Jednym słowem, chłopcy, wsiąkłem tak, jak jeszcze żaden Waleczny Kot nigdy nie wsiąkł. Oto teraz siedzę sobie na uroczej łączce po szyję w miękkiej trawie-murawie. Dokoła malownicze widoki, wypisz wymaluj kurort nad jeziorem Zagguta, tylko że jeziora nie ma. Drzewa — nigdy takich nie widziałem — zieloniutkie liście, miękkie, jedwabiste, a na gałęziach wiszą wielkie owoce — nazywają się gruszki — delicje, jedz, ile dusza zapragnie. Z lewej rośnie zagajnik, a przede mną stoi dom. Korniej mówi, że zbudował go sam, własnymi rękami. Być może, nie wiem. Wiem tylko, że kiedy mnie wyznaczono do pełnienia warty przed pałacykiem myśliwskim jego wysokości, to tam również był dom, wspaniały dom, i budowali go wielcy mistrzowie, ale ani się on umywa do domu Kornieja. Przed domem basen, woda taka czystą że jak na nią patrzysz, masz ochotę się napić, a kąpać się strach. A wokół — step. Tam jeszcze nie byłem. I na razie nie mam ochoty. Nie mam teraz głowy do stepu. Na początek chciałbym wreszcie zrozumieć, w jakim języku ja myślę, mleko jaszczurcze! Przecież od urodzenia nie znałem żadnych języków oprócz ojczystego alajskiego. No bo to, co potrafi każdy żołnierz, to się nie liczy, te wszystkie: „ręce do góry!”, „padnij!”, „kto jest twoim dowódcą?” i tak dalej. A teraz w żaden sposób nie mogę zrozumieć, który język jest moim ojczystym — ten ich rosyjski czy alajski. Korniej mówi, że rosyjski w zakresie dwudziestu pięciu tysięcy słów i różnych tam idiomów wpakowali mi do głowy w ciągu jednej nocy, kiedy spałem po operacji. Nie wiem. Idiom… Jak to będzie po alajsku? Nie wiem.
W pierwszej chwili myślałem, że jestem w specjalnym ośrodku szkoleniowym. Wiem, że są u nas takie. Korniej, oficer naszego wywiadu, przygotowuje mnie do jakiegoś niezmiernie ważnego zadania. Być może jego wysokość jest zainteresowany również innymi kontynentami. A może nawet, do diabla, innymi planetami. Dlaczego by nie? Przecież wiem bardzo niewiele. Myślałem nawet z początku, biedny idiota, że to wszystko wokół mnie to dekoracja. Ale mieszkam tu dzień, mieszkam drugi, nie, chłopcy, to nie tak. To miasto — dekoracja? Ten niebieski masyw, który czasami pojawia się na horyzoncie — dekoracja? A żarcie? Gdyby tak pokazać chłopcom tutejsze żarcie — nie uwierzą, takie żarcie nie istnieje. Bierzesz tubkę, jak z pastą do zębów, wyciskasz na talerzyk, patrzysz — syczy, puszcza bąble i w tym momencie trzeba złapać drugą tubkę, wycisnąć i zanim zliczysz do trzech, na talerzu przed tobą leży wielki złocisty kawał smażonego mięsa i pachnie… e, co tam wiele gadać. To, moi drodzy, nie jest żadna dekoracja. To mięso. Albo, powiedzmy, nocne niebo — wszystkie gwiazdozbiory poprzekręcane. A Księżyc? Też dekoracja? Chociaż, uczciwie mówiąc, Księżyc to akurat bardzo przypomina dekorację. Szczególnie kiedy jest wysoko. Ale kiedy wschodzi — strach patrzeć! Ogromny, rozdęty, czerwony, wyłazi zza drzew. Który to już dzień tu jestem, chyba piąty, a do dzisiaj na ten widok robi mi się słabo.
A więc z tego wynika, że ze mną niedobrze. Potężni są, dranie, gołym okiem to widać. A przeciwko nim, przeciw całej ich potędze jestem sam jeden. I nikt u nas nic o nich nie wie, to jest najstraszniejsze. Chodzą sobie po naszej Gigandzie, czują się jak u siebie w domu, wiedzą o nas wszystko, a my o nich nic. Z czym do nas przyszli, czego od nas chcą? Straszne… Kiedy wyobrażam sobie te ich wszystkie machinacje, te błyskawiczne skoki o setki kilometrów bez samolotów, bez samochodów, bez pociągów… te budowle sięgające obłoków, nieprawdopodobne, niemożliwe, jak ze złego snu… pokoje, które same się meblują, jedzenie z powietrza, lekarzy cudotwórców… A dzisiaj rano — przyśniło mi się czy co? Korniej prosto z basenu, w samych slipach, bez żadnego aparatu śmignął w niebo jak ptak, skręcił nad ogrodem i znikł za drzewami…
Jak to sobie przypomniałem, aż mi w oczach pociemniało. Przebiegłem kilka razy polankę, zerwałem gruszkę, zjadłem, żeby się uspokoić. A przecież jestem tu dopiero piąty dzień! Co można zobaczyć przez pięć dni? Chociażby ta polanka. Okna mojego pokoju wychodzą prosto na nią. Niedawno budzę się w nocy od jakiegoś chrapliwego miauczenia. Koty się gryzą czy co? Ale wiem już, że to nie koty. Podkradłem się do okna, wyjrzałem. Stoi. Na środku polany. Co — nie mam pojęcia. Trójkątne, ogromne, białe. Zanim oczy przetarłem, znikło, rozpłynęło się w powietrzu. Jak duch, słowo honoru. Oni zresztą tak właśnie je nazywają — widma. Zapytałem rano Kornieja, a on mówi: to są nasze gwiazdoloty średniego zasięgu, typu Widmo, dwadzieścia lat świetlnych i bliżej. Wyobrażacie sobie? Dwadzieścia lat świetlnych — to się u nich nazywa średni zasięg! A do Gigandy, nawiasem mówiąc, jest tylko osiemnaście…
Ta-ak, od nas tylko jednego mogą potrzebować — niewolników. Ktoś przecież tu u nich musi pracować, ktoś im tego wszystkiego dostarcza… Korniej na przykład ciągle mi powtarza: ucz się, obserwuj, czytaj, a za trzy, cztery miesiące wrócisz do domu, zaczniesz budować nowe życie, z wojną, mówi, za trzy, cztery miesiące będzie koniec, my, mówi, zabraliśmy się ostro do roboty i skończymy z wojną w najbliższym czasie. Tu się sypnął. Kto, pytam, zwycięży w tej wojnie? A nikt, powiada, nie zwycięży. Zapanuje pokój i koniec. Tak… Wszystko jasne. Chodzi o to, żebyśmy niepotrzebnie nie marnowali ludzkiego surowca. Żeby wszystko odbywało się bez różnych tam buntów, powstań, przelewu krwi. Pastuchy też nie pozwalają bydłu walczyć i kaleczyć się. Tych, którzy u nas mogą być dla nich niebezpieczni — zlikwidują, tych, którzy będą potrzebni — kupią, a potem zapchają ładownie swoich widm Alajczykami i szczurojadami jak leci… Co prawda ten Korniej… Nic na to nie mogę poradzić — podoba mi się. Na rozum wiem, że inaczej być nie może, że tylko takiemu człowiekowi mogli mnie powierzyć. Rozumieć rozumiem, ale znienawidzić nie potrafię. Czary jakieś czy co! Wierzę mu jak głupi. Słucham go z otwartą gębą. A przecież wiem dobrze, że lada moment zacznie mi udowadniać i przekonywać mnie, że jego świat jest wspaniały, a nasz do chrzanu, że nasz świat trzeba przerobić na obraz i podobieństwo jego świata i że powinienem w tym pomóc, ponieważ jestem inteligentny, mam silny charakter i pasuję do życia w nowych warunkach… Co tu zresztą gadać, już powoli zaczyna mnie wychowywać. Wszystkich naszych wielkich ludzi, których czcimy jak świętość, zdążył oszkalować. I feldmarszałka Bragga, i Jednookiego Lisa, słynnego szefa wywiadu, i na temat jego wysokości też powiedział kilka słów, ale, rzecz jasna, natychmiast przywołałem go do porządku… Nikogo nie oszczędził. Nawet imperatora — po to, żeby udowodnić, jacy oni są tu bezstronni. I tylko o jednym człowieku mówił dobrze — o Gepardzie. Wygląda na to, że znał go osobiście. I cenił. W tym człowieku, mówi, zmarnował się wielki pedagog. Tu, u nas, pomniki by mu stawiali… Niech będzie.
Chciałem oderwać się od tego wszystkiego, ale nie mogłem, zacząłem myśleć o Gepardzie. Eh, Gepard… No trudno, chłopcy zginęli, Zając, Nosal… Kleszcz z rakietą pod pachą rzucił się pod pancerkę… no dobrze. Po to przyszliśmy na świat. Ale Gepard… Ojca prawie nie pamiętam, matka — no, cóż matka? A ciebie nie zapomnę nigdy. Przyszedłem do szkoły bardzo słaby — głód, koty łapałem i jadłem, mnie samego mało nie zjedli, ojciec wrócił z frontu bez rąk i nóg, pożytku z niego żadnego, wszystko wymieniał na wódkę… A w koszarach co? Koszary też mało przypominają raj, jakie są nasze racje żywnościowe, sami wiecie. A kto mi oddawał swoje konserwy? Stoję nocą na warcie, żreć się chce, że aż mdli, nagle pojawia się jak spod ziemi, przyjmuje raport, coś tam mruknie, wsunie do ręki kawał chleba z koniną — swój chleb z koniną — i już go nie ma… A jak w czasie forsownego marszu dwadzieścia kilometrów dźwigał mnie na własnym grzbiecie, kiedy osłabłem i zwaliłem się z nóg? Koledzy powinni mnie taszczyć i chętnie by to zrobili, gdyby sami nie padali co dziesięć kroków. A co mówi instrukcja? Nie może maszerować — nie może służyć. Wracaj do domu, pod śmierdzące schody, poluj na koty… Tak, nigdy cię nie zapomnę. Poległeś, tak jak nas uczyłeś, tak sam poległeś. No a jeśli los chciał, żebym ocalał, teraz muszę tak żyć, żeby być godny twojej pamięci. Ale jak żyć? Wpadłem, Gepard. Ależ wpadłem! Gdzie jesteś teraz? Naucz mnie, podpowiedz…
Oni chcą mnie kupić, to jasne. Na początek uratowali mi życie. Wyleczyli, jestem jak nowo narodzony, nawet wszystkie zęby mam całe — nowe wyrosły czy co? Dalej. Karmią jak na ubój, to znaczy wiedzą łajdaki, że u nas z żarciem kiepsko. Mówią miłe słówka, sympatyczny człowiek mnie pilnuje…
W tym momencie on mnie zawołał — czas na obiad.
Usiedliśmy przy stole, wzięliśmy te tubki, o których już mówiłem, i wyciskamy sobie jedzenie. Korniej coś bardzo dziwnego wykombinował — masa przezroczystych nici, coś w rodzaju zdechłego jeża morskiego, zalał to brązowym sosem, na wierzchu leżą malutkie kawałeczki mięsa nie mięsa, ryby nie ryby, a pachnie to wszystko… nawet nie wiem, jak to określić, ale mocno pachnie. Jadł, nie wiem dlaczego, pałeczkami. Trzymał w dłoni dwie pałeczki, talerz podniósł pod samą brodę i pakował do ust. Je i mruga do mnie. To znaczy, że jest dziś w dobrym humorze. No a ja z powodu gruszek prawie zupełnie straciłem apetyt. Zrobiłem sobie mięso. Gotowane. Chciałem, żeby było duszone, ale wyszło gotowane. Trudno, najważniejsze, że da się zjeść.
— Dobrze mi się dzisiaj pracowało — oznajmił Korniej, zajadając swojego jeża. — A ty co porabiałeś?
— Nic szczególnego. Kąpałem się. Siedziałem na trawie.
— W stepie byłeś?
— Nie.
— Szkoda. Przecież ci mówiłem, że zobaczyłbyś tam wiele ciekawych rzeczy.
— Pójdę. Innym razem.
Korniej skończył jeża i znowu zabrał się do tubek.
— Zastanowiłeś się, dokąd chciałbyś pojechać?
— Nie. To znaczy tak.
— No?
Co by mu takiego zełgać? Nie miałem ochoty się ruszać, na razie chciałbym zrozumieć cokolwiek tu na miejscu, w tym domu, i palnąłem jak głupi:
— Na Księżyc…
Spojrzał na mnie ze zdumieniem.
— Więc o co chodzi? Zero-kabina w ogrodzie, spis szyfrów ci dałem… Wybierz odpowiedni numer i szczęśliwej drogi.
Potrzebny mi ten Księżyc…
— Już lecę z mokrą ścierką — powiedziałem.
Sam nie wiem, skąd mi przyszło do głowy to powiedzenie. Pewnie znowu jakiś cholerny idiom. Nafaszerowali mi nimi głowę i teraz wyskakują ze mnie od czasu do czasu.
— Co-o? — zapytał Korniej, unosząc brwi.
Nie odpowiedziałem. Teraz, znaczy, muszę lecieć na Księżyc. Słowo się rzekło. A po kiego diabła? W ogóle to, oczywiście, warto zobaczyć… Pomyślałem, ile ja jeszcze muszę tu zobaczyć, i aż mi w oczach pociemniało. Tylko zobaczyć! A trzeba jeszcze zapamiętać, ułożyć sobie porządnie w głowie, bo na razie taki mam we łbie groch z kapustą, jakbym tu już siedział ze sto lat i przez te sto lat codziennie oglądał jakiś zwariowany film bez początku i końca. Korniej niczego przede mną nie ukrywa. Zero-przeloty? Proszę bardzo! Wyjaśnia, co to takiego, i właściwie bardzo dostępnie wyjaśnia, pokazuje modele. Model rozumiem, a jak pracuje zero-kabina — zabijcie mnie, nie pojmuję. Skrzywienie przestrzeni — jasne? Albo, powiedzmy, to jedzenie z tubek. Trzy godziny mi tłumaczył, a co mi z tego zostało w głowie? Submolekularne sprężenie. No i jeszcze rozprężenie. Submolekularne sprężenie — to oczywiście bardzo piękne i nawet miłe. Chemia. Tylko skąd się bierze ten kawał mięsa?
— Czemu jesteś taki smętny? — zapytał Korniej, wycierając usta serwetką. — Trudno?
— Głowa mnie boli — odpowiedziałem ze złością.
Coś tam mruknął i zaczął sprzątać ze stołu. Oczywiście, jak wypada, zacząłem mu pomagać, tylko że tu i dla jednego nie ma roboty. Całe sprzątanie — otworzyć luk w środku stołu, wszystko tam zgarnąć i nawet zamykać nie trzeba, samo się zamknie.
— Chodźmy obejrzeć film — powiedział Korniej. — Jeden mój znajomy zrobił świetny film. W stylu retro, dwuwymiarowy, czarno-biały. Powinien ci się spodobać.
— Na jaki temat? — zapytałem bez entuzjazmu. Nie miałem ochoty na żadne filmy. I tak bez przerwy nic tylko kino dokoła. W stylu koszmar. Trójwymiarowe i w kolorze.
— Między innymi o wojnie — odparł Korniej. — Co prawda akcja toczy się w średniowieczu…
Krótko mówiąc, musiałem usiąść i oglądać film. Jakaś brednia. O miłości. Kocha się tam dwoje arystokratów, a rodzice są przeciwni. Kilka razy rzeczywiście walczą, ale tylko na szable i miecze. Faktycznie, dobrze sfotografowane, u nas tak nie umieją. Kiedy jeden drugiego przebija mieczem, to bez żadnej lipy — ostrze wyłazi z pleców na trzy centymetry i nawet jakby paruje… Teraz wiem, do czego jeszcze mogą być im potrzebni niewolnicy. Od tej myśli aż mnie zemdliło, z trudem wytrzymałem do końca. Na dodatek strasznie mi się chciało palić, a Korniej, podobnie jak Gepard, nie pochwala palenia. Zaproponował nawet, że mnie wyleczy z nałogu, ale się nie zgodziłem — być może, to jedyne, co jeszcze zostało ze mnie dawnego… Krótko mówiąc, poprosiłem o pozwolenie pójścia do siebie. Chciałbym poczytać, mówię. O Księżycu. Uwierzył. Zwolnił mnie.
Wszedłem do swojego pokoju, jakbym wracał do domu z długiej podróży. Od razu, jak tylko przyjechałem, urządziłem go według swojego gustu. Też się, nawiasem mówiąc, zdrowo uszarpałem. Korniej, oczywiście, wszystko mi wytłumaczył, ale ja, oczywiście, niewiele z tego zrozumiałem. Stoję na środku i wrzeszczę jak wariat: „Krzesło! Chcę krzesła!” Potem powoli doszedłem do wprawy. Okazuje się, że nie trzeba wrzeszczeć, tylko spokojnie wyobrazić sobie to krzesło, precyzyjnie, ze wszystkimi szczegółami. Więc wyobraziłem sobie. Nawet skórzane obicie podarte na siedzeniu, a potem starannie zacerowane. To stało się wtedy, kiedy Zając od razu po marszu usiadł, potem wstał i zaczepił o obicie zębem kotwiczki. No a wszystko pozostałe urządziłem tak, jak było w pokoju Geparda — żelazne łóżko z zielonym wełnianym kocem, nocna szafka, żelazna skrzynka na broń i amunicję, stolik, lampa na stoliku, dwa krzesła i szafa na ubranie. Zrobiłem drzwi jak u ludzi, dwukolorowe ściany — białe i pomarańczowe, w barwach jego wysokości. Zamiast przezroczystej ściany, zrobiłem jedno okno. Pod sufitem powiesiłem lampę z blaszanym abażurem…
Oczywiście to wszystko jest nieprawdziwe, nie ma ani żelaza, ani blachy, ani drewna. I oczywiście, nie ma żadnej broni w żelaznej skrzynce — leży w niej jedyny, jaki mi pozostał, nabój do automatu, znalazłem go w kieszeni kurtki. Na szafce też nic nie stoi. U Geparda stała fotografia kobiety z dzieckiem, powiadali, że to jego żona z córką, on sam nigdy o tym nie mówił. Ja też chciałem postawić fotografię. Geparda. Takiego, jak go widziałem po raz ostatni. Ale nic z tego nie wyszło. Zapewne Korniej miał rację, kiedy mi tłumaczył, że do tego trzeba być malarzem albo rzeźbiarzem.
Ale w ogóle podoba mi się moja dziupla. Odpoczywam tu, bo w innych pokojach czuję się jak w gołym polu, ani się gdzie ukryć przed ostrzałem… Co prawda, mój pokój podoba się tylko mnie jednemu. Korniej popatrzył, nic nie powiedział, ale moim zdaniem był niezadowolony. To zresztą jeszcze pół biedy. Możecie mi wierzyć albo nie, ale ten mój pokój sam sobie się nie podoba. A może nawet całemu domowi. Czy też, mleko jaszczurcze, tej niewidzialnej sile, która tu wszystkim kieruje. Chwila roztargnienia i patrzę — nie ma krzesła. Albo lampy pod sufitem. Albo żelazna skrzynia przemienia się w taką niszę, w której oni trzymają mikroksiążki…
O, na przykład teraz. Patrzę — nie ma nocnej szafki. To znaczy jest, tylko to nie moja szafka ani nie Geparda i w ogóle nie szafka, tylko diabli wiedzą co — jakiś półprzeźroczysty przedmiot. Bogu dzięki, że chociaż papierosy zostały w nim, jak były. Najmilsze, mojej własnej roboty. Siadłem na swoim ulubionym krześle, zapaliłem papierosa i unicestwiłem ten przedmiot. Mówiąc szczerze — z wielką przyjemnością. A szafkę ustawiłem z powrotem tam, gdzie stała. I numer sobie przypomniałem — 0064. Nawet nie wiem, co ten numer oznacza.
No więc siedzę, palę, patrzę na swoją szafkę. Jakoś spokojniej zrobiło mi się na sercu, w pokoju przyjemny półmrok, okno wąskie, w razie czego można się wygodnie ostrzeliwać. Aby było czym. I zacząłem zastanawiać się, co by tu postawić na szafce. Myślałem, myślałem, aż wymyśliłem. Zdjąłem z szyi medalion, otworzyłem wieczko i wyjąłem portret jej wysokości. Oprawiłem go w ramkę, jak potrafiłem, ustawiłem na środku, znowu zapaliłem, siedzę i patrzę w przepiękną twarz Dziewicy Tysiąca Serc. My, Waleczne Koty, do samej naszej śmierci jesteśmy jej rycerzami i obrońcami. Wszystko, co w nas dobre, do niej należy. Nasza czułość, tkliwość i dobroć — to wszystko w nas od niej, dla niej i dla chwały jej imienia.
Siedziałem tak, siedziałem i nagle oprzytomniałem — w jakimż stanie ona mnie ogląda. Koszulka, spodenki, gołe ręce, gołe nogi… Tfu! Poderwałem się tak szybko, że krzesło upadło, otworzyłem szafę, zdarłem z siebie to niebiesko-białe paskudztwo i włożyłem własne ubranie — mundurową kurtkę i spodnie ochronnej barwy. Precz z sandałami, na nogi — ciężkie rude buty z krótką cholewką. Pas zaciągnąłem mocno, aż mi dech zaparło. Szkoda, że nie mam beretu, widocznie spalił się doszczętnie, tak że nawet oni nie potrafili go odtworzyć. A może sam go zgubiłem w tym zamieszaniu… Spojrzałem w lustro. Teraz to zupełnie co innego: zamiast zasmarkanego gówniarza, Waleczny Kot w całej okazałości — guziki błyszczą, Czarna Bestia na emblemacie szczerzy kły, sprzączka pasa na pępku jak przylutowana. Żeby tak jeszcze beret!… I nagle uprzytomniłem sobie, że ryczę Marsz Walecznych Kotów, ryczę na cały głos, a w oczach mam łzy. Odśpiewałem do końca, otarłem oczy i zacząłem od początku, już półgłosem, po prostu dla przyjemności, od pierwszej linijki, przy której zawsze ściska mi się serce, Łuną purpurową płoną horyzonty, do ostatniej, przezabawnej: Waleczny Kot poradzi sobie w lot. Ułożyliśmy sami jeszcze jedną zabawną zwrotkę, ale nie sposób śpiewać jej na trzeźwo, i do tego w obliczu portretu Dziewicy. Pamiętam, jak Gepard przy wszystkich wytargał Krokodyla za uszy, kiedy usłyszał tę zwrotkę…
Mleko jaszczurcze! Znowu! Znowu ta lampa przemieniła się w jakiś kretyński świecznik. No, co tu można poradzić… Spróbowałem przerobić świecznik z powrotem na lampę, potem plunąłem i unicestwiłem to świństwo. Rozpacz mnie ogarnęła. Jak mam sobie z nimi dać radę, skoro z własnym pokojem nie mogę dojść do ładu! Ani z tym przeklętym domem. Podniosłem krzesło i znowu usiadłem. Dom. Myślcie sobie, co tam chcecie, ale z tym domem nie wszystko jest w porządku. Wydawałoby się nic prostszego, stoi sobie jednopiętrowy dom, obok zagajnik, w promieniu dwudziestu pięciu kilometrów dokoła goły step, w domu mieszka dwóch mężczyzn, ja i Korniej. I to wszystko. A więc mylicie się, to wcale nie wszystko.
Po pierwsze — głosy. Ktoś mówił, i to niejeden człowiek ani nie jakieś tam radio. W całym domu — głosy, i to nie w nocy, w biały dzień. Kto mówi, z kim, o czym — nic nie rozumiem. A do tego, weźcie pod uwagę, Kornieja w tym czasie nie ma w domu. Też, nawiasem mówiąc, ciekawe — gdzie on się podziewa… Chociaż, zdaje się, że na to pytanie znalazłem odpowiedź. Najadłem się strachu, ale odpowiedź znalazłem. A było to tak. Przedwczoraj siedzę przy oknie i obserwuję zero-kabinę. Stoi trochę z boku, przy końcu piaszczystej ścieżki, pięćdziesiąt kroków od domu. Potem słyszę — trzasnęły drzwi i… cisza. Czuję, że znowu zostałem w domu sam. Aha, myślę, to znaczy, że on wychodzi nie tylko przez zero-kabinę. I wtedy nagle olśniło mnie — drzwi! Gdzie jeszcze w naszym domu, oprócz mojego pokoju, są drzwi, którymi można trzaskać? Wybiegłem na korytarz, zszedłem na parter. W jedną stronę, w drugą… w korytarzu jakoś bardzo jasno, okno wzdłuż ściany… jak zwykle u nich. I nagle słyszę — kroki. Nie wiem, co mnie powstrzymało. Przyczaiłem się, stoję, ledwie oddycham. Korytarz jest pusty, a na samym końcu drzwi zwyczajne, pomalowane… Jak ich mogłem do tej pory nie zauważyć — nie mam pojęcia. Jak tego korytarza nie zauważyłem, też nie mam wyobrażenia. Ale nie o to chodzi. Najważniejsze są te kroki. Kilku ludzi. Bliżej, coraz bliżej i — serce mi zamarło — ze ściany w środku korytarza wychodzi trzech, jeden za drugim. Mleko jaszczurcze! Imperatorscy spadochroniarze, w bojowym rynsztunku, w tych swoich plamistych kombinezonach, automaty pod pachą, toporki za pasem… Przypadłem do ziemi. Sam jeden przecież jestem, z gołymi rękami. Jeżeli który się obejrzy — przepadłem. Nie obejrzeli się. Poszli korytarzem do samego końca, do tych drzwi, i zniknęli. Drzwi tylko trzasnęły jak od przeciągu, i koniec. No, chłopcy… Lotem strzały śmignąłem do mojego pokoju i tam dopiero jakoś oprzytomniałem, ochłonąłem…
Do dzisiaj nie rozumiem, co by to mogło znaczyć. To jest, teraz rozumiem, w jaki sposób Korniej znika z domu. Przez te właśnie drzwi. Tylko skąd tu się wzięły szczurojady, do tego w pełnym bojowym… I co to za drzwi?
Rzuciłem niedopałek na podłogę, popatrzyłem, jak podłoga wchłania go w siebie, i wstałem. Strach mnie oczywiście ogarniał, ale kiedyś przecież trzeba było zacząć. A jeżeli zaczynać, to z pewnością właśnie od tych drzwi. W ogrodzie na trawie z gruszką w zębach oczywiście jest znacznie przyjemniej… albo, powiedzmy, śpiewanie w pokoju marszów przy zamkniętych drzwiach… Wyślizgnąłem się na korytarz i nadsłuchuję. Cisza. Ale Korniej jest u siebie. To może i lepiej. W razie czego będę krzyczał — usłyszy i przybiegnie na pomoc. Zszedłem do tego korytarza, idę na palcach, nawet ręce rozłożyłem. Wieczność całą docierałem do tych drzwi. Przejdę dziesięć kroków, przystaję, nadsłuchuję i dopiero potem idę dalej. Dotarłem. Drzwi jak drzwi. Niklowana klamka. Przyłożyłem ucho. Nic nie słychać. Naparłem ramieniem. Nie otwierają się. Nacisnąłem klamkę. Nadal się nie otwierają. Ciekawe. Otarłem pot z czoła, obejrzałem się. Nie ma nikogo. Znowu nacisnąłem klamkę i wtedy drzwi z wolna się uchyliły. Ze strachu, a może ze zdziwienia, ja te po trzykroć przeklęte drzwi sam zatrzasnąłem. W głowie mam pustkę i tylko jedna myśl w niej skacze jak pchła — nie pchaj się, głupcze, gdzie cię nie proszą, nikt cię nie zaczepia, to i ty nikogo nie zaczepiaj. I nagle tę ostatnią myśl mi z mózgu wywiało.
Patrzę — wprost na ścianie obok drzwi starannymi literami wykaligrafowano po alajsku „i w konsekwencji”. To znaczy, tam bardzo dużo było napisane, około sześciu linijek, ale wszystko pozostałe to była matematyka, i to taka matematyka, że zrozumiałem z niej tylko plusy i minusy. Wyglądało to tak — cztery linijki tej matematyki, potem słowa: „i w konsekwencji”, podkreślone podwójną linią, a następnie dwie linijki wzorów ujętych w grubą ramkę, na tej ramce złamała się kreda temu, kto to pisał. Tak, tak… W mojej biednej głowie, pustej jak stodoła na wiosnę, tak się zakotłowało, że aż o drzwiach zapomniałem. A więc nie jestem tutaj sam, a więc są tu jeszcze Alajczycy. Kto? Gdzie? Dlaczego do tej pory nie widziałem nikogo? Kto i po co to napisał? Daje sygnał? Komu? Mnie? Ale ja przecież nie znam matematyki… A może ta matematyka jest tu tylko dla zamydlenia oczu? Tym razem nie zdążyłem nic wymyślić, bo usłyszałem, że mnie woła Korniej. Wybiegłem jak szalony, na palcach wpadłem do siebie. Jakoś upadłem na krzesło, zapaliłem i złapałem książkę. Korniej na dole zawołał mnie jeszcze parę razy, a potem słyszę — puka do drzwi.
Muszę mu przyznać, że zachowuje się jak należy. Chociaż jest u siebie w domu, nigdy nie wejdzie do mnie bez pukania. To mi się podoba. Do Geparda też zawsze pukaliśmy. Ale teraz nie to miałem w głowie. „Proszę” — mówię i przywołuję na twarz najgłębszą, na jaką mnie stać, zadumę, niby że tak się zaczytałem, że nic nie widzę i nie słyszę.
Korniej wszedł, stanął w progu, oparł się o futrynę i patrzy. Nic nie mogę wyczytać z jego twarzy. Udałem, że przytomnieję, i zgasiłem papierosa. Wtedy Korniej pyta:
— No i jak tam Księżyc?
Milczę. Nie mam nic do powiedzenia. W takich momentach zawsze mam wrażenie, że mnie zwymyśla, ale to się nigdy nie zdarza. Tym razem również.
— Chodź — mówi. — Chcę ci coś pokazać. A potem, być może, razem wybierzemy się na Księżyc.
Znowu ten Księżyc. Niedługo chyba będzie mi się śnił po nocach.
— Rozkaz — mówię. I na wszelki wypadek pytam: — Czy mam się przebrać?
— A nie jest ci za gorąco? — pyta Korniej.
Tylko się uśmiechnąłem. Nie mogłem powstrzymać śmiechu. Ładne pytanko!
— W takim razie przepraszam — mówi, jakby podsłuchał moje myśli. — Idziemy.
I zaprowadził mnie tam, gdzie jeszcze nigdy nie byłem. Nie-e, chłopcy, ja się w tym domu nigdy nie połapię. Nie wiedziałem nawet, że tu jest coś takiego. W jadalni wszedł w ścianę obok niszy na książki, otwarły się jakieś drzwi, a za drzwiami zobaczyłem schody prowadzące w dół, do piwnicy. Okazuje się, że w tym domu jest jeszcze całe piętro pod ziemią, urządzone równie luksusowo jak reszta, oświetlone dziennym światłem, ale nikt tam nie mieszka. Jest tam coś w rodzaju muzeum. Olbrzymia sala, i czego to tam nie ma!
— Widzisz, Gag — mówi do mnie Korniej z jakimś dziwnym wyrazem twarzy, ze smutkiem chyba. — Dawniej zajmowałem się kosmozoologią, badałem życie na innych planetach. Ach, jakie to były wspaniałe czasy! Ileż światów zobaczyłem, a każdy nowy świat to mnóstwo niezwykłych tajemnic, całej historii ludzkości nie wystarczy, żeby te tajemnice rozwikłać do końca… Spójrz na przykład na to! — złapał mnie za rękaw i zaciągnął w kąt, w którym na czarnym błyszczącym postumencie rozcapierzał się jakiś dziwaczny szkielet wielkości psa. — Widzisz, on ma dwa kręgosłupy. Zwierzę z Nistagmy. Kiedy zdobyliśmy pierwszy egzemplarz, myśleliśmy, że to jakieś zwyrodnienie. Potem zbadaliśmy drugi taki sam, trzeci… Okazało się, że na Nistagmie żyje zupełnie niebywały typ zwierząt — dwustrunowce. Nigdzie indziej takich nie ma… zresztą i na Nistagmie jest tylko jeden taki gatunek. Skąd się wziął? Dlaczego? Minęło już pięćdziesiąt lat, a nikt jeszcze nie odpowiedział na te pytania… Albo to na przykład…
I poniosło go, poniosło. Ciągnął mnie od szkieletu do szkieletu, machał rękami, podnosił głos — nigdy go jeszcze takiego nie widziałem. Okropnie musiał lubić tę swoją kosmozoologię. Albo może wiązały się z nią jakieś szczególne wspomnienia? Nie wiem. Z tego, co mówił, oczywiście mało co zrozumiałem i zapamiętałem, zresztą nawet się zbytnio nie starałem. Co mnie to wszystko może obchodzić? Bawiło mnie tylko obserwowanie Kornieja, a te zwierzaki! Miał ich tam na pewno ze sto sztuk. Szkielety, albo zatopione w całości w takich przezroczystych bryłach (o ile rozumiem, po to, żeby się dobrze zachowały), albo zwyczajnie wypchane, jak w pałacyku myśliwskim jego wysokości, albo też same tylko łby i skóry. Jak tylko weszliśmy do drugiej sali, aż się cofnąłem — cała ściana zakryta jedną skórą. Mleko jaszczurcze! Dwadzieścia metrów długości i trzy albo cztery szerokości, krawędzią sięga sufitu. Cała ta skóra pokryta ni to płytkami, ni to łuską, a każda łuska wielkości sporego półmiska i każda błyszczy jak szmaragd, zielono z czerwonawym połyskiem. Cała sala jest zielonkawa od tego światła. Zbaraniałem, oczu nie mogę oderwać od tego blasku. Coś niesłychanego, jakie to cuda istnieją na świecie! A główka malutka, jak moja pięść, oczu nie widać, w pysku nawet palec by się nie zmieścił — jak ono mogło wykarmić swoje ogromne cielsko, niepojęte!
Potem widzę — w końcu sali jakby jeszcze jedne drzwi do jakiegoś ciemnego pomieszczenia. Podeszliśmy bliżej — to, chłopcy, nie były żadne drzwi, jak się okazuje. To, proszę was, była otwarta paszcza. Jak Boga kocham, zupełnie jak drzwi. I nawet nie do pokoju, prędzej już do garażu. Albo do hangaru. To zwierzątko nazywa się tachorg i można je upolować na planecie Pandora. A Korniej przeszedł obok tej paszczy bez szczególnego zainteresowania, jakby to był jakiś tam zwyczajny żółw albo, przypuśćmy, banalna żaba. A tymczasem łeb wielkości dwóch wagonów towarowych, w paszczy cała nasza szkoła zmieści się bez trudu. Jaki musi być tułów do takiej głowy? A upolować toto! Z miotacza rakiet chyba do niego strzelali…
Co tam jeszcze było? No, różne tam ptaki, gigantyczne owady. Nogę zapamiętałem. Stoi na środku sali noga. Też zalana tym przezroczystym materiałem. No, straszna noga, oczywiście. Wyższa ode mnie, sękata jak stare drzewo, pazury — osiem sztuk, każdy pazur jak szabla, takie u nas ma smok Gugu na obrazkach… Dobra. Ale co jest najciekawsze? Okazuje się, że oprócz takiej, na przykład, nogi albo, powiedzmy, ogona, w żadnym muzeum tego zwierza nie ma. Żyje on na planecie Jajła, od wielu lat już na niego polują, ale w całości go nie zdobyli. Kule go nie biorą, gazy go nie biorą, z każdego potrzasku ucieka, martwego nikt go w ogóle nigdy nie widział, więc zbierają tak właśnie, po kawałku. Tym zwierzętom, jak się okazuje, uszkodzone części zwyczajnie odpadają, przez pewien czas jeszcze jakby żyją — drapią ziemię czy tam pełzają — no a potem oczywiście zamierają… Tak, noga… Stałem przed tą nogą z gębą rozwartą niczym tachorg. Niezmierzona jest wielkość Stwórcy…
No więc chodzimy sobie, chodzimy po muzeum. Korniej opowiada z zapałem, a mnie już to wszystko jakby trochę znudziło i znowu zacząłem myśleć o swoich sprawach. Najpierw o tym napisie w korytarzu, co z nim robić dalej i jakie wnioski powinienem z tego wyciągnąć, a potem jakoś znowu myślami wróciłem do Kornieja. Dlaczego on, myślę, mieszka sam? Bogaty jest przecież, niezależny. Gdzie jego żona, gdzie dzieci? W ogóle to jakaś kobieta jest w jego życiu. Pierwszy raz widziałem ją jeszcze w szpitalu, mrugali do siebie przez całą salę. A potem ona tu do niego przychodziła. To znaczy, jak przyszła — tego nie widziałem, ale za to jak on ją odprowadzał do samej zero-kabiny, widziałem na własne oczy. Tylko że Korniej nie jest z nią szczęśliwy. Mówi do niej: „Czekam na ciebie każdego dnia, o każdej godzinie, zawsze”. A ona do niego: „Nienawidzę, znaczy się, ciebie, każdego dnia, o każdej godzinie…” albo coś w tym rodzaju. Jak to się wam podoba? Po co w takim razie w ogóle tu przychodziła, chciałbym wiedzieć? Po to, żeby go wyprowadzić z równowagi? Weszła do kabiny i frr! — jakby jej tu nigdy nie było, a Korniej stoi, biedak, i znowu na jego twarzy ten smutek na wpół z bólem, jak wtedy w szpitalu, a ja nareszcie przypomniałem sobie, gdzie widziałem takie twarze — takie twarze mają śmiertelnie ranni, kiedy konają z upływu krwi… Nie, nie powiodło mu się w życiu osobistym, trudno sobie wyobrazić kogoś bardziej mu obcego niż ja, a przecież widzę to gołym okiem… Może dlatego pracuje tak dniami i nocami, żeby zapomnieć? I ten bzik na punkcie zoologii też pewnie stąd się bierze… Czy on mnie kiedyś wypuści z tej piwnicy, czy zostaniemy już tu przez resztę życia? Nie, nie wypuści. Znowu coś zaczął tłumaczyć. Połowę chociaż już mamy z głowy? Raczej tak…
Ta-ak, biegały te zwierzaki o tysiące lat świetlnych od tego miejsca, żyły jak u Pana Boga za piecem, chociaż miały oczywiście swoje zmartwienia i kłopoty. Przyszli jacyś, wsadzili do worka i do muzeum. W imię nauki. I my podobnie — żyjemy, walczymy, tworzymy historię, nienawidzimy wrogów, siebie nie szczędzimy, a oni na nas patrzą i już przygotowują worek. W imię nauki. Albo w imię czegoś tam innego. W końcu dla nas to żadna różnica. I być może wszyscy będziemy stali w takich właśnie piwnicach, a oni będą chodzić dookoła nas, będą wymachiwać rękami i dyskutować — dlaczego jesteśmy właśnie tacy, a nie inni, skąd się wzięliśmy i po co. I takie bliskie nagle stały mi się te zwierzaki… No, może nie bliskie, tylko, jak by to powiedzieć… Opowiadają, na przykład, że w czasie powodzi albo, powiedzmy, kiedy dżungla się pali, zwierzęta roślinożerne i drapieżniki razem uciekają, ramię przy ramieniu, i nawet niby stają się przyjaciółmi, i niekiedy pomagają sobie nawzajem. Takie wtedy właśnie miałem uczucie. I jak na złość, w tym akurat momencie zobaczyłem szkielet.
Stoi sobie skromnie w kącie, bez jakiegoś specjalnego oświetlenia, niewielkiego wzrostu — niższy ode mnie. Człowiek. Czaszka, ręce, nogi. Co to ja ludzkich szkieletów nie widziałem? No, może klatka piersiowa trochę jakby szersza, rączki maleńkie, między paluszkami niby błona i nóżki krzywe. Wszystko jedno — człowiek.
Pewnie zmieniłem się na twarzy, bo Korniej nagle zamilkł, spojrzał uważnie na mnie, potem na ten szkielet, a potem znowu na mnie.
— Co z tobą? — pyta. — Nie rozumiesz czegoś?
Milczę, gapię się na ten szkielet, a na Kornieja staram się nie patrzeć. Przecież oczekiwałem czegoś podobnego. A Korniej mówi spokojnie:
— Ta-ak, to jest ten właśnie słynny pseudohomo, też niezwykła zagadka natury. Czytałeś już gdzieś o nim?
— Nie — odpowiedziałam i myślę: on mi zaraz wszystko wytłumaczy. On bardzo dobrze tłumaczy. Tylko czy warto mu wierzyć?
— To zdumiewająca historia — powiedział Korniej — i w pewnym sensie nawet tragiczna. Rozumiesz, te istoty powinny były okazać się rozumne. Zgodnie z wszelkimi znanymi nam prawidłowościami powinny — tu rozłożył ręce. — Ale nie okazały się. Szkielet to jeszcze głupstwo, potem pokażę ci fotografię. Straszne! W ubiegłym wieku ekipa naukowa na Tagorze odkryła tych pseudohomo. Długo próbowano nawiązać z nimi kontakt, obserwowano ich w warunkach naturalnych i w końcu uczeni doszli do wniosku, że to są zwierzęta. Brzmiało to paradoksalnie, ale fakt pozostaje faktem. W związku z tym traktowano ich jak zwierzęta — hodowano w ogrodach zoologicznych, w razie potrzeby uśmiercano, preparowano, szkielety i czaszki przekazywano instytucjom naukowym. Jakkolwiek by na to patrzeć, z punktu widzenia nauki sytuacja była wyjątkowa. Zwierzę musi być człowiekiem, a tymczasem człowiekiem nie jest. I oto w kilka lat później odkrywają na Tagorze potężną cywilizację. Absolutnie odmienną i od naszej, ziemskiej, i od waszej — niebywałą, niepojętą, o fantastycznej strukturze, ale też i niewątpliwą. Wyobrażasz sobie, jakie to straszne? Jeden z uczestników tej pierwszej ekipy zwariował, drugi się zastrzelił… I dopiero po następnych dwudziestu latach okazało się, w czym rzecz! Tak, jest rozum na planecie. Ale nie jest to rozum ludzki. Do takiego stopnia niepodobny ani do naszego, ani do waszego, ani do tego, który panuje na Leonidzie, że nauka po prostu nie była w stanie dopuścić możliwości istnienia takiego fenomenu… Tak… To była tragedia. — Korniej nagle utracił poprzedni zapał i ruszył do wyjścia, jakby zapominając o mnie, w progu jednak przystanął i powiedział, patrząc na szkielet w kącie: — A teraz istnieje hipoteza, że to są sztucznie stworzone istoty. Rozumiesz, Tagorianie sami je stworzyli jako model, powiedzmy… Ale po co? Do tej pory nie potrafiliśmy znaleźć wspólnego języka z ich cywilizacją… — Spojrzał na mnie, klepnął mnie po ramieniu i powiedział: — Tak to jest, bracie-rycerzu. A ty mówisz — kosmozoologia…
Sam nie wiem, czy powiedział prawdę, czy wymyślił to wszystko, żeby mi ostatecznie w głowie zamącić, ale jakoś przeszła mu ochota do wymachiwania rękami i opowiadania mi o zagadkach natury. Wyszliśmy więc z muzeum. Korniej milczał, ja również, w głowie skakały mi króliki i tak sobie przyszliśmy do gabinetu Kornieja. Korniej usiadł w swoim fotelu przed ekranami, wyjął z powietrza puchar ze swoją ulubioną wodą sodową, zaczął ją pić przez słomkę, a na mnie patrzy jak na powietrze. W jego gabinecie prócz tych ekranów i nienormalnej ilości książek w ogóle nie ma nic. Nawet stołu nie ma, do tej pory nie mogę pojąć, co on robi, kiedy musi jakiś papier, przypuśćmy, podpisać. I nie ma w jego gabinecie żadnych obrazów ani fotografii, ani ozdób. A przecież jest bogaty, mógłby sobie pozwolić. Ja na jego miejscu, jeśli, powiedzmy, zabrakłoby mi gotówki, opyliłbym tę szmaragdową skórę, nająłbym służbę, ustawiłbym wszędzie posągi, na ścianach i na podłodze położyłbym dywany — niech wiedzą, z kim mają do czynienia… Z drugiej strony czego od niego wymagać — człowiek starszy, samotny. A może na jego stanowisku nie wolno mieszkać zbyt luksusowo? Co ja wiem o nim? Nic. Tyle że ma w piwnicy muzeum…
— Słuchaj, Gag — mówi nagle. — Przecież ty się tu chyba nudzisz, co?
Zaskoczył mnie tym pytaniem. Zgadnij teraz, jak powinienem odpowiedzieć? Zresztą w ogóle — skąd mam wiedzieć, czy mi tu nudno, czy nie? Smutno — to tak. Nieswojo — tak. Miejsca sobie nie mogę znaleźć — tak. Ale nudno?… Czy żołnierzowi w okopie pod obstrzałem jest nudno, czy nie? Taki żołnierz, chłopcy, nie ma czasu się nudzić. I ja chwilowo też nie mam czasu.
— Nie, nie nudzę się — odpowiadam. — Rozumiem moją sytuację.
— No a jak ją rozumiesz?
— Jestem całkowicie do twojej dyspozycji.
Korniej uśmiechnął się.
— Do mojej dyspozycji… Dobrze, nie mówmy o tym. Jak zauważyłeś, nie mogę ci poświęcić całego mojego czasu. Zresztą, jak widzę, specjalnie do tego nie tęsknisz. Starasz się trzymać ode mnie możliwie daleko…
— Melduję posłusznie, że nie — zaprzeczam uprzejmie. — Nigdy nie zapomnę, że jesteś moim zbawcą.
— Zbawcą? Hm… Do zbawienia jeszcze dosyć daleko. Ale czy nie chciałbyś teraz poznać pewnego niezmiernie interesującego osobnika?
Serce mi zamarło.
— Jak rozkażesz — mówię.
Pomyślał chwilę.
— Chyba rozkażę — powiedział, wstając. — To może być pożyteczne.
Wypowiadając te niepojęte słowa, podszedł do przeciwległej ściany, coś tam pomajstrował i ściana się rozsunęła. Spojrzałem i zrobiłem krok do tyłu. Do tego, że te ich ściany co chwila otwierają się i zamykają, już zdążyłem przywyknąć i nawet mi to obrzydło. Bo co ja sobie pomyślałem? Pomyślałem, że on chce mnie poznać z tym matematykiem, a tymczasem — mleko jaszczurcze! — tam w ścianie stoi, proszę was, taki przygłup, dwa i pół metra wzrostu, łapy i bary olbrzymie, szyi brak, a morda zasłonięta jakby przyłbicą, gęstą matową siatką, po bokach głowy sterczą ni to reflektory, ni to uszy. Uczciwie mówię — gdybym nie był w mundurze, tobym chyba zwiał gdzie pieprz rośnie. Słowo honoru. I w mundurze też bym zwiał, tylko że mi nogi odjęło. A na dodatek przygłup mówi głębokim basem:
— Witaj, Korniej.
— Witaj, Dramba — mówi Korniej. — Wychodź.
Dramba wychodzi. I znowu — czego się spodziewałem? Że od jego kroków cały dom się zatrzęsie. Taki olbrzym! A on wyszedł, jakby płynął w powietrzu. Ani dźwięku, ani szelestu — dopiero co stał w niszy, a teraz sterczy na środku pokoju i nastawia na mnie te swoje uszy-reflektory. Czuję już ścianę za plecami i nie mam się dokąd cofnąć. A Korniej śmieje się, łobuz, i mówi:
— A ty się nie bój, nie bój. Waleczny Kocie! To przecież robot! Maszyna!
Serdeczne dzięki, myślę. Dużo mi lżej od tego, że to maszyna.
— Takich już teraz nie robimy — mówi Korniej, gładząc przygłupa po łokciu i zdmuchując z niego jakieś tam pyłki. — Ale mój ojciec latał z takimi na Jajłę i na Pandorę. Pamiętasz Pandorę, Dramba?
— Ja wszystko pamiętam, Korniej — odpowiada basem Dramba.
— No więc poznajcie się — mówi Korniej. — To jest Gag, chłopiec z piekła. Na Ziemi nowicjusz, nic o niej nie wie. Przechodzisz pod jego komendę.
— Czekam na twoje rozkazy, Gag — mówi przygłup i jakby na znak powitania podnosi swoją ogromną dłoń pod sam sufit.
Jednym słowem, wszystko skończyło się dobrze. A późną nocą, kiedy cały dom spał, zakradłem się do tamtego korytarza i napisałem pod matematycznymi formułami: „Kim jesteś, przyjacielu?”