Rozdział 5

Przez całą noc nie mogłem zasnąć. Kręciłem się, przewracałem z boku na bok, paliłem, wychodziłem do ogrodu, żeby ochłonąć. Nerwy widocznie po tym wszystkim odmówiły mi posłuszeństwa. Dramba sterczał w kącie i świecił w ciemności. W końcu wypędziłem go — ot, tak sobie, żeby się na kimś odegrać. W głowie kotłowały mi się różne brednie, jakieś obrazy nie mające z tym nic wspólnego, i do tego to paskudne łóżko — już dawno zauważyłem, że ciągle usiłuje się przemienić w takie miękkie legowisko, na jakich tu chyba wszyscy śpią i na dodatek, chytre ścierwo, próbuje mnie ukołysać. Jak niemowlę.

Zresztą nie o to chodzi, że nie mogłem zasnąć — ja nawet trzy doby potrafię wytrzymać bez snu i nic mi się nie stanie. Najważniejsze, że nie mogłem myśleć po ludzku. Nic nie kojarzyłem. Osiągnąłem coś wczoraj czy nie osiągnąłem? Mogę ufać Drambie czy nie mogę? Nie wiem. Czy Korniej mnie śledzi, czy nie? Tego też nie wiem. Wczoraj po kolacji zajrzałem do niego. Siedzi w gabinecie przed tymi swoimi ekranami, na każdym ekranie jakaś morda albo i dwie, i rozmawia z tymi wszystkimi mordami. Mnie jakby kto w pysk strzelił. Zobaczyłem siebie na tym wzgórzu, jak histeryzuję i krzyczę, a tymczasem Korniej siedzi sobie tutaj w chłodku, patrzy na to wszystko i chichocze, i nawet może jeszcze telegrafuje do Dramby — nie krępuj się, stary, rób, co ci każą… Nie, ja bym tak nie mógł, to wiem na pewno. Żeby w moich oczach profanowali świętość mego narodu i żebym chichotał na ten widok — nie, tego bym nie zniósł. Ja nie jestem szczurojadem.

Ale przecież Korniej też nim nie jest! Na różne szczurojady się napatrzyłem, i na nasze, i na imperatorskie, ale takiego jeszcze nie widziałem. Z drugiej znowu strony — co ja o nim wiem? Karmi mnie, mieszkam u niego… i nic więcej. A jeżeli takie właśnie otrzymał zadanie, jeżeli powiedziano mu — za każdą cenę… Nie wiem, nie wiem. Kiedy wróciłem, początkowo przywitał mnie jak zwykle, potem przyjrzał mi się, coś go zaniepokoiło i zaczął wypytywać, o co chodzi. Wypisz wymaluj, ojciec rodziny. Znowu zełgałem, że mnie głowa boli. Od zapachów stepu. Ale, moim zdaniem, nie uwierzył mi. Oczywiście po sobie nic nie pokazał, ale nie uwierzył. A ja cały wieczór go śledziłem — będzie przesłuchiwał Drambę czy nie. Nie, nie przesłuchiwał. Nawet nie spojrzał w jego stronę… Nieszczęsna moja głowa!

Tak przemęczyłem się aż do samego świtu. Kładłem się, wstawałem, biegałem po pokoju, znowu się kładłem, wyglądałem przez okno, łeb wywieszałem do ogrodu i w końcu zmorzyło mnie widocznie, bo usnąłem z głową na parapecie. Obudziłem się cały spocony i od razu usłyszałem to samo ochrypłe miauczenie — mrrau, mrrau, mrrau — jakby samego szatana aniołowie niebiescy dusili gołymi rękami na dnie piekła, i z ogrodu dmuchnęło mi w twarz gorącym, jakby gazowanym wiatrem. Jeszcze oczu jak należy nie otworzyłem, a już siedzę na podłodze, szukam dłonią automatu i wyglądam zza parapetu jak z okopu. I tym razem zobaczyłem, jak to u nich wygląda, od początku do końca.

Nad moją okrągłą polanką z prawej strony basenu zapłonął w mroku jasny punkt i od tego punktu w dół i na boki popłynęło rozrzedzone liliowe światełko, na razie przezroczyste, na razie jeszcze widać przez nie krzewy, a światło wciąż płynie i płynie, i oto wypełniło już taki wielki stożek w kształcie laboratoryjnej kolby, i stożek ten zaczyna krzepnąć, twardnieć, stygnąć, matowieć, i oto już stoi na polanie ich gwiazdolot typu Widmo, taki, jaki zobaczyłem pierwszy raz. I cisza. Grobowa. Nawet ptaki umilkły. Nad polaną — szarobłękitne niebo o brzasku, wokół polany — czarne krzaki i drzewa, a na środku — to srebrzyste dziwadło, a ja w żaden sposób nie mogę zdecydować, czy to żywa istota, czy martwy przedmiot.

Potem coś cicho trzasnęło, dziwadło rozwarło czarną paszczękę, zadźwięczało, zasyczało i na powierzchnię wyszedł człowiek. To znaczy w pierwszej chwili pomyślałem, że to człowiek — miał ręce, nogi. Głowę też miał. Cały był jakiś czarniawy czy co… może zakopcony, może się poparzył… i uzbrojony po zęby. Takiej broni, chłopcy, jeszcze nigdy w życiu nie widziałem, ale na pierwszy rzut oka odgadłbym, że to broń. Zwisała mu z obu ramion, u pasa, przy każdym kroku brzęczała i grzechotała. Nie patrzył na boki, tylko ruszył prosto na ganek, jakby był we własnym domu, i szedł jakoś dziwnie, ale nie od razu zorientowałem się, o co chodzi, bo nie mogłem oderwać oczu od jego twarzy. Twarz miał również czarniawą, osmaloną, błyszczącą i świecącą w ciemności. Nagle podniósł obie dłonie i zaczął zdzierać z siebie tę twarz jak maskę, zresztą to chyba rzeczywiście była maska, bo pozbył się jej w kilka sekund i z rozmachem rzucił na ziemię. W tym momencie spociłem się po raz drugi, dlatego że pod tym czymś osmalonym, czarnym i błyszczącym ukazała się następna twarz, i to nie była twarz człowieka — biała, kamienna, beznosa, bezwarga, oczy jak spodki, gorejące. Ja na tę twarz raz tylko spojrzałem i od razu wiedziałem, że po raz drugi tego nie zrobię. Zacząłem patrzeć na jego nogi — jeszcze gorzej. Wiecie, dlaczego szedł tak dziwnie? Po gęstej trawie, po twardej ziemi szedł tak, jak my chodzimy po sypkim piasku albo, powiedzmy, po grzęzawisku — przy każdym kroku zapadał się po kostki. Ziemia nie mogła go utrzymać, ustępowała…

Przed gankiem przystanął na sekundę, jednym ruchem strząsnął z siebie całe uzbrojenie. Szczęknęło, zabrzęczało, a on otworzył drzwi — i znowu cisza, pustka. Jak w malignie. I gwiazdolotu już nie ma, jakby go nigdy nie było. Tylko rząd czarnych dziur w ziemi od polany do domu i stos niezwykłej broni przed gankiem. I to wszystko.

Miałem okropną ochotę przetrzeć oczy, uszczypnąć się w udo i tak dalej, ale nic podobnego nie zrobiłem. Przecież jestem, chłopcy, Walecznym Kotem. Wszystkie te majaki uznałem za niebyłe. Nie po raz pierwszy… I tylko jedno pozostawiłem w świadomości — broń! Po raz pierwszy zobaczyłem tutaj broń. Nawet się nie ubrałem, tak jak stałem, w samych slipkach, wyskoczyłem z pierwszego piętra przez okno.

Spadła obfita rosa, momentalnie zmoczyłem sobie nogi i wstrząsnął mną dreszcz, nie wiem, czy przez tę wilgoć, czy z nerwów. Przykucnąłem koło ganku i zacząłem nasłuchiwać. Cisza, normalna cisza, jak zwykle o świcie. Ptaki zaświergotały, obudził się jakiś świerszcz. Nie to było dla mnie ważne, chciałem po prostu usłyszeć jakieś głosy. Nie, żadnych głosów nie słychać. W tym domu zawsze tak jest, kiedy powinno być cicho — coś gada, mamrocze, kłóci się i nie wiadomo kto to taki, ponieważ Kornieja w domu nie ma, gdzieś się włóczy, załatwia swoje diabelskie sprawy. A kiedy, jak na przykład teraz, ludzie, nawet jeżeli to nie są całkiem ludzie, powinni się witać, klepać po ramionach, mówić coś tam powitalnego — nie, wtedy tu będzie cicho. Jak w grobie. Zresztą nieważne…

A więc siedzę sobie w kucki, patrzę na te fidrygałki, które leżą przede mną, nawet na oko widać, że są ciężkie, wypolerowane, dobrze nasmarowane, niezawodne. Nigdy takich nie widziałem: ani na obrazkach, ani w kinie. Ogromną muszą mieć siłę rażenia, szkoda tylko, że nie wiem, z której strony do nich przystąpić, co nacisnąć, za co trzymać. Mówiąc szczerze, nawet strach ich dotknąć — może tak łupnąć, że nie będzie co zbierać.

Jednym słowem, straciłem głowę i to było fatalne, bo w gruncie rzeczy należało złapać, co popadnie, i zwiewać. No, weź się w garść, Gag! I to szybko! Powiedzmy, ten drobiazg — jest lufa, wprawdzie zamknięta jakimś szkiełkiem, za to jest także coś w rodzaju kolby, dwa płaskie magazynki sterczą po obu stronach lufy… Wystarczy. Nie mam już ani chwili. Później się zorientuję. Wyciągnąłem rękę i ostrożnie ująłem kolbę. I wtedy stało się coś dziwnego.

Biorę więc toto za kolbę. Ciepła, szorstka. Zacisnąłem palce. Ciągnę do siebie. Delikatnie, żeby nie zrobić hałasu. Nawet poczułem już ciężar. A w dłoni — pusto. Siedzę jak głupi, patrzę na pustą dłoń, a spluwa jak leżała na stopniach, tak leży. Z rozpędu złapałem ją w poprzek — i znowu metal pod palcami twardy, ciężki. Szarpnąłem — znowu nic.

Miałem ochotę zawyć na cały głos. Z trudem się opanowałem. Spojrzałem na rękę — na palcach smar. Wytarłem dłoń o trawę, wstałem. Rozczarowanie, oczywiście, straszliwe. Wszystko przewidzieli, obliczyli, wzięli pod uwagę. Przeskoczyłem przez ten stos bezużytecznego żelastwa i wszedłem do domu. Widzę — w hallu, w kącie, sterczy Dramba. Zastrzygł tymi swoimi uszami, gapi się na mnie, a ja nawet patrzeć na niego nie mogę bez obrzydzenia, już chciałem iść do siebie na górę, kiedy nagle przyszło mi do głowy — a co, jeśli… W końcu czy to nie wszystko jedno, w czyich rękach będzie broń, w moich czy tego przygłupa?

— Szeregowiec Dramba — powiedziałem cicho.

— Słucham, master kapral — odpowiedział jak należy.

— Chodź ze mną.

Wyszliśmy z powrotem na ganek. Broń leży jak leżała.

— Podaj mi tę, z brzegu — mówię. — Tylko ostrożnie.

— Nie zrozumiałem, master kapral — odpowiada ten bałwan.

— Czego nie zrozumiałeś?

— Nie zrozumiałem, co konkretnie mam podać.

Żeby cię pokręciło! Skąd ja mogę wiedzieć, jak to się nazywa?

— Jak nazywają się te przedmioty? — pytam go.

Dramba popracował uszami i raportuje:

— Trawa, master kapral. Stopnie…

— A na stopniach? — pytam i czuję, jak mi ciarki przechodzą po grzbiecie.

— Na stopniach jest kurz, master kapral.

— I co jeszcze?

Po raz pierwszy Dramba nie odpowiedział natychmiast. Długo milczał. Coś mu widocznie zacięło się w głowie jak i mnie.

— Jeszcze na stopniach znajdują się rzeczy następujące: master kapral, szeregowiec Dramba, cztery mrówki… — znowu przerwał na chwilę. — A także wszelkie możliwe mikroorganizmy.

On ich nie widział! Rozumiecie? Nie widział! Mikroorganizmy widział, a tego metrowego żelastwa nie wolno mu było widzieć. Jemu nie wolno go było widzieć, a mnie — brać. Wszystko, wszystko przewidzieli! I wtedy ze złości, bezmyślnie kopnąłem bosą nogą w największą rurę, która leżała na ganku. Zawyłem, wybiłem sobie palec i jeszcze złamałem paznokieć. A żelazo jak leżało, tak nadal spokojnie leży. Koniec. To była ostatnia kropla. Pokuśtykałem do siebie, zgrzytam zębami, pięści zaciskam, prawie płaczę. Przyszedłem, uwaliłem się na łóżko i taka mnie rozpacz ogarnęła, jakiej nie pamiętam od tego dnia, kiedy pojechałem w odwiedziny do domu i zobaczyłem, że nie tylko domu mojego nie ma, ale w ogóle całego kwartału, leży kupa wypalonej cegły zasnuta dymem. Wydało mi się, że nie nadaję się już do niczego, że nic tu nie potrafię zdziałać w tym sytym i przemądrzałym świecie, w którym każdy mój krok jest przewidziany i wyliczony na sto lat naprzód, i zupełnie możliwe, że każde moje działanie, każdy postępek, który dopiero zamierzam wykonać, jest im z góry znany i już wiedzą, jak mi go uniemożliwić albo też jak go obrócić na swoją korzyść.

Żeby jakoś rozpędzić mroczne myśli, zacząłem wspominać najcudowniejszy, najszczęśliwszy moment w moim życiu i przypomniałem sobie ten mroźny słoneczny dzień, słupy dymu sięgające zielonego nieba, trzask płomieni pożerających ruiny, szary od sadzy śnieg na placu, zesztywniałe trupy, rozbity miotacz rakiet w ogromnym leju… a Herzog idzie wzdłuż naszego szeregu, jeszcze nie zdążyliśmy ochłonąć, jeszcze pot zalewa nam oczy, lufa automatu jeszcze parzy palce, a on idzie, ciężko wsparty na ramieniu adiutanta, i skrzypi śnieg pod jego miękkimi czerwonymi butami. I każdemu z nas uważnie zagląda w oczy i mówi niegłośno słowa wdzięczności i pochwały. A potem zatrzymał się. Przede mną. I Gepard, którego nie widziałem — nikogo nie widziałem oprócz Herzoga — wymienił moje imię, a Herzog położył mi rękę na ramieniu, przez czas jakiś patrzył mi w oczy, twarz miał żółtą ze zmęczenia, przeoraną głębokim i bruzdami, a nie gładką jak na portretach, powieki zaczerwienione. Jego dolna, źle ogolona szczęka poruszała się rytmicznie. Ciągle trzymając rękę na moim ramieniu, uniósł lewą dłoń, pstryknął palcami i adiutant pośpiesznie włożył w te palce czarną kostkę, a ja ciągle jeszcze nie wierzyłem swojemu szczęściu, nie mogłem uwierzyć, ale Herzog powiedział niskim ochrypłym głosem: „Otwórz paszczę, Kocie…” Zmrużyłem oczy i z całej mocy otworzyłem usta, poczułem na języku coś suchego i szorstkiego i zacząłem żuć. Włosy stanęły mi dęba pod hełmem, z oczu popłynęły łzy. To był prywatny jego wysokości tytoń do żucia, z wapnem i suszoną gorczycą, a Herzog klepał mnie po ramieniu i mówił ze wzruszeniem: „O, ci smarkacze! Moi wierni, niezwyciężeni smarkacze!”

I nagle złapałem się na tym, że uśmiecham się od ucha do ucha. Nieee, jeszcze nie wszystko skończone. Wierni, niezwyciężeni smarkacze nie zawiodą. Tam nie zawiedli, nie zawiodą i tutaj. Przewróciłem się na bok, zasnąłem, i tak skończyła się moja przygoda.

Ta się skończyła, za to zaczęły się następne, ponieważ nasz cichy domek nagle ożył. Jak było dotąd? Zjemy z Korniejem śniadanie, dwadzieścia minut pogadamy o tym i owym i koniec, aż do obiadu jestem sam. Chcę — to śpię, chcę — czytam książki, chcę — słucham głosów. A teraz nie wiem, kto wsadził kij w to gniazdo żmij, może urlopy pokończyli, dość że ciasno zrobiło się w naszym domu.

A zaczęło się tak, że wybrałem się do tamtego korytarza zobaczyć, jak tam z moją korespondencją. Mówiąc szczerze, nie miałem wielkiej nadziei, a tymczasem jest! Odpowiedział mój matematyk. Dokładnie pod moim pytaniem, takimi jak poprzednio starannymi literami ktoś wykaligrafował; „W piekle są twoi przyjaciele”. Masz ci los! Co to ma znaczyć? „Kim jesteś, przyjacielu?” — „W piekle są twoi przyjaciele”. To znaczy, że jest ich kilku… Więc dlaczego nic o sobie nie piszą? Boją się. I dlaczego w piekle? Normalny człowiek rzeczywiście nie czuje się tu najlepiej, ale żeby aż piekło?… Spojrzałem na te pomalowane drzwi. Może tam jest więzienie? Albo coś jeszcze gorszego? No i dlaczego nie napisaliście czegoś z sensem? Ta-ak, ten korytarz trzeba wziąć pod obserwację… Ale to potem, a co teraz napisać? Żeby od razu wszystko o mnie wiedzieli… Do diabła, nic nie kapuję w matematyce. Może w tym wzorze wszystko jest tylko zaszyfrowane? Najlepiej napiszę, kto ja jestem, żeby wiedzieli, z kim mają do czynienia i co w razie czego potrafię. Napiszę im… Wyciągnąłem ogryzek ołówka, który nosiłem przy sobie na wszelki wypadek, i wyskrobałem drukowanymi literami: „Waleczny Kot pojmuje wszystko w lot”. Spodobało mi się to, co wykombinowałem. Każdy zrozumie, że Kot to ja, że jestem w dobrej formie i gotów do czynu. Tych spadochroniarzy to ja mam gdzieś, tutaj nic mi nie zrobią. A jeżeli to jest pułapka i tę korespondencję wymyślił Korniej — no to cóż, nic nadzwyczajnego przecież nie napisałem…

Dobra. Korytarz będziemy mieli na oku. A teraz najwyższy czas zobaczyć, co tam u nich jest za tymi drzwiami. Niewiele myśląc, nacisnąłem klamkę. Otworzyły się. Myślałem, że tam będzie pokój albo korytarz, ostatecznie schody… no co ludzie mają za drzwiami?… A więc tam niczego podobnego nie było. Tam była komora. Trzy na trzy. Ściany czarne, matowe. W najdalszej sterczy czerwony guzik. I to wszystko. Nic więcej tam nie było. Na ten widok od razu odechciało mi się tam wchodzić. Pies z nimi tańcował, myślę, czego ja szukam w tym grobowcu, co to, czerwonych guzików nie widziałem?

Stoję niezdecydowany i nagle słyszę za plecami jakieś głosy. Blisko. Można powiedzieć — tuż obok. No, myślę, zdaje się, że wpadłem. Zatrzasnąłem drzwi, zaciskam zęby i robię w tył zwrot. Pierwszego zbić z nóg i do ogrodu, niech potem szukają wiatru w polu.

Ale okazało się, że to nie spadochroniarze. Zza rogu skręca w korytarz jakiś człowiek z wózkiem, z taką platformą na kółkach. Wsadziłem ręce w kieszenie i odpowiednio leniwym krokiem ruszyłem mu na spotkanie. Korytarz jest szeroki, możemy się spokojnie wyminąć. A on już nadjeżdża z tym swoim wózkiem. Spojrzałem na niego — o, mleko jaszczurcze! — czarny! W pierwszej chwili miałem wrażenie, że nie ma głowy w ogóle, potem oczywiście lepiej się przyjrzałem — i widzę — jest głowa. Tylko że czarna. To znaczy — cała czarna! Nie tylko włosy, ale i policzki, uszy, czoło, a wargi czerwone, grube, białka oczu błyskają i zęby też… Z jakiej planety go tu przyniosło? Przywarłem do ściany, ze wszystkich sił ustępuję mu z drogi — przechodź, byle prędzej, i tylko mnie nie zaczepiaj… Nic z tego. Naturalnie zatrzymuje się obok razem z wózkiem, oślepia mnie swoimi oczami i zębami i chrapliwym głosem mówi:

— Moim zdaniem, to typowy Alajczyk…

Przełknąłem ślinę, kiwam głową.

— Tak jest — mówię — jestem Alajczykiem.

Wtedy ten czarny zaczyna ze mną rozmawiać po alajsku, ale już nie ochrypłym basem, tylko przyjemnym normalnym głosem — tenorem, a może nawet barytonem.

— Zapewne — mówi — jesteś Gag, Waleczny Kot.

— Tak jest — odpowiadam.

— Wracasz teraz z Centrum? — pyta.

No i co ja mu mam odpowiedzieć?

— Melduję posłusznie, że nie — mówię — ja tylko tak…

Już przyjrzałem mu się dokładniej i widzę, że to człowiek jak człowiek. No to co, że czarny? U nas na wyspach żyją błękitni i nikt im tego nie wypomina. Ubrany jest normalnie, jak wszyscy tutaj — krótkie spodnie i koszula na wierzch. Tyle że jest czarny. Cały.

— Szukasz Kornieja? — pyta. Życzliwie pyta. Zupełnie jak Korniej. — Wyglądasz nie najlepiej — dodaje.

— Nic mi nie jest — odpowiadam z irytacją. — Po prostu spociłem się. Bardzo tu u was gorąco.

— A-a… No to zdejmij mundur, po co w nim butwiejesz… A Kornieja na razie lepiej nie szukaj. Korniej jest teraz bardzo zapracowany…

Mówi po alajsku czysto, gramatycznie i wymowę ma znakomitą, z przydechem. Fajnie mówi. Coś tam jeszcze opowiada o Kornieju, gdzie jest teraz i czym się obecnie zajmuje, a ja ciągle patrzę na ten wózek i, uczciwie powiem wam, chłopcy, że już nic z tego, co on tam gada, nie słyszę.

A więc tak — wózek jak wózek, nie o wózek chodzi. A na tym wózku leży ogromny, niby skórzany worek. Skórzany, z wierzchu jakby posmarowany oliwą, brązowy, taki mniej więcej jak kurtki wojsk pancernych. Od góry gładki, bez jednej zmarszczki, a od spodu jakiś taki pomięty, cały w fałdach i bruzdach. I tam właśnie w tych bruzdach i fałdach zauważyłem jakiś ruch. W pierwszej chwili pomyślałem, że mi się wydawało. Potem… Jednym słowem, tam było oko. Niech ja skonem, to było oko. Powolutku rozsunęła się tam jakaś składka i spojrzało na mnie wielkie okrągłe ciemne oko. Smutne i uważne. Nie, chłopcy, niepotrzebnie wybrałem się dzisiaj na ten korytarz. Naturalnie Waleczny Kot jest sam w sobie jednostką bojową i tak dalej, ale o takich spotkaniach nie ma mowy w żadnym regulaminie…

Stoję, trzymam się ściany i powtarzam jak głupi: „Tak jest… Tak jest…” A zarazem myślę — zabierz to stąd, na miłość boską, no, czego tu stoisz? I zrozumiał mój czarny, zrozumiał, że powinienem odpocząć. I mówi chrapliwym basem:

— Przywykaj, Gag, przywykaj… Idziemy, Jonatanie.

A następnie po alajsku normalnym głosem:

— No, bywaj zdrów, bracie-rycerzu… Aleś pozieleniał… Nic się nie bój, Waleczny Kocie! Nie jesteś w dżungli…

— Tak jest — mówię po raz sto ósmy.

Błysnął zębami na pożegnanie i razem ze swoim wózkiem ruszył dalej. Spojrzałem jeszcze raz — mleko jaszczurcze! Wózek toczy się sam, a czarny idzie obok, oddzielnie, i już znowu słychać głosy — jeden, znaczy się, ten chrapliwy bas, i drugi normalny, ale rozmawiają już w jakimś niezrozumiałym języku. Na łopatkach czarnego widzę napis GIGANDA. Miłe spotkanie, co? Jeszcze jedno takie spotkanie i zacznę się chować we własne buty. „Przywykaj, Gag, przywykaj”. Nie wiem, być może, kiedyś przywyknę, ale w ciągu najbliższych trzydziestu lat nie zobaczycie mnie w tym korytarzu, choćbyście mi złote góry obiecywali. Zobaczyłem jeszcze, jak zniknęli w tym grobowcu, zatrzasnęli za sobą drzwi, i odszedłem. Trzymając się ściany.

I od tego właśnie dnia zrobiło się w naszym domu trochę ciasno. Całe tłumy. Z zero-kabiny wychodzi po dwóch, po trzech. Nocami, a szczególnie nad ranem bez przerwy miauczą widma. Niektóre wypadają wprost z nieba, jedno trafiło w basen, kiedy się rano kąpałem, też mi dostarczyło mocnych wrażeń. I wszyscy do Kornieja, wszyscy gadają w różnych językach, wszyscy mają jakieś sprawy, i oczywiście nadzwyczaj pilne. Wchodzą do hallu — gadają. Do jadalni, żeby się pożywić — siedzą po dwóch, po trzech, jedzą i oczywiście gadają. I co ciekawe — jedni zjedzą, zaraz przychodzą następni, nie wiadomo skąd… nie mogłem spokojnie na to patrzeć — ile to się jedzenia marnuje, żeby chociaż przynosili coś ze sobą, ale gdzież tam… Czy oni naprawdę nie rozumieją, że dla wszystkich się nie nastarczy? Wstydu nie mają, tyle wam powiem. Co prawda, trzeba im oddać sprawiedliwość, nie zauważyłem więcej worków z oczami. Były wprawdzie dość przerażające egzemplarze, ale żeby całkiem worki, nie, to się więcej nie powtórzyło. Dobre i to. Dzień wytrzymałem, dwa wytrzymałem, a potem, powiem wam szczerze, po prostu uciekłem przed tym najściem. Biorę z rana Drambę — i nad stawy, piętnaście kilometrów od tego zajazdu. Znalazłem tam stawy, cudowne miejsce, sitowie, chłód, zatrzęsienie kaczek…

Oczywiście, być może, postąpiłem małodusznie. Zapewne powinienem się kręcić wśród nich, podsłuchiwać, podglądać, zapamiętywać. Ale, chłopcy, przecież robiłem, co mogłem. Siadam gdzieś w kącie, nadstawiam uszu, gęba sama mi się otwiera — ni cholery nie rozumiem. Gadają w niezrozumiałych językach, rysują jakieś krzywe, rozwijają jeden drugiemu przed nosem rulony niebieskiego papieru, raz nawet powiesili mapę imperium, bitą godzinę wodzili po niej palcami — wydawałoby się, co może być prostszego niż mapa, ale ja i tak nie połapałem się, o co im szło, czego chcieli od siebie. Jedno tylko zrozumiałem, chłopcy — coś tam u nas się stało albo za chwilę się stanie. Dlatego to żmijowisko tak się kłębi.

Krótko mówiąc, postanowiłem oddać inicjatywę w ręce przeciwnika. Zorientować się w sytuacji nie potrafię, przeszkodzić im w żaden sposób nie mogę i jedyny wniosek, do którego doszedłem, był następujący — jeśli oni mnie tu trzymają, to znaczy, że jestem im do czegoś potrzebny i cokolwiek by to było, wcześniej czy później przyjdą z tym do mnie. Wtedy zobaczymy co i jak. A na razie będę siedział nad stawem, będę musztrował Drambę i czekał — a nuż coś się wydarzy. I rzeczywiście wydarzyło się.

Idę sobie pewnego razu na śniadanie. Patrzę, siedzi przy stole Korniej. W dodatku sam. W ciągu ostatnich dni rzadko go widywałem, zresztą zawsze było koło niego pełno. A teraz siedzi samotnie i pije mleko. No więc przywitałem się, siadam naprzeciwko. I jakoś dziwnie mi się zrobiło, jakbym się za nim stęsknił czy co? Prawdopodobnie wszystkiemu winna była jego twarz. Jednak strasznie sympatyczną ma twarz. Jest w niej coś bardzo męskiego i jednocześnie niezmiernie dziecinnego. Jednym słowem, to jest twarz człowieka, który nie ukrywa swoich myśli. Takiemu człowiekowi nie chcesz wierzyć, a wierzysz. Rozmawiam z nim i cały czas myślę — uważaj, Kot, on w żaden sposób nie może być twoim przyjacielem, a kto nie jest przyjacielem, ten jest wrogiem. I wtedy Korniej nagle mówi ni z tego, ni z owego:

— Gag, dlaczego nigdy mnie o nic nie pytasz?

Masz babo placek — o nic go nie pytam. A jak mogę go pytać o cokolwiek, skoro go całymi dniami nie widuję? I taką poczułem gorycz, taką miałem ochotę mu odpowiedzieć wprost: „A dlatego, mój podstępny przyjacielu, żeby nie wysłuchiwać twoich łgarstw”. Ale oczywiście nie powiedziałem tego. Wymamrotałem tylko:

— Jak to nie pytam? Pytam…

— Widzisz — mówi takim tonem, jakby się przede mną tłumaczył — ja nie mogę ci robić wykładów. Po pierwsze, nie mam na to czasu, sam widzisz. A po drugie wykłady, moim zdaniem, są okropnie nudne. Co może być ciekawego w wysłuchiwaniu odpowiedzi na pytania, których nie zadałeś? A może jesteś innego zdania?

Stropiłem się, wymruczałem coś, czego sam nie zrozumiałem, i w tym momencie ładuje się do nas dwóch facetów, a za nimi trzeci. Wszyscy trzej błyszczą, jakby ich świeżo wyczyścili kredą. Wspólnymi siłami dźwigają maleńkie okrągłe pudełeczko i z tym pudełeczkiem prosto do Kornieja.

— To ona? — pyta Korniej, wstając na ich spotkanie.

— Ona — odpowiadają nieomal chórem i milkną.

Już dawno zauważyłem, że przy Kornieju nie gadają jeden przez drugiego. Przy nim zachowują się przyzwoicie. Należy sądzić, że Korniej nie lubi żartować.

Tak. Jem coś w rodzaju ryby, zapijam gorącą lurą, a Korniej bierze to pudełeczko w dwa palce, otwiera je ostrożnie i wyjmuje wąską czerwoną wstążeczkę. Tamci trzej przestali oddychać. Cisza, słychać tylko jak ktoś rozmawia w sąsiednim pokoju. Korniej dokładnie obejrzał tę czerwoną wstążeczkę, zwyczajnie i pod światło — a potem powiedział niegłośno:

— Brawo. Zróbcie kopie i rozdajcie.”

I wyszedł z jadalni. Dopiero przy samych drzwiach przypomniał sobie o mnie, odwrócił się i powiedział:

— Przepraszam cię, Gag. Nic nie mogę poradzić.

Wzruszyłem tylko ramionami — co mi tam… proszę bardzo! Dwaj z tamtej trójki pobiegli za Korniejem, a trzeci został i starannie ułożył tę wstążeczkę z powrotem w pudełku. Siedzę wściekły, nie lubię jeść przy obcych. Ale tamten jakby nie zwracał na mnie uwagi. Idzie przez cały pokój do kąta, w którym stoi jakaś szafa nie szafa, kufer nie kufer… jednym słowem, skrzynia postawiona na sztorc. Widziałem tę skrzynię ze sto razy i nie zwracałem na nią uwagi. A tamten podchodzi do niej, odsuwa do góry coś w rodzaju żaluzji i w ściance skrzyni odsłania się nisza. Stawia w tej niszy pudełko i opuszcza żaluzję. Słychać krótkie buczenie i na skrzyni zapala się żółte światło. Facet znowu podnosi żaluzję i w tym momencie, chłopcy, przestałem jeść. Bo widzę, że w niszy leżą już dwa pudełka. Facet znowu opuszcza żaluzję, znowu zapala się żółte oko, podnosi żaluzję — i już są cztery pudełka. Facet nic, tylko dalej trzaska. Siedzę, mrugam oczami, a on żaluzję w górę, w dół, buczenie, żółte oko, w górę, w dół… I po minucie cała nisza pełna była pudełek. Wygarnął je stamtąd, upchał po kieszeniach, zrobił do mnie oko i wybiegł.

Znowu nic nie zrozumiałem. Zresztą nikt normalny by nie zrozumiał. Ale jedno zrozumiałem — to dopiero maszyna! Wstałem — i do tej skrzynki. Obejrzałem ją ze wszystkich stron, nawet spróbowałem zajrzeć do środka od tyłu, ale głowa mi nie wlazła, tylko ucho sobie przygniotłem. Dobra. Żaluzja jest podniesiona i nisza świeci mi w oczy. Mleko jaszczurcze! Rozejrzałem się i złapałem ze stołu zmiętą serwetkę. Ugniotłem ją w kulkę i rzuciłem w niszę — z daleka rzuciłem na wszelki wypadek. Nic się nie dzieje, wszystko gra. Leży sobie spokojnie. A więc ostrożnie pociągnąłem żaluzję w dół. Poszło lekko, jakby sama z siebie! Pstryk! I, jak należy, zabuczało, zapłonęło żółte światło. No, trzymaj się, Kocie! Podniosłem żaluzję do góry. Tak jest. Dwie kulki papieru. Ostrożnie wygrzebałem je z niszy widelcem, patrzę — identyczne. Jak dwie krople wody! Nie do odróżnienia. Patrzyłem na nie i tak, i owak, pod światło, nawet je powąchałem, jak kto głupi… Identyczne.

Rozumiecie, co to znaczy? Jedna złota dziesiątka i za pięć minut jestem milionerem. Zacząłem szukać po kieszeniach. No, jeśli nawet nie złoto, to chociażby miedziak… Nie mam nawet miedziaka. I wtedy namacałem swój jedyny nabój. Banalny nabój, kaliber osiem dziesięć. Nie, nawet w tej chwili jeszcze nie całkiem kojarzyłem, o co tu chodzi. Po prostu pomyślałem — skoro już nie mam pieniędzy, to chociaż zrobię trochę naboi, one też są coś warte. I dopiero kiedy szesnaście naboi błysnęło miedzią, dopiero wtedy do mnie dotarło — szesnaście naboi to przecież pełny magazynek. Pełny magazynek, chłopcy!

Stoję przed tą skrzynią, patrzę na swoje naboje i bardzo interesujące myśli przychodzą mi do głowy. Takie interesujące, że natychmiast rozejrzałem się dokoła, czy ktoś nie podgląda lub nie podsłuchuje. Niezłą maszynę sobie wymyślili, szkoda słów. Pożyteczną. Wiele różnych rzeczy u nich widziałem, ale taką pożyteczną dopiero po raz drugi (pierwsza to Dramba, rzecz jasna). No cóż, serdeczne dzięki. Zebrałem naboje, wsypałem je do kieszeni kurtki, obciągnęły mi kieszeń, i wtedy poczułem, chłopcy, że nareszcie jakieś światełko zamajaczyło z daleka.

Używałem tej maszyny potem jeszcze nieraz. Powolutku uzupełniałem zapas amunicji; zgubiłem guzik — na wszelki wypadek zrobiłem sobie dwa komplety mundurowych guzików, no i jeszcze parę drobiazgów. Początkowo bardzo uważałem, ale potem zrobiłem się zupełnie bezczelny — dwa kroki ode mnie siedzą przy stole i jedzą, a ja stoję przy skrzynce i trzaskam żaluzją. Żeby chociaż ktoś kiedyś zwrócił na mnie uwagę! Niefrasobliwi ludzie, pojęcia nie mam, w jaki sposób zamierzają rządzić naszą planetą przy takiej niefrasobliwości. Przecież ich u nas scyzorykami pokroją na plasterki. Przecież ja sam jeden mógłbym na ich oczach skopiować wszystkie tutejsze tajne dokumenty… Gdyby tu w ogóle były jakieś dokumenty… Przecież oni na mnie w ogóle nie zwracają uwagi. Chcesz podsłuchiwać — podsłuchuj, chcesz podglądać — podglądaj… Czasem ktoś spojrzy z roztargnieniem, uśmiechnie się i znowu wraca do rozmowy. To mi nawet ubliża, mleko jaszczurcze! Nie jestem byle gówniarzem. Jestem Walecznym Kotem jego wysokości, a nie jakimś tam gnojkiem, lepsi od tych tutaj schodzili przede mną z trotuaru na jezdnię, jeszcze czapki zdejmowali… Wprawdzie niecodziennie zdejmowali, tylko w dniach imienin Herzoga, ale to wszystko jedno. Miałem straszną ochotę stanąć kiedyś w drzwiach i krzyknąć po gepardowsku: „Ba-aczność! Nie mrugać ślepiami, karalusze bękarty!” Ale by się zakłębiło. Potem oczywiście zabroniłem sobie myślenia na takie tematy. Nie mam prawa uchybiać swojej godności. Nawet w myśli. Niech wszystko idzie swoją koleją. Tak czy inaczej ja jeden nie postawię ich wszystkich na baczność. Zresztą nie to jest moim zadaniem…

Mój Korniej przez te dni umęczył się ze szczętem. Nie dość, że musiał regulować tę ich nieustanną gadaninę, to jeszcze zwaliły się na niego kłopoty osobiste. Wszystkiego oczywiście nie wiem, ale kiedyś wróciłem wieczorem znad stawów zmęczony, spocony, nogi bolą, tylko by się wykąpać i uwalić w trawie pod krzakami, gdzie mnie nikt nie widzi, a skąd ja widzę wszystkich. To znaczy, mówiąc otwarcie, nie bardzo było na kogo patrzeć — ci, którzy zostali, ciągle siedzieli w gabinecie Kornieja na kolejnej naradzie, a w ogrodzie było pusto. Aż nagle otwierają się drzwi zero-kabiny i wychodzi z niej człowiek, którego do tej pory nigdy tu nie widziałem. Po pierwsze, jest ubrany. Ci nasi przeważnie chodzą w kombinezonach albo w takich kolorowych koszulkach z napisami na plecach. A ten — nawet nie wiem, jak to określić. To, co ma na sobie, jest jakieś takie godne, wzbudzające szacunek. Szary materiał, rozumiecie? Pierwsza klasa, i od razu widać, że nie każdy sobie może na coś takiego pozwolić. Arystokrata. Po drugie — twarz. Tego to już zupełnie nie potrafię wyjaśnić. No, włosy czarne, oczy niebieskie — zresztą nie o to chodzi. Czymś przypominał mi tego rumianego doktora, który mnie wyleczył, chociaż ten tutaj wcale nie był rumiany, a już w żadnym razie dobroduszny. Podobny wyraz twarzy czy co? U naszych takiego nie widywałem, nasi są albo weseli, albo zatroskani, a ten… Nie, nie umiem opowiedzieć.

Krótko mówiąc, wyszedł z kabiny, przemaszerował obok mnie takim zdecydowanym krokiem i — do domu. Słyszę — gadanina w gabinecie z miejsca ucichła. Kto to taki do nas przybył, myślę. Ktoś z samej góry? W cywilu? Okropnie mnie to zainteresowało. Dobrze byłoby, myślę, porwać takiego. Jako zakładnika. Wielkich rzeczy można by dokonać… I zacząłem sobie wyobrażać ze wszystkimi szczegółami, jak się do tego zabieram, fantazja, widać, mnie poniosła. Potem opamiętałem się. W gabinecie znowu gadają i na ganek wychodzi dwóch — Korniej i ten arystokrata. Schodzą ze stopni i idą powoli ścieżką obok siebie z powrotem do zero-kabiny. W milczeniu. Arystokrata ma kamienną twarz, trzyma się prosto i głowę zadarł do góry. Generał, chociaż taki młody. A mój Korniej zwiesił głowę, patrzy pod nogi i gryzie wargi. Zdenerwowany. Tylko zdążyłem pomyśleć, że są mocni i na Kornieja, kiedy obaj przystanęli niedaleko mnie i Korniej mówi:

— No cóż… dziękuję ci, że przyszedłeś.

Arystokrata milczy. Tylko lekko poruszył ramionami, ale patrzy w bok.

— Wiesz, że zawsze się cieszę, kiedy cię widzę — mówi Korniej. — Choćby przelotnie, tak jak teraz. Wszystko rozumiem, wiem, jaki jesteś zajęty…

— Przestań — mówi arystokrata z irytacją. — Przestań. Lepiej się pożegnajmy.

— Dobrze — mówi Korniej.

I z taką pokorą to powiedział, że aż mi ciarki przeszły po skórze.

— I jeszcze jedno — mówi arystokrata. Twardo tak mówi, nieprzyjemnie. — Teraz mnie długo nie będzie. Matka zostaje sama. Żądam od ciebie, żebyś przestał ją męczyć. Do tej pory nie mówiłem o tym, bo do tej pory byłem przy niej i… Jednym słowem, rób, co chcesz, tylko przestań ją męczyć!

Korniej coś powiedział, prawie wyszeptał — tak cicho, że nie dosłyszałem jego słów.

— Możesz! — mówi arystokrata z naciskiem. — Możesz wyjechać, możesz zniknąć… Te wszystkie… Te wszystkie twoje prace… Z jakiej racji uważasz je za cenniejsze od jej szczęścia?

— To są zupełnie różne sprawy — mówi Korniej z jakąś cichą rozpaczą. — Po prostu ty tego nie rozumiesz, Andrzeju… Omal nie wyskoczyłem z krzaków. Przecież jasne — to nie jest żaden zwierzchnik ani generał. To przecież jego syn, nawet są podobni!

— Ja nie mogę wyjechać — mówi dalej Korniej. — I nie mogę zniknąć. To nic nie zmieni. Wyobrażasz sobie, że co z oczu, to i z serca? To nie tak. Spróbuj zrozumieć, że tu nic nie można zrobić. Taki jest nasz los. Rozumiesz? Los.

Andrzej zadarł głowę, popatrzył na ojca wyniośle, jakby chciał na niego splunąć, ale nagle jego arystokratyczna twarz zadrżała żałośnie — jeszcze moment i się rozpłacze, potem jakoś niezgrabnie machnął ręką i już bez słowa pobiegł w stronę zero-kabiny.

— Uważaj na siebie! — zawołał za nim Korniej, ale Andrzeja już nie było.

Wtedy Korniej zawrócił i poszedł do domu. Chwilę postał na ganku, na pewno co najmniej minutę tak stał, jakby zbierał siły i myśli, potem wyprostował ramiona i wtedy dopiero przekroczył próg. Takie buty. Naskoczyli na człowieka. I ta żona, i ten syn — oboje są dobrzy. I czego naskakują? Niezrozumiałe, czego mogą od niego chcieć. Dobra, to nie mój interes. Tylko że mi go żal. Ja bym, oczywiście, na miejscu Kornieja zdrowo przyłożył temu synkowi, żeby się nie wtrącał, gdzie nie trzeba, i w ogóle nie podskakiwał, ale Korniej na takiego nie wygląda. To znaczy, nie wygląda na takiego, co komuś przyłoży… choć mógłby przyłożyć, moim zdaniem, każdemu, jest silny i niebywale zwinny, widziałem, jak się kiedyś mocowali po kąpieli w basenie — Korniej, a przeciwko niemu trzech tych jego… no, oficerów czy jak… Jak on nimi rzucał! Aż przyjemnie było popatrzeć. Tak, jeżeli chodzi o przyłożenie, to możecie być spokojni. Ale rzecz w tym, że on chyba tylko w absolutnie krytycznej sytuacji może komuś dać w ucho… nie to, że w ucho, ale nawet ostrzejszego słowa od niego nie usłyszycie… Chociaż, z drugiej strony, był jeden taki wypadek… Kiedyś wszedłem do jego gabinetu, już nie pamiętam po co. Może po książkę, może po taśmę do projektora. Jednym słowem, padał tego dnia deszcz. Wchodzę i nagle znalazłem się w zupełnych ciemnościach. Nawet pomyślałem, że zabłądziłem. Nie było jeszcze wypadku, żebym w tym domu w biały dzień trafił do ciemnego pomieszczenia. Może niechcący wlazłem do jakiejś komórki? I nagle stamtąd, z tej ciemności, słyszę głos Kornieja:

— Puśćcie to jeszcze raz od samego początku…

Wtedy zrobiłem krok naprzód. Ściana się za mną zaciągnęła i zapadła kompletna ciemność, jak w czasie nocnego strzelania. Wyciągnąłem ręce przed siebie, żeby nie rąbnąć o coś, zrobiłem może dwa kroki i zaplątałem się w jakiś materiał. Aż się wzdrygnąłem. Co to znowu za materiał? Skąd on tu, w gabinecie? Nigdy przedtem czegoś takiego tutaj nie było. Nagle słyszę głosy, a jak te głosy usłyszałem, na śmierć zapomniałem o wszystkich materiałach świata, zamarłem i nawet chyba przestałem oddychać.

Od razu poznałem, że mówią po imperatorsku. Ja te ich churły-murły, to piskliwe chrypienie na tamtym świecie poznam. Rozmawiało dwóch, jeden — zwyczajny szczurojad, tak bym po nim przejechał serią z automatu, no a drugi… nie uwierzycie, chłopcy, w pierwszej chwili sam sobie nie uwierzyłem. Drugi to był Korniej. Jego głos, bez wątpienia. Tylko że, po pierwsze, mówił po imperatorsku, a po drugie, w takich rejestrach, jakich ja tutaj nie tylko u Kornieja, ale u nikogo na tej planecie nie słyszałem. To było, chłopcy, prawdziwe przesłuchanie, oto co to było. Widziałem tych przesłuchań od groma, wiem, jak się wtedy rozmawia. Tu się nie można pomylić. Korniej do niego tak gniewnie — grrrm-trrrm-brrrrn! A tamten, tchórzliwy pies, odpowiada żałośnie — churły-murły, churły-murły… Serce mi rosło, kiedy tego słuchałem, słowo honoru…

Rozumiałem niestety tylko piąte przez dziesiąte, a i to, co rozumiałem, niezupełnie do mnie docierało. Wyglądało na to, że ten szczurojad to nie jest prosty żołnierz albo, powiedzmy, zwyczajny cywil, tylko jakaś duża szyszka. Może marszałek, a może i minister. I cały czas mowa była o korpusach i o armiach, a także o sytuacji w stolicy. To znaczy, do tego sam doszedłem, bo słowa „korpus”, „armia”, „stolica” rozumiałem, a one się ciągle powtarzały. I jeszcze rozumiałem, że Korniej go ciągle naciska, a tamten szczurojad, chociaż ogonem merda i podlizuje się, to jednak kręci, kanalia. Korniej grzmiał coraz wścieklej, szczurojad piszczał coraz żałośniej i dla mnie osobiście było absolutnie jasne, że to jest właśnie odpowiedni moment, żeby mu dać w zęby jak należy — nawet pochyliłem się do przodu, dotykając nosem materiału, który mnie oddzielał od miejsca przesłuchania, żeby nie przepuścić chwili, kiedy to ścierwo zacznie wyć i wreszcie powie to, czego chcą się od niego dowiedzieć. Ale szczurojad nagle w ogóle zamilkł, zemdlał czy co, a Korniej powiedział zwyczajnym głosem po rosyjsku:

— Zupełnie nieźle, Waldemar, jesteś wolny. Teraz spróbujemy podsumować. Po pierwsze…

Ale ja, chłopcy, niestety nie dowiedziałem się nigdy, co tam było po pierwsze. Coś trzasnęło mnie w głowę z taką siłą, że zrobiło mi się widno w tych ciemnościach i oprzytomniałem dopiero w salonie. Siedzę na podłodze, mrugam oczami, a nade mną stoi, pocierając ramię, ten właśnie Waldemar, ogromny drab, głową sięgający powały, zmieszany i zaniepokojony, patrzy na mnie spod sufitu i mówi ni to z wyrzutem, ni to przepraszająco:

— Coś ty, kochaneczku? Dlaczego sterczałeś tam w ciemności? Skąd mogłem wiedzieć? Wybacz mi, proszę… Mocno się stuknąłeś?

Ostrożnie obmacałem nos — czy jest jeszcze na miejscu, czy już go w ogóle nie ma — jakoś wstałem i mówię:

— Nie — mówię — nie stuknąłem się. Mnie stuknięto — to się zgadza.

Загрузка...