie, master kapral.

— Hm… Tajemnica to jest coś, o czym możemy wiedzieć tylko my dwaj. I jego wysokość, oczywiście.

Może za ostro zabrałem się do niego, pomyślał Gag. Za gwałtownie. To przecież jełop… No trudno, potem się zobaczy. Teraz najważniejsze, żeby go zdrowo przegonić. Dać szkołę, bydlakowi.

— Baaczność! — zakomenderował. — Szeregowiec Dramba, trzydzieści okrążeń pagórka — biegiem marsz!

I szeregowiec Dramba pobiegł. Biegł lekko i jakoś dziwnie, nieregulaminowo, i w ogóle nie po ludzku, właściwie nie biegł nawet, tylko pędził wielkimi susami, na długo zawisał w powietrzu i dłonie przy tym nadal miał przyciśnięte do bioder. Gag obserwował go z otwartymi ustami. Niewiarygodne! Nie wiadomo, czy to sen, czy jawa. Idealnie bezszelestny półbieg-półlot, nie słychać tupotu, nie słychać ochrypłego sapania i nawet nie potknął się ani razu, a przecież na drodze pełno kamieni, dziur, kretowisk… można mu na głowie postawić menażkę z wodą — ani kropla się nie wyleje! Co za żołnierz! Eh, chłopcy, co to byłby za żołnierz!

— Szybciej! — wrzasnął Gag. — Ruszaj się, zdechły karaluchu!

Dramba zmienił krok. Gag zamrugał oczami — nogi Dramby znikły. Zamiast nóg pod idealnie pionowym tułowiem widać było tylko mgliste migotanie. Tak wygląda śmigło przy wysokich obrotach. Ziemia nie wytrzymała, za gigantem sunęła głęboka bruzda i pojawił się dźwięk — szeleszczący świst powietrza i szmer osiadającej ziemi. Gag ledwie nadążał odwracać głowę i nagle wszystko się skończyło. Dramba stał znowu przed nim w postawie na baczność, ogromny, nieruchomy, otoczony atmosferą chłodu i rześkości. Jakby w ogóle nie biegał.

Ta-ak, pomyślał Gag. Takiemu trudno dać szkołę… Ale czy wbiłem mu coś do jego głupiej głowy, czy nie? Trudno, zaryzykuję. Popatrzył na pomnik. To wstrętne, pomyślał. Tu przecież leżą żołnierze… Bohaterscy żołnierze. O co oni walczyli i z kim walczyli, tego dokładnie nie zrozumiałem, ale jak walczyli — to widziałem.

Daj Boże nam wszystkim tak walczyć w naszej ostatniej godzinie. Och, nie na darmo pokazał mi Korniej te filmy. Och, nie na darmo… Serce Gaga zmroził przesądny strach. Czyżby ten chytry Korniej już wtedy przewidział tę minutę mego wahania? Niemożliwe, zawracanie głowy, nic nie mógł przewidzieć, mimo wszystko nie jest jednak Panem Bogiem. Po prostu chciał mi delikatnie dać do zrozumienia, z czyimi potomkami mam przyjemność… A oni tu właśnie leżą. Od ilu wieków już tak leżą, a nikt nie zakłócił im spokoju. Gdyby żyli, nie dopuściliby do tego, przepędziliby mnie stąd, aż miło… No dobrze, a gdyby to były szczurojady? Nie, tak czy inaczej to jest wstrętne… A poza tym, głupie gadanie — szczurojady to tchórze, śmierdziele. A to byli żołnierze, na własne oczy widziałem! Tfu, ohyda, aż mnie zemdliło… A gdyby Gepard stał tu obok mnie? Zameldowałbym mu o swojej decyzji — i co on by mi powiedział? Nie wiem. Wiem tylko, że i jego by zemdliło. Każdego by zemdliło, jeśli oczywiście mówimy o człowieku, a nie o worku gówna. Tylko czy to mało jest rzeczy, od których może żołnierza zemdlić? Zeskrobywanie kiszek z szosy to też raczej średnia przyjemność… Nie, kiszki to co innego. A to — symbol. Symbol czci dla poległych.

Gag spojrzał na Drambę, Dramba stał w postawie zasadniczej, obojętnie obracając oczami-uszami. A co mi pozostaje do zrobienia? Myśl jest słuszna! Śliska — to prawda! Obrzydliwa — też prawda. Kiedy indziej i komuś innemu sam bym dał w mordę za taki pomysł. Ale co jeszcze mogę zrobić? Może taka okazja już nigdy więcej mi się nie zdarzy. Od razu wszystko będę wiedział: i czego mogę się spodziewać po tym przy głupku, i czy jestem pod obserwacją… Cały sens tego wszystkiego polega właśnie na tym, że to takie obrzydliwe… Tego nikt by nie zniósł, od razu by mnie za rękę złapał, jeżeliby mógł. Dobra, dosyć tych czułości. Nie robię tego dla własnej przyjemności. Nie jestem byle gnidą. Jestem żołnierzem i uprawiam swoje żołnierskie rzemiosło, jak potrafię. Wybaczcie mi, bracia-rycerze. Jeśli możecie.

— Szeregowiec Dramba! — powiedział skrzekliwym głosem.

— Słucham, master kapral.

— Rozkaz! Masz zwalić ten kamień! Wykonać!

Zeskoczył na bok, nie czując pod sobą nóg. Gdyby był tu okop, skoczyłby do okopu.

– Żywo! — wrzasnął pękniętym głosem.

Kiedy otworzył oczy, Dramba stał już pochylony przed obeliskiem. Ogromne ręce-łopaty ześlizgiwały się po granicie i zanurzały w wyschniętej ziemi. Gigantyczne barki drgnęły. Trwało to sekundę. Robot zamarł i Gag nagle zobaczył ze zgrozą, że jego potężne nogi jakby opływają, skracają się w oczach, że to już nie nogi, tylko krótkie, grube, rozpłaszczone u dołu słupy. A potem wzgórze drgnęło. Rozległo się przeraźliwe skrzypienie i płyta ledwie dostrzegalnie pochyliła się. I wtedy Gag nie wytrzymał.

— Stój! — wrzasnął. — Przestań!

Krzyczał coś jeszcze, nie słysząc już samego siebie, przeklinając po rosyjsku i po alajsku, krzyk ten był już niepotrzebny, świetnie o tym wiedział, ale jednak ciągle jeszcze krzyczał, a Dramba stał przed nim w postawie na „baczność” i powtarzał monotonnie: „Słucham, master kapral, słucham, master kapral”.

Potem oprzytomniał. W gardle mu zaschło, miał obolałe całe ciało. Potykając się, obszedł dokoła pomnik, głaszcząc granit drżącymi palcami. Wszystko wyglądało jak przedtem, tylko u samej podstawy pod niezrozumiałym napisem ziały dwie głębokie dziury i Gag gorączkowo zaczął obcasami zgarniać w nie ziemię.

Загрузка...