Rozdział 7

Przy śniadaniu Korniej nie odezwał się ani słowem, nawet na mnie nie spojrzał. Jakby mnie w ogóle przy stole nie było. Naturalnie stuliłem uszy, czekam, co będzie, a czuję się, trzeba przyznać, obrzydliwie, nie do wytrzymania. Sam nie wiem, co mam zrobić — może się umyć, może w ogóle zdechnąć. W końcu jakoś dokończyłem śniadania, poszedłem do siebie, włożyłem mundur — nie pomaga. A nawet jakby jeszcze gorzej. Wziąłem portret jej wysokości — wypadł mi z rąk, potoczył się pod łóżko, nie wstałem, żeby go poszukać. Siadłem koło okna, oparłem łokcie na parapecie, patrzę na ogród, nic nie widzę, nic nie chcę. Chcę do domu. Po prostu do domu, gdzie wszystko jest inne niż tu. Dlaczego mam takie pieskie szczęście? Przecież nic jeszcze w życiu nie widziałem. To znaczy, widzieć widziałem, komu innemu to tyle się nawet nie przyśni, ile ja widziałem na jawie, ale nie czuję żadnej radości. Zacząłem wspominać, jak Herzog obdarował mnie tytoniem — przestałem, nie pomaga. Zamiast oblicza jego wysokości wciąż widzę tego dzieciaka, jego drobną twarz całą we krwi. A zamiast głosu Herzoga — zupełnie inny głos, który powtarza nieustannie: „Po co to? Po co to?” Skąd ja mogę wiedzieć — po co?

Potem nagle otworzyły się drzwi, wszedł Korniej jak chmura gradowa, w oczach błyskawice, i prawie rzucił mi w twarz paczkę jakichś kartek, i bez słowa wyszedł. I trzasnął drzwiami. Omal nie zawyłem, kopnąłem stos kartek, rozsypały się po całym pokoju. Znowu zacząłem patrzeć na ogród — czarno mam przed oczami, nie mogę dłużej. Podniosłem najbliższą kartkę i zacząłem czytać. Potem drugą, potem trzecią… Później zebrałem wszystkie, ułożyłem według kolejności i zabrałem się do czytania od początku.

To wszystko były sprawozdania. Ludzie Kornieja, którzy, o ile dobrze zrozumiałem, byli nasłani do nas, pracowali u nas jako dozorcy, fryzjerzy albo i generałowie, i ci agenci składają Korniejowi meldunki ze swoich obserwacji. Czysta robota, ani słowa. Zawodowcy.

No, było tam też o tym chłopcu, o Dangu. Mieszkał jak ja w stolicy i nawet niedaleko ode mnie, naprzeciwko ogrodu zoologicznego. Jego ojca zabili jeszcze w czasie pierwszego powstania tarskiego. Był uczonym, łowił w ujściu Tary jakieś tam swoje naukowe ryby, no i niechcący ktoś go zastrzelił w zamieszaniu. Dang został sam z matką. Jak ja. Tylko że jego matka miała ukończone różne szkoły, więc została nauczycielką, uczyła muzyki. A Dang, nawiasem mówiąc, też miał niezłą głowę. W szkole bez przerwy dostawał jakieś nagrody, głównie z matematyki. Miał wielkie zdolności matematyczne, tak jak ja techniczne, tylko jeszcze większe. Kiedy się zaczęła ta wojna, w czasie jednego z pierwszych bombardowań spadła na nich bomba, połamało mu żebra, a prawą nogę okaleczyło na zawsze. I kiedy ja, znaczy się, zdobywałem Arichadę, uśmierzałem bunty, uczestniczyłem w desantach, Dang leżał w domu. Nie mam do niego o to pretensji, namęczył się pewnie jeszcze bardziej niż ja — w ich dom trafiły dwie bomby, zatruł się gazami, cały blok potem wysiedlono i w tej ruinie zostali tylko we dwoje — Dang i jego matka — nie wiem, dlaczego nie chciała się przeprowadzić. Jego matka codziennie szła do pracy, już nie do szkoły muzycznej, tylko do fabryki amunicji, czasem wychodziła na dobę, czasem na dwie. Zostawiała mu jakieś jedzenie, garnek z zupą zawinie w waciak, postawi blisko, żeby mógł dosięgnąć, bo prawie nie wstawał z łóżka. A pewnego dnia wyszła i więcej nie wróciła Nie wiadomo, co się z nią stało. Dang już ledwie zipał, kiedy przypadkiem znalazł go jeden z agentów Kornieja. Mówiąc krótko — dość przerażająca historia. W stolicy wśród ludzi umierał z głodu i zimna chłopiec, w dodatku ogromny talent matematyczny, a wszyscy to mieli gdzieś. Pewnie by zdechł jak pies pod płotem, gdyby nie tamten facet. Przyszedł do niego raz, przyszedł drugi, przynosił mu jedzenie. A chłopak ni stąd, ni zowąd rozszyfrował go! Tamten tylko gębę rozdziawił. A Dang stawia mu coś w rodzaju ultimatum — albo mnie stąd zabierzecie na waszą planetę, do siebie, albo się zwyczajnie powieszę. O, tam wisi pętla, już przygotowana. No to oczywiście Korniej wydał polecenie… Taka to była historia.

Było tam jeszcze dużo innych rzeczy. Głównie o tych, którzy mieli władzę… Na przykład o Herzogu, o Jednookim Lisie, o feldmarszałku Braggu, o wszystkich. Jak robią politykę, jak się zabawiają w wolnych chwilach… Bez przerwy rzucałem czytanie, gryzłem paznokcie, żeby się uspokoić. I o jej wysokości też tam było coś niecoś. Okazuje się, że marszałkiem dworu w pałacu był człowiek Kornieja, tak, nie ma co się łudzić. Przecież nikt tych materiałów specjalnie dla mnie nie wybierał. Korniej powyrywał je z mięsem z różnych tam teczek. No dobra!

Złożyłem starannie te wszystkie kartki, wyrównałem, zważyłem na dłoni i znowu puściłem wachlarzem na pokój. W ogóle, mówiąc otwarcie, zostawało mi jedno — kula w łeb. Grzbiet mi przetrącili, szkoda słów. Osiągnęli swoje, cały mój świat przewrócili do góry nogami. Jak żyć — nie wiem. Po co żyć — nie rozumiem. Jak teraz spojrzeć w oczy Korniejowi — w ogóle nie mam pojęcia. Och, myślę, najlepiej rozpędzić się i w postawie na baczność wyskoczyć przez okno głową w dół. I koniec ze wszystkim, chociaż to tylko pierwsze piętro. Ale wtedy akurat wyłazi Dramba i domaga się kolejnego rysunku technicznego. Musiałem się nim zająć. A kiedy Dramba odszedł, zacząłem już rozumować spokojniej. Siedziałem całą godzinę, gryzłem paznokcie, a potem poszedłem i wykąpałem się w basenie. I niespodziewanie poczułem dziwną ulgę. Jakby jakiś bolesny wrzód, który nabrzmiewał mi w duszy, teraz pękł. Jakbym już wszystkie długi swoje zapłacił. Jakbym tą swoją rozpaczą odkupił przed kimś jakąś swoją winę. Nie wiem przed kim. I nie wiem jaką winę. A w głowie mam tylko jedno — do domu, chłopcy! Do domu! Wszystkie długi, jakie jeszcze mam do spłacenia, zostały tam, w domu.

Przy obiedzie Korniej pyta, nie patrząc na mnie, surowo i nieżyczliwie:

— Przeczytałeś?

— Tak.

— Zrozumiałeś?

— Tak.

I na tym skończyła się nasza rozmowa.

Po obiedzie zajrzałem do Dramby. Fedruje mój szeregowiec ze wszystkich sił, tylko wiórki lecą. Cały w opiłkach, w gorącej oliwie, a łapy tylko migają. Aż przyjemnie na niego patrzeć. Szybko mu szła robota — zdumiewająco szybko. A mnie teraz pozostało już tylko czekanie.

Nie trwało to długo, dwa dni. Kiedy maszynka była gotowa, włożyłem ją do worka, zaniosłem nad stawy, złożyłem ją, przeżegnałem się i wypróbowałem. Zupełnie przyzwoita, pruje całkiem nieźle. Szarpie, oczywiście, ale i tak okazała się dużo lepsza niż te, które nasi powstańcy robili z resztek rur kanalizacyjnych. Potem wróciłem, automat razem z workiem włożyłem do żelaznej skrzynki. Byłem gotów.

I tego wieczoru, kiedy zamierzałem już iść spać, drzwi otwierają się i w progu staje kobieta. Dzięki Bogu, jeszcze byłem ubrany — siedziałem w mundurze na łóżku i zdejmowałem buty. Prawy zdjąłem i właśnie zabierałem się do lewego, kiedy patrzę — to ona. Nawet nie zdążyłem pomyśleć, tylko spojrzałem i, jak byłem w jednym bucie, zerwałem się z łóżka i stanąłem przed nią na baczność. Była tak piękna, chłopcy, tak straszliwie piękna — nigdy u nas takich nie widziałem i pewnie nigdy już nie zobaczę.

— Przepraszam — mówi i uśmiecha się. — Nie wiedziałam, że to twój pokój. Szukam Kornieja.

A ja milczę jak bałwan, tylko pożeram ją oczami, ale prawie nic nie widzę. Zgłupiałem. Ogarnęła spojrzeniem pokój, potem znowu popatrzyła na mnie, uważnie, badawczo, już bez uśmiechu — widzi, że niczego sensownego nie można ode mnie oczekiwać, skinęła głową, wyszła i cichutko zamknęła za sobą drzwi. Przysięgam, chłopcy, miałem wrażenie, że w pokoju od razu pociemniało.

Długo tak stałem, w jednym bucie. Wszystkie myśli doszczętnie poplątały mi się w głowie. Nie wiem, na czym to polegało — może światło było jakieś szczególne w tym momencie, a może ten właśnie moment był dla mnie jakiś szczególny, ale później przez pół godziny nie mogłem przyjść do siebie. Rozpamiętywałem, jak ona stała, jak patrzyła, co mówiła. Zdawałem sobie oczywiście sprawę, że powiedziała mi nieprawdę, że wcale nie szukała Kornieja (też miała gdzie go szukać), tylko przyszła tu specjalnie, żeby mnie zobaczyć. Ale nie o to chodzi. Co innego pogrążyło mnie w śmiertelnym smutku — zrozumiałem, że w tym momencie ujrzałem maleńką cząstkę prawdziwego ogromnego świata tych ludzi. Bo przecież Korniej nie wpuścił mnie tam i zapewne postąpił słusznie. Nie mógłbym żyć w tym świecie, zginąłbym z własnej ręki, ciągle to widzieć i wiedzieć, że nigdy nie będę taki jak oni i nigdy nie będę posiadał tego, co oni posiedli, i do końca swoich dni, jak napisane jest w Świętej Księdze, zostanę „splugawiony i nieprawości pełen”… Jednym słowem, źle spałem tej nocy, chłopcy, można powiedzieć, że w ogóle nie spałem. A ledwie zaświtało, wyszedłem do ogrodu i położyłem się w krzakach, w swoim zwykłym punkcie obserwacyjnym. Musiałem ją zobaczyć jeszcze raz, musiałem zrozumieć, co mnie wczoraj tak wzięło. Przecież widziałem ją i przedtem, z tych właśnie krzaków na nią patrzyłem…

A oni szli z Korniejem ścieżką do zero-kabiny, szli razem, ale nie dotykając się, a ja patrzyłem na nią i zbierało mi się na płacz. Znowu nic w niej nie widziałem. Bardzo piękna kobieta, nie ma co gadać, ale nic poza tym. Jakby zmatowiała. Jakby jakieś światło w niej zgasło. Jej niebieskie oczy były puste, wokół ust pojawiły się zmarszczki.

W milczeniu przeszli obok mnie, dopiero przy samej kabinie ona przystanęła i powiedziała:

— A wiesz, on ma oczy mordercy…

— Bo to jest morderca — powiedział cicho Korniej. — Zawodowiec…

— Mój biedaku — powiedziała kobieta i pogładziła go dłonią po policzku. — Gdybym tylko mogła zostać z tobą… ale ja naprawdę nie mogę. Nie potrafię tego wytrzymać…

Dalej nie słuchałem. Przecież oni mówili o mnie. Przemknąłem do swojego pokoju, spojrzałem w lustro. Oczy jak oczy. Nie wiem, czego ona ode mnie chce. A Korniej słusznie powiedział — zawodowiec. Nie ma się czego wstydzić. Umiem robić to, czego mnie nauczono… I całą historię uznałem za niebyłą. Wy macie swoje sprawy, a ja swoje. Ja mam teraz czekać — i doczekać.

Co robiłem przez te trzy pozostałe dni — nie wiem. Jadłem, spałem, kąpałem się. I znowu spałem. Z Korniejem prawie nie rozmawiałem. Nie dlatego, żeby mi nie wybaczył tamtej historii z Dangiem albo coś w tym rodzaju, nie. Po prostu był nieludzko zapracowany. Do ostatecznych granic. Nawet zmizerniał. Znowu waliły do nas tłumy. Nie uwierzycie — przyleciał sterowiec, całą dobę wisiał nad ogrodem, a wieczorem jak się z niego zaczną wysypywać! Ale co było dziwne — przez ten cały czas ani jednego widma nie zauważyłem. Już dawno zorientowałem się, że widma lądują tu albo późnym wieczorem, albo wczesnym rankiem, nie wiem dlaczego. Tak że w dzień poruszałem się jak we mgle, na nic nie zwracałem uwagi, a kiedy tylko zajdzie słońce, wysypią się gwiazdy, już jestem przy oknie z maszynką na kolanach. A widm nie ma, choć się powieś.

Czekam, a ich nie ma. Prawdę mówiąc, nawet zacząłem się niepokoić. Co to oni, myślę, specjalnie? I tym razem wyliczyli wszystko na sto lat naprzód?

Przez cały ten czas tylko jedna interesująca rzecz się wydarzyła. Ostatniego dnia. Śpię sobie przed swoją nocną wachtą, kiedy nagle budzi mnie Korniej.

— Dlaczego śpisz w biały dzień? — pyta z niezadowoleniem, ale widzę, że to niezadowolenie jest jakieś nieprawdziwe.

— Gorąco — mówię. — Zmorzyło mnie.

Wygłupiłem się, oczywiście, wybity ze snu. Tego dnia akurat od samego rana mżył deszcz.

— Och, rozpuściłeś się okropnie — mówi Korniej. — Korzystasz z tego, że mało mam teraz czasu… Chodź. Jesteś mi potrzebny.

A to ci historia, myślę. Potrzebny mu jestem. Oczywiście zeskoczyłem z łóżka, uporządkowałem pościel, chcę włożyć sandały, a Korniej nieoczekiwanie:

— Nie — mówi. — Zostaw to. Włóż mundur. I oporządź się jak należy, uczesz… Wstyd patrzeć na taką łajzę…

No, chłopcy, myślę, woda się pali, lasy płyną, piec przemówił ludzkim głosem. Mundur mi każe włożyć. I ogarnęła mnie taka wielka ciekawość, że nie macie pojęcia. Ubieram się, pas zaciągam na ostatnią dziurkę, przygładziłem włosy. Trzasnąłem obcasami. Sługa waszej ekscelencji. Obejrzał mnie od stóp do głów, nie wiadomo dlaczego się uśmiechnął i przez cały dom pomaszerowaliśmy do jego gabinetu. Korniej wchodzi pierwszy, odstępuje dwa kroki w lewo i rąbie głośno po alajsku:

— Master starszy pancermistrzu! Oto Waleczny Kot jego wysokości, kursant trzeciego roku Specjalnej Stołecznej Szkoły, Gag.

Patrzę i w oczach mi się ćmi, a kolana mam jak z waty. Na wprost mnie jak zjawa siedzi rozwalony w fotelu oficer wojsk pancernych, Błękitny Gryf, „Płomień na kołach”, naturalnej wielkości, w mundurze polowym, ze wszystkimi dystynkcjami. Siedzi, założył nogę na nogę, buty lśnią, szczerzą kolce, brązowa podpalana kurtka, z ramienia zwisa błękitny sznur — stary wilk, znaczy się… i morda wilcza, blizny po oparzeniach, błyszczy przeszczepiona skóra, głowa ogolona, z brązowymi plamami od oparzeń, oczy jak otwory strzelnicze, bez rzęs… Moje dłonie same z siebie zastygły na biodrach, a obcasy tak trzasnęły, jak nigdy tu jeszcze nie trzaskały.

— Spocznij — mówi, bierze z popielniczki cygaro, zaciąga się, nie spuszczając ze mnie swoich otworów strzelniczych.

Opuściłem ręce.

— Kilka pytań, kursancie — powiedział i odłożył cygaro z powrotem na brzeg popielniczki.

— Rozkaz, master starszy pancermistrzu!

To nie ja mówię, to moje usta skandują bez udziału mojej woli. A ja w tym czasie myślę — co to ma być, chłopcy? Co tu się dzieje? Nic nie rozumiem. A tamten mówi, tak niewyraźnie, połykając słowa, znam te ich obyczaje:

— Słyszałem, że jego wysokość raczył cię osobiście… nagrodzić e-e-e… tytoniem do żucia…

— Tak jest, master starszy pancermistrzu!

— A to za jakie… e-e-e… wyczyny?

— Zostałem nagrodzony jako przedstawiciel roku po zdobyciu Arichady, master starszy pancermistrzu!

Twarz ma obojętną, martwą. Co go obchodzi Arichada? Znowu wziął cygaro, obejrzał zapalony koniec i odłożył do popielniczki.

— A więc zostałeś nagrodzony… Skoro tak, to znaczy… e-e-e… pełniłeś następnie służbę wartowniczą w kwaterze głównej jego wysokości…

— Przez tydzień, master starszy pancermistrzu — powiedziały moje usta, a moja głowa pomyślała: No i czegoś się przyczepił? Czego chcesz ode mnie?

Nagle pochylił się do przodu.

— Czy widziałeś w kwaterze głównej marszałka Nagon-Giga?

— Tak jest, widziałem, master starszy pancermistrzu!

Mleko jaszczurcze! Hrabia się znalazł i do tego jeszcze przypalony! Ja z samym generałem Fraggą rozmawiałem, do pięt mu nie dorosłeś, a i on po mojej drugiej odpowiedzi zezwolił i przykazał — nie tytułować. A dla tego, jak widać, najsłodsza muzyka: „Master starszy pancermistrz”. Świeżo awansował czy co? A może z niewolnych, wysłużył sobie… nie potrafi się opamiętać.

— Gdybyś zobaczył teraz marszałka, poznałbyś go?

Też pytanie! Marszałek był taki niski, tęgi, oczy mu ciągle łzawiły. Ale to od kataru. Gdyby nie miał oka albo, powiedzmy, ucha… a tak, cóż, marszałek jak marszałek. Nic szczególnego. W kwaterze głównej było ich pełno, Fragga przynajmniej bywał na froncie…

— Nie wiem — odpowiedziałem.

Pancermistrz znowu rozsiadł się w fotelu i znowu ogląda cygaro. Nie podobało mu się to cygaro. Więcej je w ręku trzymał i obwąchiwał, niż palił. No to niechby je zostawił w spokoju… Taki solidny niedopałek, a ja mech kurzę…

Podciągnął pod siebie swoje długachne nogi, wstał, podszedł do okna, stanął plecami do mnie razem ze swoim cygarem — tylko niebieskawy dymek unosi się nad jego ramieniem. Popadł w zadumę. Myśliciel.

— No dobrze — mówi już zupełnie niewyraźnie i wychodzi mu: „nobrz”. — A czy ma kursant… e-e-e… starszego brata u nas w Błękitnych Wojskach Pancernych?

Nawet mordy nie odwrócił. Tak sobie tylko uchem zastrzygł w moją stronę. A ja, nawiasem mówiąc, miałem trzech braci… mógłbym mieć, tylko że wszyscy umarli w niemowlęctwie. I taka mnie wściekłość nagle ogarnęła na to wszystko razem.

— Jacy znowu, mleko jaszczurcze, bracia? — mówię. — Skąd bracia? Sami ledwie żyjemy..

Odwrócił cię do mnie błyskawicznie, jakby go kto szpilką ukłuł. Gały wytrzeszcza. No, pancerka wypisz wymaluj! A ja czuję się jak w okopie… Z przyzwyczajenia skóra na plecach mi ścierpła, a potem myślę — a idźże ty razem ze swoimi spojrzeniami, wiesz gdzie, też coś — starszy pancermistrz zdezelowanej armii. Sam na pewno zwiewał, aż dudniło, wszystko rzucił; tu się dopiero zatrzymał, przed własnymi, głowę daję, żołnierzami uciekał… I bezczelnie wystawiam prawą nogę do przodu, chowam ręce za plecy i patrzę mu prosto w otwory strzelnicze. Z pół minuty chyba milczał, potem niegłośno zachrypiał:

— Jak stoisz?

Chciałem splunąć, ale się oczywiście powstrzymałem i mówię: — A bo co? Normalnie stoję, jakoś się nie przewracam. I wtedy ruszył prosto na mnie przez cały pokój. Powolutku. I nie wiem, czym by się to wszystko skończyło, ale nagle Korniej, który przez cały czas siedział w kącie nad papierami, powiada:

— Pancermistrzu, mój drogi… bez przesady…

I koniec. Po osmalonej mordzie przebiegł jakiś grymas i master starszy pancermistrz, nie dochodząc do mnie, skręcił na swój fotel. Gotów. Zwiądł Błękitny Gryf. Nie jesteś, draniu, w komendanturze. I uśmiechnąłem się, jak umiałem, najbezczelniej całą swoją zdrętwiałą twarzą. I myślę — no, a jeśliby Kornieja nie było? Gdyby wyszedł na minutę? Tamten by mnie uderzył, a ja bym zabił. Tak jest, zabił. Gołymi rękami.

Opadł na swój fotel, zdusił wreszcie cygaro w popielniczce i mówi do Kornieja:

— Jednak bardzo tu jest gorąco, master Korniej… nie odmówiłbym wypicia czegoś… e-e-e… orzeźwiającego.

— Może soku? — proponuje Korniej.

— Sok? E-e-e… nie. Jeśli można, wolałbym coś mocniejszego.

— Wina?

— Jeśli można.

Na mnie więcej nie patrzy. Ignoruje. Bierze od Kornieja kieliszek i zanurza w nim swój przypalony nos. Ciągnie. A ja osłupiałem. To niemożliwe! Nie, oczywiście wszystko się zdarza… tym bardziej że klęska… rozkład… Ależ nie! To przecież Błękitny Gryf! Prawdziwy! I nagle jakby mi zasłona z oczu spadła. Sznur… wino… Mleko jaszczurcze, przecież to zwyczajna lipa! Korniej mówi:

— Napijesz się, Gag?

— Nie — odpowiadam. — Nie napiję się. Ja się nie napiję i temu tam też nie radzę… starszemu pancermistrzowi.

I taka mnie wesoła złość ogarnęła, że o mało nie roześmiałem się na głos. Obaj wytrzeszczyli na mnie oczy. A ja podszedłem do tego spalonego hrabiego, zabrałem mu kieliszek i mówię tak łagodnie, pouczam go po ojcowsku:

— Błękitne Gryfy — mówię — wina nie piją. Oni w ogóle nie piją alkoholu. Oni, master starszy pancermistrzu, ślubowali — ani kropli alkoholu, dopóki chociaż jeden pasiasty szczur plugawi swoim oddechem atmosferę wszechświata. To po pierwsze… A teraz sznureczek… — Biorę do ręki znak bojowej sławy, odpinam go od guzika kurtki i starannie opuszczam wzdłuż rękawa. — Sznur sławy bojowej tylko według regulaminu należy przypinać do trzeciego guzika od góry. Żaden prawdziwy Gryf go nie przypina. Siedzą w aresztach garnizonowych, a nie przypinają. To, znaczy się, po drugie.

Ach, jaką ja miałem satysfakcję. Jak mi było lekko i wesoło! Jeszcze raz na nich spojrzałem, zobaczyłem, jak mnie słuchają, niczym samego proroka Gagury głoszącego z jaskini słowo boże, i podszedłem do drzwi. Na progu przystanąłem i dodałem na zakończenie:

— A w rozmowie z młodszym stopniem, master starszy pancermistrzu, nie należy stale domagać się tytułowania pełnym tytułem. To jest, oczywiście, niezbyt wielki błąd, tylko że nikt pana nie będzie szanować. To nie oficer frontowy, powiedzą, to dekownik w mundurze oficera frontowego. I poparzona twarz nie pomoże. Mało to gdzie człowiek może się poparzyć…

I wyszedłem. Siadłem przy oknie, położyłem ręce na kolanach — dobrze mi, spokojnie, jakbym dokonał czegoś niezwykłego. Siedzę, przypominam sobie wszystko po kolei, jak to było. Jak Korniej na początku tylko mrugał oczami, a potem napięty jak trzcina łowił każde moje słowo, szyję wyciągał, a ten fałszywy pancermistrz tak słuchał, że aż mu szczęka opadła… Ale oczywiście niedługo tak się cieszyłem, bo bardzo prędko przyszło mi do głowy, że tak naprawdę to znowu wszystko się poplątało, wychodzi na to, że kiedy oni posyłają do nas szpiega, to ja im pomagam. Konsultuję ich. Jak ostatnie sprzedajne ścierwo. Ucieszyłem się, biedny idiota, i zdemaskowałem! Wzięliby go tam i postawili pod ścianę, i skończona sprawa… Jaka sprawa? Tu przecież cały problem właśnie się zaczyna. Korniej przecież też u nas siedział, i to na pewno niejeden rok. A mógł nie ocaleć. No i co, dobrze by się stało? Przecież to Korniej. Już nie mówię o tym, że moje kości gniłyby teraz w dżungli… Nie, to nie jest takie proste. Bo dlaczego ja się, tak wściekłem? Ten Gryf mnie rozwścieczył. Nie mogłem po prostu patrzeć na niego spokojnie. Dawniej mógłbym, i to z przyjemnością, dawniej ja bym padał przed nim na kolana, przed bratem-rycerzem, buty bym mu z dumą czyścił, a potem miałbym czym się chwalić. Wiesz, komu ja buty czyściłem? Starszemu pancermistrzowi! Ze sznurem! Nie, nie, muszę jakoś to wszystko uporządkować.

Siedziałem do samego zmierzchu, ciągle porządkowałem, a potem przyszedł Korniej i położył mi rękę na ramieniu, tak jak wtedy temu… Dangowi.

— No — mówi — dziękuję ci, chłopcze. Czułem, że na pewno coś zauważysz. Rozumiesz, myśmy go przygotowywali w wielkim pośpiechu… Trzeba ratować pewnego człowieka. Waszego wielkiego uczonego. Mamy podejrzenia, że ukrywa się na zachodnim brzegu jeziora Zagguta, a tam okopała się jednostka pancerna, nikogo nie przepuszczają, przyjmują tylko swoich. Tak że możesz uznać, że uratowałeś dzisiaj dwóch ludzi. Dwóch wspaniałych ludzi. Jednego naszego i jednego waszego.

Dużo jeszcze różnych rzeczy mi naopowiadał. Miodem, można powiedzieć, mnie smarował. Już nie wiedziałem, gdzie mam oczy podziać, bo oczywiście, kiedy ich konsultowałem, nawet przez myśl mi nie przeszło, że mam kogoś ratować. Zrobiłem to zwyczajnie, ze złości. No trudno.

— Kiedy on startuje? — pytam. Tak sobie zapytałem, chciałem nieco przyhamować potok wymowy Kornieja.

— Jutro — odpowiada. — O piątej rano.

Nagle dotarło do mnie. Oho, myślę. Doczekałem się.

— Stąd? — pytam. Już nie tak sobie.

— Stąd — odpowiada Korniej. — Z tej polany. Tak.

— Hm — mówię — powinienem go odprowadzić, zobaczyć przed samym startem. Może jeszcze coś zauważę…

Korniej roześmiał się i znowu poklepał mnie po ramieniu.

— Jak chcesz — mówi. — Ale lepiej pośpij sobie. Ostatnimi czasy strasznie po bałaganiarsku spędzasz dni. Zjemy kolację, a potem jednak idź spać.

No więc poszliśmy na kolację. Przy kolacji Korniej był wesoły, dawno go takiego nie widziałem. Opowiadał różne śmieszne historie z tych czasów, kiedy pracował w naszej stolicy jako goniec w jednym z banków, jak go werbowali gangsterzy i co z tego wynikło. Zapytał mnie, gdzie jest Dramba, dlaczego ostatnio go nie widać. Powiedziałem mu uczciwie, że Dramba buduje rejon umocnień nad stawami.

— Rejon umocnień — mówi Korniej poważnie. — To bardzo dobrze. W ostatecznym razie przeczekamy tam najgorsze. Poczekaj, jak tylko będę miał trochę czasu, przeprowadzimy prawdziwe manewry, tak czy inaczej chłopców trzeba gdzieś trenować…

No więc porozmawialiśmy sobie o musztrze, o manewrach, patrzę na niego, taki jest serdeczny i życzliwy, i myślę — może go poprosić jeszcze raz? Po dobremu. Puść mnie do domu, co? Nie, nie puści. Nie puści mnie, dopóki nie będzie miał niezachwianej pewności, że już nie jestem niebezpieczny. A jak go przekonać, że już nie jestem niebezpieczny, jeśli ja sam tego nie wiem? I nie dowiem się zresztą, póki tam nie wrócę…

Rozstaliśmy się. Życzył mi jeszcze dobrej nocy i poszedłem do siebie. Spać, oczywiście, nie zamierzałem. Tak, trochę podrzemałem, na jedno oko. A o trzeciej wstałem i rozpocząłem przygotowania. Przygotowywałem się tak, jak jeszcze nigdy przed żadną akcją. Całe moje życie decydowało się tego ranka, chłopcy. O czwartej byłem już w ogrodzie i siedziałem w zasadzce. Czas, jak zawsze w takich wypadkach, ciągnął się w nieskończoność. Ale ja byłem absolutnie spokojny. Żadnego bicia serca, nic. Po prostu wiedziałem, że muszę wygrać w tej grze, że po prostu inaczej być nie może… A czas… no cóż, prędko czy powoli, zawsze w końcu mija.

Dokładnie o piątej, jak tylko spadła rosa, rozległo się nad samym moim uchem znajomo ochrypłe miauczenie, gorący wiatr pochylił krzaki, nad polaną zapłonął pierwszy ogień — i oto stoi. Z tak bliska jeszcze nigdy go nie widziałem. Ogromny, ciepły, żywy, okazuje się, że jego boki są porośnięte jakby sierścią, poruszają się, pulsują, oddychają… Diabli wiedzą, co to za maszyna. Nie ma takich maszyn.

Zmieniłem stanowisko, żeby być bliżej ścieżki. Patrzę — idą. Na przedzie mój Błękitny Gryf, sznur przepisowo wisi, w ręku trzcinka, to oni dobrze wykombinowali — jeśli Gryf zasłużył na sznur, to bezwzględnie musi mieć trzcinkę, sam o tym zapomniałem. Gryf wygląda bezbłędnie. Korniej maszeruje za nim, obydwaj milczą — widocznie wszystko już zostało powiedziane, pozostaje tylko uścisnąć sobie ręce albo, jak to tu jest przyjęte, objąć się i pobłogosławić przed podróżą. Odczekałem, aż podeszli do samego widma, aż cmoknął otwierając się właz, a wtedy wyszedłem z krzaków i wycelowałem do nich z mojej maszynki.

— Stać, nie ruszać się!

Odwrócili się jednocześnie i zastygli. Stałem na przygiętych nogach, unosząc nieco w górę lufę automatu, na wypadek gdyby któryś z nich chciał na mnie skoczyć z tych dziesięciu metrów, jakie nas rozdzielają, wtedy przywitam go w powietrzu.

— Ja chcę do domu, Korniej — powiedziałem. — I wy mnie teraz tam dostarczycie. Bez żadnego gadania, bez odkładania na później…

W mroku przedświtu ich twarze były niezmiernie spokojne i nie było na nich nic oprócz uwagi i oczekiwania na to, co jeszcze powiem. Ułamkiem świadomości zarejestrowałem, że Korniej pozostał Korniejem. A Błękitny Gryf — Błękitnym Gryfem, i obaj byli niebezpieczni. Ach, jak bardzo niebezpieczni!

— Albo polecimy tam razem — powiedziałem — albo nie poleci tam nikt. Zabiję was obu i sam polegnę.

Powiedziałem i umilkłem. Czekam. Nic więcej nie mam do powiedzenia. Potem Błękitny Gryf odwraca nieco głowę w stronę Kornieja i mówi:

— Ten smarkacz… e-e-e… trochę się zapomina. Może zabrać go ze sobą? Potrzebny mi jest… e-e-e… ordynans.

— On nie nadaje się na ordynansa — powiedział Korniej i na jego twarzy ni stąd, ni zowąd pojawił się ów wyraz przedśmiertnego smutku, który tak zaskoczył mnie za pierwszym razem jeszcze wtedy w szpitalu.

Stropiłem się.

— Ja muszę do domu! — powiedziałem. Jakbym przepraszał.

Ale Korniej już był dawnym Korniejem.

— Kocie — powiedział. — Eh ty, kocurze… postrachu myszy!

Загрузка...