Rozdział 6

Kiedy Dramba zakończył kopanie rowu łącznikowego do punktu obserwacyjnego, Gag zatrzymał go, zeskoczył do okopu i przespacerował się po pozycji. Pozycja była wzorowa. Okop pełnego profilu o nieco spadzistych, idealnie równych ścianach, z twardo ubitym dnem, bez resztek ziemi i innych śmieci, dokładnie według instrukcji, prowadził do stanowiska ogniowego — było idealnie okrągłe, o dwumetrowej średnicy, dalej były trzy kryte belkami schrony dla obsługi i amunicji. Gag spojrzał na zegarek. Stanowisko zostało wykopane w całości w ciągu dwóch godzin i dziesięciu minut. I to jakie stanowisko! Z takiego stanowiska może być dumna Akademia Inżynieryjna jego wysokości. Gag popatrzył na Drambę. Szeregowiec Dramba wznosił się nad krawędzią okopu. Ogromne dłonie przyciśnięte do bioder, łokcie odstawione, uszy opuszczone, pierś wypięta i wiało od niego orzeźwiającym chłodem i zapachem świeżej ziemi.

— Zuch! — powiedział niegłośno Gag.

— Służę jego wysokości, master kapral! — wrzasnął robot.

— Czego nam jeszcze brakuje?

— Butelki gorzałki i wędzonego śledzia, master kapral!

Gag uśmiechnął się.

— Ta-ak — powiedział. — Jednak zrobiłem z ciebie, żłoba, żołnierza.

Oparł dłoń o brzeg okopu i jednym ruchem przerzucił ciało na trawę, potem wstał, otrzepał kolana i jeszcze raz obejrzał stanowisko, tym razem z góry. Tak, stanowisko naprawdę było pokazowe.

Słońce stało wysoko, po rosie nie zostało nawet śladu, księżyc, nieszkodliwy kawałek topniejącego cukru, wisiał nad zachodnim horyzontem, nad mglistym konturem potwornego miasta. Step wokół bzykał miliardami koników polnych, płaski, rudozielony, wszędzie jednaki i pusty jak ocean. Monotonię naruszał tylko obłoczek zieleni w dali i czerwieniejący w tej zieleni, kryty dachówką dach domu Kornieja. Bzykający, przepojony zapachem ziół step dookoła, nad nim czyste szarobłękitne niebo, a w centrum on. Gag. Dobrze mu tutaj.

Dobrze, ponieważ wszystko jest daleko. Daleko stąd znajduje się niepojęty Korniej, nieskończenie dobry, nieskończenie cierpliwy, pobłażliwy, uważny, nieugięty, milimetr po milimetrze wtłaczający w serce miłość do siebie i zarazem nieskończenie niebezpieczny, niczym bomba o ogromnej sile, która może wybuchnąć w najbardziej nieoczekiwanym momencie i roztrzaskać na kawałki wszechświat Gaga. Daleko stąd jest podstępny dom, przepełniony nieprawdopodobnymi, niewiarygodnymi mechanizmami, nieprawdopodobnymi i niewiarygodnymi istotami przemieszanymi z takimi jak Korniej ludźmi-potrzaskami, dom kipiący żywiołową działalnością, pozbawioną wszelkiego rozumnego i widomego celu, i dlatego właśnie również niepojęty i rozpaczliwie niebezpieczny dla wszechświata Gaga. Daleko stąd jest ten podstępny, oszukańczy świat, w którym ludzie mają wszystko, o czym tylko mogą zamarzyć, i dlatego marzenia ich są zwyrodniałe, cele — pozaziemskie, a środki ich realizacji — nieludzkie. I jeszcze dlatego Gagowi jest dobrze, że tu udaje mu się, choć na krótko, zapomnieć o przygniatającej jego siły odpowiedzialności, o tych wszystkich zadaniach niecierpiących zwłoki, nieuniknionych i nie do rozwiązania, które nabrzmiewają jak wrzód w jego zgorączkowanej duszy. A tu wszystko jest takie łatwe i proste.

— Oho! — powiedział Korniej. — To jest coś!

Gag podskoczył w miejscu i odwrócił się. Korniej stał po przeciwnej stronie okopu i z wesołym zdumieniem oglądał stanowisko ogniowe.

— Prawdziwy z ciebie fortyfikator — powiedział. — Co tu wybudowałeś?

Gag przez chwilę milczał, ale nie miał wyjścia.

— To stanowisko ogniowe — burknął niechętnie. — Dla ciężkiej haubicy.

Korniej był wstrząśnięty.

— Dla kogo?

— Dla ciężkiej haubicy.

— Hm… A skąd weźmiesz haubicę?

Gag milczał, patrząc spode łba na Kornieja.

— No dobrze, w końcu to nie moja sprawa — powiedział Korniej po chwili. — Wybacz, że ci przeszkodziłem… Otrzymałem pewne wiadomości i chciałem jak najszybciej podzielić się nimi z tobą. Chodzi o to, że wasza wojna się skończyła.

— Jaka wojna? — tępo zapytał Gag.

— Wasza. Herzoga alajskiego z imperatorem.

— Już? — cicho zapytał Gag. — Przecież mówiłeś: trzy, cztery miesiące.

Korniej rozłożył ręce.

— Wybacz. Omyliłem się. Wszyscy się omylili. Ale wiesz, to jest dobra omyłka. Zgodzisz się ze mną, że to była omyłka w dobrym kierunku… Wystarczył miesiąc.

Gag oblizał wargi, uniósł głowę i znowu ją opuścił. — Kto… — i zamilkł.

Korniej czekał, patrząc na niego spokojnie. Wtedy Gag znowu podniósł głowę i patrząc mu prosto w oczy, powiedział:

— Chcę wiedzieć, kto zwyciężył.

Korniej bardzo długo milczał i z jego twarzy nic nie można było wyczytać. Gag usiadł — nogi mu osłabły. Tuż obok z okopu sterczała głowa Dramby. Gag bezmyślnie zagapił się na tę głowę.

— Przecież ci już tłumaczyłem — rzekł wreszcie Korniej. — Nikt nie zwyciężył. A raczej wszyscy zwyciężyli.

Gag wycedził przez zęby:

— Tłumaczyłeś… No to co, że mi tłumaczyłeś. Ja tego nie rozumiem. Czyje teraz jest ujście Tary? Może dla was jest obojętne, czyje ono będzie, ale dla nas nie jest obojętne!

Korniej wolno pokręcił głową,

— Wam również jest wszystko jedno — powiedział zmęczonym głosem. — Wojska tam już nie ma — jest tylko ludność cywilna.

— Aha! To znaczy, że szczurojadów stamtąd wyparto?

— Ależ nie… — skrzywił się z irytacją Korniej. — Armie już w ogóle nie istnieją, rozumiesz? Z ujścia Tary nikt nikogo nie wypierał. Po prostu Alajczycy i żołnierze imperatora porzucili broń i rozeszli się do domów.

— To niemożliwe — powiedział spokojnie Gag. — Nie rozumiem, po co mi to wszystko opowiadasz, Korniej. Nie wierzę ci. W ogóle nie rozumiem, czego ty ode mnie chcesz. Po co mnie tu trzymasz? Jeśli ci nie jestem potrzebny — uwolnij mnie. Jeśli jestem — powiedz wprost…

Korniej chrząknął i mocno klepnął się po udzie.

— A więc tak — rzekł — nic nowego na ten temat powiedzieć ci nie mogę. Widzę, że ci się tu nie podoba. Wiem, że chcesz wrócić do domu. Ale musisz jeszcze przez jakiś czas być cierpliwy. Teraz na twojej planecie jest zbyt ciężko. Głód. Zniszczenia. Epidemie. A do tego zamieszki na tle politycznym… Herzog, jak zresztą należało oczekiwać, plunął na wszystko i uciekł jak ostatni tchórz. Zostawił na łasce losu nie tylko kraj…

— Nie waż się mówić źle o Herzogu! — chrapliwie krzyknął Gag.

— Nie ma już Herzoga — zimno powiedział Korniej. — Herzog alajski został zdetronizowany. Na pociechę mogę cię tylko zawiadomić, że imperatorowi też się nie poszczęściło. Został rozstrzelany we własnym pałacu…

Gag uśmiechnął się krzywo i twarz mu ponownie skamieniała.

— Puść mnie do domu. Nie masz prawa mnie tu trzymać. Nie jestem jeńcem ani niewolnikiem.

— Wiesz co? Nie kłóćmy się. Masz słabe wyobrażenie o tym, co się u was teraz dzieje. Tam tacy jak ty zorganizowali zbrojne bandy, chcą za wszelką cenę ożywić trupa, a tego nie chce nikt oprócz nich. Tropią ich jak wściekłe psy i nie ma już dla nich ratunku. Jeśli cię teraz poślemy do domu, oczywiście przyłączysz się do takiej bandy, a wtedy koniec z tobą. Ale, nawiasem mówiąc, nie chodzi tylko o ciebie, chodzi także o tych ludzi, których zdążysz zabić i zamęczyć. Jesteś niebezpieczny. Dla siebie i dla innych. Tak wygląda prawda, jeżeli koniecznie chciałeś ją usłyszeć.

Korniej, okazuje się, mógł być i taki. Przed Gagiem stał żołnierz, który potrafił zdusić przeciwnika w żelaznym uścisku i strzelać celnie, trafiać w dziesiątkę. No cóż, serdeczne dzięki za szczerość. Teraz wiadomo przynajmniej, czego się trzymać — ty mi powiedziałeś, ale i ja ci zaraz powiem. Dość tej zabawy w grzecznego chłopczyka. Dosyć.

— A więc boisz się, że ja tam będę niebezpieczny — stwierdził Gag. Już nie próbował się opanować, nie chciał. — Cóż, to twoja sprawa. Tylko uważaj, żebym TU nie stał się niebezpieczny!

Stali po przeciwnych stronach okopu, twarzą w twarz, i początkowo Gag triumfował, że jednak udało mu się wywołać ten zimny błysk w zazwyczaj dobrych do obrzydliwości oczach wielkiego spryciarza, ale potem nagle ze zdumieniem i oburzeniem dostrzegł, że błysk zniknął i że znów na twarzy tego demona zagościł uśmieszek, przymrużone oczy znowu patrzą po ojcowsku, mleko jaszczurcze!

Aż nieoczekiwanie Korniej parsknął, wybuchnął śmiechem, zakrztusił się, zakasłał, znowu się roześmiał i rozkładając ręce zawołał:

— Kot! Co za kot! Jaki dziki… Myśl! — powiedział do Gaga i poklepał się po ciemieniu. — Myśl! Trzeba pracować głową! Czyżbyś nadaremnie siedział tu od pięciu tygodni?

Wtedy Gag gwałtownie wykonał w tył zwrot i poszedł w step.

— Myśl! — usłyszał po raz ostatni.

Szedł, nie patrząc pod nogi, zapadając się w norki susłów, raniąc nogi cierniami. Nic nie widział ani nie słyszał dokoła, stała mu przed oczami pomarszczona twarz o bezmiernie umęczonych zaczerwienionych oczach, a w uszach brzmiał ochrypły głos: „Smarkacze! Moi wierni, niezwyciężeni smarkacze”. I ten człowiek, ostatni pozostały przy życiu bliski człowiek, teraz gdzieś się ukrywał, uciekał, cierpiał, a na niego polowały, ścigały go jak wściekłego psa śmierdzące watahy oszukanych, przekupionych, oszalałych ze strachu tapirów. Czerń, hałastra, wyrzutki społeczeństwa, bez czci, bez sumienia, bez honoru… Łgarstwo, same łgarstwa, to niemożliwe! Leśni jegrzy, gwardia, komandosi, Błękitne Gryfy… i oni też się sprzedali? Też go opuścili? Przecież nie mieli nic poza Nim! Przecież żyli tylko dla Niego! Umierali dla Niego! Nie, nie, kłamstwo, zwyczajna lipa… Otoczyli Go stalowym pierścieniem najeżonym bagnetami, lufami, miotaczami płomieni… to przecież najwspanialsi żołnierze na świecie, zgniotą, rozbiją oszalałych żołdaków… O, jak oni Ich będą ścigać, palić, wdeptywać w błoto… A ja siedzę tutaj. Kot? Parszywy szczeniak, a nie Kot! Przygarnęli biedaka, wyleczyli łapkę, zawiązali kokardkę, a on teraz macha ogonkiem, pije ciepłe mleczko i powtarza: „Tak jest!” i „Słucham!”

Gag potknął się, upadł całym ciałem na kłującą suchą trawę i leżał tak, zasłaniając głowę z nieznośnego wstydu. Ale przecież jest sam! Sam jeden przeciwko tej całej machinie! A moi przyjaciele w tym podstępnym piekle zamilkli, który to już dzień nie odpowiadają, ani słowa, ani jednej litery, może już nie ma Ich wśród żywych, a może się poddali? Czy naprawdę jestem bezsilny? Trząsł się jak w gorączce pod palącym słońcem, w mózgu rodziły się, wirowały absolutnie nieprawdopodobne, niemożliwe sposoby walki, ucieczki, wyzwolenia… Najstraszliwsze było to, że Korniej, oczywiście, powiedział prawdę. Nienadaremnie pracowała cała machina, nie na darmo zjechały się, zleciały, przypełzły tutaj te wszystkie monstra z niewiadomych światów — dokonały, czego chciały, zrujnowały kraj, zniszczyły, co w nim było najlepszego, rozbroiły, pozbawiły przywódcy…

Nie usłyszał, jak podszedł Dramba, ale na spocone plecy pod rozpaloną koszulą powiało chłodem, kiedy cień robota upadł na Gaga, i zrobiło mu się znośniej — pomimo wszystko nie był zupełnie sam. Długo jeszcze leżał z twarzą w ziemi, słońce wędrowało po niebie, a Dramba przesuwał się bezszelestnie, chroniąc Gaga przed upałem. Potem Gag usiadł. Ciernie rozorały gołe nogi.

Na kolano wskoczył mu konik polny i patrzył bezmyślnie zielonymi kropelkami oczu. Gag strącił go z obrzydzeniem i zamarł, wpatrując się we własną dłoń. Kostki palców miał we krwi.

— Kiedy to się stało? — zapytał na głos.

— Nie wiem, master kapral — natychmiast odparł Dramba.

Gag obejrzał drugą ręką. Też zakrwawiona. Matkę-ziemię, znaczy się, boksował. Pramacierz tych wszystkich… spryciarzy. Udał się Kot. Tylko histerii mi jeszcze brakowało. Spojrzał w stronę domu. Zielony obłoczek ledwie majaczył na horyzoncie.

— Nagadałeś dziś wiele niepotrzebnych rzeczy, niestety… — powiedział wolno. — Tapir jesteś, a nie Kot. Nie ma cię kto bić. Wyobraziłeś sobie, że ich powstrzymasz, smarkaczu… Nic dziwnego, że Korniej zataczał się ze śmiechu…

Spojrzał na robota.

— Szeregowiec Dramba! Co zrobił Korniej, kiedy odszedłem?

— Kazał mi również odejść, master kapral.

Gag uśmiechnął się z goryczą.

— A ty oczywiście posłuchałeś… — wstał, podszedł do robota. — Tyle razy trzeba ci powtarzać, bałwanie! — zasyczał z nienawiścią. — Kogo masz słuchać? Kto jest twoim bezpośrednim dowódcą?

— Kapral Gag, Waleczny Kot jego wysokości — wyrąbał Dramba.

— To dlaczego, bezmózgi tapirze, słuchasz kogoś innego?

Dramba chwilę milczał, potem powiedział:

— Proszę o wybaczenie, master kapral.

— E-eh — westchnął Gag z rezygnacją w głosie. — Dobrze już, bierz mnie na plecy. Do domu.

Dom powitał go niecodzienna ciszą. Był pusty. Sępy odleciały. Zwietrzyły padlinę. Gag przede wszystkim wykąpał się w basenie, zmył krew i kurz, starannie uczesał się przed lustrem, włożył czyste ubranie i wymaszerował do jadalni. Na obiad się spóźnił, Korniej dopijał już swój sok. Z udaną obojętnością spojrzał na Gaga, opuścił oczy i ponownie zatopił wzrok w papierach leżących przed nim. Gag podszedł do stołu, odkaszlnął i wydusił przez zaciśnięte gardło:

— Zachowałem się niewłaściwie, Korniej (Korniej, nie podnosząc oczu, kiwnął głową). Proszę, żebyś mi wybaczył.

Było mu nieznośnie trudno mówić, język odmawiał posłuszeństwa. Musiał na chwilę przerwać i mocno zacisnąć szczęki, żeby się opanować.

— Oczywiście ja… będę robił wszystko, co rozkażesz. Nie miałem racji.

Korniej westchnął i odsunął papiery.

— Przyjmuję twoje przeprosiny… — pobębnił palcami po stole. — Tak. Przyjmuję. Co prawda, niestety, zawiniłem bardziej niż ty. Czemu stoisz? Siadaj, jedz…

Gag usiadł, nie spuszczając z Kornieja czujnych oczu.

— Widzisz, ty jeszcze jesteś młody, wiele ci można wybaczyć. Ale ja! — Korniej potrząsnął w powietrzu otwartą dłonią. — Stary głupiec! Jednak w moim wieku i z moim doświadczeniem pora by wiedzieć, że są ludzie, którzy zniosą każdy cios, i są ludzie, którzy się załamują. Pierwszym mówi się prawdę, drugim opowiada się bajki. Tak że wybacz mi, Gag. Postarajmy się zapomnieć o tym incydencie — i Korniej znowu zabrał się do swoich papierów.

Gag jadł dziwaczną bryję z mięsa i jarzyn, nie czując ani smaku, ani zapachu. Miał wrażenie, że przeżuwa watę. Uszy mu płonęły. Znowu wyszło nie tak, jak trzeba. Miał cholerną ochotę rąbnąć pięścią w stół. Nie pozwolę traktować siebie jak szczeniaka! Dosyć tego! Nie jestem z tych, co się załamują, jasne? My jesteśmy ze stali! Znowu tak wykręcił kota ogonem, że wyszedłem na głupka… Z oplatanej butelki nalał sobie do szklanki mleka kokosowego. Mówiąc otwarcie, rzeczywiście zachowałem się wyjątkowo głupio. On traktuje mnie jak mężczyznę, a ja zachowuję się jak baba. Głupi szczeniak — fakt. Nie chcę o tym myśleć. Nie potrzebuję twojej prawdy, nie potrzebuję twoich bajek. To znaczy, rzecz jasna, za prawdę jestem ci bardzo wdzięczny — przynajmniej zrozumiałem, że nie ma na co dłużej czekać, trzeba brać się do roboty.

Korniej wstał, wziął papiery pod pachę i wyszedł. Miał zmartwioną twarz. Gag, jedząc i pijąc mleko, spojrzał na ogród. Z gęstej trawy na ścieżkę wysypaną piaskiem wylazł wielki rudy kot. W zębach kota trzepotało coś pierzastego. Kot posępnie potoczył dzikimi oczami w lewo i w prawo i śmignął w stronę domu, zapewne pod ganek. Śmiało, śmiało, bracie-rycerzu, pomyślał Gag. Abym tylko dociągnął do wieczoru, a wtedy można będzie zabrać się do dzieła. Poderwał się, wrzucił naczynia do otworu w stole, na palcach przeszedł przez dom, skręcił w tamten korytarz. Nic się nie zmieniło. Przyjaciele z piekła milczeli. Trudno. To znaczy, że będzie musiał zrobić to sam. Dramba… Nie. Na szeregowca Drambę nie ma co liczyć, słaba nadzieja. Szkoda, oczywiście. Jako żołnierz jest bezcenny. Ale bez reszty wierzyć mu nie można. Lepiej już bez niego. Niech tylko zrobi, co do niego należy, a potem go odkomenderuję. Wrócił do swojego pokoju, położył się na łóżku z rękami pod głową.

— Szeregowiec Dramba — powiedział.

Dramba wszedł i stanął w drzwiach,

— Mów dalej — rozkazał Gag.

Dramba zaczął automatycznie od środka zdania:

— …żadnego innego wyjścia. Jednakże lekarz był przeciwny. Uzasadniał swój protest tym, że, po pierwsze, istota nie należąca do humanoidalnych sapiensów nie może być obiektem kontaktu bez pośrednika…

— Opuść to — powiedział sennie Gag.

— Rozkaz, master kapral — odparł Dramba i po chwili milczenia mówił dalej, zaczynając tym razem od początku zdania: — Skład grupy kontaktowej był następujący: Ewaryst Kozak, dowódca statku, Faina Kamińska, starszy ksenolog grupy, ksenologowie…

— Opuść to! — z rozdrażnieniem powiedział Gag. — Co było dalej?

Wewnątrz Dramby coś zaburczało i robot zaczął opowieść o tym, jak to w strefie kontaktu niespodziewanie wybuchł pożar, kontakt został przerwany, zza ognistej ściany nagle rozległy się strzały, nawigator grupy semihominid Kwarr poległ i jego ciało nigdy nie zostało odnalezione, Ewaryst Kozak, dowódca statku, został ciężko ranny w brzuch, pocisk spowodował rozerwanie otrzewnej i wiele urazów wątroby, żołądka, trzustki…

Gag zasnął.

Obudził się nagle, jakby go ktoś uderzył w twarz mokrym ręcznikiem — gdzieś blisko rozmawiano po alajsku. W głowie mu trzeszczało, serce tłukło się jak nieprzytomne. Ale to nie był sen ani maligna.

— …Zwróciłem uwagę na to, że większość jego prac została napisana w Gignie — mówił nieznajomy, łamliwy glos. — A nuż to jakoś pomoże?

— Gigna… — rozległ się głos Kornieja. — Poczekaj. Gdzie to jest?

— To takie miasteczko, uzdrowisko… zachodni brzeg Zagguty… wiesz, tego jeziora…

— Wiem. A więc przypuszczasz…

— Najprawdopodobniej często tam pracował… Mieszkał zapewne u jakiegoś mecenasa…

Gag bezszelestnie ześlizgnął się z łóżka i podszedł do okna. Na ganku Korniej rozmawiał z jakimś szesnastoletnim chłopcem, chudym, jasnowłosym, o oczach wielkich, jasnych jak u lalki — bez wątpienia Alajczykiem z południa. Gag wczepił palce w parapet.

— To interesujące — z zadumą powiedział Korniej. Poklepał chłopca po ramieniu. — To jest myśl, brawo, Dang. A nasi gamonie przegapili…

— Trzeba go koniecznie znaleźć. Korniej! — chłopiec przycisnął pięści do wąskiej piersi. — Sam przecież mówiłeś, że nawet tutejsi uczeni byli zainteresowani, teraz rozumiem dlaczego — on jest na waszym poziomie! A czasami nawet was przewyższa… Musicie go odnaleźć, to po prostu wasz obowiązek!

Korniej ciężko westchnął.

— Zrobimy wszystko co w naszej mocy, Dang… ale gdybyś wiedział, jakie to trudne! Nie jesteś nawet w stanie wyobrazić sobie, co się u was teraz dzieje…

— Jestem — krótko odpowiedział chłopiec.

Przez chwilę obaj milczeli.

— Lepiej by się stało, gdybym zamiast niego ja tam został — cicho powiedział chłopiec, patrząc w bok.

— Mieliśmy szczęście natrafić na ciebie, a na niego — nie — równie cicho powiedział Korniej. Znowu położył chłopcu rękę na ramieniu. — Zrobimy wszystko co w naszej mocy.

Chłopiec kiwnął głową.

— Dobrze.

Korniej znowu westchnął.

— No trudno… A więc ty teraz prosto do Obnińska?

— Tak.

— Tam ci się bardziej spodoba. W każdym razie tam będziesz miał wykwalifikowanych rozmówców, a nie takich zakamieniałych pragmatyków jak ja.

Chłopiec uśmiechnął się słabo i uścisnęli sobie ręce po alajsku — na krzyż.

— No cóż — powiedział Korniej — teraz już umiesz posługiwać się zero-kabiną… — nagle roześmiał się, przypominając sobie najwidoczniej jakąś historię związaną z zero-kabiną.

— Tak — powiedział chłopiec. — Tego się nauczyłem… umiem. Ale wiesz, Korniej, postanowiliśmy przelecieć się do Antonowa. Chłopcy obiecali mi coś pokazać w stepie…

— A gdzie oni są? — Korniej rozejrzał się.

— Lada moment powinni nadejść. Umówiliśmy się, że ja pójdę naprzód, a oni mnie dogonią… Nie odprowadzaj mnie, i tak cię zatrzymałem. Ogromnie ci dziękuję…

Nieoczekiwanie uścisnęli się — Gag aż podskoczył, tego nie przewidywał — a następnie Korniej leciutko odepchnął chłopca i szybko wszedł do domu. Chłopiec zszedł z ganku na ścieżkę i teraz Gag zauważył, że mocno kuleje, utyka na prawą nogę. Ta noga była wyraźnie krótsza i cieńsza od lewej. Kilka sekund Gag patrzył w ślad za chłopcem, potem jednym ruchem przerzucił ciało przez parapet, upadł i na czworakach dał nura w krzewy. Bezgłośnie szedł za tym Dangiem, już teraz czując do niego instynktowną antypatię, to pogardliwe obrzydzenie, które zawsze czuł do ludzi ułomnych, upośledzonych i w ogóle zbytecznych. Ale ten Dang był Alajczykiem, w dodatku, sądząc po wymowie, południowcem, a to znaczy — Alajczykiem pierwszej kategorii, więc niezależnie od uczuć należało: nim koniecznie porozmawiać. Ponieważ to jednak była jakaś szansa. Gag dogonił go już w stepie, wyczekawszy na moment, kiedy dom wraz z dachem skrył się za drzewami.

— Ej, przyjacielu! — niegłośno zawołał po alajsku.

Dang odwrócił się gwałtownie. Z trudem utrzymał równowagę. Jego lalkowate oczy otwarły się jeszcze szerzej, zrobił kilka kroków do tyłu. Cała krew uciekła z jego wychudzonej twarzy.

— Kto ty jesteś? — wymamrotał. — Waleczny Kot? To ty…

— Tak — odpowiedział Gag. — To ja, Waleczny Kot. Nazywam się Gag. Z kim mam honor?

— Jestem Dang — odparł chłopiec po chwili milczenia. — Wybacz, śpieszę się…

Odwrócił się i jeszcze silniej kulejąc niż poprzednio, ruszył przed siebie. Gag dogonił go i złapał za ramię powyżej łokcia.

— Poczekaj… Ty co, nie chcesz rozmawiać ze mną? — zapytał ze zdziwieniem. — Dlaczego?

– Śpieszę się.

— Daj spokój, zdążysz! Ładna historia! Spotkali się w tym piekle dwaj Alajczycy — i żeby nawet nie porozmawiali? Co z tobą? Zgłupiałeś do reszty czy co?

Dang spróbował uwolnić rękę, ale gdzie tam! — bardzo był słaby ten niedonosek z południa. Gag nic nie rozumiał.

— Posłuchaj, przyjacielu… — zaczął najbardziej przekonująco jak umiał.

— W piekle są twoi przyjaciele! — wycedził przez zęby Dang, patrząc na Gaga z nieukrywaną nienawiścią.

Zaskoczony Gag wypuścił jego ramię. Na sekundę utracił nawet dar mowy. W piekle są twoi przyjaciele… Twoi przyjaciele są w piekle… Twoi przyjaciele — w piekle! Aż mu dech zaparło z wściekłości i poniżenia.

— Ach ty… — powiedział. — Ach ty, sprzedajne ścierwo!

Zdeptać, zadusić, rozerwać na kawałki gnidę…

— A ty? — wysyczał Dang przez zęby. — Oprawca niedobity, morderca…

Gag bez zamachu uderzył go w brzuch, a kiedy chłopiec zgiął się wpół, Gag nie tracąc bezcennego czasu, z rozmachu trzasnął go pięścią w płowy kark, podstawiając kolano pod twarz. Stał nad chłopcem z opuszczonymi rękami, patrząc, jak tamten zwija się w suchej trawie, zachłystując się krwią, i myślał — oto masz sojusznika, masz przyjaciela w piekle… W ustach czuł jakiś gorzki smak i chciało mu się płakać. Przykucnął, uniósł głowę Danga i odwrócił ku sobie jego zalaną krwią twarz.

— Bydlę… — wychrypiał Dang i chlipnął. — Oprawca… Nawet tutaj…

— Po co to? — zapytał posępny głos.

Gag podniósł oczy. Stało nad nim dwóch — nieznajomi, chyba miejscowi, również bardzo młodzi. Gag ostrożnie opuścił głowę południowca na trawę i wstał.

— Po co… — wymamrotał. — Skąd mogę wiedzieć po co?

Zawrócił i poszedł do domu.

Łamiąc krzaki i depcząc klomby, szedł na przełaj do ganku, potem na górę do siebie, upadł twarzą na łóżko i tak przeleżał do samego wieczoru. Korniej wołał go na kolację — nie poszedł. W domu mamrotały głosy, grała muzyka, potem ucichło. Wróble skończyły kłótnie, układając się na nocleg w gęstym bluszczu, rozpoczęły nieskończony koncert cykady, w pokoju robiło się coraz ciemniej i ciemniej. A kiedy było już zupełnie ciemno, Gag wstał, gestem zawezwał Drambę i wykradł się do ogrodu. Poszedł w najodleglejszy kąt, w gęste zarośla bzu i powiedział cicho:

— Szeregowiec Dramba. Słuchaj uważnie moich pytań. Czy znasz się na obróbce metalu?

Загрузка...