CZĘŚĆ DRUGA: RALPH 1921-1928

ROZDZIAŁ TRZECI

Droga do Droghedy nie budzi we mnie żadnych wspomnień z czasów młodości – myślał ksiądz Ralph de Bricassart przymykając oczy rażone blaskiem. Prowadził nowego daimlera, który podskakiwał na wyżłobionych wśród wysokiej srebrzystej trawy koleinach. To nie Irlandia, piękna, zielona, zasnuta mgłą. A Drogheda? Ani to pole walki, ani wysokie stanowisko i władza. Czy aby na pewno? Z właściwym sobie poczuciem humoru wyczarował obraz Cromwella w spódnicy, czyli Mary Carson okazującej w sobie tylko właściwy sposób władczą złośliwość. Porównanie bynajmniej nie przesadzone; pani Carson dysponowała taką władzą i sprawowała rządy nad tyloma ludźmi co możny władca za dawnych czasów.

W bukszpanowo-eukaliptusowym lasku wyrosła ostatnia brama. Samochód zadygotał i stanął. Wciskając na głowę dla osłony przed słońcem wyświechtany szary kapelusz, ksiądz Ralph wysiadł, podszedł do rygla, odsunął go i znużonym, a zarazem zniecierpliwionym gestem otworzył szeroko bramę.

Między plebanią w Gallanbone a dworem w Droghedzie znajdowało się dwadzieścia siedem bram i tyleż razy trzeba było się zatrzymywać, wysiąść z samochodu, otworzyć bramę, wsiąść do samochodu, przejechać na drugą stronę, zatrzymać się, wysiąść, potem zamknąć bramę, potem znów wsiąść do samochodu i jechać do następnej. Wielokroć kusiło go, żeby zaniedbać przynajmniej połowu rytuału, popędzić drogą zostawiając za sobą otwarte bramy jak rozdziawione gęby – ale nawet budzący nabożną cześć stan duchowny nie powstrzymałby właścicieli bram przed wysmarowaniem go smołą i wytarzaniem w pieprzu za taki czyn. Żałował, że konie nie są równie szybkie i sprawne jak samochody, bo dosiadając konia można było z siodła otwierać i zamykać bramy.

– Nic na tym świecie nie jest bez wady – powiedział poklepując deskę rozdzielczą nowego daimlera i ruszył w drogę, zostawiając za sobą porządnie zaryglowaną bramę. Miał jeszcze do pokonania ostatnią milę trawiastego, nie urozmaiconego drzewami pola domowego.

Nawet na Irlandczyku, który widział niejeden zamek i pałac, ten australijski dwór robił duże wrażenie. Drogheda, najstarszy i największy majątek w okolicy, została wyposażona przez ostatniego, zwariowanego na jej punkcie właściciela w odpowiednią rezydencję. Piętrowy dom, zbudowany z bloków jasnożółtego piaskowca wykutych ręcznie w kamieniołomach pięćset mil na wschód od Droghedy, utrzymany był w surowym neoklasycznym stylu. Cały parter okalała szeroka weranda z metalowymi słupkami. Czarne drewniane okiennice nie tylko dodawały urody dużym witrażowym oknom, ale służyły również do celów praktycznych: w czasie letnich upałów zamykano je, żeby utrzymać chłód we wnętrzach.

Wprawdzie o tej porze roku, jesienią, zieleniły się cienkie pnącza, ale na wiosnę glicynia, którą zasadzono przed pięćdziesięciu laty, w dniu skończenia budowy rezydencji, obsypywała się fioletowymi kiściami kwiecia, zarastając ściany domu i dach werandy. Wokół rozpościerało się kilka akrów francuskiego ogrodu, w którym kwitły jeszcze róże, laki, dalie i nagietki. Kępa wspaniałych eukaliptusów o białawych pniach i wąskich liściach kołyszących się z wiatrem na wysokości przeszło dwudziestu jardów nad ziemią, osłaniała dom przed bezlitosnym słońcem; na ich gałęziach oplecionych przez pnącza bugenwilli, czerwieniły się krwiste girlandy. Nawet niezbędne na prowincji monstrualne zbiorniki na wodę okrywał gruby płaszcz tutejszych odpornych winorośli, róż i glicynii, dzięki czemu nabierały one dekoracyjnego charakteru. Nieżyjący Michael Carson darzył Droghedę tak wielką miłością, że nie żałował pieniędzy na zbiorniki wodne. Krążyła pogłoska, że Drogheda mogłaby sobie pozwolić na utrzymanie zielonych trawników i kwitnących rabatek nawet przez dziesięć bezdeszczowych lat.

Przybysz zbliżający się przez pole domowe kierował wzrok najpierw na rezydencję wraz z eukaliptusami, ale potem dostrzegał inne parterowe budynki z żółtego piaskowca w głębi i po bokach, połączone z centralną budowlą krytymi chodnikami, które niknęło pod gęstwiną pnączy. Polna droga przechodziła w szeroki, wysypany żwirem podjazd, który prowadził łukiem do placyku z boku dużego domu, a stamtąd dalej, niknąc z oczu, na jego tyły, gdzie mieściło się właściwe gospodarstwo: zagrody dla bydła, szopa do strzyżenia owiec, stodoły. Ksiądz Ralph, choć nie przyznawał się do tego wolał sumaki ocieniające zabudowania gospodarskie i w to wszystko, co się wokół nich działo, iż gładkopienne eukaliptusy koło rezydencji. Sumaki i ich liście, nieruchawe jasnozielone parasole, pod którymi huczały pszczoły, stanowiły odpowiednie roślinne uzupełnienie farmy na prowincji.

Kiedy ksiądz Ralph parkował samochód, a potem szedł przez trawnik, na werandzie od frontu czekała, tonąc w uśmiechach, piegowata pokojówka.

– Dzień dobry, Minnie – przywitał ją.

– Ach, to prawdziwe szczęście widzieć księdza w tak cudny poranek – powiedziała z silnym irlandzkim akcentem, jedną ręką przytrzymując drzwi, a drugą wyciągając po wysłużony, nie pasujący do duchownego kapelusz.

W słabo oświetlonym holu o marmurowej posadzce, w którym znajdowały się szerokie schody o mosiężnych poręczach, ksiądz Ralph przystanął i dopiero kiedy Minnie skinęła głową, wszedł do salonu.

Mary Carson siedziała w fotelu przy otwartym oknie wysokim na pięć jardów od podłogi do sufitu, nie zwracając uwagi na napływające do środka zimne powietrze. Bujne rude włosy nie straciły prawie wcale żywego odcienia z czasów młodości. Wprawdzie z wiekiem jej piegowatą cerę zabarwiły plamy, ale jak na kobietę sześćdziesięcio-pięcioletnią miała niewiele zmarszczek, raczej delikatną siateczkę uwydatniającą skośne poduszeczki, co przypominało pikowaną narzutę na łóżko. Na jej krnąbrny charakter wskazywały jedynie dwie głębokie bruzdy, które biegły po obu stronach rzymskiego nosa i ściągały w dół kąciki ust, oraz zimne spojrzenie bladoniebieskich oczu.

Ksiądz Ralph bezszelestnie przemierzył dywan z Aubusson i ucałował jej ręce. Gest ten pasował do tak wysokiego i pełnego wdzięku mężczyzny, zwłaszcza że czarna gładka sutanna, którą miał na sobie, przydawała mu dworskiego szyku. Pozbawione wyrazu oczy błysnęły zalotnie, niewiele brakowało, a Mary Carson uśmiechnęłaby się jak gąska.

– Czy zechce ksiądz zjeść podwieczorek?

– To zależy od tego, czy życzysz sobie pani wysłuchać mszy – odparł siadając naprzeciw niej na krześle i zakładając nogę na nogę tak, że spod sutanny ukazały się spodnie do konnej jazdy i wysokie buty, ustępstwo na rzecz lokalizacji parafii. – Przywiozłem dla pani komunię świętą, ale jeśli zechciałaby pani wysłuchać mszy, będę gotów za kilka minut, żeby ją odprawić. Chętnie przedłużę jeszcze trochę mój post.

– Ksiądz jest dla mnie zbyt łaskaw – powiedziała z satysfakcją, wiedząc doskonale, że podobnie jak wszyscy inni składa hołd nie jej samej, lecz jej pieniądzom. – Ależ proszę, niechże ksiądz zje podwieczorek – ciągnęła. – Komunia wystarczy mim w zupełności.

Postarał się nie okazać po sobie urazy; ta parafia nadawała się wyśmienicie do ćwiczeń w panowaniu nad sobą. Gdyby tylko dano mu szansę wyrwać się z zapomnienia, gdzie zepchnął go nieposkromiony temperament, nie popełniłby po raz drugi tego samego błędu. Przewidywał też, że jeśli dobrze rozegra partię, ta leciwa dama może urzeczywistnić to, o co się modlił.

– Muszę księdzu wyznać, że zeszły rok był bardzo nieprzyjemny – powiedziała. – Ksiądz jest nieporównanie lepszym pasterzem niż ksiądz Kelly, oby nie spoczywał w spokoju. – Przy ostatnich słowach jej głos zabrzmiał raptem ostro, mściwie.

Podniósł na nią roziskrzone spojrzenie.

– Ależ droga pani Carson! To nie po chrześcijańsku tak komuś życzyć.

– Ale ja mówię prawdę. Był z niego wielki pijanica i jestem pewna, że Bóg nie pozwoli mu spoczywać w pokoju i zatraci jego duszę, tak jak alkohol zniszczył mu ciało. – Pochyliła się do przodu. – Zdążyłam już księdza dość dobrze poznać. Wydaje mi się, że mam prawo zadać parę pytań, zgodzi się ksiądz ze mną? W końcu może ksiądz traktować Droghedę jak prywatny teren wypoczynkowy, uczyć się hodowli, doskonalić w jeździe konnej, szukać wytchnienia od blasków i cieni życia w Gilly. Wszystko to oczywiście na moje zaproszenie, ale uważam, że mam prawo usłyszeć odpowiedzi, prawda?

Nie lubił, kiedy przypominano mu, że powinien być za coś wdzięczny, niemniej od dość dawna czekał, kiedy pani Carson uzna, iż dostatecznie dużo dla niego zrobiła, żeby zacząć domagać się czegoś w zamian.

– Ma pani pełne prawo, pani Carson. Nie wiem, jak mam pani dziękować za to, że mogę korzystać do woli z Droghedy, i za wszystkie dary – konie i samochód.

– Ile ksiądz ma lat? – spytała prosto z mostu.

– Dwadzieścia osiem – odparł.

– To mniej, niż myślałam. Ale takiego kapłana nie wysyła się do takiego miejsca jak Gilly. Co ksiądz przeskrobał, że trafił na to odludzie?

– Obraziłem biskupa – odparł spokojnie, z uśmiechem.

– Na to wygląda! Ale nie wyobrażam sobie, żeby ksiądz obdarzony tak wyjątkowymi zdolnościami mógł czuć się szczęśliwy w Gillanbone.

– Wola boża.

– Brednie! Znalazł się ksiądz tutaj z powodu innych ułomności, własnych i biskupa. Tylko papież jest nieomylny. W Gill przypomina ksiądz rybę wrzuconą na piasek, wszyscy to widzą, co nie znaczy, że nie jesteśmy wdzięczni mając dla odmiany takiego kapłana zamiast wyświęconych wydrwigroszy, jakich nam tu zwykle przysyłają. Właściwym otoczeniem dla księdza byłby jakiś korytarz kościelnej władzy, a nie tutejsze konie i owce. Wyglądałby ksiądz wspaniale w kardynalskim kapturze.

– Na to, niestety, nie mam szans. Przypuszczam, że Gillanbone nie stanowi epicentrum na mapie legata papieskiego. Poza tym mogło być gorzej. A tak mam panią i mam Droghedę.

Przyjęła umyślnie wyzywające pochlebstwo w duchu, w jakim było zamierzone, zachwycając się urodą księdza, jego uprzejmością, wyostrzonym i subtelnym umysłem. Doprawdy – pomyślała – byłby z niego wspaniały kardynał. Nie przypominała sobie, żeby kiedykolwiek w życiu widziała równie przystojnego mężczyznę, albo takiego, który by w podobny sposób eksponował swoją urodę. Musiał być przecież świadom swojego wyglądu, na który składały się: wzrost, idealne proporcje ciała, piękne arystokratyczne rysy, sposób, w jaki wszystkie fizyczne elementy zostały ze sobą skomponowane z taką troską o końcowy rezultat, jaką Bóg poświęca niewielu swoim dziełom. Począwszy od czarnych kędziorów na głowie i uderzającym błękitnych oczu aż po drobne szczupłe dłonie i stopy – stanowił idealną całość. Tak, musiał sobie z tego zdawać sprawę. A mimo to wyczuwała w nim jakąś rezerwę, jakby dawał do zrozumienia, że nigdy nie był ani nie będzie niewolnikiem swojej urody. Gotów był ją wykorzystać bez skrupułów dla osiągnięcia upragnionego celu, jeśli miała mu w tym pomóc, ale to wcale nie znaczyło, że był w sobie rozkochany; uważał raczej za godnych najwyższej pogardy ludzi, którzy pozwalali się nią oczarowywać. Dałaby wiele za to, żeby się dowiedzieć, co w jego minionym życiu o tym zadecydowało.

Dziwne – myślała – ilu księży jest przystojnych jak Adonis i emanuje magnetyzmem Don Juana. Czyżby ślubowali celibat żeby uciec przed konsekwencjami?

– Dlaczego godzi się ksiądz na Gillanbone? – spytała. – Czy nie lepiej zdjąć sutannę, niż godzić się na takie życie? Ze swoimi zdolnościami mógłby ksiądz być bogaty i zajść wysoko w którejś z wielu dziedzin. Nie zaprzeczy ksiądz, że myśl o posiadaniu władzy nie jest księdzu niemiła.

Ksiądz de Bricassart uniósł lewą brew.

– Droga pani Carson, jest pani katoliczką. Wie pani, że moje śluby są święte. Do samej śmierci pozostanę księdzem. Nie mogę się tego wyprzeć.

Pani Carson prychnęła śmiechem.

– Ależ da ksiądz spokój! Naprawdę wierzy ksiądz, że gdy wyrzekł się ślubów, ktoś rzuci się w pogoń za księdzem z psami, błyskawicami i czym tam jeszcze?

– Skądże znowu. Nie wierzę też, że jest pani na tyle naiwna, by przypuszczać, że to lęk przed karą nie pozwala mi opuścić stanu duchownego.

– Oho! Ksiądz de Bricassart zły jak osa! Co zatem księdza trzyma? Co zmusza do tego, żeby znosić ten pył, ten upał i muchy w Gilly? Nie wiadomo przecież, czy to przypadkiem nie dożywocie.

Przelotny cień zasunął błękitne oczy, ale po chwili ksiądz Bricassart uśmiechnął się litując się nad nią w duchu.

– Prawdziwa z pani pocieszycielka, nie ma co. – Z półotwartymi ustami spojrzał w sufit i westchnął. – Od kołyski wychowywano mnie na księdza, ale to coś więcej. Jak mógłbym to wytłumaczyć kobiecie? Jestem naczyniem, pani Carson, i czasami jestem pełen Boga. Gdybym był lepszym księdzem, nie zdarzałyby się wcale okresy pustki. A to napełnienie, zjednoczenie z Bogiem, nie ma związku z miejscem. Zdarza się niezależnie od tego, czy jestem w Gillanbone czy w pałacu biskupim. Trudno to jednak bliżej określić, bo nawet dla księży to wielka tajemnica. Posiadanie Boga to stan, którego inni ludzie nigdy nie doświadczą. Może właśnie w tym mieści się odpowiedź. Porzucić coś takiego? Nie mógłbym tego zrobić.

– Więc jednak to jakaś moc. Ale dlaczego udzielana kapłanom? Co każe księdzu przypuszczać, że namaszczenie krzyżem podczas wyczerpującą długiej uroczystości może nią obdarzyć jakiegoś człowieka?

Ksiądz de Bricassart potrząsnął głową.

– Proszę zrozumieć, trzeba lat życia, żeby w ogóle dojść do momentu wyświęcenia. Dopiero staranny rozwój duchowny umożliwia otwarcie się na Boga. Na to trzeba zasłużyć! Co dzień od nowa. I taki jest właśnie cel ślubów, rozumie pani? Żeby żadne ziemskie przeszkody nie stanęły między księdzem a stanem jego ducha -ani miłość do kobiety, ani miłość do pieniędzy, ani nieposłuszeństwo wobec przełożonych. Ubóstwo to dla mnie nic nowego, nie pochodzę z bogatej rodziny. Uznaję czystość o nie mam trudności z jej zachowaniem. A posłuszeństwo? Dla mnie to właśnie jest najtrudniejsze. Ale jestem posłuszny, bo gdybym uznał siebie za coś ważniejszego niż moja rola jako naczynie dla Boga, byłbym zgubiony. Jestem posłuszny. A jeśli t konieczne, chętnie zniosę dożywocie w Gillanbone.

– W takim razie ksiądz jest głupcem – powiedziała. – Ja też uważam, że są rzeczy ważniejsze niż miłość do kobiety czy mężczyzny, ale nie należy do nich służenie Bogu za naczynie. Dziwne. Nigdy nie sądziłam, że ksiądz tak żarliwie wierzy w Boga. Zdawało mi się, że ksiądz jest raczej z tych, co wątpią.

– Owszem, wątpię. Czy pośród myślących ludzi znalazłby się ktoś, kto nie wątpi? Dlatego właśnie jestem czasem pusty. – Nie patrzył na nią, tylko gdzieś dalej, na coś, czego nie widziała. – Czy pani wie, że chyba wyrzekłbym się wszystkich ambicji, wszystkich pragnień, gdybym mógł w zamian za to zostać doskonałym księdzem?

– Doskonałość w jakiejkolwiek dziedzinie jest nieznośnie nudna – rzekła. – Bardziej mi odpowiada krztyna doskonałości.

Roześmiał się spoglądając na nią z podziwem zabarwionym zazdrością. Niezwykła kobieta – pomyślał.

Jej wdowieństwo trwało już trzydzieści trzy lata, a jedyny syn zmarł jako małe dziecko. Z powodu szczególnej pozycji, jaką zajmowała w społeczności Gillanbone, nie skorzystała z żadnej z ofert złożonych jej przez co ambitniejszych znajomych; będąc wdową po Michaelu Carsonie panowała bezdyskusyjnie jak królowa, natomiast zostając czyjąś żoną przekazałaby komuś innemu kontrolę nad wszystkim, co posiadała. A Mary Carson nie chciała grać drugich skrzypiec. Wyrzekła się cielesnych przyjemności wybierając sprawowanie rządów; kochanek w ogóle nie wchodził w grę, gdyż plotki rozchodziły się po Gillanbone jak prąd elektryczny po drucie. Nie miała zamiaru pokazywać, że jest słabą ludzką istotą.

Teraz osiągnęła wiek uznawany za taki, w którym pozostawia się za sobą popędy ciała. Jeżeli nowy, młody ksiądz nader pilnie wypełniał swe obowiązki, ona zaś nagradzała go drobnymi upominkami w rodzaju samochodu, nie było w tym nic niestosownego. Będąc przez całe życie niewzruszoną podporą Kościoła – łożyła na swoją parafię i jej duchownego przewodnika w stosowny sposób – nawet kiedy ksiądz Kelly czkał odprawiając mszę. Nie ona jedna spoglądała łaskawym okiem na jego następcę; ksiądz Ralph de Bricassart cieszył się zasłużoną popularnością w całej swojej trzódce, zarówno wśród bogatych, jak i biednych wiernych. Jeżeli mieszkający daleko parafianie nie mogli dotrzeć do niego do Gilly, wówczas sam ich odwiedzał, a dopóki Mary Carson nie dała mu samochodu, jeździł konno. Za cierpliwość i dobroć wszyscy darzyli go sympatią. Martin King z Bugeli hojnie wyposażył plebanię, a Dominic O'Rourke z Dibban-Dibban łożył na pensję dobrej gospodyni.

Dlatego z piedestału wieku i pozycji Mary Carson czuła, że nie może bezpiecznie cieszyć się towarzystwem księdza Ralpha. Lubiła ćwiczyć umysł w rozmowie z kimś dorównującym jej inteligencją, lubiła brać nad nim górę w tych słownych utarczkach, choć nigdy nie była pewna, czy rzeczywiście jej się to udaje.

– Wracając do tego, co mówił ksiądz o Gilly, że nie jest epicentrum na mapie legata papieskiego – zaczęła sadowiąc się głębiej w fotelu. – Jak ksiądz myśli, co mogłoby wstrząsnąć tym szacownym dżentelmenem na tyle, żeby zrobić z Gilly centrum jego świata?

Ksiądz uśmiechnął się z żalem.

– Nie potrafię powiedzieć. Jakiś wspaniały wyczyn? Niespodziewane uratowanie tysiąca dusz raptem ujawniona zdolność leczenia ślepców i kalek… Ale era cudów już minęła.

– Da ksiądz spokój nie wierzę! Tyle tylko, że Bóg zmienił sposób działania. W dzisiejszych czasach używa się pieniędzy.

– Co za cynizm! Może właśnie dlatego tak panią lubię.

– Na imię mi Mary. Proszę mi mówić po imieniu.

Minnie weszła do salonu pchając stolik na kółkach w momencie, kiedy ksiądz de Bricassart mówił: – Dziękuję ci, Mary.

Jedząc świeże placki owsiane i sardele na grzance Mary Carson westchnęła.

– Drogi księże, chcę, żeby ksiądz pomodlił się dziś za mnie szczególnie gorąca.

– Proszę mi mówić Ralph – rzekł i dodał figlarnie: – Wątpię, czy mógłbyś się za ciebie modlić goręcej niż zwykle, ale spróbuję.

– Ach, jak ty umiesz czarować! A może to miał być przytyk? Nie jestem pewna, czy pod pokrywą banału nie kryje się jakaś głębsza myśl. Coś jak marchewka przed osiołkiem. Co ty właściwie o mnie myślisz, księże de Bricassart? Nigdy się nie dowiem, bo nigdy nie będziesz na tyle nietaktowny, żeby mi o tym powiedzieć, prawda? Fascynujące, fascynujące… Ale koniecznie musisz się za mnie pomodlić. Jestem stara i dużo nagrzeszyłam.

– Każdemu z nas przybywa lat i ja też nagrzeszyłem.

Nie zwróciła uwagi na ironiczny uśmieszek.

– Dałabym wiele, żeby się dowiedzieć, jak zgrzeszyłeś! Naprawdę, naprawdę dałabym wiele. – Umilkła na chwilę, a potem zmieniła temat. – Właśnie odszedł zarządca.

– Znowu?

– Pięciu w ciągu zeszłego roku. Coraz trudniej znaleźć uczciwego pracownika.

– Krąż pogłoski, że nie jesteś ani hojnym ani troskliwym pracodawcą.

– To bezczelność! – oburzyła się ze śmiechem. – A kto ci kupił nowiutkiego daimlera, żebyś nie musiał jeździć konno?

– Tak, ale weź pod uwagę, jak gorąco się za ciebie modlę!

– Gdybyż Michael był choć w połowie obdarzony twoim dowcipem i charakterem, może bym go pokochała – powiedziała raptem. Twarz jej się zmieniła, nabierając złośliwości. – Myślisz, że nie mam na tym świecie ani jednego krewnego i muszę zapisać ziemię i pieniądze Kościołowi, czy tak?

– Nic o tym nie wiem – odparł ze spokojem, nalewając sobie jeszcze herbaty.

– Prawdę mówiąc mam brata, który doczekał się kilku dorodnych synów.

– To miło – rzekł z powagą.

– Wychodząc za mąż byłam biedna jak mysz kościelna. Wiedziałam, że nigdy nie zrobię dobrej partii w Irlandii, gdzie kobieta musi mieć odpowiednie pochodzenie i wykształcenie, żeby złapać bogatego męża. Więc urabiałam sobie ręce po łokcie, żeby złapać pieniądze na bilet do kraju, gdzie bogaci mężczyźni nie są tak wybredni. Całym moim majątkiem kiedy tu przyjechałam, były uroda, figura i umysł sprawniejszy niż się tego oczekuje od kobiety, w sumie wystarczająco dużo, żeby złapać takiego bogatego głupca jak Michael Carson. Ubóstwiał mnie do samej śmierci.

– A twój brat? – podsunął, bo wydało mu się, że odbiega od tematu.

– Mój brat jest młodszy ode mnie o jedenaście lat, czyli ma teraz pięćdziesiąt cztery. Tylko nas dwoje zostało przy życiu. Właściwie go nie znam; był jeszcze dzieckiem, kiedy opuściłam Galway. Teraz mieszka w Nowej Zelandii, a jeżeli emigrował po to, żeby się dorobić, to mu się to nie udało. Ale wczoraj wieczorem, kiedy parobek przyszedł z wiadomością, że Artur Teviot spakował manatki i ruszył w świat, przypomniał mi się raptem Padraic. Bądź co bądź lat mi nie ubywa, a nie mam koło siebie nikogo z rodziny. Przyszło mi na myśl, że Paddy ma doświadczenie w pracy na farmie, a nie ma za co sobie tej farmy kupić. Czemu nie miałabym, pomyślałam sobie, napisać do niego i prosić, żeby sprowadził się tu ze swoimi synami? Po mojej śmierci, jako mój jedyny żyjący krewny, bliższy od jakiegoś nieznajomego kuzyna w dalekiej Irlandii odziedziczy Droghedę i Michar Limited. – Uśmiechnęła się. – Głupio z tym zwlekać, prawda? Równie dobrze może przyjechać już teraz, przyzwyczaić się do hodowli owiec na tutejszych czarnoziemach, bo z pewnością w Nowej Zelandii wygląda to zupełnie inaczej. Kiedy mnie już nie stanie, bez trudu przejmie ster rządów. – Z pochyloną głową uważnie obserwowała księdza Ralpha.

– Dziwię się, że wcześniej o tym nie pomyślałaś – powiedział.

– Ależ pomyślałam. Ale do niedawna wydawało mi się, że ostatnią rzeczą, jakiej pragnę, to gromada sępów czekających niespokojnie, aż wydam ostatnie tchnienie. Dopiero ostatnio dzień mojego pożegnania z tym światem zaczął wydawać mi się o wiele bliższy niż dawniej i czuję… Ach, sama nie wiem. Może byłoby przyjemnie mieć wokół siebie ludzi, w których żyłach płynie ta sama krew.

– Co się stało? Czy jesteś chora? – spytał szybko, patrząc na nią ze szczerym zatroskaniem.

Wzruszyła ramionami. Natomiast złowróżbne wydają mi się sześćdziesiąte piąte urodziny. Raptem starość przestaje być stanem, który nadejdzie; ona po prostu już nadeszła.

– Rozumiem, co chcesz mi powiedzieć, i masz słuszność. Będzie ci bardzo miło słyszeć rozlegające się w domu młode głosy.

– O, nie będą mieszkać tutaj – wyjaśniła. – Mogą zamieszkać w domu zarządcy nad strumieniem, z dala ode mnie. Nie przepadam za głosami dzieci ani samymi dziećmi.

– Czy godzi się tak traktować jedynego brata, Mary? Nawet jeśli dzieli was taka różnica wieku?

– Będzie dziedziczył, niech zapracuje – odparła szorstko.

Fiona Cleary powiła jeszcze jednego syna w sześć dni przed dziewiątymi urodzinami Meggie, poczytując sobie za szczęście fakt, że w ciągu tych dziewięciu lat przydarzyło jej się tylko parę poronień. Meggie była wreszcie dostatecznie duża, żeby naprawdę jej pomóc. Fee miała już czterdzieści lat, a poród w tym wieku nie mógł się odbyć bez wycieńczającego bólu. Niemowlę, któremu nadano imię Harold, było słabowite; nikt nie pamiętał, żeby kiedykolwiek przedtem w ich domu regularnie przychodził doktor.

A kłopoty w rodzinie Clearych, jak to bywa z kłopotami, mnożyły się. Zakończenie wojny zamiast prosperity wywołało trudności gospodarcze na wsi. Coraz trudniej było o pracę.

Pewnego dnia, kiedy właśnie kończyli podwieczorek, Angus MacWhriter przyniósł telegram, który Paddy rozdarł drżącymi rękoma: telegramy nie przynosiły nigdy dobrych wieści. Wszyscy chłopcy z wyjątkiem Franka, który odszedł od stołu ze swoją filiżanką, zgromadzili się wokół ojca. Fee odprowadziła wzrokiem najstarszego syna, a potem spojrzała na Paddy'ego, który jęknął głośno.

– Co się stało? – spytała.

Paddy wpatrywał się w kartkę papieru, jakby zawiadamiała o czyjejś śmierci.

– Archibald nas nie potrzebuje – powiedział.

Bob trzasnął pięścią w stół. Nie mógł się doczekać, kiedy pójdzie razem z ojcem przyuczać się na postrzygacza; szopa Archibalda miała być pierwszym miejscem jego pracy.

– Dlaczego zrobił nam takie świństwo, tato? – spytał. – Jutro mieliśmy u niego zacząć.

– Nie pisze dlaczego, Bob. Przypuszczam, że jakiś łapserdak najął się za niższą stawkę.

– Och, Paddy – westchnęła Fee.

W dużym koszu koło pieca rozpłakał się maleńki Hal, ale zanim Fee się ruszyła, podniosła się Meggie.

Frank stał koło drzwi z filiżanką w ręce nie spuszczając z oczu ojca.

– Wygląda na to, że muszę iść i porozmawiać z Archibaldem – odezwał się wreszcie Paddy. – Za późno, żeby szukać innej szopy. Uważam, że należy mi się z jego strony jakieś wyjaśnienie. Zostaje nam tylko nadzieja, że znajdziemy pracę przy dojeniu do czasu, kiedy w lipcu ruszy szopa Willoughby'ego.

Z ogromnego stosu grzejącego się koło pieca Meggie wzięła kwadratowy biały ręcznik, rozłożyła go starannie na stole, a potem wyjęła płaczące niemowlę z wiklinowego łóżeczka. Na małej główce połyskiwały rzadkie rude włoski. Meggie szybko zmieniła pieluszkę, co szło jej nie mniej zręcznie niż matce.

– Mateczka Meggie – zażartował Frank.

– Wcale nie! – oburzyła się. – Po prostu pomagam mamie.

– Wiem – rzekł łagodnie. – Jesteś dobrą dziewczynką, mała Meggie. – Pociągnął za kokardę z białej tafty zawiązaną z tyłu głowy, aż przekrzywiła się na bok.

Wielkie szare oczy zwróciły się na brata z uwielbieniem. Nad kiwającą się główką niemowlęcia Meggie wyglądała jak jego rówieśnica, jeśli nie poważniej, Frank poczuł ból w piersiach. Że też to spadło na nią w takim wieku, kiedy powinna się zajmować najwyżej Agnes, która teraz poszła w zapomnienie, odłożona w sypialni – pomyślał. Gdyby nie Meggie i matka, dawno by odszedł. Patrzył kwaśno na ojca, przyczynę nowego życia, które wywołało taki chaos w domu. I dobrze mu tak, że stracił pracę w swojej szopie.

Nie wiadomo czemu inni chłopcy ani nawet Meggie nie zaprzątali mu myśli tak natrętnie jak Hal. Kiedy tym razem Fee zaczęła zaokrąglać się w talii, osiągnął wiek, w którym sam mógłby się ożenić i zostać ojcem. Wszyscy prócz małej Meggie czuli się zakłopotani, zwłaszcza matka. Obrzucana ukradkowymi spojrzeniami chłopców, kuliła się jak wystraszony królik. Nie mogła spojrzeć Frankowi w oczy ani zgasić wstydu płonącego w jej własnych oczach. Żadna kobieta nie powinna przez coś takiego przechodzić – pomyślał z przekonaniem Frank po raz tysięczny, przypominając sobie przerażające jęki i krzyki, które dobiegały z sypialni matki tej nocy, której urodził się Hal – nie odesłano go wtedy z domu razem z innymi, ponieważ był pełnoletni. Dobrze tak tacie, że stracił pracę. Porządny człowiek zostawiłby żonę w spokoju.

W świetle nowej elektrycznej lampy włosy matki lśniły jak czyste złoto, a jej szlachetny profil, kiedy spoglądała na Paddy'ego ponad długim stołem, zapierał dech. Jak to się stało, że taka śliczna i subtelna kobieta wyszła za mąż za wędrownego postrzygacza owiec, przybysza z bagien Galway? Zmarnowała siebie, porcelanę Spode'a adamaszkowe obrusy i serwety, i perskie dywany w salonie, których nikt nigdy nie oglądał, ponieważ nie pasowała do żon kolegów Paddy'ego. Jej obecność zbyt mocno uwidaczniała ich prostackie, głośne zachowanie, ich zdumienie na widok nakrycia z więcej niż jednym widelcem.

Czasem w niedzielę matka wchodziła do salonu, siadała przy szpinecie pod oknem i grała najłatwiejsze melodie, z którymi mogła się jeszcze uprać, bo z braku czasu na ćwiczenie już dawno straciła wprawę. Siadał wtedy za oknem, wśród bzów i lilii, i słuchał z zamkniętymi oczami. Zdawało mu się w takich chwilach, że widzi matkę w długiej, bladoróżowej, koronkowej sukni z turniurą: siedzi przy szpinecie w wielkiej sali w tonacji kości słoniowej pośród świec płonących w wielkich kandelabrach. Wizja ta sprawiała, że chciało mu się płakać, ale nie zdarzało mu się to nigdy; od tamtego wieczoru w stodole, kiedy przyprowadziła go do domu policja, nie uronił ani jednej łzy.

Meggie odłożyła Hala z powrotem do koszyka i stanęła koło matki. Jeszcze jedna zmarnowana istota. Ten sam dumny, delikatny profil; ręce, cała dziecięca sylwetka przypominała trochę Fionę. Zapowiedź, że będzie bardzo podobna do matki, kiedy sama stanie się kobietą. I kto się z nią ożeni? Też jakiś postrzygacz owiec, irlandzki prostak, albo gamoniowaty chłop z którejś z mleczarskich farm w Wahine? Zasługiwała na lepszy los, ale tu, gdzie się urodziła nic lepszego jej nie czekało. Nie ma na to rady, tak mówili wszyscy, a każdy kolejny rok jego życia zdawał się to potwierdzać.

Wyczuwając raptem nieruchome spojrzenie Franka, Fee i Meggie obróciły się i uśmiechnęły do niego z tą szczególną czułością, którą kobiety obdarzają najdroższego, najukochańszego mężczyznę. Frank odstawił filiżankę na stół i wyszedł, żeby nakarmić psy; miał ochotę albo zapłakać, albo zamordować kogoś. Wszystko jedno, byleby rozproszyć trawiący go ból.

Trzy dni potem, jak Paddy stracił pracę w szopie Archibalda nadszedł list od Mary Carson. Otworzył go od razu na poczcie w Wahine i wrócił do domu w podskokach, ciesząc się jak dziecko.

– Jedziemy do Australii! – wykrzyknął wymachując kartkami drogiego welinu przed nosami zdumionych członków rodziny.

Zapadła cisza, wszyscy wpatrywali się w niego z natężeniem. Fee była wstrząśnięta, podobnie Meggie, ale oczy braci rozbłysły radością. Oczy Franka płonęły.

– Ależ Paddy, dlaczego raptem po tylu latach przypomniała sobie o tobie? – spytała pytająco Fee po przeczytaniu listu. – Nie od dziś jest bogata i nie od dziś żyje sama. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek zwróciła się do nas z propozycją pomocy.

– Wygląda na to, że boi się umierać w samotności – odparł dodając otuchy zarówno sobie, jak i Fee. – Widziałaś, co napisała: „Nie jestem już młoda, a Ty i Twoi synowie jesteście moimi spadkobiercami. Uważam, że powinniśmy się zobaczyć zanim umrę,, a czas najwyższy, żebyś się nauczył prowadzić swoje przyszłe gospodarstwo. Zamierzam mianować cię moim zarządcą – to będzie świetne przygotowanie, a ci z Twoich synów, którzy dorośli już do pracy, znajdą u mnie zatrudnienie jako pastuchowie. Drogheda stanie się rodzinnym przedsięwzięcie, prowadzonym bez pomocy obcych”. – Ale nie pisze o wysłaniu nam pieniędzy na podróż do Australii – rzekła trzeźwo Fee.

Paddy zesztywniał.

– Do głowy by mi nie przyszło, żeby z czymś takim się do niej zwracać! – odparł ostro. – Możemy pojechać do Australii nie żebrząc o pieniądze. Wystarczy z tego, co odłożyłem.

– Uważam, że powinna opłacić nam podróż – Fee obstawała przy swoim ku zdumieniu dzieci. Nieczęsto wyrażała swoje zdanie. – Czemu miałbyś rezygnować z życia, jakie masz tutaj, i jechać do pracy do niej tylko na podstawie obietnicy danej w liście? Nigdy dotąd nawet palcem nie kiwnęła, żeby nam pomóc, i ja jej nie ufam ani trochę.. Pamiętam, jak mówiłeś, że w życiu nie widziałeś drugiej takiej sknery, to wszystko. Bądź co bądź, Paddy, prawie jej nie znasz. Dzieliła was taka duża różnica wieku, a poza tym, kiedy twoja siostra wyjechała do Australii, ty nie chodziłeś nawet jeszcze do szkoły.

– Nie widzę, żeby to cokolwiek w tej chwili zmieniało, a jeśli jest skąpa, tym więcej odziedziczymy. Nie, Fee, jedziemy do Australii i opłacimy podróż z własnej kieszeni.

Fee więcej się nie odezwała. Nie sposób było wyczytać z jej twarzy, czy poczuła się urażona tak lekceważącym potraktowaniem.

– Hura! Jedziemy do Australii! – zawołał Bob, chwytając ojca za ramię.

Jack, Hughie i Stuart zaczęli podskakiwać, a Frank uśmiechał się wpatrzony nieobecnym wzrokiem w jakąś odległą wizję. Tylko Fee i Meggie pełne wątpliwości i niepokoju, chwytały się kurczowo nadziei, że ten zamiar spełznie na niczym, gdyż nie spodziewały się lżejszego życia w Australii, raczej takiego samego, tyle, że w obcym otoczeniu.

– Gdzie leży Gillanbone? – spytał Stuart.

Wyciągnięto stary atlas; mimo że byli biedni, za stołem, przy którym jedli posiłki, znajdowało się kilka półek z książkami. Chłopcy pochylili się nad pożółkłymi stronicami, aż w końcu znaleźli Nową Południową Walię. Przyzwyczajeni do niewielkich odległości w Nowej Zelandii, nie pomyśleli o tym, żeby zajrzeć do legendy ze skalą w dolnym lewym rogu mapy. Bez zastanowienia przyjęli, że Nowa Południowa Walia odpowiada wielkością Wyspie Północnej Nowej Zelandii. I rzeczywiście znaleźli Gillanbone, u góry w lewym rogu mapy; dzieliła go od Sydney taka sama odległość jak Wanganui od Auckland, tak się przynajmniej zdawało, choć punkty oznaczające miejscowości rozsiane były znacznie rzadziej niż na mapie Wyspy Północnej.

– To bardzo stary atlas – powiedział Paddy. – Australia jest jak Ameryka, rozrasta się błyskawicznie. Na pewno jest tam teraz o wiele więcej miast.

Czekała ich podróż statkiem najtańszą klasą, ale ponieważ miała trwać zaledwie trzy dni, było to do wytrzymania. Całkiem co innego niż długie tygodnie podróży między Anglią a antypodami. Mogli sobie pozwolić na zabranie ze sobą tylko ubrań, naczyń stołowych i sztućców, pościeli i obrusów, garnków i tych paru półek ukochanych książek; meble musieli sprzedać, żeby pokryć koszt przewozu rzeczy z salonu Fee, jej szpinetu, dywanów i krzeseł.

– Nie ma mowy, żebyś to wszystko zostawiła – oznajmił stanowczo Paddy.

– Jesteś pewien, że stać nas na taki wydatek? – spytała Fee.

– Najzupełniej. A co do reszty mebli, Mary pisze, że przygotowała dla nas dom zarządcy, w którym powinniśmy znaleźć wszystko, co będzie nam potrzebne. Cieszę się, że nie musimy mieszkać w tym samym domu, co Mary.

– Ja też – powiedziała Fee.

Paddy udał się do Wanganui, żeby zarezerwować najtańszą, ośmioosobową kabinę na statku „Wahine”. Dziwne – pomyślał – że statek nosi tę samą nazwę co najbliższe miasteczko. Mieli wypłynąć w morze pod koniec sierpnia, a na początku tego miesiąca wszyscy poczuli, że wielka przygoda zdarzy się naprawdę. Trzeba było oddać psy, sprzedać konie i bryczkę, załadować meble na platformę Angusa Mac Whriterai zabrać je na aukcję do Wanganui, a rzeczy Fee popakować do skrzyń razem z naczyniami, garnkami, pościelą i książkami.

Frank natknął się na matkę w chwili, gdy stojąc przy pięknym starym szpinecie gładziła różową, poznaczoną smugami obudowę instrumentu i spoglądała nieprzytomnie na przypudrowane złotym kurzem czubki palców.

Czy zawsze go miałaś, mamo? – spytał.

– Tak. Kiedy wyszłam za mąż, nie mogli mi zabrać tego, co należało tylko do mnie. Szpinet, perskie dywany, kanapa i krzesła w stylu Ludwika XV, sekretarzyka z okresu regencji. Niewiele, ale w świetle prawa były moją własnością. – Rozmarzone spojrzenie przeniosła ponad jego ramieniem na olejny obraz wiszący na ścianie, lekko pociemniały ze starości ale nadal wyraźnie przedstawiając złotowłosą kobietę w różowej koronkowej krynolinie przybranej stu siedmioma falbankami.

– Kto to jest? – spytał z zaciekawieniem, obracając głowę. – Zawsze chciałem się dowiedzieć.

– Wielka dama.

– Ale musi być z tobą spokrewniona. Jesteś trochę do niej podobna.

– Ona? Moją krewną? – Fee oderwała wzrok od obrazu i spojrzała z ironią na syna. – Czy ja naprawdę wyglądam na taką krewną?

– Tak.

– Coś ci się majaczy, synu, otrząśnij się.

– Tak bym chciał, żebyś mi powiedziała, mamo.

Fee westchnęła, zamknęła szpinet i strzepnęła z palców złocisty pył.

– Nie ma nic do powiedzenia, zupełnie nic. Chodź, pomożesz mi przesunąć te rzeczy na środek pokoju, żeby tata mógł je zapakować.

Przeprawa przez morze okazała się koszmarem. Zanim jeszcze „Wahine” wypłynął z zatoki Wellington, dopadła wszystkich choroba morska i nie opuszczała przez całe tysiąc dwieście mil podróży po wzburzonym przez zimowe sztormy morzu. Paddy zabierał chłopców na pokład i trzymał ich tam mimo silnego wiatru i bryzgającej wody. Mógł zejść na dół, żeby zobaczyć się z Fee, Meggie i maleństwem, kiedy jakaś dobra dusza wyraziła chęć przypilnowania czterech nieszczęsnych, wymiotujących synów. Frank, choć z utęsknieniem myślał o świeżym powietrzu, postanowił zostać na dole i strzec kobiet. Ciasna, duszna kabina cuchnęła olejem napędowym, bo znajdowała się poniżej linii zanurzenia, blisko dziobu, gdzie najsilniej dawało się we znaki kołysanie statku.

W kilka godzin po opuszczeniu Wellington Frank i Meggie nabrali przekonania, że ich matka lada chwila umrze. Lekarz sprowadzony z pokładu pierwszej klasy przez bardzo zmartwionego stewarda, potrząsnął pesymistycznie głową.

– Całe szczęście, że to taka krótka podróż – powiedział i odesłał pielęgniarkę po mleko dla niemowlęcia.

W przerwach między atakami nudności Frank i Meggie z pewnym trudem karmili z butelki Hala, któremu niezbyt to odpowiadało. Fee przestała cierpieć z powodu nudności i zapadła jakby w omdlenie, z którego nie można jej było dobudzić. Steward pomógł ułożyć Frankowi matkę na górnej koi, gdzie powietrze było nieco mniej stęchłe i Frank przytrzymując przy ustach ręcznik, żeby tamować wodnistą żółć, którą wciąż zwracał, przysiadł na brzegu odgarniając jej z czoła zmierzwione żółte włosy. Godzina za godziną trwał posterunek, mimo że sam chorował. Ilekroć Paddy wchodził do kajuty, zastawał Franka przy matce, podczas gdy Meggie z ręcznikiem przy ustach leżała skulona na dolnej koi razem z Halem.

Trzy godziny przed Sydney fale opadły i na spokojną taflę morza zaczęła nieśmiało zakradać się mgła znad dalekiej Antarktyki, otulając stary statek. Meggie ożywiła się trochę i zdawało jej się, że teraz, kiedy przestało tak strasznie huśtać, statek ryczy z bólu w regularnych odstępach. Powolutku, ostrożnie jak trapione zwierzę, posuwali się przez lepką szarość, a gdzieś z góry rozlegało się co jakiś czas monotonne wycie, nieopisanie smutny głos, zagubiony i samotny. A kiedy wśród niesamowitych oparów wpłynęli na wody zatoki, powietrze dokoła wypełniło się posępnymi rykami. Meggie na zawsze zapamiętała dźwięk syren mgłowych, jakimi powitała ich Australia.

Schodząc z pokładu „Wahine” Paddy niósł Fee na rękach, za nimi szedł Frank z niemowlęciem, Meggie z walizką i chłopcy, każdy z jakimś bagażem, chwiejąc się i potykając. Przybyli do Pyrmont, – nazwa ta nic im nie mówiła – w mglisty zimowy poranek pod koniec sierpnia 1921 roku. Przed blaszanym barakiem na przystani ciągnął się sznur czekających aut. Meggie wytrzeszczyła oczy ze zdumienia, bo nigdy nie widziała tylu samochodów naraz. Jakimś cudem Paddy załadował wszystkich do jednej taksówki, której kierowca sam zaproponował, że zawiezie ich do Pałacu Ludowego.

– To coś w sam raz dla ciebie, bracie – powiedział do Paddy'ego. – Hotel dla robotników prowadzony przez Armię Zbawienia.

Gdzie spojrzeć, we wszystkich kierunkach pędziły ulicami samochody; koni jak na lekarstwo. Dzieci z zachwytem oglądały przez okna taksówki wysokie murowane domy, kręte uliczki, tłumy ludzi gęstniejące i rzednące zdumiewająco szybko w jakimś dziwnym, wielkomiejskim rytuale. Wellington, które napełniało ich podziwem, w porównaniu z Sydney okazało się małym, prowincjonalnym miasteczkiem.

Podczas gdy Fee odpoczywała w jednym z niezliczonych pokoi pękającego w szwach schroniska, które Armia Zbawienia ochrzciła dumnie Pałacem Ludowym, Paddy poszedł na dworzec główny dowiedzieć się, kiedy odchodzi pociąg do Gillanbone. Całkiem ozdrowiali chłopcy domagali się głośno, żeby zabrał ich ze sobą, gdyż usłyszeli, że nie jest to daleko, a po drodze cały czas są sklepy, również jeden, w którym sprzedają karmelki ślazowe. Zazdroszcząc im młodości Paddy uległ prośbom, bo sam nie był pewien, ile ma siły w nogach po trzech dniach choroby morskiej. Frank i Meggie zostali z Fee i z Halem, choć też bardzo chcieli iść, ale przeważyła troska o samopoczucie matki. Przyznać trzeba, że z chwilą opuszczenia statku szybko dochodziła do siebie. Wypiła miseczkę zupy i zjadła grzankę przyniesioną przez anioła w czepku, jedną z opiekunek robotników.

– Jeżeli nie pojedziemy dziś wieczorem Fee, następny bezpośredni pociąg będzie dopiero za tydzień – oznajmił Paddy po powrocie. – Myślisz, że dałabyś radę jechać dzisiaj?

Fee usiadła na łóżku, drżąc na całym ciele.

– Dam radę – powiedziała.

– Uważam, że powinniśmy zaczekać – wtrącił hardo Frank. – Według mnie mama jeszcze nie wydobrzała na tyle, żeby jechać pociągiem.

– Nie rozumiesz jednego, Frank. Jeżeli przepuścimy dzisiejszy pociąg, będziemy musieli czekać cały tydzień, a ja po prostu nie mam tyle pieniędzy, żeby opłacić tygodniowy pobyt w Sydney. To wielki kraj, a z miejscowością, do której jedziemy, nie ma codziennie połączenia. Moglibyśmy dojechać do Dubbo którymś z trzech jutrzejszych pociągów, ale potem musielibyśmy czekać na miejscowe połączenie. Powiedziano mi, że taka podróż byłaby o wiele dłuższa i bardziej męcząca niż dzisiejszym ekspresem.

– Dam radę, Paddy – powtórzyła Fee. – Mam przy sobie Franka i Meggie. Nic mi nie będzie. – Mówiąc to, błagała wzrokiem syna o milczenie.

– W takim razie wyślę telegram do Mary, żeby spodziewała się nas jutro wieczorem.

Dworzec główny był największym budynkiem, w jakim rodzina Clearych kiedykolwiek się znalazła. Przypominał olbrzymi szklany cylinder, którym jednocześnie odbijał echem i wchłaniał hałas kilkutysięcznej ciżby czekającej przy wysłużonych, obwiązanych paskami walizach i wpatrzonej zachłannie w ogromną tablicę informacyjną, na której pracownicy kolei, wyposażeni w długie tyczki, ręcznie zmieniali napisy. W zapadającym zmierzchu Cleary'owie stopili się z tłumem i nie odrywali oczu od harmonijkowej bramy przed peronem piątym; na jej zasuniętych skrzydłach wisiał duży, odręcznie namalowany napis: Pociąg pocztowy do Gillanbone. Na peronach pierwszym i drugim tłoczyli się między barierkami pasażerowie, gorączkowy ruch zwiastował zbliżający się odjazd nocnych ekspresów do Brisbane i Melbourne. Wkrótce nadeszła ich kolej, harmonijkowe skrzydła złożyły się i przez otwartą bramę na peron piąty ruszyła skwapliwie gromada ludzi.

Paddy znalazł pusty przedział drugiej klasy, posadził starszych chłopców przy oknach, zaś Fee, Meggie i Hala przy rozsuwanych drzwiach prowadzących na długi korytarz łączący przedziały. Co chwila pojawiały się pełne nadziei twarze wypatrujące wolnego miejsca, by na widok tylu dzieci zniknąć z przerażeniem. Posiadanie dużej rodziny miewa czasem dobre strony.

Zimny wieczór usprawiedliwiał wyciągnięcie dużych pledów w szkocką kratę, przymocowanych paskami do wszystkich walizek, wprawdzie wagon nie był ogrzewany, ale od podłogi promieniowały ciepłem metalowe skrzynki wypełnione gorącym popiołem. Zresztą, nikt nie spodziewał się ogrzewania, bo zarówno w Australii jak i Nowej Zelandii nigdy go nie stosowano.

– Czy to daleko, tato? – spytała Meggie, kiedy pociąg ruszył postukując i kołysząc się łagodnie na niezliczonych zwrotnicach.

– O wiele dalej, niż to wyglądało w atlasie, Meggie. Sześćset dziesięć mil. Dojedziemy na miejsce jutro późnym popołudniem.

Chłopcy aż westchnęli ze zdumienia, ale ich uwagę odwróciła bajeczna panorama świateł za oknami; przylgnęli do nich wszyscy i patrzyli, a domów wcale nie ubywało jeszcze przez kilka minut. Pociąg przyśpieszył, rozsiane coraz rzadziej światła wreszcie pogasły, ustępując miejsca rojom iskier pędzonych nieprzerwanie przez wyjący wiatr. Kiedy Paddy wyprowadził chłopców z przedziału, żeby Fee mogła nakarmić Hala, Meggie popatrzyła tęsknie za nimi. Ostatnimi czasy czuła, że nie przynależy już do chłopców: niemowlę wywróciło jej życie do góry nogami i przykuło do domu tak mocno jak matkę. Nie, nie miała o to żalu, powtarzała sobie lojalnie. Kochany malec był promykiem rozjaśniającym jej życie, a sprawiało jej też przyjemność, że mama traktuje ją jak dorosłą. Nie miała pojęcia, co sprawia, że mama ma dzieci, ale rezultat ją zachwycał. Oddała Hala Fee; niedługo potem pociąg zatrzymał się z hukiem i piskiem i całymi godzinami, jak się zdawało, stał łapiąc oddech. Marzyła o tym, żeby otworzyć okno i wyjrzeć, ale w przedziale robiło się coraz zimniej mimo skrzynek z gorącym popiołem na podłodze.

Paddy wszedł niosąc filiżankę herbaty dla Fee, która odłożyła Hala, najedzonego i zaspanego, na ławkę.

– Co to za miejscowość? – spytała.

– Valley Heights. Doczepiają nam drugą lokomotywę, bo będziemy jechać do Lithgow pod górę, tak powiedziała dziewczyna w bufecie.

– Ile mamy czasu, żeby to wypić?

– Kwadrans. Frank bierze dla ciebie kanapki, a ja dopilnuję, żeby chłopcy coś zjedli. Następna stacja z bufetem nazywa się Blayney, ale będziemy tam o wiele później, w nocy.

Meggie ogarnęło nagłe, szalone podniecenie, napiła się gorącej, dobrze osłodzonej herbaty z filiżanki matki i pochłonęła kanapkę, którą przyniósł dla niej Frank. Potem Frank ułożył ją za Halem na długim siedzeniu i opatulił starannie pledem; to samo zrobił z Fee, wyciągniętą na ławce po drugiej stronie. Stuart i Hughie mieli posłanie na podłodze między siedzeniami; Boba, Franka i Jacka Paddy zabrał kilka przedziałów dalej, żeby pogadać z postrzygaczami owiec, i tam mieli spędzić noc. Pociągiem podróżowało się o wiele przyjemniej niż statkiem. Stukotaniu kół towarzyszyło rytmiczne posapywanie dwóch lokomotyw, wiatr świstał w drutach telegraficznych, a kiedy stalowe koła poślizgnęły się czasem na pochyłych szynach, gorączkowo szukający zaczepienia pociąg prychał wściekle; Meggie zasnęła.

Rano wpatrywali się, zdumieni i strwożeni, w krajobraz tak obcy, że nigdy by nie przypuszczali, iż coś takiego istnieje na tej samej planecie co Nowa Zelandia. Wzgórza, owszem, wznosiły się i opadały, ale nic poza tym ani trochę nie przypominało rodzinnych stron. Wszystko było brązowo szare, nawet drzewa! Pod jaskrawym słońcem ozima pszenica zdążyła już nabrać brunatnosrebrzystego odcienia, falujące i uginające się pod naporem wiatru łany ciągnęły się całymi milami, urozmaicone grupkami tyczkowatych drzew o niebieskich liściach i kępami pokrytych pyłem, zmęczonych szarych krzewów. Fee oglądała te widoki ze stoickim spokojem, ale biedna Meggie miała oczy pełne łez. Rozległy, pozbawiony płotów pejzaż bez śladu zieleni wydał jej się okropny.

Po mroźnej nocy wschodzące do zenitu słońce przyniosło upalny dzień. Pociąg pędził z turkotem coraz dalej i dalej, zatrzymując się od czasu do czasu w jakiejś mieścinie pełnej rowerów i pojazdów konnych; samochody należały tu widać do rzadkości. Paddy otworzył do końca oba okna nie zważając na sadze, które wirując wlatywały i osiadały wszędzie; wszyscy aż dyszeli z gorąca, a grube zimowe ubranie z Nowej Zelandii kleiło im się do ciała wywołując swędzenie. Zdawało się, że nigdzie nie może być tak gorąco w ziemie, chyba w piekle.

O zachodzie słońca ukazało się Gillanbone, małe skupisko tandetnych budynków z drewna i blachy falistej, usytuowanych po obu stronach szerokiej ulicy, zapylonej, zmęczonej, pozbawionej drzew. Roztapiające się słońce powlekło wszystko złotą glazurą nadając miasteczku przelotną godność, która na ich oczach, kiedy stali jeszcze na peronie, zaczęła tracić blask. Gillanbone stało się na powrót typową osadą australijskiego pogranicza, ostatnią placówką w malejącej strefie opadów; niedaleko na zachód zaczynała się Ziemia Niczyja, pustynny obszar, gdzie nie padały deszcze, ciągnący się przez dwa tysiące mil.

Na placyku przy stacji stał błyszczący czarny samochód, a w ich stronę szedł miarowym krokiem, zapadając się w pyle, ksiądz w długiej sutannie. Wyglądał jak postać z dalekiej przeszłości, ktoś, kto nie opiera się stopami na ziemi jak zwykli śmiertelnicy, tylko sunie jak we śnie; kurz wzbijał się i kłębił za jego plecami czerwieniejąc w ostatnich promieniach zachodzącego słońca.

– Witajcie, nazywam się de Bricassart – powiedział, wyciągając rękę do Paddy'ego. – Pan to na pewno brat Mary. Jest pan bliźniaczo do niej podobny. – Następnie zwrócił się do Fee i uniósł jej omdlewającą dłoń do ust, uśmiechem wyrażając szczere zdumienie, nikt szybciej niż ksiądz Ralph nie potrafił rozpoznać szlachetnie urodzonej kobiety. – Ależ pani jest piękna! – rzekł jakby taki komplement brzmiał najnaturalniej na świecie w ustach księdza, po czym przeniósł spojrzenie na zbitych w gromadkę chłopców. Przez chwilę zatrzymał zdziwiony wzrok na dźwigającym niemowlę Franku, a potem kolejno odnotował obecność chłopców, aż do najmniejszego.

Z tyłu samotnie stała Meggie z rozdziawioną buzią, jakby patrzyła na samego Boga. Nie zwracając uwagi na pył, w którym zanurzyła się sutanna, wyminął chłopców i przykucnął przed Meggie. Kiedy zamknął jej ręce w swoich dłoniach, poczuła, jakie są mocne, delikatne, dobre.

– No proszę! A to kto? – spytał z uśmiechem.

– Meggie – odparła.

– Na imię ma Meghann – dorzucił Frank z kwaśną miną, nienawidząc tego pięknego mężczyzny, jego oszałamiającej postury.

– Meghann, moje ulubione imię – powiedział prostując się, ale trzymając Meggie za rękę. – Najlepiej będzie, jeśli przenocujecie na plebanii – oznajmił, prowadząc Meggie do samochodu. – Zawiozę was do Droghedy rano. To za daleko, żeby jechać od razu po podróży pociągiem z Sydney.

Jedynymi murowanymi budynkami w Gillanbone były hotel „Imperial”, kościół katolicki, szkoła, klasztor i plebania. Nawet duża szkoła państwowa musiała zadowolić się drewnianą konstrukcją. Po zapadnięciu zmroku powietrze bardzo się oziębiło, ale w saloniku na plebanii płonął w kominku wielki ogień i dolatywały skądś drażniące podniebienie zapachy. Gospodyni, zasuszona Szkotka o zdumiewającej energii, pokazała i pokoje, w których mieli nocować, paplając bez ustanku z silnym akcentem z zachodniego pogórza szkockiego.

Przywykli do wyniosłej rezerwy księży w Wahine, Cleary'owie nie umieli dostosować się do beztroskiej dobroduszności księdza Ralpha. Tylko Paddy uległ jej czarowi, bo pamiętał jeszcze serdeczność okazywaną przez księży w rodzinnym Galway, ich nachylanie się nad maluczkimi. Pozostali członkowie rodziny zjedli kolację w solennym milczeniu i czym prędzej uciekli na górę, więc Paddy, choć niechętnie, poszedł w ich ślady. Jemu wiara niosła ciepło i pocieszenie, ale dla reszty rodziny tkwiła korzeniami w lęku, przymusie, który można by streścić zdaniem: „Bądź posłuszny, w przeciwnym razie zostaniesz potępiony”.

Kiedy wszyscy wyszli, ksiądz Ralph zapalił papierosa i wyciągnął się na ulubionym krześle patrząc z uśmiechem w ogień. Oczyma duszy ponownie oglądał Clearych tak, jak zobaczył ich po raz pierwszy na placyku przed stacją. Ojciec, jakże podobny do Mary, ale przygarbiony od ciężkiej pracy i bez jej złośliwego usposobienia; wymęczona, piękna żona, która wyglądała, jakby wysiadła z małego landa zaprzężonego w białe konie; posępny Frank o śniadej cerze i czarnych – czarnych! – oczach; pozostali synowie na ogół podobni do ojca, z wyjątkiem najmłodszego, Stuarta, uderzająco podobnego do matki, ten powinien wyrosnąć na przystojnego mężczyznę; nie sposób powiedzieć czegokolwiek na temat niemowlęcia; no i Meggie. Najsłodsza, najrozkoszniejsza dziewczynka, jaką kiedykolwiek widział. Włosy nieopisanego koloru, ani rude, ani złote. Podniesione na niego srebrzystoszare oczy połyskujące szlachetnym blaskiem jak klejnoty. Wzruszył ramionami, cisnął niedopałek papierosa w ogień i wstał. Pomyślał, że zaczyna dziwaczeć na stare lata; klejnoty, też coś! Raczej poraziła mu oczy słoneczna łuna bijąca od piasku.

Rano wyruszył do Droghedy wioząc przygarniętych na noc gości, był na tyle już oswojony z okolicą, że ich komentarze budziły w nim wielką wesołość. Ostatnie wzgórza leżało dwieście mil na wschód; wyjaśnił, że znajdują się na bogatych w czarnoziem równinach. Jak okiem sięgnąć, wokół rozpościerała się płaska jak stół kraina porosła trawą i z rzadka drzewami. Dzień był tak samo upalny jak poprzedni, ale daimlerem podróżowało się o wiele wygodniej niż pociągiem. Poza tym wyruszyli w drogę wcześnie, na czczo, z czarną walizką, w której ksiądz Ralph wiózł starannie zapakowane szaty i najświętszy sakrament.

– Owce są brudne! – powiedziała Meggie żałośnie, przyglądając się setkom rdzawoczerwonych kłębuszków z zagłębionymi w trawie pyszczkami.

– Widzę, że powinienem był wybrać Nową Zelandię – powiedział ksiądz. – Musi tam być podobnie jak w Irlandii. I owce są ładne, kremowe.

– Tak, Nowa Zelandia pod wieloma względami przypomina Irlandię. Rośnie tam taka sama piękna, zielona trawa. Ale przyroda jest bardziej dzika, o wiele mniej okiełznana – odpowiedział Paddy. Bardzo mu się podobał ksiądz.

W tym momencie poderwało się stadko strusi emu, które, chyże jak wiatr, rzuciły się do ucieczki wyciągając długie szyje i przebierając niezgrabnymi nogami tak, że ledwie je było widać. Dzieci łapały oddech i parskały śmiechem, urzeczone widokiem ogromnych ptaków, które biegną zamiast lecieć.

– Jak to przyjemnie, kiedy nie trzeba wciąż wysiadać i otwierać tych utrapionych bram – powiedział ksiądz Ralph, kiedy ostatnia brama została zamknięta i Bob, wyręczający go w tym obowiązku, wsiadł z powrotem do auta.

Po wstrząsających wrażeniach, jakimi częstowała ich raz po raz Australia, Drogheda – z wdzięczną, neoklasyczną fasadą, pączkującymi pędami glicynii, tysiącami różanych krzewów – sprawiła, że poczuli się trochę jak w domu.

– Tutaj będziemy mieszkać? – pisnęła Meggie.

– Niezupełnie – odparł szybko ksiądz. – Dom, w którym zamieszkacie, znajduje się milę stąd, nad strumieniem.

Mary Carson czekała na nich w wielkim salonie i nie wstała z fotela na powitanie brata, zmuszając go, żeby do niej podszedł.

– No, Paddy – powiedziała dość uprzejmie, omijając go wzrokiem i wpatrując się w księdza Ralpha trzymającego w ramionach Meggie, która zarzuciła mu rączki na szyję i tuliła się do niego. Mary Carson podniosła się ciężko, nie witając się z Fee ani z dziećmi.

– Wysłuchajmy od razu mszy – zarządziła. – Ksiądz de Bricassart na pewno śpieszy się i zechce jechać w dalszą drogę.

– Ależ nie, droga Mary. – Roześmiał się, aż błysnęły mu niebieskie oczy. – Odprawię mszę, zjemy wszyscy przy twoim stole porządne, gorące śniadanie, a potem, jak obiecałem, pokażę Meggie, gdzie będzie mieszkać.

– Meggie – powtórzyła Mary Carson.

– Tak, to jest właśnie Meggie. Trochę jakbyśmy zaczynali przedstawiać się od końca, prawda? Pozwolisz, Mary, że zacznę od początku. To jest Fiona – zaczął Paddy.

Mary Carson skinęła lekko głową, a kiedy prezentował jej po kolei chłopców, prawie go nie słuchała, pochłonięta widokiem Meggie i księdza.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Dom zarządcy wznosił się na palach około dziesięciu jardów nad wąskim parowem, porosłym po obu stronach wysokimi, rozczapierzonymi eukaliptusami i licznymi płaczącymi wierzbami. Po wspaniałościach rezydencji było tu raczej skromnie, ale praktycznie, wyposażenie przypominało im trochę dom pozostawiony w Nowej Zelandii. W pokojach stały solidne wiktoriańskie meble pokryte grubą warstwą czerwonego pyłu.

– Macie szczęście, że jest tu łazienka – powiedział ksiądz Ralph wprowadzając ich na werandę po schodach z desek, ta wspinaczka kosztowała trochę wysiłku, bo podpierające dom pale miały pięć jardów wysokości. – Na wypadek, gdyby strumień wezbrał – wyjaśnił ksiądz Ralph. – Mieszkacie tuż nad nim, a słyszałem, że poziom wody potrafi się podnieść o dwadzieścia jardów w ciągu nocy.

Rzeczywiście mieli łazienkę: na końcu werandy z tyłu domu we wnęce stała stara blaszana wanna i grzejnik do wody na drewno. Ale za ubikację służyła, jak z obrzydzeniem przekonały się kobiety, zwykła dziura w ziemi dwieście jardów od domu, w dodatku śmierdząca. Po Nowej Zelandii to urządzenie wydało się im prymitywne.

– Ten ktoś, kto tu mieszkał, niezbyt dbał o czystość – powiedziała Fee przeciągając palcem po zakurzonym kredensie.

Ksiądz Ralph roześmiał się.

– Nie wygra pani z pyłem, wciska się wszędzie – rzekł. – Tu na prowincji są trzy rzeczy, których nie uda się pani nigdy pokonać: upał, kurz i muchy. Może pani nie wiem co robić, nie da się przed nimi uciec.

Fee popatrzyła na niego.

– Ksiądz jest dla nas bardzo dobry.

– Czemu miałbym być inny? Jesteście jedynymi krewnymi Mary Carson, z którą jestem bardzo zaprzyjaźniony.

Fee, na której to oświadczenie nie zrobiło większego wrażenia, wzruszyła ramionami.

– Nie przywykłam do utrzymywania przyjaznych stosunków z księdzem. W Nowej Zelandii księża nie okazują takiej serdeczności.

– Pani nie jest katoliczką, prawda?

– Nie, to Paddy jest katolikiem. Oczywiście wszystkie dzieci, co do jednego, zostały wychowane w wierze katolickiej, jeżeli ma ksiądz wątpliwości.

– W ogóle się nad tym nie zastanawiałem. A czy panią to boli?

– Jest mi to najzupełniej obojętne.

– Nie przeszła pani na katolicyzm?

– Nie jestem hipokrytką, proszę księdza. Dawno temu straciłam wiarę i nie życzyłam sobie, żeby mnie nawracano na inne, równie nic nie znaczące wyznanie.

– Rozumiem – odparł patrząc na Meggie, która stała na werandzie od frontu i patrzyła na drogę prowadzącą do dworu w Droghedzie. – Pani córka jest taka ładna. Wie pani, mam słabość do tycjanowskich włosów. Na widok takich włosów malarz rzuciłby się do pędzla. Nigdy jeszcze nie spotkałem się z takim odcieniem. Czy to jedyna pani córka?

– Tak. W rodzinie Paddy'ego i mojej rodzą się chłopcy, dziewczynki są rzadkością.

– Biedactwo – rzekł ni to do siebie, ni do Fee.

Kiedy przyjechały skrzynie z Sydney i dom nabrał swojskości dzięki książkom, porcelanie, bibelotom i wypełniającym bawialnię meblom. Fee, życie toczyło się normalnym trybem. Paddy i starsi od Stu chłopcy spędzali niemal całe dnie w towarzystwie dwóch parobków, których Mary Carson zatrudniała nadal, żeby nauczyli nowych gospodarzy wszystkiego, czym hodowla owiec na północnym zachodzie Nowej Południowej Walii różniły się od hodowli nowozelandzkiej. Tymczasem Fee, Meggie i Stu odkrywali różnice między prowadzeniem domu w Nowej Zelandii a tu, w Droghedzie. Rozumiało się samo przez się, że nie będą nigdy zakłócali spokoju samej Mary Carson, ale jej gospodyni i pokojówki równie chętnie pomagały nowo przybyłym kobietom jak parobcy mężczyznom. Drogheda, jak się wszyscy o tym przekonali, stanowiła odrębny świat, tak odcięty od cywilizacji, że po niedługim czasie nawet Gillanbone stało się niczym więcej jak tylko nazwą wywołującą mgliste wspomnienia. W obrębie wielkiego obejścia znajdowały się stajnia, kuźnia, garaże, niezliczone szopy, w których przechowywano wszystko: od karmy do maszyn, budy i wybiegi dla psów, istny labirynt zagród dla owiec i bydła, gigantyczna szopa do strzyżenia owiec z oszałamiającą liczbą dwudziestu sześciu stanowisk, a za nią dalsze zagrody. Były tam również kurniki, chlewy, obory i mleczarnia, chaty dla dwudziestu sześciu postrzygaczy, szałasy dla wyrobników, dwa mniejsze domy dla pastuchów, barak dla fryców, rzeźnia i składy drewna.

Wszystko to mieściło się mniej więcej pośrodku pola o średnicy trzech mil, zwanego domowym, czyli obejścia. Tylko w jednym miejscu, w pobliżu domu zarządcy, skupisko zabudowań niemal stykało się z rozpościerającymi się dalej lasami. Wokół szop, zagród i wybiegów rosło sporo drzew, które dawały upragniony i niezbędny cień: głownie wielkie sumaki, wytrzymałe, gęste i sennie piękne. Dalej, w bujnych trawach obejścia, pasły się ospale konie i dojne krowy.

Na dnie głębokiego parowu koło domu zarządcy płynął leniwie mulisty strumyk. Nikt nie uwierzył w opowieść księdza Ralpha, że jego poziom może w ciągu nocy podnieść się o dwadzieścia jardów, nie wydawało się to możliwe. Wodę do łazienki i kuchni pompowało się ręcznie ze strumyka i kobiety przez dłuższy czas przyzwyczajały się do jej zielonkawobrunatnego zabarwienia przy myciu, zmywaniu i praniu. Wody pitnej dostarczało szereg potężnych zbiorników z blachy falistej łapiących deszczówkę z dachu, umieszczonych na drewnianych wieżyczkach przypominających wieże wiertnicze. Trzeba było jednak korzystać z niej bardzo oszczędnie, a w żadnym razie nie używać jej do mycia. Nikt nie mógł bowiem przewidzieć, kiedy znów spadnie deszcz i napełni zbiorniki.

Owce i bydło piły wodę artezyjską, ale nie czerpaną z łatwo dostępnego poziomu wód gruntowych, tylko prawdziwą wodą artezyjską, pochodzącą z głębokości ponad tysiąca jardów. Tryskała ona z umieszczonej w odwiercie rury w temperaturze wrzenia a potem rowami porośniętymi po brzegach jadowicie zieloną trawą, płynęła na wszystkie pola posiadłości. Woda w całym tym systemie odpływowym była tak zasiarczona i nasycona minerałami, że nie nadawała się dla ludzi.

Z początku oszołomiły ich odległości: Drogheda zajmowała powierzchnię dwustu pięćdziesięciu tysięcy akrów. Najdłuższy odcinek graniczny ciągnął się osiemdziesiąt mil. Czterdzieści mil i dwadzieścia siedem bram dzieliło dwór od Gillanbone, jedynej osady położonej bliżej niż sto sześć mil. Krótką granicę wschodnią tworzyła rzeka Barwon, jak miejscowi nazywali północny odcinek rzeki Darling, będącej tysiącmilowym mulistym dopływem rzeki Murray, która wlewa swoje wody do oceanu tysiąc pięćset mil dalej, w Australii Południowej. Strumień Gillan, płynący parowem koło domu zarządcy, wpadał do Barwon dwie mile za obejściem.

Paddy i chłopcy zakochali się w Droghedzie. Zdarzało się, że spędzali całe dnie w siodle, z dala od domu, nocując pod niebem tak ogromnym i pełnym gwiazd, że czuli się zjednoczeni z Bogiem.

Szarobrunatna kraina roiła się od żywych stworzeń. Liczące tysiące sztuk stada kangurów przedzierały się w podskokach przez zarośla, pokonywały susami płoty, urzekając gracją ruchów i swobodą. Strusie emu budowały gniazda na środku trawiastej równiny i obchodziły swoje terytoria sztywnym krokiem gigantów, a ilekroć je coś spłoszyło, wystraszone umykały tak szybko, że koń by ich nie dogonił, jak najdalej od swoich ciemnozielonych jaj wielkości piłki futbolowej. Termity stawiały rdzawe wieże niczym miniaturowe drapacze chmur. Ogromne, wściekle gryzące mrówki wlewały się strumieniami do dziur w naziemnych kopcach.

Ptasi świat był tak bogaty i zróżnicowany, że liczba gatunków wydawała się nie mieć końca; zresztą ptaki nie żyły pojedynczo ani parami, tylko w wielotysięcznych gromadach: maleńkie zielono-żółte papużki, które Fee nazywała nierozłączkami, zaś tubylcy po swojemu: budżerigary; purpurowo-niebieskie nieduże papugi o dźwięcznej nazwie rosella; duże perłowoszare papugi, różowe na piersiach, wewnętrznej stronie skrzydeł i na łebkach, zwane galah; wielkie śnieżnobiałe kakadu o uderzająco żółtych czubach. Cieszyło oko drobne ptactwo kołujące i furkoczące skrzydłami, także wróble i szpaki, a silne brązowe zimorodki kookaburra śmiały się i chichotały wesoło albo nurkowały polując na węże, ulubiony przysmak. Wszystkie te ptaki miały w sobie tyle cech ludzkich! Nie okazywały najmniejszego lęku, setkami siedziały na drzewach, rozglądając się bystrymi, inteligentnymi oczkami, wrzeszczały, gadały, śmiały się i naśladowały każdy dźwięk.

Straszne jaszczurki długości pięciu, sześciu stóp kroczyły po ziemi lub skakały zręcznie po wysokich gałęziach, gdzie czuły się równie swobodnie jak na twardym gruncie; były to goanny. Żyło tu wiele mniejszych, choć nierzadko równie przerażających jaszczurek – ich szyje ozdabiały zrogowaciałe kołnierze, upodabniając je do dinozaurów z rodzaju Triceratops, inne miały nabrzmiałe, jaskrawoniebieskie języki. Rozmaitość węzy zdumiewała – węże australijskie, żmije miedzianki, węże drzewne, czarne węże o czerwonym podbrzuszu, brązowe węże, śmiercionośne węże tygrysie – ale Cleary'owie nauczyli się, że największe i z wyglądu najgroźniejsze należały często do najłagodniejszych, podczas gdy kikutowate stworzenie długości jednej stopy mogło okazać się jadowite.

A owady! Koniki polne, szarańcze, świerszcze, pszczoły, muchy, najróżniejszych rozmiarów i gatunków, cykady, komary, ważki, olbrzymie ćmy i tyle, tyle motyli! Pająki zdarzały się okropne, włochate, o rozpiętości odnóży wynoszącej kilka cali, albo zwodniczo małe, czarne, zaczajone w wychodku, śmiertelnie niebezpieczne, niektóre mieszkały w zawieszonych między drzewami ogromnych pajęczynach w kształcie koła, inne huśtały się między źdźbłami trawy w kołyskach uplecionych gęsto najcieńszą nicią, jeszcze inne nurkowały do dziurek w ziemi wyposażonych w pokrywki zasłaniające otwór.

Były też drapieżniki: agresywne i mięsożerne dzikie świnie, czarne, włochate i wyrośnięte do rozmiarów krowy; dzikie australijskie psy dingo, które przemykały z brzuchem przy ziemi niknąc w trawie; setki wron obsiadające białe szkielety martwych drzew i kraczące posępnie; jastrzębie i orły unoszące się z rozpostartymi nieruchomo skrzydłami na powietrznych prądach.

Przed niektórymi z tych zwierząt trzeba było chronić owce i bydło, zwłaszcza w porze przychodzenia na świat młodych. Kangury i króliki wyjadały cenną trawę; dzikie świnie i psy dingo zjadały jagnięta, cielęta i chore sztuki, wrony wydziobywały oczy. Cleary'owie nauczyli się posługiwać bronią palną i teraz ruszając w drogę konno zabierali ze sobą strzelby, żeby w razie potrzeby skrócić cierpienia jakiegoś zwierzęcia albo powalić odyńca czy dingo. Chłopcy myśleli uradowani: to dopiero jest życie. Żaden z nich nie tęsknił za Nową Zelandią. Kiedy muchy lepiły się do kącików oczu, do nozdrzy, uszu i ust, poradzili sobie z tym po australijsku, przywiązując wokół ronda kapelusza dyndające na sznurku korki. A żeby jakieś pełzające stworzenia nie dostały się do szerokich nogawek spodni, nogi poniżej kolan obwiązywali kawałkami kangurzej skóry, nazywanymi bowyang. Idiotycznie brzmiąca nazwa pobudzała ich do śmiechu, ale odnosili się z respektem do tego niezbędnego zabezpieczenia. Nowa Zelandia wydawała się teraz bezpieczną, łagodną krainą, ale dopiero tutaj żyło się naprawdę.

Kobietom, uwiązanym w domu i przy jego najbliższym otoczeniu, o wiele mniej odpowiadało tutejsze życie, bo nie miały wolnej chwili ani pretekstu, żeby jeździć konno, i brakowało im dobroczynnego urozmaicenia w zajęciach. Było im po prostu ciężej wykonywać swoje odwieczne obowiązki – gotować, sprzątać, prać, prasować, chować dzieci. Zmagały się z upałem, kurzem, muchami, schodami, mulistą wodą, ustawiczną nieobecnością mężczyzn, którzy mogliby przynieść i porąbać drzewo, napompować wody, zarżnąć kilka sztuk drobiu. Szczególnie dawała im się we znaki spiekota, a przecież nadeszła dopiero wczesna wiosna, mimo to dzień w dzień termometr na cienistej werandzie wskazywał blisko czterdzieści stopni. W kuchni przy palenisku temperatura dochodziła do pięćdziesięciu.

Wielowarstwowe, dopasowane ubranie nadawało się do noszenia w Nowej Zelandii, gdzie w domu niemal zawsze panował przyjemny chłód. Mary Carson, która dla gimnastyki wybrała się do szwagierki, uniosła brwi na widok zapiętej pod brodę i sięgającej ziemi perkalowej sukienki Fee. Ona sama ubrana była według najnowszej mody – kremowa, jedwabna sukienka z dużym dekoltem i bez znaczonej talii sięgała zaledwie do pół łydki i miała luźne rękawy bez łokci.

– Doprawdy, Fiono, jesteś beznadziejnie staroświecka – powiedziała omiatając spojrzeniem świeżo pomalowaną na kremowo bawialnię, perskie dywany i cenne meble na wysokich nóżkach.

– Nie mam czasu, żeby być inna – odparła Fee dość obcesowo jak na gospodynię.

– Teraz, kiedy mężczyźni przebywają najczęściej poza domem i nie trzeba przygotowywać tylu posiłków, będziesz miała więcej czasu. Poskracaj spódnice i przestań nosić halki i gorset, bo umrzesz z gorąca, kiedy nadejdzie lato. Tu potrafi być jeszcze o kilkanaście stopni cieplej. – Jej wzrok zatrzymał się na portrecie pięknej blondynki w krynolinie a la cesarzowa Eugenia. – A kto to? – spytała wskazując na obraz.

– Moja babka.

– Naprawdę? A meble, dywany?

– Moje, po babce.

– Naprawdę? Moja droga Fiono, to znaczy, że twoja pozycja towarzyska jest o wiele niższa niż przedtem.

Fee nigdy nie traciła panowania nad sobą, więc i teraz zachowała spokój, ale jej wąskie usta jeszcze bardziej się zwęziły.

– Wcale tak nie uważam, Mary. Mam dobrego męża. Sama powinnaś najlepiej o tym wiedzieć.

– Ale to biedak. A jak brzmi twoje panieńskie nazwisko?

– Armstrong.

– Naprawdę? Ale nie z tych Armstrongów co Roderick Armstrong?

– To mój najstarszy brat. Jego imiennik był moim pradziadkiem.

Mary Carson wstała odganiając muchy, które nikogo nie uszanowały, dużym kapeluszem ozdobionym kwiatami.

– A więc pochodzisz z lepszej rodziny niż Cleary'owie, sama to muszę przyznać. Rzuciłaś to wszystko z miłości do Paddy'ego?

– Powody, dla których postępuję tak, a nie inaczej, to moja sprawa, nie twoja, Mary – powiedziała Fee spokojnie. – Nie rozmawiam na temat mojego męża, nawet z jego siostrą.

Bruzdy po obu stronach nosa Mary Carson pogłębiły się, oczy wyszły lekko na wierzch.

– Wielkopańskie fochy!

Nie przyszłą już więcej z wizytą, ale jej gospodyni, pani Smith, odwiedzała często Fee i powtórzyła radę Mary Carson dotyczącą ubioru.

– Wie pani co – powiedziała – mam u siebie maszynę do szycia, której nigdy nie używam. Zawołam dwóch wyrobników, żeby ja tu przynieśli. A gdyby mi była potrzebna, to po prostu tu przyjdę. – Jej błądzące spojrzenie zatrzymało się na Halu, który z uciechy turlał się po podłodze. – Cieszę się, kiedy słyszę głosy dzieci, pani Cleary.

Raz na sześć tygodni z Gillanbone przyjeżdżał konny wóz z pocztą – jedyny kontakt ze światem zewnętrznym. W posiadaniu Droghedy znajdowały się dwa ciężarowe fordy, w tym jeden o specjalnej konstrukcji, ze zbiornikiem na wodę na platformie, ford model T i rolls-royce, ale jakoś nikt nie jeździł nimi do Gilly, oprócz Mary Carson, i to nieczęsto. Odległość czterdziestu mil wydawał się ogromna.

Umowę na rozwożenie poczty po okręgu miał Bluey Williams, któremu objechanie całego terytorium zajmowało właśnie sześć tygodni. Jego platformę z wielkimi kołami ciągnął wspaniały zaprzęg złożony z dwunastu koni pociągowych, zaś ładunek składał się z najprzeróżniejszych rzeczy zamówionych przez najdalej położone farmy. Prócz poczty wiózł benzynę w czterdziestoczterogalonowych baryłkach, naftę w kanciastych pięciogalonowych puszkach, siano, ziemniaki, perkalowe worki z cukrem i mąką, drewniane skrzynki z herbatą i inne artykuły spożywcze, maszyny rolnicze, zamawiane z katalogów zabawki i ubrania ze sklepu Anthony'ego Hordera w Sydney, a poza tym wszystko inne, co trzeba było kupić i sprowadzić z Gilly albo z dalekiego świata. Przemieszczał się w szybkim tempie dwudziestu mil dziennie, a wszędzie, gdzie się zatrzymał, witano go serdecznie, zlecano zakup towarów w Gilly, wręczano pieniądze owinięte starannie w skrawki papieru z zamówieniem, oraz powstałe w żmudnym trudzie listy, które wędrowały do płóciennego worka z napisem: „Poczta Rządu JKM”.

Na trasie pocztowej na zachód d Gilly leżały tylko dwie farmy, najpierw Drogheda, potem Bugela; za Bugelą rozciągało się terytorium, które dostawało pocztę jedynie dwa razy do roku. Platforma Blueya zataczała wielki łuk przez wszystkie farmy na południowym zachodzie, zachodzie i północnym zachodzie, następnie wracała do Gilly, aby potem ruszyć w krótszą, bo zaledwie sześćdziesięciomilową podróż na wschód, gdzie zaczynał się rejon miasta Booroo. Czasem Bluey przywoził gości lub ludzi szukających pracy, którzy siedzieli koło niego na nie osłoniętym skórzanym siedzeniu; innym razem zabierał kogoś ze sobą – gości, niezadowolonych pastuchów, pokojówki, wyrobników, bardzo rzadko guwernantkę. Osadnicy poruszali się własnymi samochodami, ale ich pracowników woził Bluey, który dostarczał wszystkim towary i pocztę.

Kiedy nadeszły zamówione bele materiału, Fee zasiadła do podarowanej maszyny i zaczęła szyć luźne sukienki z cienkiej bawełny dla siebie i Meggie, lekkie spodnie i kombinezony dla mężczyzn, koszulki dla Hala, zasłony do okien.

Z całą pewnością było chłodniej bez kilku warstw bielizny i dopasowanego ubrania.

Meggie czuła się samotna, bo spośród chłopców tylko Stuart zostawał w domu. Jack i Hughie jeździli razem z ojcem przyuczać się na pastuchów – nazywani, jak wszyscy młodzi nowicjusze frycami. Spokojny Stuart nie był takim towarzyszem zabaw jak niegdyś Jack i Hughie. Żył we własnym świecie, wolał godzinami obserwować życie mrówek niż wdrapywać się na drzewa, tymczasem Meggie uwielbiała łazić po drzewach, uważając, że australijskie eukaliptusy są cudowne, o różnym stopniu trudności i nieskończenie urozmaicone. Przy czym ani na łażenie po drzewach, ani na obserwowanie mrówek nie zostawało wiele czasu. Oboje ciężko pracowali. Rąbali i nosili drzewo, kopali doły na odpadki, uprawiali ogródek warzywny, chodzili koło ptactwa i świń, nauczyli się też zabijać węże i pająki, chociaż nigdy nie pozbyli się lęku przed nimi.

Od kilku lat deszcz padał w miarę obficie. W strumieniu utrzymywał się niski stan wody, ale zbiorniki były wypełnione mniej więcej do połowy. Trawa nadal rosła całkiem dobrze, chociaż nie tak bujnie jak kiedyś.

– Pewnie się pogorszy – przepowiadała ponuro Mary Carson.

Zanim jednak zaznali prawdziwej suszy, przyszło im doświadczyć powodzi. W połowie stycznia kraj zaatakowało południowe skrzydło północno-zachodnich monsunów. Podstępne wiatry wiały w różnych kierunkach. Skutki ulewnych deszczów na ogół odczuwały jedynie wyschnięte najdalej na północ skrawki kontynentu, ale czasem opady docierały daleko na południe, sprowadzając na nieszczęsnych mieszkańców Sydney dżdżyste lato. Tego stycznia niebo pociemniało od pędzących postrzępionych chmur i lunął deszcz; nie jakaś przelotna ulewa, tylko nieprzerwany potop lał się z hukiem z nieba.

Ostrzeżono ich przed tym. Bluey Williams nadjechał z górą towarów na wozie, zza którym prowadził tuzin zapasowych koni, że spieszył się, żeby skończyć objazd, zanim deszcze uniemożliwią mu dalsze dostawy.

– Nadchodzą monsuny – oznajmił, zwijając papierosa i wskazując batem sterty dodatkowej żywności. – Cooper, Barcoo i Diamantina już wylały, a Overflow występuję z brzegów. Queensland znalazł się pod dwoma stopami wody i ludziska na gwałt szukają pagórków, żeby zapędzić na nie owce.

W panice rzucono się do gorączkowych przygotowań. Paddy razem z chłopcami pracowali jak szaleni przeganiając owce z niżej położonych pól i możliwie jak najdalej od strumienia i rzeki Barwon. Przybył ksiądz Ralph, osiodłał konia i wyruszył z Frankiem i najlepszą sforą psów na dwa ostatnie pola nad Barwon, podczas gdy Paddy i dwóch pastuchów zabrali po jednym chłopcu i rozjechali się każdy w inną stronę.

Ksiądz Ralph sam był wyśmienitym pastuchem. Dosiadał ofiarowanej mu przez Mary Carson kasztanowej klaczy pełnej krwi ubrany w nienagannie skrojone, ciemnożółte długie bryczesy, lśniące jasnobrązowe buty do kolan i nieskazitelnie białą koszulę, której podwinięte rękawy odsłaniały muskularne ręce, a rozpięty kołnierzyk ukazywał gładki opalony tors. Frank, w workowatych, starych szarych spodniach przewiązanych ochraniaczami i szarej flanelowej koszuli – pomyślał z goryczą podążając za wyprostowanym jeźdźcem na zgrabnej klaczy przez bukszpanowo-sosnowy zagajnik za strumieniem. On sam dosiadał twardego w pysku, srokatego konia roboczego, złośliwej i upartej bestii, która do innych koni odnosiła się z dziką nienawiścią. Podniecone psy szczekały i skakały, warcząc rzucały się na siebie i rozdzielało je dopiero śmignięcie bata, którym ostro zacinał ksiądz Ralph. Wydawało się, że nie ma takiej rzeczy, której ten człowiek by nie potrafił; umiał odpowiednimi gwizdami wydawać polecenia psom i posługiwał się batem o wiele zręczniej niż Frank, który nadal uczył się tej egzotycznej australijskiej sztuki.

Przewodzący sforze pies o stalowoszarej sierści, wielki queenslandzkie bydlę, niewolniczo podporządkowujący się księdzu i podążał za nim bez namysłu, dając do zrozumienia, że Frank gra tutaj drugie skrzypce. Po trosze odpowiadało to Frankowi; on jeden spośród synów Paddy-ego nie polubił życia w Droghedzie. Kiedyś pragnął jednego: wyjechać z Nowej Zelandii – ale nie po to, żeby trafić na to odludzie. Nienawidził nieustannego patrolowania pól, twardej ziemi służącej za łóżko niemal co noc, ostrych psów, z którymi nie można się było przyjaźnić i które trzeba było zastrzelić, jeżeli nie wykonały należycie swojej pracy.

Ale jazda konno naprzeciw zwałom chmur – to miało posmak przygody; nawet gnące się z trzaskiem drzewa zdawały się tańczyć w radosnym zapamiętaniu. Ksiądz Ralph pracował jak opętany, posyłając psy na niczego nie spodziewające się gromadki owiec, podrywając z miejsca głupie wełniaste stworzenia, które podskakiwały i beczały przerażone, aż śmigające przez trawę cienie zbiły je w gęste, pędzące stado. Tylko dzięki psom garstka ludzi mogła uporać się z prowadzeniem tak ogromnego majątku jak Drogheda, hodowane do pracy z owcami i bydłem psy wykazywały zdumiewającą inteligencję i nie potrzebowały wielu wskazówek.

Przed zapadnięciem zmroku ksiądz Ralph w asyście Franka, który bezskutecznie starał mu się dorównać, z pomocą psów wypędził wszystkie owce z jednego pola, co normalnie zajmowało kilka dni. Koło kępy drzew przy bramie na drugie pole rozkulbaczył klacz wyrażając na głos nadzieję, że zanim zacznie padać, uda im się również stamtąd przegonić owce. Psy porozkładały się na trawie z wywalonymi jęzorami, a duży queenslandzki owczarek łasił się i przypadał do ziemi u stóp księdza Ralpha. Z torby przy siodle Frank wygrzebał odrażające kawałki kangurzego mięsa i cisnął psom, które rzuciły się na nie kłapiąc zębami i gryząc się w zazdrosnej rywalizacji.

– Cholerne bydlaki – powiedział. – Nie zachowują się wcale jak psy. To szakale.

– Zapewne znacznie bardziej przypominają psy, które stworzył Pan Bóg – rzekł łagodnie ksiądz Ralph. – Są czujne, inteligentne, agresywne i prawie nieoswojone. Jeśli mam być szczery, wolę je od tych wszystkich udomowionych ras. – Uśmiechnął się. – Koty też. Zauważyłeś, jak kręcą się koło szop? Dzikie i złe jak pantery, nie pozwolą człowiekowi zbliżyć się do siebie. Są znakomitymi myśliwymi i żadnego człowieka nie uznają za swojego pana albo żywiciela.

Wyciągnął z torby przy siodle baraninę na zimno i paczkę chleba z masłem, uciął dla siebie kawałek mięsa, a resztę podał Frankowi. Położywszy chleb z masłem na klocu drzewa służącym m obu za stolik, z wyraźną przyjemnością wbił białe zęby w mięso. Pragnienie ugasili wodą z płóciennego bukłaka, a potem skręcili papierosy.

Nie opodal rosło samotne drzewo wilga. Ksiądz Ralph wskazał je papierosem.

– Tam będziemy spali – powiedział rozpinając pasy przytrzymując koc i podnosząc z ziemi siodło.

Frank ruszył za nim do drzewa, powszechnie uważanego za najpiękniejsze w tej części Australii. W kształcie niemal idealnie okrągłe, miało gęste żółtawozielone liście. Gałązki rosły tak nisko, że owce sięgały do nich z łatwością, dlatego też wszystkie wilgi były od dołu równo przystrzyżone jak ozdobny żywopłot. W razie deszczu dawały lepsze schronienie niż inne australijskie drzewa, które miały z reguły rzadsze listowie niż drzewa wilgotniejszych krain.

– Nie jesteś szczęśliwy, Frank, prawda? – spytał ksiądz Ralph kładąc się z westchnieniem i zwijając następnego papierosa.

Leżący opodal Frank obrócił się i spojrzał na niego podejrzliwie.

– Co to znaczy: szczęśliwy?

– W tej chwili szczęśliwy jest twój ojciec i twoi bracia. Ale ty nie, podobnie jak twoja matka i siostra. Nie podoba ci się Australia?

– Nie podobają mi się te strony. Chcę jechać do Sydney. Może tam imałbym szansę do czegoś dojść.

– Sydney? To jaskinia nieprawości – rzekł ksiądz Ralph z uśmiechem.

– Nie dbam o to! Tutaj jestem tak samo spętany jak w Nowej Zelandii. Nie mogę się od niego uwolnić.

– Od niego?

Ale te słowa wymknęły się Frankowi mimo woli i nie chciał nic więcej powiedzieć. Leżał wpatrując się w liście nad głową.

– Ile masz lat, Frank?

– Dwadzieścia dwa.

– Tak?! Czy byłeś kiedyś z dala od rodziny?

– Nie.

– Nie byłeś nigdy na potańcówce, nie miałeś dziewczyny?

– Nie. – Frank uparcie nie używał należnego księdzu tytułu.

– Więc nie będzie cię już dożo dłużej trzymał.

– Będzie mnie trzymał aż do śmierci.

Ksiądz Ralph ziewnął i ułożył się do snu.

– Dobranoc – powiedział.

Rankiem chmury wisiały niżej, ale nie padało przez cały dzień i zdążyli opróżnić drugie pole. Przez całą Droghedę z północnego wschodu na południowy zachód przebiegało pasmo pagórków; na znajdujących się tam pastwiskach zebrano wszystkie owce i bydło, żeby zwierzęta mogły schronić się wyżej, gdyby woda przelała się przez skarpy parowu i wystąpiła z brzegów Barwon.

Deszcz zaczął padać z zapadnięciem zmroku, w momencie kiedy Frank razem z księdzem szybkim kłusem zmierzali do brodu w strumieniu za domem zarządcy.

– Teraz nie ma co żałować koni! – krzyknął ksiądz Ralph. – Popędź dobrze swojego, chłopcze, bo utoniesz w błocie!

W ciągu kilkudziesięciu sekund przemokli do suchej nitki, a spieczoną ziemię pokryła woda. Zbita gleba z trudem wchłaniająca wilgoć zamieniła się w morze błota spowolniając konie, które grzęzły w nim po pęciny. Na trawiastym gruncie udawało im się przyśpieszyć, ale w pobliżu strumienia, gdzie na wydeptanej ziemi nic nie rosło, musieli zsiąść z koni. Teraz konie bez trudu posuwały się naprzód, natomiast Frank w żaden sposób nie mógł utrzymać równowagi. To było gorsze niż lodowisko. Na czworaka doczołgali się do skraju pochyłości i ześlizgnęli na dół jak pociski. Kamienisty bród, w którym leniwa woda sięgała zwykle do pół łydki, skrył się pod spienioną kipielą głęboką na cztery stopy. Frank usłyszał śmiech księdza. Konie, popędzane okrzykami i chlaśnięciami przemokłych kapeluszy, wdrapały się szczęśliwie na przeciwległy brzeg, ale Frank i ksiądz bezskutecznie usiłowali pójść w ich ślady. Za każdym razem ześlizgiwali się z powrotem na dół. Kiedy ksiądz wpadł na pomysł, żeby wdrapać się na wierzbę, zjawił się Paddy, zaalarmowany przybyciem koni bez jeźdźców, i wyciągnął ich z pomocą liny.

Potrząsając głową z uśmiechem ksiądz Ralph podziękował Paddy'emu za zaproszenie do domu.

– Oczekują mnie w rezydencji – wyjaśnił.

Mary Carson wcześniej niż ktoś ze służby usłyszała jego wołanie, ponieważ obszedł dom od frontu w przeświadczeniu, że łatwiej stamtąd dotrze do swojego pokoju.

– W takim stanie nie wejdziesz do środka – oznajmiła stojąc na werandzie.

– Więc bądź tak miła i przynieś mi parę ręczników i moją walizkę.

Bez żenady przyglądała się, jak ściąga koszulę, buty i spodnie, potem oparty o uchylone okno do jej salonu z grubsza wyciera się z błota ręcznikiem.

– Jesteś najpiękniejszym mężczyzną, jakiego w życiu widziałam, Ralphie de Bricassart – powiedziała. – Dlaczego jest tylu przystojnych księży? Irlandzkie pochodzenie? Trzeba przyznać, że Irlandczycy to urodziwy narów. A może dla przystojnego mężczyzny stan duchowny jest ucieczką od konsekwencji własnej urody? Głowę daję, że dziewczęta w Gilly cierpią z twojego powodu.

– Dawno temu nauczyłem się nie zwracać uwagi na romansowe panienki. – Roześmiał się. – Każdy ksiądz poniżej pięćdziesiątki jest dla niektórych obiektem westchnień, a dopóki nie skończy trzydziestu pięciu lat, zwykle wszystkie do niego wzdychają. Ale tylko protestantki otwarcie próbują mnie uwieść.

– Nigdy nie odpowiadasz wprost na moje pytania, prawda?

– Wyprostowała się i położyła mu dłoń na piersi. – Jesteś sybarytą, Ralphie, wylegujesz się na słońcu. Cały jesteś taki opalony?

Pochylił głowę i zaśmiał się prosto w jej włosy, równocześnie rozpinając bawełniane kalesony. Kiedy spadły na ziemię, odrzucił je nogą i stanął niczym posąg Praksytelesa, podczas gdy ona obchodziła go i oglądała ze wszystkich stron.

Ostatnie dwa dni wprawiły go w wyśmienity humor, podobnie jak nagła myśl, że Mary ma być może więcej słabych punktów, niż to sobie wyobrażał. Znał ją jednak dobrze i czuł, że bezpiecznie może zapytać:

– Czy chcesz, żebym się z tobą kochał, Mary?

Spojrzała na jego wiotki członek i parsknęła śmiechem.

– Na myśl by mi nie przyszło narażać cię na tyle kłopotu! Czy potrzebne są ci kobiety, Ralphie?

Z pogardą odrzucił głowę do tyłu.

– Nie!

– Mężczyźni?

– Są gorsi od kobiet. Nie, nie są mi potrzebni.

– A sam sobie jesteś?

– To już najmniej.

– Ciekawe. – Podsunęła do góry spuszczone okno i weszła do salonu. – Ralph, kardynał de Bricassart! – zadrwiła. Ale znalazła się poza zasięgiem jego przenikliwych oczu, opadła na fotel i zacisnęła pięści, wygrażając kapryśnemu losowi.

Ksiądz Ralph, nagi, zszedł z werandy i stanął na przystrzyżonym trawniku. Wyciągnął ręce nad głowę i zamknął oczy. Deszcz oblewał go ciepłymi strużkami, które torowały sobie drogę po gołej skórze. Niepowtarzalne uczucie. Było bardzo ciemno. Wciąż był wiotki.

Strumień wystąpił z brzegów i woda pięła się coraz wyżej po słupach, na których stał dom Paddy'ego i dalej przez obejście w stronę dworu.

– Jutro opadnie – powiedziała Mary Carson, kiedy zmartwiony Paddy przyszedł ją o tym zawiadomić.

Jak zwykle miała rację: przez następny tydzień woda stopniowo cofała się, aż wreszcie powróciła do normalnego koryta. Wyjrzało słońce, temperatura skoczyła do czterdziesty czterech stopni w cieniu, czysta trawa wyrosła powyżej kolan i zdawała się frunąć do nieba i lśniła białym blaskiem jak pozłacana, aż bolały oczy. Drzewa błyszczały, odkurzone i umyte, hordy papug, które pochowały się gdzieś przed deszczem znów łyskały tęczowo między pniami i gałęziami, rozgadane jak nigdy.

Ksiądz Ralph wrócił do swoich zaniedbanych parafian, by nieść im pociechę, spokojny, że nie dostał bury: pod śnieżnobiałą koszulą, tuż koło serca, spoczywał czek na tysiąc funtów. Wiedział, że biskup będzie zachwycony.

Przepędzono owce na ich zwykłe pastwisko i Cleary'owie musieli ulec panującemu na prowincji zwyczajowi sjesty. Wstawali o piątej rano, żeby ze swoimi zajęciami uporać się do południa, następnie padali jak kłody i do piątej po południu leżeli zlani potem, wzdrygając się niespokojnie. Dotyczyło to zarówno kobiet w domu jak i mężczyzn na polach. Do pracy wracano po piątej, a wieczerzę spożywano po zachodzie słońca na werandzie przed dom, gdyż upał trzymał przez całą noc. Zdawało się, że przed długie tygodnie, dzień i noc słupek rtęci nie opada poniżej trzydziestu ośmiu stopni. Zapomniano jak smakuje wołowina, gdyż wyłącznie jadano baraninę z tak małych sztuk, żeby nie zdążyła się nadpsuć. Podniebienia tęskniły do odmiany od wiecznie powtarzających się dań, takich jak kotlety baranie, gulasz barani, mielona zapiekana baranina z ziemniakami, baranina curry, pieczony udziec barani, peklowana baranina, baranina casserole.

Ale z początkiem lutego życie Meggie i Stuarta raptownie się odmieniło. Wysłano ich oboje na naukę do zakonnic w Gillanbone, gdyż bliżej szkoły nie było. Paddy zapowiedział, że Hal, kiedy dorośnie, będzie się mógł uczyć korespondencyjnie w szkole dominikanów w Sydney, a ponieważ Meggie i Stuart przywykli do nauczycieli, Mary Carson uczyniła hojny gest i opłaciła im pobyt i naukę w klasztorze Świętego Krzyża. Zresztą zajęta Halem Fee nie miałaby czasu czuwać nad nauką korespondencyjną. Od początku panowała milcząca umowa, że Jack i Hughie nie będą uczyć się dalej; Drogheda potrzebowała ich na swojej ziemi, a ziemia była tym, czego pragnęli.

W porównaniu z Droghedą, a zwłaszcza z Najświętszym Sercem w Wahine, życie w Święty Krzyżu wydawało się Meggie i Stuartowi dziwne i bardzo spokojne. Ksiądz Ralph dał siostrom delikatnie do zrozumienia, że ta dwójka dzieci to jego protegowani, a ich ciotka jest najbogatszą mieszkanką Nowej Południowej Walii. Tak więc nieśmiałość Meggie z wady przekształciła się w zaletę, a zamknięty w sobie Stuart, który miał zwyczaj wpatrywania się godzinami w niezmierzone dale, zyskał sobie miano „świętego chłopczyka”.

Istotnie panował tam wielki spokój, gdyż niewielu uczniów mieszkało w internacie; ci spośród okolicznych mieszkańców, których stać było na wysłanie dzieci do szkoły z internatem, z reguły wybierali Sydney. W klasztorze unosił się zapach pasty do podłóg i kwiatów, wysokie ciemne korytarze wypełniała cisza i namacalna wręcz świątobliwość. Odzywano się tu stłumionymi głosami, życie toczyło się jakby za cienkim czarnym welonem. Nikt nie bił ich rózgą, nikt na niech nie krzyczał i zawsze mieli blisko do księdza Ralpha.

Odwiedzał ich często i zapraszał na nocleg do plebanii tak regularnie, że sypialnię, z której korzystała Meggie, postanowił przemalować na delikatny jasnozielony kolor, kupić nowe zasłony do okien i nową kołdrę na łóżko. Stuart spał w pokoju, który po dwukrotnym odnawianiu zachował kremowo-brązowy koloryt; po prostu księdzu Ralphowi nie przyszło do głowy, żeby zadać sobie pytanie, czy Stuart jest szczęśliwy. Stuart był dodatkiem, kimś, kogo należało zaprosić przez grzeczność.

Ksiądz Ralph nie wiedział, dlaczego tak bardzo lubił Meggie, ale też specjalnie się nad tym nie zastanawiał. Zaczęło się to od współczucia w dniu, kiedy zobaczył ją zagubioną z tyłu za braćmi na pylistym dziedzińcu stacji; odstawała od nich z powodu płci, jak się słusznie domyślał. Natomiast powód, dla którego Frank również trzymał się na uboczu, wcale go nie interesował, nie budziło w nim współczucie dla niego. Było we Franku coś takiego, co mroziło tkliwsze uczucia – mroczny duch pozbawiony wewnętrznego światła. Ale Meggie? Wzruszyła go do głębi, choć właściwie nie wiedział czemu. Ten urzekający kolor włosów; barwa i wykrój oczu podobnych do oczu matki, zatem pięknych, a przy tym o ileż słodszych, bardziej wyrazistych; jej charakter, który uważał za idealny u kobiety, łączący bierność z ogromną siłą. Natura bez krzty buntowniczości, wręcz przeciwnie. Przewidywać, że przez całe życie Meggie będzie posłuszna, będzie się poruszać w obrębie kobiecego losu.

Jednakże wszystko to razem wzięte nie dawało pełnej odpowiedzi. Może gdyby zajrzał głębiej w siebie, zrozumiałby, że to, co do niej czuje, jest dziwną wypadkową czasu, miejsca i osoby. Nikt nie traktował Meggie jak kogoś ważnego, dzięki czemu mógł znaleźć dla siebie miejsce w jej życiu i być pewnym jej miłości; była dzieckiem, a zatem nie stanowiła zagrożenia dla jego sposobu życia ani dobrego imienia; była piękna, a piękno sprawiało mu radość; a także, chociaż najmniej się do tego przyznawał, wypełniała w jego życiu puste miejsce, którego Bóg nie mógł wypełnić, gdyż miała ludzką postać i promieniowała ciepłem. Ponieważ nie mógł obdarowywać ją prezentami, żeby nie wprawiać w zażenowanie rodziny, ofiarowywał jej w zamian swoje towarzystwo, poświęcił też sporo czasu i namysłu w urządzanie pokoiku Meggie na plebani; nie tyle po to, żeby sprawić jej przyjemność, ile po to, żeby stworzyć odpowiednią oprawę dla swojego klejnotu. Żadnej tandety dla Meggie.

]Na początku maja do Droghedy przybyli postrzygacze. Mary Carson orientowała się we wszystkim, co działo się z Droghedzie, począwszy od pędzenia owiec, a skończywszy na strzelaniu z bata. Kilka dni przed przybycia postrzygaczy wezwała Paddy'ego do rezydencji i nie ruszając się z fotela wyjaśniła mu dokładnie, z najdrobniejszymi szczegółami, co należy zrobić. Paddy, przyzwyczajony do strzyży w Nowej Zelandii, już na początku poczuł się oszołomiony rozmiarami szopy do strzyżenia o dwudziestu sześciu stanowiskach; teraz, po rozmowie z siostrą, fakty i liczby kotłowały mu się w głowie. W Droghedzie miały być strzyżone owce nie tylko z Droghedy, ale również z Bugeli, Dibban-Dibban i Beel-Beel. Oznaczało to nawał pracy dla każdego bez wyjątku, tak kobiet, jak i mężczyzn. Wspólna strzyża przyjęła się jako zwyczaj i farmy korzystające z udogodnień w Droghedzie śpieszyły z pomocą, ale główny ciężar dodatkowych zajęć nieuchronnie spadał na barki zatrudnionych w Droghedzie.

Postrzygacze przywozili ze sobą własnego kucharza i kupowali żywność na farmie, ale te olbrzymie zapasy prowiantu należało przedtem zgromadzić; trzeba też było wyszorować, sprzątnąć i wyposażyć w koce i materace obskurne baraki z przyległą do nich kuchnią i prymitywną łazienką. Nie wszystkie farmy witały postrzygaczy z takim gestem, ale Drogheda z dumą podtrzymywała tradycję gościnności i sławę „cholernie dobrej szopy”. Z tej jednej okazji, kiedy współdziałała z sąsiadami, Mary Carson nie skąpiła grosza. Szopa w Droghedzie nie należała do największych w Nowej Południowej Walii, ale wymagała pracy najlepszych, ludzi kalibru Jackowego Howe'a. Dopiero po ostrzyżeniu ponad trzystu tysięcy owiec postrzygacze mogli wrzucić tobołki na starą ciężarówkę należącą do pośrednika i ruszyć w drogę do następnej szopy.

Franka nie było w domu przez dwa tygodnie. Wraz ze starym pastuchem Peterem Antałkiem, kilkoma psami, dwoma końmi i lekką dwukółką, z rzeczami zaspokajającymi ich skromne potrzeby, wyruszył na pola położone najdalej na zachód, żeby sprowadzić stamtąd owce. Pędzili je coraz bliżej, segregując stado i oddzielając mniej wartościowe sztuki. Ta powolna i żmudna praca ani trochę nie przypominała dzikiego spędu przed powodzią. Każde pole miało swoje zagrody, w których przeprowadzano wstępne sortowanie i znakowanie i trzymano stado, dopóki nie przyszła na nie kolej. W zagrodach przy szopie do strzyżenia mieściło się naraz tylko dziesięć tysięcy owiec, dlatego przy postrzegaczach trzeba się było mocno napoić; ich obecność wymagała nieustannego pośpiechu, ciągłej wymiany stad nie ostrzyżonych na strzyżone.

Kiedy Frank wszedł do kuchni, matka stała koło zlewu zajęta czynnością, która nie ma końca, obieraniem ziemniaków.

– Mamo, wróciłem! – przywitał ją z radością w głosie.

Odwracając się pokazała brzuch, a dwutygodniowa nieobecność wyostrzyła jego spostrzegawcze spojrzenie.

– O Boże! – jęknął.

W jej oczach zgasło zadowolenie, jakie wywołał jego widok, twarz oblała się szkarłatnym rumieńcem wstydu. Rozłożyła ręce na wzdętym fartuchu, jakby one mogły ukryć to, czego nie ukrywało ubranie.

Frank aż się zatrząsł.

– Wstrętny stary kozioł!

– Frank, nie mogę pozwolić, żebyś mówił takie rzeczy. Jesteś mężczyzną, powinieneś zrozumieć. Ty przyszedłeś na świat w taki sam sposób i to zasługuje na taki sam szacunek. To nie jest wstrętne. A kiedy obrażasz tatę, obrażasz mnie.

– Nie miał prawa! Powinien zostawić cię w spokoju! – wysyczał Frank, obcierając płatek piany z kącika drżących ust.

– To nie jest wstrętne – powtórzyła z rezygnacją i spojrzała na niego jasnymi zmęczonymi oczami, jakby raptem raz na zawsze postanowiła pozbyć się wstydu. – To naprawdę nie jest wstrętne, Frank, podobnie jak akt, który to stworzył.

Tym razem to on poczerwieniał na twarzy. Nie mógł wytrzymać jej spojrzenia, więc odwrócił się i poszedł do pokoju, w którym mieszkał wraz z Bobem, Jackiem i Hughiem. Nagie ściany i małe, wąskie łóżka kpiły z niego, kpiły w żywe oczy, raziła ich sterylność, nijakość, brak śladów niosącej ciepło troski, jakiegoś uświęcającego celu. I jej twarz, jej piękna zmęczona twarz z aureolą złotych włosów, rozpromieniona tym, co ona i ten owłosiony, stary kozioł zrobili w strasznym skwarze lata.

Nie mógł od tego uciec, nie mógł uciec od niej, od natrętnych myśli, od pragnień naturalnych, dla jego wieku i męskości. Zwykle udawało mu się zepchnąć to wszystko do podświadomości, ale kiedy podsunęła mu pod nos namacalny dowód swojej żądzy, cisnęła w twarz swoje tajemnicze konszachty z tym chutliwym zwierzem… Jak o tym myśleć? Jak się na to zgodzić? Jak go znieść? Chciałaby o niej myśleć jak o istocie świętej, czystej i nieskazitelnym niczym Matka Przenajświętsza, istocie, która wyrasta ponad te rzeczy, choć wszystkie kobiety na całym świecie mają je na sumieniu. Pokazane przez nią dowody, nie mylił się wyobrażając ją sobie taką, doprowadzały go do szaleństwa. Żeby pozostać przy zdrowych zmysłach, musiał koniecznie myśleć, że matka leży z tym brzydkim, starym mężczyzną zachowując zupełną czystość, ma przy nim miejsce do spania, ale w nocy nigdy się ku niemu nie obraca, nie dotyka. O Boże!

Słysząc zgrzyt i brzęk, spojrzał w dół i zobaczył, że mosiężny pręt łóżka wygiął się w kształcie litery S.

– Czemu nie jesteś tatą – spytał patrząc na pręt.

– Frank – powiedziała matka od progu.

Podniósł głowę, czarne oczy lśniły wilgotnym blaskiem jak węgiel zmoczony przez deszcz.

– W końcu go zabiję – rzekł.

– Jeśli to zrobisz, zabijesz mnie – powiedziała Fee podchodząc do łóżka.

– Nie, uwolniłbym ciebie! – odparł dziko, z nadzieją w głosie.

– Frank, ja nie mogę być wolna i nie chcę być wolna. Nie wiem, skąd się bierze twoje zaślepienie, choć chciałabym wiedzieć. Nie ze mnie ani z twojego ojca. Wiem, że nie jesteś szczęśliwy, ale czy musisz wyżywać się na mnie albo na tacie? Czemu z takim uporem wszystko utrudniasz? Czemu? – Popatrzyła na swoje ręce, a potem znów podniosła wzrok. – Nie chcę tego mówić, ale wydaje mi się, że muszę. Pora, żebyś znalazł sobie dziewczynę, ożenił się i założył własną rodzinę. W Droghedzie jest dość miejsca. Nigdy tak nie martwiłam się o pozostałych chłopców. Oni nie mają takiego usposobienia jak ty. Tobie jest potrzebna żona, Frank. Gdybyś miał żonę, nie miałbyś czasu myśleć o mnie.

Odwrócił się do niej tyłem i tak trwał. Jeszcze z pięć minut Fee siedziała na łóżku w nadziei, że się do niej odezwie, potem westchnęła, wstała i wyszła.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Kiedy odjechali postrzygacze i okolica zapadła w stan zimowego półuśpienia, jak co roku urządzono w Gillanbone festyn i Wyścigi Piknikowe. Ta najważniejsza w kalendarzu towarzyskim impreza, trwała dwa dni. Fee nie czuła się dostatecznie dobrze, żeby jechać, więc sam Paddy zawiózł Mary Carson rolls-royce'em do miasta. Żona – gdyby z nim była – podtrzymywałaby go na duchu, a i Mary przy niej trzymałaby język za zębami. Zauważył bowiem, że z jakiegoś tajemniczego powodu sama obecność Fee sprawiała, iż siostra niemiała i traciła rezon.

Poza tym wybrali się wszyscy. Chłopcy, najsurowiej upomnieni, żeby się dobrze sprawowali, pojechali ciężarówką razem z Peterem Antałkiem. Jimem, Tomem, panią Smith i pokojówkami, a Frank sam wyruszył wcześniej fordem. Wszyscy dorośli zamierzali zostać w Gillanbone na następny tydzień wyścigów. Mary Carson, z sobie tylko znanych powodów, nie przyjęła zaproszenia księdza Ralpha na nocleg w plebani, ale namówiła Paddy'ego, żeby zatrzymał się tam z Frankiem. Gdzie zamierzali nocować obydwaj pastuchowie i ogrodnik Tom, tego nie wiedział nikt, pani Smith, Minnie i Cat miały przyjaciółki w Gilly, które przyjęły je w gościnę.

O dziesiątej rano Paddy umieścił siostrę w najlepszym pokoju, jakim dysponował hotel „Imperial” a potem zszedł na dół do baru, przy którym zobaczył Franka z kuflem piwa w ręku.

– Pozwól, stary, że postawię ci kolejkę – powiedział serdecznie do syna. – Muszę zabrać ciocię Mary na obiad z okazji Wyścigów Piknikowych i przyda mi się coś dla kurażu, jeśli mam bez mamy wytrzymać ten dopust boży.

Człowiek nie zdaje sobie sprawy, jak trudno jest przezwyciężyć nawyki i lęk, dopóki sam nie spróbuje odejść od utrwalonych przez lata zachowań. Frank przekonał się, że nie może zrobić tego, na co miał ochotę, nie może chlusnąć ojcu w twarz zawartością kufla, zwłaszcza w obecności ludzi w barze. Dlatego dopił jednym haustem resztkę piwa, uśmiechnął się słabo i powiedział:

– Przykro mi, tato, ale umówiłem się z kolegami na festynie.

– Dobrze, wobec tego idź. Ale proszę, weź to i wydaj na siebie. Baw się dobrze, a jeśli się upijesz, pilnuj, żeby mama się o tym nie dowiedziała.

Frank wlepił wzrok w nowiuteńki niebieski banknot pięciofuntowy, który trzymał w ręku, marząc o tym, żeby go podrzeć i cisnąć strzępki Paddy'emu w twarz, ale znów przyzwyczajenie wzięło górę; złożył banknot, wsunął do kieszonki przy pasku i podziękował. Wyszedł z baru, jakby grunt palił mu się pod stopami.

Paddy, ubrany w najlepszy, niebieski garnitur, ze starannie zapiętą kamizelką, złotym zegarkiem na złotej dewizce, przy której wisiał złoty samorodek z kopalni w Lawrence, poprawił celuloidowy kołnierzyk, szukając spojrzeniem jakiejś znajomej twarzy przy barze. Od dziewięciu miesięcy, od kiedy sprowadził się do Droghedy, rzadko tu przyjeżdżał, ale fakt, że był bratem Mary Carson i jej przyszłym spadkobiercą, sprawiał, że ilekroć zjawiał się w mieście, podejmowano go bardzo gościnnie i dobrze pamiętano jego twarz. Kilku mężczyzn posłało mu promienne uśmiechy, ten i ów zaproponował piwo i po chwili Paddy znalazł się w środku przyjaznej gromadki; o Franku zapomniał.

Ponieważ żadna zakonnica, mimo pieniędzy Mary Carson, nie chciała nakręcać loków Meggie, jej włosy leżały na ramionach splecione w dwa grube warkocze, przewiązane granatowymi wstążkami. Jedna z sióstr odprowadziła Meggie, ubraną w poważny granatowy mundurek uczennicy od Świętego Krzyża, z klasztoru przez trawnik na plebanię, gdzie oddała ją w ręce zakochanej w niej gospodyni księdza Ralpha.

– Och, to tej dziewuszki pinkne, szkockie włosy – wyjaśniła księdzu, kiedy rozbawiony zaczął ją wypytywać. Wiedział, że Annie nie przepada za małymi dziewczynkami i zawsze narzekała na bliskość szkoły.

– Ależ Annie! Włosy nie są żywą istotą. Nie można kogoś lubić tylko z powodu koloru włosów – odparł drocząc się z nią.

– Nu tak, to złota dziewuszka, „skeggy”, co znaczy słowo „skeggy”, nie wypowiedział też na głos uwagi, że rymuje się ono z Meggie.

Czasami lepiej było nie wiedzieć, co Annie ma na myśli, i nie zachęcać do wynurzeń przez uważne przysłuchiwanie się temu, co mówi. Annie, by posłużyć się jej językiem, była „fey”, nawiedzona, a jeżeli litowała się nad małą, wolał nie usłyszeć, że bardziej z powodu jej przyszłości niż przeszłości.

Zjawił się Frank, roztrzęsiony po spotkaniu z ojcem przy barze nie wiedząc, co ze sobą zrobić.

– Chodź, Meggie, zabiorę cię na festyn – powiedział wyciągając rękę.

– A może ja zabiorę was oboje? – zaproponował ksiądz Ralph, również wyciągając rękę.

Mając po bokach dwóch uwielbianych przez siebie mężczyzn, których z całych sił ściskała za ręce, Meggie poczuła się w siódmym niebie.

Teren, na którym odbywał się festyn w Gillanbone, rozpościerał się nad rzeką Barwon, tuż obok toru wyścigowego. Chociaż już minęło pół roku od ostatniej powodzi, mulista ziemia jeszcze całkiem nie obeschła i drepczący z zapałem pierwsi goście wymiesili ją na błoto. Za ogrodzeniami dla owiec, bydła, świń i kóz, gdzie dorodne okazy hodowlane rywalizowały między sobą o nagrody, stały namioty z wyrobami rękodzieła i przysmakami. Oglądali zwierzęta hodowlane, ciasta, robione szydełkiem chusty, dziergane ubranka dla niemowląt, haftowane obrusy, koty, psy i kanarki.

Na przeciwległym krańcu tego jarmarku znajdował się plac do ujeżdżania koni, gdzie młodsi jeźdźcy i amazonki puszczali się galopem przed sędziami, którzy sami wyglądali trochę jak konie a przynajmniej tak się wydawało rozchichotanej Meggie. Damy we wspaniałych gabardynowych strojach dosiadali bokiem wysokich koni z kurtyzowanymi ogonami, a na ich cylindrach do końskiej jazdy powiewały prowokująco wiotkie woalki. Jak ktoś w tak niebezpiecznej pozycji i w takim nakryciu głowy mógł się utrzymać swobodnie i z fasonem na kłusującym wierzchowcu, tego Meggie nie mogła pojąć, póki nie ujrzała pięknej panny, która poprowadziła skocznego rumaka przez szereg trudnych przeszkód i po zakończeniu popisu wyglądała tak samo nienagannie jak przed jego rozpoczęciem. Następnie owa dama dźwignęła wierzchowca ostrogą, pogalopowała po rozmiękłej ziemi i ściągnąwszy cugle zatrzymała się przed Meggie, Frankiem i księdzem Ralphem zagradzając im drogę. Noga w wyglansowanym czarnym bucie, założona za przedni łęk siodła, została odczepiona i dama siedziała rzeczywiście bokiem na siodle, władczym gestem wyciągając osłonięte rękawiczkami ręce.

– Proszę łaskawie pomóc mi zsiąść! – zwróciła się do księdza. Sięgnął w górę, ujął ją wpół, a kiedy oparła dłonie na jego ramionach, zsadził ją lekko. Ledwie zaś dotknęła stopami ziemi, puścił, chwycił jedną ręką za cugle i ruszył naprzód, mając u boku damę, która bez trudu dotrzymywała mu kroku.

– Czy wygra pani bieg przełajowy, panno Carmichael? – spytał tonem całkowitej obojętności.

Panna Carmichael wydęła wargi; była młoda i bardzo piękna, a ta dziwna rezerwa, okazywana przez księdza Raplha, drażniła ją.

– Liczę na to, ale pewności nie mam. Zarówno panna Hopeton, jak i pani King biorą udział w konkursie. Ujeżdżanie natomiast wygram na pewno, więc jeśli nie powiedzie mi się w biegu przełajowym, będę usatysfakcjonowana.

Mówiła z piękną dykcją, dziwacznie napuszonym stylem, charakterystycznym dla młodej damy tak starannie wychowanej i wykształconej, że jej głosu nie ożywiała nawet odrobina ciepłą czy indywidualności. Kiedy ksiądz Ralph z nią rozmawiał, również w jego ustach słowa nabierały krągłości i znikał czarujący, ledwie słyszalny irlandzki akcent; zupełnie jakby przypominała mu czasy, kiedy i on był taki. Meggie ściągnęła brwi zdumiona i poruszona lekką, lecz powściągliwą wymianą zdań, nie rozumiejąc, jaka w księdzu Ralphie zaszła zmiana, wiedząc tylko, że coś się zmieniło i że jej się to nie podoba. Puściła rękę Franka, gdyż coraz trudniej było iść razem w jednym szeregu.

Kiedy doszli do szerokiej rozlanej kałuży, Frank został nieco z tyłu. Ksiądz Ralph ogarnął uważnym spojrzeniem rozlewisko, które można by niemal nazwać płytkim stawem, po czym obrócił się do dziewczynki, której rączkę trzymał cały czas w mocnym uścisku, pochylił się nad nią ze szczególną czułością, która nie mogła ujść uwagi młodej damy, gdyż w uprzejmej rozmowie z nią nie zabrzmiała ani jedna serdeczna nuta.

– Nie noszę rozłożystej peleryny, kochana Meggie, więc nie mogę zachować się wobec ciebie jak sir Walter Raleigh. Jestem pewien, że wybaczy mi pani, droga panno Carmichael – z tymi słowami podał jej cugle – ale czyż mógłbym pozwolić, żeby moja ulubienica zabłociła sobie buciki?

Wziął Meggie na ręce, sadowiąc ją sobie na biodrze, i opuścił pannę Carmichael, której nie pozostało nic innego, jak zebrać w garść ciężką, sięgającą ziemi spódnicę i dzierżąc w drugiej ręce cugle pomaszerować przez ogromną kałużę bez niczyjej pomocy. Gromki śmiech Franka, jaki rozległ się za ich plecami, bynajmniej nie poprawił jej humoru; po drugiej stronie kałuży bez słowa ruszyła w swoją stronę.

– Gdyby tylko mogła, na pewno by księdza udusiła – powiedział Frank, kiedy ksiądz Ralph postawił Meggie na ziemi.

Zafascynowało go to spotkanie i umyślne okrucieństwo duchownego. Panna Carmichael wydawała mu się tak urodziwa i dumna, że nikt, nawet ksiądz, nie mógłby jej się przeciwstawić, a mimo to ksiądz Ralph pozwolił sobie na złośliwość, aby zdruzgotać jej zadufanie i wiarę w ekscytującą kobiecość, którą władała niczym niezwykłą i niezgłębioną tajemnicę, wydawało się, że ksiądz nienawidzi panny Carmichael i tego, co ona sobą reprezentuje. Wciąż jeszcze piekły go słowa matki i pragnął, żeby panna Carmichael go zauważyła, był przecież najstarszym synem spadkobiercy Mary Carson, lecz ona nie raczyła nawet spostrzec jego obecności. Całą uwagę skupiła na księdzu, istocie bezpłciowej i zniewieściałej, ale wysokiej i przystojnej.

– Nie martw się, wróci po następną porcję tego samego – rzekł cynicznie ksiądz Ralph. – Jest bogata, więc w najbliższą niedzielę ostentacyjnie położy na tacy dziesięciofuntowy banknot. – Roześmiał się, widząc minę Franka. – Nie jestem wiele starszy od ciebie, synu, ale mimo mego powołania sprawy doczesne nie są mi obce. Złóż to na karb doświadczenia życiowego i nie miej mi tego za złe.

Zostawili z tyłu plac do ujeżdżania koni i weszli na teren wesołego miasteczka. Zarówno Frank, jak Meggie wpadli zachwyt. Ksiądz Ralph już wcześniej dał Meggie całe pięć szylingów, a Frank miał swoje pięć funtów; czuli się cudownie, mając pieniądze na wstęp do tych wszystkich kuszących budek. Dookoła przewalały się tłumy, dzieci biegały wszędzie i z wybałuszonymi oczami oglądały krzykliwe malowidła przed postrzępionymi namiotami, reklamujące takie atrakcje jak: najgrubsza kobieta świata, nieulękłą hurysa w tańcu z wściekłą kobrą, człowiek-guma z Indii, Goliat – najsilniejszy człowiek świata, boginka morska Tetyda. Przy każdym wejściu opłacali wstęp i przyglądali się zachwyceni, nie bacząc na smętnie zmatowiałe łuski Tetydy czy bezzębny uśmiech kobry.

Dalej, zajmując całą szerokość wesołego miasteczka, stał olbrzymi namiot, wzdłuż którego biegł od frontu wysoki drewniany pomost, a za nimi wisiał malowany na materiale fryz z postaciami górującymi groźnie nad tłumem. Jakiś człowiek z tubą w ręku wykrzykiwał do gromadzących się gapiów:

– Oto przed wami, panowie, słynna trupa bokserska Jimmy'ego Sharmana! Ośmiu najlepszych na świecie zawodników i sakiewka, który może wygrać każdy chętny do walki!

Kobiety i dziewczęta wymykały się ze zbiegowiska, ale równie szybko powiększali je nadchodzący ze wszystkich stron mężczyźni i chłopcy, tworząc tuż przed pomostem zbitą gromadę. Z powagą gladiatorów, paradujących w Circus Maximus, na mostek wkroczyło ośmiu bokserów; stanęli w rozkroku i podparli się pod boki obandażowanymi dłońmi, a tłum wydawał pełne zachwytu „ochy” i „achy”. Meggie myślała, że pokazują się w bieliźnie, bo mieli na sobie długie czarne trykoty i obcisłe szare spodenki sięgające do połowy ud. Biały napis na podkoszulkach głosił dużymi drukowanymi literami: TRUPA JIMY'EGO SHARMANA. Różnili się wzrostem, ale wszyscy prezentowali wspaniałą budowę ciała. Gawędząc i śmiejąc się z beztroską swobodą, jakby to był ich chleb powszedni, napinali mięśnie i udawali, że popisują się bez szczególnej przyjemności.

– No, dalej, chłopy, kto podejmie rękawicę? – ryczał naganiacz. – Kto zechce spróbować swoich sił? Kto podejmie rękawicę i wygra piątaka? – wykrzykiwał w kółko w przerwach między dudnieniami bębna.

– Ja! – wrzasnął Frank. – Ja, ja!

Strząsnął z siebie powstrzymującą go rękę księdza Ralpha, a stojący najbliżej gapie na widok drobnej postury Franka zaczęli się podśmiewywać i dobrotliwie wypychać go naprzód.

Naganiacz zachował całkowitą powagę, kiedy jeden z członków trupy wyciągnął przyjazną dłoń i pomógł Frankowi wspiąć się po drabince na mostek i zająć miejsce obok stojącej tam ósemki zawodników.

– Nie śmiejcie się, panowie. Nie jest wprawdzie bardzo duży, ale zgłosił się pierwszy! Nieważne czy duży, czy mały, ważne, czy ma dużo ognia do walki! Proszę bardzo, mamy tu małego gościa, chętnego spróbować swoich sił, co wy na to, wielkie chłopcy, hę? Kto podejmie rękawicę i wygra piątaka, kto zmierzy się z bokserem z trupy Jimmy'ego Shermana?

Stopniowo szeregi ochotników powiększały się, młodzi ludzie mnąc w rękach kapelusze, zerkali nieśmiało na stojących obok zawodowców, wybrańców losu. Ksiądz Ralph, choć gorąco pragnął zostać, by zobaczyć, co będzie dalej, zadecydował, że czas najwyższy zabrać Meggie spod namiotu. Wziął ją na ręce i obrócił się z zamiarem odejścia. Meggie podniosła wrzask i tym głośniej krzyczała, im dalej odchodzili. Ludzie zaczęli się za nimi oglądać. Ksiądz Ralph był osobą na tyle znaną, że poczuł się bardzo zażenowany, uwłaczało to jego godności.

– Zrozum, Meggie, nie mogę cię zabrać do środka! Twój ojciec żywcem obdarłby mnie ze skóry, i słusznie!

– Chcę zostać z Frankiem, chcę zostać z Frankiem! – krzyczała ile sił w płucach, kopiąc i próbując gryźć.

– O, cholera! – zaklął ksiądz Ralph.

– Pod przymusem okoliczności sięgnął do kieszeni po drobne i podszedł do uchylonej klapy w namiocie, czujnym okiem wypatrując któregoś z Clearych. Nie dojrzawszy żadnego, uznał, że znajdują się bezpiecznie daleko próbując szczęścia w rzucaniu podkowami do celu bądź zajadając się pasztecikami z mięsem lub lodami.

– Nie może ksiądz wprowadzić jej do środka! – zaprotestował bileter, nie posiadając się ze zdumienia.

Ksiądz Ralph uniósł wzrok ku niebu.

– Chętnie sobie pójdę, jeżeli tylko powie mi pan, jak mogę ją stąd zabrać, żeby cała policja w Gilly nie zbiegłą się aresztować mnie za napastowanie dziecka! Jej brat zgłosił się na ochotnika, a ona nie ma zamiaru opuścić go bez walki, przy której wy, chłopcy, wyglądacie jak amatorzy!

Bileter wzruszył ramionami.

– Trudno, żebym się z księdzem kłócił, prawda? Proszę wejść, ale jak pragnę… jak pragnę zdrowia, niech ksiądz trzyma ją z daleka. Nie, nie, proszę schować pieniądze. Jimmy'emu by to się nie podobało. Namiot był pełen mężczyzn i chłopców tłoczących się wokół ringu. Ksiądz Ralph znalazł miejsce za plecami tłumu, pod płócienną ścianą, ani na chwilę nie wypuszczając z objęć Meggie. W powietrzu, jak mgłą zasnutym dymem tytoniowym, unosił się mocny zapach trocin. Frank, już w rękawicach, miał jako pierwszy ochotnik stanąć do walki z zawodowym bokserem.

Zdarzały się przypadki, choć niezwykle rzadko, że ochotnik z tłumu walczył jak równy z równym z zawodowym bokserem. Przyznać trzeba, że nie byli to najlepsi bokserzy świata, ale znajdowało się wśród nich kilku świetnych zawodowców Australii. Ze względu na wzrost Frank dostał przeciwnika wagi muszej, którego powalił za trzecim ciosem, po czym zadeklarował chęć zmierzenia się z następnym. Kiedy walczył z trzecim bokserem, wieść o jego wyczynie już się rozeszła i do namiotu napchało się tylu widzów, że nie można było szpilki wetknąć.

Rękawice przeciwników ledwie go muskały, a nieliczne celne ciosy, jakie na niego spadły, jedynie podsycały w nim niegasnącą wściekłość. Oczy płonęły mu dziko, omalże pluł w zapamiętaniu, a każdy przeciwnik miał twarz Paddy'ego. Wrzaski i wiwaty tłumu pulsowały mu w głowie, zlewając się w jeden potężny głos: Naprzód! Naprzód! Och, jakże tęsknił za okazją do walki, której nie miał, odkąd przyjechał do Droghedy! Nie znał innego sposobu na uwolnienie się od gniewu i bólu jak tylko w walce, a kiedy zadawał powalający cios, wydawało mu się, że huczące w uszach wołanie brzmi: Zabij! Zabij! Zabij!

Potem wystawiono na ring jednego z prawdziwych czempionów, boksera wagi lekkiej, któremu nakazano trzymać Franka na dystans, żeby przekonać się, czy umie boksować równie dobrze, jak walić pięścią. Jimmy'emu Sharmanowi błyszczały oczy. Nigdy nie przestawał rozglądać się za przyszłymi mistrzami, a kilku objawiło się na takich właśnie małych festynach na prowincji. Czempion wagi lekkiej stosował się do polecenia, przypierany do muru mimo dłuższych rąk, a Frank rzucał się na niego tak opętany żądzą zabicia tańczącej przed nim i umykającej postaci, że oślepł na wszystko inne. Uczył się przy każdym zwarciu i gwałtownej wymianie ciosów – był jednym z tych osobliwych ludzi, którzy nawet w porywie największego szału nie tracą zdolności myślenia. Wytrwał do końca walki mimo bolesnej nauczki, jakiej udzieliły mu pięści doświadczonego rywala; miał zapuchnięte jedno oko, przecięty łuk brwiowy i wargę. Ale wygrał dwadzieścia funtów i zdobył szacunek wszystkich obecnych.

Meggie wykręciła się z osłabłego uścisku księdza Ralpha i czmychnęła z namiotu, zanim zdołał ją złapać. Kiedy ją odnalazł okazało się, że zwymiotowała i usiłowała właśnie oczyścić zachlapane buciki małą chusteczką. Bez słowa podał jej swoją chustkę i pogłaskał po wstrząsanej szlochem jasnej główce. Atmosfera w namiocie też przyprawiła go o mdłości i gdyby tylko pozwoliła mu na to godność kapłana, chętnie ulżyłby swojemu żołądkowi w miejscu publicznym.

– Chcesz zaczekać na Franka czy wolisz, żebyśmy od razu poszli?

– Zaczekam na Franka – szepnęła opierając się o niego, przepełniona wdzięcznością za okazywany spokój i współczucie.

– Zastanawiam się, czemu tak chwytasz mnie za serce, którego nie mam dla nikogo? – zadał sobie pytanie uznając, że Meggie zbyt źle się czuje i jest zbyt nieszczęśliwa, żeby go słyszeć. Odczuwał potrzebę wypowiedzenia swych myśli, jak to się zdarza wielu żyjącym samotnie ludziom. – Nie przypominasz mi mojej matki, nie miałem siostry… Naprawdę chciałbym wiedzieć, co takiego jest w tobie i twojej nieszczęsnej rodzinie… Czy miałaś ciężkie życie, moja mała Meggie?

Frank wyszedł z namiotu z okiem zalepionym plastrem, przykładając chusteczkę do skaleczonej wargi. Po raz pierwszy, odkąd go ksiądz Ralph poznał, miał szczęśliwą minę. Wygląda tak, pomyślał ksiądz, jak zwykle wyglądają mężczyźni po dobrej nocy spędzonej w łóżku z kobietą.

– Co tu robi Meggie? – warknął Frank, wciąż jeszcze rozemocjowany walką na ringu.

– Nie było sposobu, żeby ją stąd zabrać. Musiałbym jej związać ręce i nogi, nie mówiąc o kneblowaniu – odparł cierpko ksiądz Ralph, niezadowolony z konieczności usprawiedliwiania się, ale też niepewny, czy przypadkiem i na niego Frank się nie rzuci. Nie bał się go ani trochę, natomiast obawiał się awantury przy świadkach. – Była przerażona, że coś ci się stanie, Frank. Chciała być blisko ciebie, żeby na własne oczy zobaczyć, czy ci nic nie jest. Nie gniewaj się na nią, miała dziś dość przykrych przeżyć.

– Ani się waż pisnąć tacie, że widziałaś ten namiot, choćby z daleka – powiedział Frank do Meggie.

– Czy macie coś przeciwko temu, żebyśmy zrezygnowali z dalszych atrakcji? – spytał ksiądz. – Dobrze nam wszystkim zrobi, jeżeli wrócimy na plebanię odpocząć i napić się herbaty. – Lekko uszczypnął czubek nosa Meggie. – A tobie, moja panno, przyda się porządna kąpiel.

Paddy przeżył u boku siostry dzień pełen udręki, gotowy na każde jej skinienie, czego nigdy nie wymagała od niego Fee, zmuszony szukać drogi dla tej marudzącej i kipiącej złością kobiety, wędrującej przez błoto Gilly w zagranicznych gipiurowych pantofelkach, zmuszony uśmiechać się i gawędzić z ludźmi, których pozdrawiała jak królowa, stać przy niej, kiedy wręczała szmaragdową bransoletkę, Wielką nagrodę Gillanbone, zwycięzcy głównej gonitwy. Nie mógł pojąć, czemu wydaje się wszystkie przeznaczone na nagrodę pieniądze na jakieś świecidełko zamiast wręczyć złocony puchar i plik żywej gotówki. Nie rozumiał, że ludzie zgłaszający konie do gonitwy nie potrzebują czegoś tak pospolitego jak pieniądze, natomiast stać ich na beztroskie przeznaczanie wygranej dla kruchej kobiety. Horry Hopeton, którego gniady wałach Król Edward zdobył szmaragdową bransoletkę, stał się przez ostatnie lata właścicielem bransoletki rubinowej, brylantowej i szafirowej. Miał żonę i pięć córek, mówił więc, że nie może przestać wygrywać, dopóki nie zdobędzie sześciu bransoletek.

Nakrochmalona koszula i celuloidowy kołnierzyk uwierały Paddy'ego, a w niebieskim garniturze było mu za gorąco. Sprowadzone z Sydney i podane na obiad z szampanem egzotyczne potrawy z morskich ryb i skorupiaków nie działały też dobrze na jego nawykły na baraninę żołądek. Czuł się głupio i wydawało mu się, że głupio wygląda. Garnitur, choć najlepszy, jaki miał, trącił tanim krawcem i wiejskim brakiem dbałości o modny krój. Ci nadęci hodowcy w tweedowych garniturach, wyniosłe matrony, kanciaste pannice o dużych zębach, śmietanka „dzikokracji”, jak ich nazywał „Bulletin”, to nie było towarzystwo dla niego.

Wszyscy usilnie starali się zapomnieć o tych czasach w ubiegłym stuleciu, kiedy zajmowali bezprawnie ziemię, traktując ogromne jej połacie jak swoją własność, a po nastaniu autonomii załatwili po cichu jej uwłaszczenie z władzami federalnymi. Ci ludzie, którym zazdroszczono bardziej niż jakimkolwiek innym mieszkańcom kontynentu, mieli własną partię polityczną, posyłali dzieci do ekskluzywnych szkół w Sydney, kumali się z przybyłym z wizytą księciem Walii. Natomiast on, Paddy Cleary, był prostym człowiekiem i żył z pracy rąk. Nie miał absolutnie nic wspólnego z tą kolonialną arystokracją, która, jak na jego gust, nazbyt przypominała mu rodzinę żony.

Dlatego kiedy wszedł do saloniku na plebanii i zobaczył, że Frank, Meggie i ksiądz Ralph odpoczywają przy kominku, jakby dzień minął im cudownie i beztrosko, ogarnęła go irytacja. Nieznośnie brakowało mu duchownego wsparcia Fee, a swojej siostry nie lubił tak samo jak dawno temu w Irlandii, kiedy był jeszcze dzieckiem. Potem spostrzegł plaster na oku Franka, jego opuchniętą twarz – jak z nieba zesłana do wymówek.

– A ty jak zamierzasz pokazać się matce w takim stanie?! – wrzasnął. – Ledwie cię z oka spuszczę, znów to samo, skaczesz do gardła każdemu, kto krzywo na ciebie spojrzy!

Zaskoczony ksiądz Ralph zerwał się na równe nogi i już miał na ustach pojednawcze słowa, lecz Frank go uprzedził.

– Zarobiłem na tym pieniądze! – powiedział bardzo cicho, pokazując plaster. – Dwadzieścia funtów za kilka minut pracy, lepszy zarobek od tego, co ciocia Mary płaci nam obu raz na miesiąc! Dziś po południu znokautowałem trzech bardzo dobrych bokserów i stoczyłem równą walkę z mistrzem wagi lekkiej w namiocie Jimmy'ego Shermana. I zarobiłem dwadzieścia funtów. Może to nie pasuje do twoich poglądów na to, co powinienem robić, ale dziś po południu zdobyłem uznanie wszystkich, którzy mnie oglądali!

– Paru znużonych, poturbowanych ringowych emerytów na prowincjonalnym jarmarku, a tobie tak uderzyło do głowy. Dorośnij trochę, Frank! Wiem, że już nie możesz urosnąć na ciele, ale przynajmniej, ze względu na matkę, mógłbyś się postarać urosnąć trochę na umyśle!

Jakże zbielała twarz Franka! Jak wypalone przez słońce kości. Usłyszał najgorszą obelgę, jaka mogła paść z ust drugiego mężczyzny, i to własnego ojca; nie mógł mu oddać ciosu za cios. Oddychał bardzo głęboko, z wysiłkiem trzymając ręce przy sobie.

– To nie są emerytowani pięściarze, tato. Wiesz równie dobrze jak ja, kim jest Jimmy Sherman. A sam Jimmy Sherman powiedział, że mam przed sobą wspaniałą przyszłość jako bokser. Chce mnie przyjąć do swojej trupy i trenować. I chce mi za to płacić! Może większy nie urosnę, ale jestem wystarczająco duży, żeby sprawić lanie każdemu bez wyjątku, także tobie, ty stary, śmierdzący capie!

Paddy uświadomił sobie pełny sens tego epitetu i pobladł tak samo jak syn.

– Jak śmiesz mnie tak nazywać!

– A kim ty jesteś? Obrzydliwy, gorszy niż baran w rui! Nie mogłeś zostawić jej w spokoju, nie mogłeś trzymać się od niej z daleka?

– Nie, nie, nie! – krzyknęła rozdzierająco Meggie.

Ksiądz Ralph zacisnął dłonie, wbijając palce jak szpony w jej ramiona, i przytulił ją do siebie mocno, aż do bólu. Łzy spływały jej po policzkach, szarpała się jak szalona, żeby się uwolnić, ale na próżno.

– Nie, tato, nie! Och, Frank, proszę cię! Proszę, proszę! – zawodziła.

Ale jedyną osobą, która ją słyszała, był ksiądz Ralph. Frank i Paddy stali naprzeciw siebie, twarzą w twarz, wreszcie otwarcie się przyznając do wzajemnego lęku i niechęci. Runęła tama miłości, jaką obaj darzyli Fee, i objawiła się zawzięta rywalizacja o jej względy.

– Jestem jej mężem. To Bóg nam błogosławi i dzięki jego łasce mamy nasze dzieci – powiedział nieco spokojniej Paddy, z trudem się opanowując.

– Jesteś nie lepszy niż parszywy pies włażący na pierwszą lepszą sukę!

– A ty nie jesteś lepszy niż ten parszywy pies, który ciebie spłodził, kimkolwiek był! Bogu dzięki, że ja w tym nie miałem żadnego udziału! – wykrzyknął Paddy i urwał. – O, słodki Jezu! – Wściekłość odleciała jak rycząca wichura, Paddy przygarbił się, skulił i chwycił rękoma za usta, jakby chciał wyrwać język, który wymówił rzecz nie do wymówienia. – Nie chciałem tego powiedzieć, nie chciałem! Nie chciałem tego powiedzieć!

Ledwie zakazane słowa zawisły w powietrzu, ksiądz Ralph puścił Meggie i złapał Franka. Trzymał go za wykręconą do tyłu prawą rękę, a swoją lewą zarzucił mu na szyję i przyciskał. Był silny, a jego uścisk paraliżował ruchy. Frank wyrywał się przez chwilę, po czym raptem przestał stawiać opór i potrząsnął głową z rezygnacją. Meggie upadła na podłogę i klęczała płacząc i przenosząc bezradne, błagalne, pełne bólu spojrzenie to na brata, to na ojca. Nie rozumiała, co się stało, ale wiedziała jedno: nie zdoła ich obu zatrzymać przy sobie.

– Chciałeś to powiedzieć – wycharczał Frank. – A ja chyba zawsze o tym wiedziałem! Zawsze o tym wiedziałem. – Spróbował wykręcić głowę w stronę księdza Ralpha. – Niech mnie ksiądz puści. Nie tknę go, jak mi miły Bóg, nie tknę go.

– Jak ci Bóg miły? Oby was Bóg pokarał, jednego za drugim! Jeżeli skrzywdziliście dziecko, to was pozabijam! – ryknął ksiądz, on jeden naprawdę rozgniewany. – Czy zdajecie sobie sprawę, że musiała tego wszystkiego wysłuchiwać, bo bałem się ją stąd wyprowadzić, żebyście się pod moją nieobecność nie pozabijali? Powinienem był wam na to pozwolić, wy nędzni, samolubni kretyni!

– Już dobrze, idę sobie – powiedział Frank głucho. – Przyłączę się do trupy Jimmy'ego Shermana i już nigdy nie wrócę.

– Musisz wrócić! – wyszeptał Paddy. – Co ja powiem twojej matce? Znaczysz dla niej więcej niż my wszyscy razem wzięci. Nigdy mi nie wybaczy!

– Powiedz jej, że przystałem do trupy Jimmy'ego Shermana, bo chcę zostać kimś. Tak jest naprawdę.

– To, co powiedziałem, Frank, to nie jest prawda.

Pogardliwy błysk zapalił się w obcych, czarnych oczach Franka, oczach, które zastanowiły księdza w chwili, kiedy ujrzał je po raz pierwszy; skąd u szarookiej Fee i niebieskookiego Paddy'ego czarnooki syn? Ksiądz Ralph znał prawa Mendla i powątpiewał, czy wystarczyłaby szarość oczu Fee, żeby powstał taki rezultat.

Frank wziął kurtkę i kapelusz.

– Ależ tak, to prawda! Zawsze o tym wiedziałem. Wspomnienie mamy grającej na szpinecie w pokoju, który nie mógł być twoją własnością! Uczucie, że nie byłeś od niej od początku, że nastałeś po mnie. Że należała najpierw do mnie. – Zaśmiał się bezdźwięcznie. – I pomyśleć, że przez te wszystkie lata uważałem, że to ty skazałeś ją na zły los, podczas gdy to ja byłem winien. Ja!

– To nie była niczyja wina, Frank, niczyja! – wykrzyknął ksiądz, próbując go zawrócić. – To część wielkiego, niezgłębionego planu bożego. Pomyśl o tym w ten sposób!

Frank strząsnął z siebie powstrzymującą dłoń i podszedł do drzwi stąpając lekko jak skradający się drapieżnik. To urodzony bokser – podpowiedziała księdzu Ralphowi jakaś beznamiętna cząstka jego kardynalskiego umysłu.

– Wielki, niezgłębiony plan boży! – szyderczo powtórzył od drzwi Frank. – Ksiądz w swojej roli nie jest lepszy od papugi! Nich Bóg ma księdza w opiece, bo ksiądz jeden spośród nas nie ma pojęcia, kim On jest naprawdę!

Paddy siedział na krześle spopielały na twarzy i patrzył przerażony na Meggie, która klęczała skulona przy kominku i płacząc kołysała się wprzód i w tył. Wstał chcąc do niej podejść, ale ksiądz Ralph bezceremonialnie odepchnął go.

– Zostaw ją w spokoju. Już dość jej zaszkodziłeś! W szafce jest whisky, poczęstuj się. Pójdę położyć ją do łóżka, ale wrócę, ale wrócę, żeby z tobą porozmawiać, więc nie odchodź. Słyszysz, co do ciebie mówię?

– Będę czekał. Niech ją ksiądz położy do łóżka.

W uroczym jasnozielonym pokoiku na piętrze ksiądz rozpiął Meggie sukienkę, posadził na brzegu łóżka, żeby móc ściągnąć buciki i pończochy. Koszula nocna leżała na poduszce, zostawiona tam przez Annie; przełożył ją Meggie przez głowę i najpierw przyzwoicie obciągnął, a dopiero potem zdjął majtki. Przez cały ten czas zagadywał ją plotąc trzy po trzy o guziczkach, które nie chcą dać się odpiąć, o bucikach, które z uporem zostają zawiązane, o nie dających się ściągnąć kokardach. Nie sposób było stwierdzić, czy go słyszy. Oczy, w których odbijały się niewypowiedziane dziecięce tragedie, troski i cierpienia, przerastające dziewczynkę w tym wieku, spoglądały nieruchomo i posępnie w jakiś odległy punkt.

– A teraz połóż się, maleńka, i spróbuj zasnąć. Zajrzę tu jeszcze do ciebie za małą chwilkę, więc nie martw się, słyszysz? Wtedy sobie porozmawiamy.

– Dobrze się czuje? – spytał Paddy, kiedy ksiądz wrócił do saloniku.

Ksiądz Ralph sięgnął po butelkę whisky i nalał sobie pół szklaneczki.

– Szczerze mówiąc, nie wiem. Boże święty, Paddy, sam nie wiem, co jest większym przekleństwem Irlandczyka, alkohol czy zapalczywość. Co cię opętało, że powiedziałeś na głos coś takiego! Nie, nie próbuj nawet odpowiadać! Gniew. Naturalnie powiedziałeś prawdę. Wiedziałem, że nie jest twoim synem, jak go tylko zobaczyłem.

– Zdaje się, że niewiele uchodzi uwagi księdza.

– Chyba tak. Aczkolwiek uważam, że nie trzeba wiele więcej prócz zwykłej umiejętności obserwacji; żeby spostrzec, kiedy moi parafianie czymś się kłopoczą albo cierpią z jakiegoś powodu. A kiedy to dostrzegę, moim obowiązkiem jest zrobić wszystko, co w mojej mocy, żeby im pomóc.

– Ksiądz jest bardzo lubiany w Gilly.

– Za co z pewnością powinienem być wdzięczy swojej twarzy i figurze – odrzekł z goryczą ksiądz, nie umiejąc nadać tym słowom tak niefrasobliwego tonu, jak zamierzał.

– Naprawdę tak ksiądz myśli? Nie mogę się z tym zgodzić. Lubimy księdza za to, że jest dobrym duszpasterzem.

– W każdym razie, jak się zdaje, siedzę po uszy w waszych kłopotach – odparł ksiądz Ralph z lekkim zażenowaniem. – Ulżyj sobie, chłopie, i wyznaj mi wszystko, tak będzie najlepiej.

Paddy wpatrywał się w ogień, który buzował na kominku jak w piecu, bo dokładał do niego, dręczony wyrzutami sumienia i na gwałt szukając jakiegoś zajęcia, kiedy ksiądz kładł Meggie do łóżka. Pusta szklaneczka podskakiwała w trzęsącej się ręce. Ksiądz Ralph wstał, żeby sięgnąć po butelkę whisky, i nalał mu. Pociągnąwszy duży łyk, Paddy westchnął i otarł z twarzy zapomniane łzy.

– Nie wiem, kto jest ojcem Franka. To się zdarzyło, zanim poznałem Fee. Jej rodzina jest uważana za najlepszą w Nowej Zelandii, jej ojciec miał dużą posiadłość koło Ashburton na Wyspie Południowej, gdzie uprawiał pszenicę i hodował owce. Pieniądze nie stanowiły problemu, a Fee była jedyną córką. Jak rozumiem, zaplanował dla niej życie – wyjazd do starego kraju, przedstawienie królowi, odpowiedniego męża. Oczywiście w domu nigdy nawet palcem nie kiwnęła. Mieli pokojówki, kamerdynerów, konie i wielkie powozy. Żyli jak lordowie. Ja pracowałem jako parobek przy krowach i czasami widywałem Fee z daleka, jak spacerowała z małym, mniej więcej półtorarocznym chłopczykiem. Ni stąd ni zowąd przyszedł do mnie stary James Armstrong. Oznajmił, że jego córka zhańbiła rodzinę, nie wyszła za mąż, a ma dziecko. Oczywiście, zostało to zatuszowane, ale kiedy chcieli jej się pozbyć z domu, babka tak ostro się temu sprzeciwiła, że nie mieli innego wyjścia, jak tylko ją zostawić, mimo niezręczności sytuacji. Aż tu nagle babka ciężko zachorowała i nic nie mogło ich powstrzymać od pozbycia się Fee z dzieckiem. „Jesteś kawalerem – powiedział do mnie James. – Jeżeli się z nią ożenisz i dasz słowo, że wywieziesz ją z Wyspy Południowej, to opłacimy wam podróż i dołożymy jeszcze pięćset funtów”. Dla mnie to byłą fortuna, a i samotne życie już mi trochę obrzydło. Byłem zawsze taki nieśmiały, że nie miałem powodzenia u dziewcząt. Plan wydawał mi się dobry, a szczerze mówiąc, dziecko nic a nic mi nie przeszkadzało. Babka jakoś się o tym zwiedziała i posłała po mnie, choć byłą umierająca. Dawniej musiała być z niej niezłą wiedźma, ale nie zdradziła, kto jest ojcem dziecka, a ja nie chciałem pytać. Kazała mi przysiąc, że będę dobry dla Fee. Wiedziała, że pozbędą się z domu wnuczki z chwilą, kiedy ona przeniesie się na tamten świat, dlatego nakłoniła Jamesa, żeby znalazł dla niej męża. Było mi szczerze żal biednej staruszki, bo tak strasznie kochała Fee. Czy ksiądz uwierzy, że po raz pierwszy znalazłem się na tyle blisko Fee, żeby się z nią przywitać, dopiero w dniu naszego ślubu?

– O tak, wierzę w to jak najbardziej – odparł szeptem ksiądz. Spojrzał na swoją whisky, wychylił ją do dna i sięgnął po butelkę, żeby napełnić obie szklaneczki. – A więc ożeniłeś się ponad stan, Paddy.

– Tak. Z początku śmiertelnie mnie przerażała. Taka była wtedy piękna i taka… nieobecna duchem, że się tak wyrażę. Jakby wcale jej nie było, jakby to nie ona brała w tym wszystkim udział.

– Nadal jest piękna, Paddy – rzekł łagodnie ksiądz Ralph. – Widzę po Meggie, jak musiała wyglądać, zanim zaczęła się starzeć.

– Nie miała łatwego życia, proszę księdza, ale nie wiem, jak inaczej mógłbym postąpić. U mego boku przynajmniej była bezpieczna, nikt jej nie ubliżał. Dwa lata trwało, zanim zebrałem się na odwagę, żeby… żeby zostać jej prawdziwym mężem. Musiałem nauczyć ją gotować, zamiatać podłogę, prać i prasować. Nie potrafiła niczego. I przez tyle lat, odkąd jesteśmy małżeństwem, nigdy ani razu nie narzekała, nie śmiałą się ani nie płakała. Jeżeli okazuje czasem jakieś uczucia, to w najbardziej intymnych chwilach naszego wspólnego życia, ale i wtedy nigdy się nie odzywa. Mam nadzieję, że kiedyś coś powie, a jednocześnie wcale tego nie pragnę, bo zawsze mi się zdaje, że wypowiedziałaby na głos imię tamtego człowieka. Och, nie chcę przez to powiedzieć, że nie lubi mnie albo naszych dzieci. Ale ja tak bardzo ją kocham, a ona jakby nie potrafi już rozpalić w sobie takiego uczucia. Ma je tylko dla Franka. Zawsze wiedziałem, że kocha Franka bardziej niż nas wszystkich razem wziętych. Widocznie kochała jego ojca. Ale ja nic o tym człowieku nie wiem, ani kim był, ani dlaczego nie mogła wyjść za niego za mąż.

Ksiądz Ralph, mrugając oczami, oglądał swoje ręce.

– Och, Paddy, jakim piekłem jest życie! Bogu dzięki, że brak mi odwagi, żeby przekroczyć jego obrzeże.

Paddy wstał chwiejąc się na nogach.

– Więc teraz będę miał za swoje, prawda, proszę księdza? Przepędziłem Franka i Fee nigdy mi tego nie wybaczy.

– Nie możesz jej tego powiedzieć, Paddy. Nie, nie wolno ci o tym mówić, pod żadnym pozorem. Powiedz tylko, że Frank uciekł z bokserami, nic więcej. Ona wie, jak Frank wyrywał się z domu, uwierzy ci.

– Nie mogę tak postąpić! – zaprotestował Paddy, osłupiały.

– Musisz. Czy twoja żona nie zaznała dość bólu i cierpienia? Nie dodawaj jej nowych udręk – rzekł ksiądz Ralph, dopowiadając w duchu: kto wie? Może Fee nauczy się wreszcie obdarzać miłością, którą ma dla Franka, ciebie i to małe stworzenie śpiące na górze.

– Naprawdę tak ksiądz uważa?

– Tak. To, co tu dziś zaszło, nie może wyjść poza ściany tego pokoju.

– Ale co zrobić z Meggie? Ona wszystko słyszała.

– Nie martw się o Meggie, ja się tym zajmę. Nie sądzę, by zrozumiała więcej niż to, że się pokłóciliście. Wytłumaczę jej, że skoro Frank odszedł, to opowiadając matce o kłótni, pogłębiałaby tylko jej smutek. Zresztą odniosłem wrażenie, że Meggie niewiele mówi swojej matce. – Wstał. – Połóż się spać, Paddy. Nie zapominaj, że jutro musisz być znowu na usługach Mary.

Meggie nie spała. Leżała z szeroko otworzonymi oczami w półmroku rozpraszanym przez małą lampkę koło łóżka. Ksiądz usiadł przy niej i spostrzegł, że włosy ma nadal zaplecione w warkocze. Ostrożnie rozwiązał granatowe wstążki i delikatnie rozplótł włosy, które przykrył poduszkę sfalowaną, metalicznie lśniącą powłoką.

– Frank odszedł, Meggie – powiedział.

– Wiem, proszę księdza.

– A czy wiesz dlaczego, kochanie?

– Pokłócili się bardzo z tatą.

– I co chcesz teraz zrobić?

– Chcę iść razem z Frankiem. On mnie potrzebuje.

– Nie możesz tego zrobić, Meggie.

– Mogę. Miałam jeszcze dziś go poszukać, ale nie dałam rady stanąć na nogi i nie lubię ciemności. Ale rano pójdę go poszukać.

– Nie, Meggie, nie wolno ci tego zrobić. Zrozum, Frank powinien sam pokierować swoim życiem i pora, żeby odszedł z domu. Wiem, że nie chcesz, żeby sobie poszedł, ale on już od dawna tego pragnął. Nie możesz być samolubna, musisz mu pozwolić żyć własnym życiem. – Powtarzać aż do znudzenia, myślał, wbić jej to do głowy. – Kiedy dorastamy, staje się rzeczą naturalną i słuszną, że chcemy zacząć życie z dala od domu, w którym się wychowaliśmy, a Frank jest już dorosłym mężczyzną. Powinien mieć teraz własny dom, żonę i rodzinę. Rozumiesz, Meggie? Kłótnia pomiędzy twoim tatą a Frankiem to był tylko sygnał, że Frank chce odejść. Doszło do niej nie dlatego, że oni się nie lubią. Doszło do niej dlatego, że wielu młodych ludzie w ten właśnie sposób opuszcza dom rodzinny. I zawsze znajdą jakiś powód. Ta kłótnia dała Frankowi powód, żeby zrobić to, o czym marzył od dawna stałą się przyczyną jego odejścia. Rozumiesz to, moja Meggie?

Przeniosła spojrzenie na jego twarz. W znieruchomiałych oczach wyczytał takie wyczerpanie i ogrom bólu, jakby miał przed sobą staruszkę.

– Wiem – powiedziała. – Wiem. Frank chciał już odejść, kiedy byłam małą dziewczynką, ale nie odszedł. Tata sprowadził go z powrotem do domu i kazał zostać.

– Ale tym razem tata już go nie sprowadzi, bo nie może mu kazać zostać. Frank odszedł na dobre, Meggi. Już nie wróci.

– Już nigdy go nie zobaczę?

– Nie wiem – odparł szczerze. – Chciałbym oczywiście powiedzieć, że go zobaczysz, Meggie, ale nikt nie potrafi przewidywać przyszłości, nawet księża. – Wziął głęboki oddech. – Nie wolno ci powiedzieć o tej kłótni mamie, słyszysz Meggie? Bardzo by ją to zmartwiło, a nie czuje się najlepiej.

– Dlatego, że będzie miała nowe dziecko?

– A co o tym wiesz?

– Mama lubi mieć dzieci. Często je ma. A te dzieci wychodzą jej takie milutkie, nawet, kiedy nie czuje się dobrze. Ja też sobie wyhoduję takiego malucha, jak Hal i wtedy nie będę tęsknić tak bardzo za Frankiem, prawda?

– Partogeneza – mruknął. Życzę ci powodzenia, Meggie. Ale co będzie, jeżeli nie uda ci się wyhodować malucha?

– Mam jeszcze Hala – odparła sennym głosem, przytulając się do poduszki. A potem spytała: Czy ksiądz też odejdzie? Też odejdzie?

– Kiedyś tak, Meggie. Ale raczej nie nastąpi to szybko, więc się nie martw. mam przeczucie, że utknąłem w Gilly na bardzo, bardzo długo – odpowiedział ksiądz z goryczą w oczach.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Nie było rady, Meggie musiała wrócić do domu. Fee nie mogła się obejść bez jej pomocy. Po wyjeździe Meggie Stuart, pozostawiony w klasztorze w Gilly, rozpoczął natychmiast głodówkę, więc on także powrócił do Droghedy.

Był sierpień, przenikliwie zimny. Mieszkali w Australii już od roku, ale tegoroczna zima bardziej dawała się we znaki niż poprzednia. Nie padał deszcz, zimne suche powietrze drażniło płuca. Trzysta mil na wschód szczyty Gór Wododziałowych pokrywała gruba warstwa śniegu, jakiej od lat nie widziano, a na zachód od Burren Junction nie spadła kropla deszczu od czasu monsunowej ulewy zeszłego lata. Mieszkańcy Gilly mówili o kolejnej suszy: spóźnia się, musi w końcu nadejść, może właśnie teraz.

Kiedy Meggie zobaczyła matkę, poczuła na sobie okropny ciężar, może to było pożegnanie z dzieciństwem, a może ogarnęło ją przeczucie, co to znaczy być kobietą. W samym wyglądzie, poza wyrośniętym brzuchem, nie zaszła żadna zmiana, ale od środka Fee spowolniała, jak zmęczony stary zegar, który późni się coraz bardziej, aż w końcu nieruchomieje na zawsze. Zniknęła żwawość, która za pamięci Meggie nigdy nie opuszczała matki. Fee odrywała stopy i stawiała je z powrotem tak, jakby straciła pewność, w jaki sposób należy to robić, jakaś duchowa opieszałość odznaczała się w jej chodzie. Nie miała w sobie radości ze zbliżających się narodzin dziecka, nawet tego ściśle kontrolowanego zadowolenia, jakie okazywała spodziewając się Hala.

Rudowłosy brzdąc dreptał po całym domu, wciąż gdzieś właził, ale Fee nie próbowała poddać go jakiejkolwiek dyscyplinie czy choćby śledzić jego poczynań. Dreptała w kółko nie kończącym szlakiem między piecem, stołem i zlewem, jakby nic więcej nie istniało. Dlatego też Meggie nie miała innego wyjścia, jak tylko wypełnić puste miejsce w życiu małego dziecka, zastępując mu matkę. Nie odczuwała tego zresztą jako poświęcenie, bo kochała go szczerze i znalazła w tym bezradnym maluchu wdzięczny obiekt miłości, którą coraz silniej pragnęła obdarzyć jakąś ludzką istotę. Hal płakał za nią, wymawiał jej imię przed wszystkimi innymi, podnosił rączki, prosząc tym gestem, żeby go wzięła na ręce; płynąca stąd satysfakcja napełniała ją radością. Mimo ciągłej harówki, szycia, cerowania. robótek na drutach, prania, prasowania, zajmowania się kurami i innych prac Meggie była bardzo zadowolona ze swego życia.

Nikt nie wspominał nigdy o Franku, ale co sześć tygodni Fee unosiła głowę słysząc wóz pocztowy i ożywiała się na chwilę. Potem pani Smith przynosiła to, co do nich nadeszło, a kiedy okazywało się, że nie ma listu od Franka, nagłe bolesne zainteresowanie gasło.

W domu pojawiło się nowe życie – bliźnięta. Fee wydała na świat następnych dwóch maleńkich, rudowłosych Clearych, którzy otrzymali na chrzcie imiona James i Patrick. Kochane maluchy, mając po ojcu łagodne usposobienie i miłą naturę, zaraz po urodzeniu stały się własnością wszystkich, gdyż Fee poza karmieniem wcale się nimi nie interesowała. Wkrótce ich imiona skrócono na Jims i Patsy; stali się oczkiem w głowie kobiet z rezydencji – dwóch niezamężnych pokojówek i owdowiałej bezdzietnej gospodyni – spragnionych obecności niemowląt. Z cudowną łatwością Fee mogła o nich zapomnieć, miały wszak zapewnioną gorliwą opiekę trzech troskliwych matek, a z biegiem czasu przyjęło się, że jeśli nie spali, większość czasu spędzali w dużym domu na górze. Meggie po prostu nie zdołałaby wziąć ich pod swoje skrzydła i zajmować się jednocześnie bardzo zaborczym Halem. Niezdarne nadskakiwanie pani Smith, Minnie i Cat to nie dla niego. W świecie Hala źródłem miłości była Meggie; nie chciał, nie zgadzał się na nikogo innego oprócz Meggie.

Bluey Williams zamienił piękne pociągowe konie i ogromny wóz na ciężarówkę, dzięki temu poczta zamiast co sześć, przychodziła co cztery tygodnie, ale Frank nadal nie odzywał się ani słowem. Stopniowo wspomnienie o nim straciło na ostrości, jak to się zwykle dzieje ze wspomnieniami, nawet o kimś tak bardzo ukochanym, tak jakby bez naszej wiedzy przebiegał w umyśle uzdrawiający proces, na przekór rozpaczliwym staraniom, żeby nie zapomnieć. W pamięci Meggie twarz Franka, boleśnie wyblakła, bliskie sercu rysy zatarły się i rozmyły do tego stopnia, że powstał wyidealizowany wizerunek, który z prawdziwym Frankiem miał nie więcej wspólnego niż Chrystus na świętym obrazie z chodzącym po ziemi Człowiekiem. W przypadku Fee z milczących głębin, w jakich zastygła jej dusza, wypłynęło uczucie zastępcze.

Nastąpiło to tak dyskretnie, że nikt tego nie zauważył. Fee bowiem zasłaniała się swoim spokojem, niczego po sobie nie okazując; zastępcze uczucie pozostawało nie uzewnętrznione i nikt nie miał czasu go spostrzec, oprócz nowego obiektu jej miłości, który nie odpowiedział żadnym dostrzegalnym znakiem. Ta więź między nimi, pozwalająca odeprzeć osaczającą samotność, zadzierzgnęła się ukradkiem, bez słów.

Może nie mogła stać się inaczej, bo spośród wszystkich dzieci tylko Stuart był podobny do Fee. Gdy miał czternaście lat, stanowił dla ojca i braci taką samą zagadkę jak niegdyś Frank, tyle że w przeciwieństwie do niego nie wywoływał irytacji ani wrogości. Robił to, co mu kazano, bez słowa sprzeciwu, pracował tak samo ciężko jak wszyscy i nie wywoływał najmniejszego zawirowania w spokojnym nurcie życia Clearych. Miał wprawdzie rude włosy, ale najciemniejsze ze wszystkich chłopców, bardziej mahoniowe, a jego oczy były przejrzyste jak jasna woda, na którą pada cień, i zdawały się sięgać daleko w przeszłość, aż do samego początku i widzieć wszystko takim, jakim było naprawdę. Jako jedyny z synów zapowiadał się na przystojnego mężczyznę, choć Meggie w głębi duszy uważała, że jej Hal, kiedy dorośnie, przyćmi go urodą. Nikt nigdy nie wiedział, co Stuart myśli. Podobnie jak Fee rzadko się odzywał i nie wyrażał swojej opinii na żaden temat. Posiadał też zdumiewającą umiejętność trwania w całkowitym bezruchu, wyciszenia zarówno duszy, jak i ciała, a najbliższej mu wiekiem Meggie zdawało się, że wędruje gdzieś, gdzie nikt poza nim nie ma wstępu. Ksiądz Ralph wyraził to inaczej.

– To chłopak nie z tego świata! – wykrzyknął tego dnia, kiedy odwiózł do Droghedy Stuarta odmawiając jedzenia do czasu, kiedy został w klasztorze bez Meggie. – Czy powiedział, że chce jechać do domu? Czy powiedział, że tęskni za Meggie? Nie! Po prostu przestał jeść i cierpliwie czekał, aż powód, dla którego to zrobił, dotrze do naszych tępych głów. Nie wydał z siebie słowa skargi, a kiedy podszedłem do niego i krzyknąłem, czy chce jechać do domu, uśmiechnął się i kiwną głową!

Z biegiem czasu przyjęło się, że Stuart, choć dorósł do pracy na pastwiskach, nie jeździł z Paddym i resztą chłopców. Zostawał w domu na straży, rąbał drzewo, uprawiał ogródek warzywny, zajmował się dojeniem, słowem, wykonywał niezliczone prace, na które brakowało czasu kobietom obarczonym trójką malców. Rozsądek nakazywał, żeby koło domu przebywał jakiś mężczyzna, choćby niedorostek; świadczyło to o obecności innych mężczyzn w pobliżu. Zdarzali się bowiem nieproszeni goście – czasem znienacka zastukały obce buty na drewnianych schodach werandy z tyłu domu i obcy głos pytał:

– Halo! Psze pani, znajdzie się tu dla mnie coś na ząb?

Na prowincji krążyło całe mnóstwo włóczęgów. Z zarzuconym na plecy tobołkiem wędrowali od farmy do farmy, z Queesland na południu i z Wiktorii na północy. Niektórym się nie powiodło, inni obawiali się podjąć stałą pracę i woleli przemierzać pieszo tysiące mil w poszukiwaniu sobie tylko wiadomego celu. Z reguły byli to porządni ludzie, którzy pojawiali się, spożywali obfity posiłek, pakowali podarowaną herbatę, cukier i mąkę do tobołka, po czym znikali na szlaku wiodącym do Barcoola albo Narrenang, obwieszeni wysłużonymi blaszanymi puszkami, które podskakiwały w marszu. Australijski wędrowiec rzadko dosiadał wierzchowca, chodził na piechotę, a za nim, z brzuchem przy ziemi, pomykał wychudzony pies.

Czasami przychodził zły człowiek. Szukał kobiet, których mężczyźni przebywali z dala od domu, ale nie po to, żeby gwałcić, lecz żeby rabować. Dlatego Fee trzymała w kącie kuchni, poza zasięgiem dzieci, naładowaną strzelbę i stawała koło niej, bliżej niż niespodziewany gość, dopóki wprawnym okiem nie oceniła charakteru. Kiedy pieczę nad domem powierzono formalnie Stuartowi, Fee chętnie przekazała mu strzelbę.

Nie wszyscy przybysze byli włóczęgami, chociaż ci stanowili większość, czasami przyjeżdżał starym fordem handlarz Watkins. Przywoził ze sobą wszystko – od płynu do nacierania koni po pachnące mydło, w niczym nie przypominające twardej jak skała substancji wytwarzanej przez Fee w miedzianym kotle z tłuszczu i sody. Miał wodę lawendową i kolońską, pudry i kremy do wysuszonych na słońcu twarzy. Nikomu nie przyszłoby do głowy, zaopatrywać się w niektóre artykuły gdzie indziej niż tylko u Watkinsa. Na przykład jego maść, o wiele lepsza od tych, które można było dostać gotowe lub zrobić według recepty w aptece sprawiała, że goiło się wszystko: i rozdarta na boku skóra psa, i wrzód na goleni człowieka. W każdej kuchni, do której zawitał, obstępowały go kobiety oczekując niecierpliwie chwili, kiedy otworzy wielką walizę pełną towarów.

Równie serdecznie witano innych handlarzy, mniej regularnie od Watkinsa objeżdżających odludne kresy, a oferujących na sprzedaż najrozmaitsze rzeczy: papierosy, ozdobne fajki, bele materiału a czasem nawet wyzywającą bieliznę i suto zdobione wstążkami gorsety. Jakże spragnione tych wizyt były kobiety na prowincji, które ledwie raz czy dwa razy na rok wyprawiały się do najbliższego miasta, mieszkając tak daleko od wspaniałych sklepów w Sydney, tak daleko od nowinek mody i fatałaszków!

Zdawało się, że życie to muchy i kurz. Od dłuższego czasu nie spadła kropla deszczu, który by osadził kurz na ziemi i potopił muchy: gdyż im mniej deszczu, tym więcej much, tym więcej kurzu.

Pod każdym sufitem wisiały festony z długich, obracających się przyklejonych owadów. Nic ani na chwilkę nie mogło pozostać odkryte, w przeciwnym razie stawało się miejscem orgii lub cmentarzyskiem much; upstrzone przez muchy były meble, ściany, kalendarz ze sklepu w Gillanbone.

I ten kurz! Nie sposób było przed nim uciec, drobniuteńki, brązowy pył wciskał się nawet pod ściśle przylegające pokrywki, odbierał połysk świeżo umytym włosom, nadawał skórze szorstkość, kładł się na fałdach ubrań i zasłon, pokrywał matowym nalotem politurowane stoły, a ledwie strzepnięty, osiadał na nowo. Ścielił się grubo na podłogach, nanoszony przez niestarannie wytarte buty i gorący suchy wiatr wpadający przez otwarte drzwi i okna. Fee musiała zwinąć perskie dywany w bawialni i poleciła Stuartowi, żeby przybił gwoździami linoleum, które kupiła bez oglądania w sklepie w Gilly.

Kuchnia, do której najczęściej wchodziło się z zewnątrz, miała podłogę z drewna tekowego, wyblakłego jak stare kości od nieustannego szorowania drucianą szczotką i mydłem dziegciowym. Fee i Meggie posypywały ją trocinami, które Stuart starannie zbierał w składzie drewna, kropiły trociny odrobiną cennej wody i wymiatały wilgotną masę o odrażającej woni za drzwi, na werandę, a potem do ogródka warzywnego, żeby rozłożyła się tam na próchnicę.

Ale nic na długo nie chroniło przed kurzem. Po jakimś czasie strumień wysechł, zamieniając się w kałuże, i nie można już było pompować z niego wody do kuchni i łazienki. Stuart pojechał beczkowozem do studni artezyjskiej, napełnił go i po powrocie przelał wodę do jednego z zapasowych zbiorników na deszczówkę. Kobiety musiały przyzwyczaić się do nowej, okropnej wody, gorszej od tej mulistej ze strumienia. Śmierdziała siarką, trzeba ją było skrupulatnie wycierać z naczyń, a włosy robiły się od niej sztywne jak słoma. Wody deszczowej, której im jeszcze trochę zostało, używali wyłącznie do picia i gotowania.

Ksiądz Ralph z rozczuleniem przyglądał się Meggie. Szczotkowała właśnie kędzierzawą, rudą czuprynkę Patsy'ego, obok stał posłusznie, chwiejąc się trochę na nóżkach, Jims, który czekał na swoją kolej, a obie pary błękitnych oczu wpatrywały się w nią z uwielbieniem. Wyglądała jak mała mateczka. Widocznie kobiety z tym się rodzą, myślał ksiądz, z tą szczególną obsesją na punkcie dzieci, w przeciwnym razie Meggie uważałaby tę czynność za obowiązek, a nie czystą przyjemność, i czy prędzej wyszukałaby sobie jakiejś atrakcyjniejsze zajęcie. A Meggi na odwrót, przedłużała czesanie, zbierała między palce niesforne kosmyki i układała je w fale. Przez chwilę ksiądz spoglądał na to oczarowany, a potem trzepną szpicrutą po okurzonym wysokim bucie i skierował posępne spojrzenie w stronę ukrytej za eukaliptusami i pnączami rezydencji, odizolowanej przez liczne budynki gospodarcze i sumaki od domu zarządcy, prawdziwego ośrodka życia na farmie. Co ona knuje? Jaką intrygę snuje ta stara pajęczyca przycupnięta pośrodku swojej ogromnej sieci?

– Ksiądz wcale nie patrzy! – wypominała mu Meggie.

– Przepraszam cię, Meggie. Zamyśliłem się. – Kiedy znów na nią popatrzył, kończyła właśnie czesać Jimsa, a potem cała trójka spojrzała na niego wyczekująco, więc pochylił się, zgarnął bliźniaki i usadził sobie na biodrach, po jednym z każdej strony. – Chodźmy odwiedzić ciocię Mary, dobrze? – zaproponował.

Meggie ze szpicrutą podążyła za nim polną drogą, prowadząc kasztankę; ksiądz Ralph niósł malców z taką swobodą, jakby co dzień z tym podwójnym ciężarem pokonywał prawie milę dzielącą parów od dworu. W kuchni, mieszczącej się w osobnym budynku, oddał bliźniaki w ręce wniebowziętej pani Smith, po czym razem z Meggie ruszył chodnikiem do rezydencji.

Mary Carson siedziała w fotelu. Ostatnimi czasy prawie się z niego nie ruszała; przestało to być konieczne, odkąd Paddy okazał się tak dobrym zarządcą. Kiedy wszedł ksiądz Ralph, trzymając Meggie za ręce, przytłoczyła ją nieżyczliwym spojrzeniem; duchowny wyczuł przyśpieszony puls Meggie i pocieszająco uścisnął jej rękę w przegubie. Dziewczynka niezręcznie dygnęła przed ciotką, mamrocząc pod nosem niedosłyszalne słowa powitania.

– Idź do kuchni, moja mała, zjedz podwieczorek z panią Smith – poleciła Mary Carson.

– Dlaczego jej nie lubisz? – spytał ksiądz Ralph zagłębiając się w krześle, które przywykł uważać za swoje.

– Ponieważ ty ją lubisz – odparła.

– Ależ daj spokój! – Jak nigdy, wprawiła go w zakłopotanie. – To przecież tylko dziecko, o które nie ma kto dbać.

– Ale ty widzisz w niej co innego, dobrze o tym wiesz.

Piękne błękitne oczy popatrzyły na nią z kpiną, ksiądz Ralph poczuł się pewniej.

– Myślisz, że napastuję dzieci? Przecież jestem księdzem.

– Przede wszystkim jesteś mężczyzną, Ralphie de Bricassart. Fakt, że jesteś księdzem, pozwala ci jedynie czuć się bezpiecznie, to wszystko.

Zaskoczony, wybuchnął śmiechem. Jakoś nie mógł się z nią dzisiaj spierać. Zupełnie jakby znalazła szczelinę w jego zbroi i wślizgnęła się do środka ze swoją pajęczą trucizną. A on się zmieniał, może zaczynał się starzeć, godzić z pozostawieniem na uboczu w Gillanbone. Ambicje wygasały; a może rozpaliły się w nim inne pragnienia?

– Nie jestem mężczyzną – odparł. – Jestem duchownym… To ten upał, kurz i te muchy… Ale ja nie jestem mężczyzną, Mary, jestem duchownym.

– Och, Ralphie, jak ty się zmieniłeś! – powiedziała drwiąco. – Czyż tak przemawia kardynał de Bricassart?

– To niemożliwe – odrzekł, a jego oczy na chwilę posmutniały. – Wydaje mi się, że już tego nie pragnę.

Zaczęła się śmiać, kołysząc się w fotelu w przód i w tył, i nie spuszczała z niego wzroku.

– Czyżby, Ralphie? Czyżby? Chcę, żebyś się jeszcze trochę pomęczył, ale dzień obrachunku nadchodzi, możesz być pewien. Jeszcze nie teraz, jeszcze ze dwa, trzy lata, ale nadejdzie niechybnie. Będę istnym wcieleniem diabła i zaproponuję ci… ale dość o tym! Możesz być pewien, że będziesz przeze mnie wił się jak na mękach. Nigdy w życiu nie spotkałam równie fascynującego mężczyzny. Obnosisz się z tą swoją urodą, gardząc naszą głupotą. Ale ja cię jeszcze przyprę do muru twoją własną słabością, zmuszę cię do tego, żebyś się sprzedał jak pierwsza lepsza uszminkowana dziwka. Nie wierzysz mi?

Poprawił się w fotelu i uśmiechnął.

– Wierzę, że spróbujesz. Ale uważam, że nie znasz mnie tak dobrze, jak ci się zdaje.

– Czyżby? Czas to pokaże, Ralphie, tylko czas. Jestem stara. Nic mi już więcej nie zostało, tylko czas.

– A co ja mam według ciebie? – spytał. – Też tylko czas, Mary, nic więcej. Czas, kurz i muchy.

Na niebie gromadziły się chmury i Paddy z nadzieją wyglądał deszczu.

– Suche burze – wyjaśniła Mary Carson. – Z tych chmur deszczu nie będzie. Nie będzie padało jeszcze bardzo długo.

Jeżeli Clearym wydawało się, że poznali najgorszą pogodę w surowym klimacie Australii, to dlatego, że nie doświadczyli jeszcze suchych burz na spieczonych równinach. Pozbawione kojącej wilgoci powietrze ocierało się o wysuszoną ziemię, aż trzeszczało, a drażniąca suchość i tarcie powodowały gromadzenie się takich ilości energii, że musiała się to skończyć przepotężnym wyładowaniem. Zwieszające się coraz niżej niebo pociemniało tak bardzo, że Fee musiała zapalać w domu lampy. W zagrodach konie dygotały i płoszyły się przy najlżejszym szmerze; kury obsiadały grzędy i przerażone chowały głowy pod skrzydła; psy warczały i staczały między sobą walki; oswojone świnie ryjące na śmietnisku zagrzebywały pyski w kurzu, łyskając niespokojnie oczami. Piętrzące się pod nieboskłonem groźne moce wprawiały w przerażenie wszystkie żywe istoty, ogromne, przepastne chmury połknęły słońce w całości, żeby lada dzień zacząć pluć słonecznym ogniem na ziemię.

Grzmoty nadciągały z daleka: im bliżej, tym szybciej. Małe błyski na horyzoncie zarysowały ostro kontury kłębiących się w powietrzu mas, zdumiewająco białe grzywy pieniły się i zawijały nad sinoczarnymi otchłaniami. Potem, z hukiem wichury, która wsysała kurz i ciskała nim w oczy, uszy i usta, rozszalał się kataklizm. Nikt już nie musiał wyobrażać sobie biblijnego gniewu bożego, doświadczali go na własnej skórze. Żaden mężczyzna nie potrafił opanować wzdrygnięcia, kiedy ze wściekłym trzaskiem rozpadającego się świata rozlegał się grom, ale po pewnym czasie cała rodzina oswoiła się z tymi wybuchami na tyle, że wszyscy wyślizgnęli się na werandę i patrzyli na ciągnące się daleko za parowem pola. Jak okiem sięgnąć, wielkie rozwidlone błyskawice rozorywały niebo żyłami ognia, dziesiątki piorunów waliły raz po raz – czerwone błyski przeszywały chmury, to ginąc, to pojawiając się wśród kłębów w fantastycznej zabawie w chowanego. Pojedyncze drzewa, górujące nad trawami, dymiły i wreszcie stało się zrozumiałe, dlaczego obumarli ci samotni stróże pól.

Dziwna, nieziemska poświata nasycała powietrze. Powietrze straciło przejrzystość i trawione wewnętrznym ogniem fluoryzowało na różowo, liliowo, żółto, wydzielając jakąś niesamowicie słodką, ulotną woń, nie dającą się z niczym porównać. Drzewa migotały, płomienne języki otaczały rude głowy Clearych, krótkie włoski na rękach jeżyły się na sztorc. Burza trwała przez całe popołudnie, ale powoli ustępowała i przesuwała się na wschód. O zachodzie budzące grozę zjawiska zanikły, ale ludzie, którzy znaleźli się pod ich wpływem, nadal czuli niepokój, zdenerwowanie, podekscytowanie. Przeżywszy bez szwanku furię powietrznego żywiołu, mieli poczucie, że otarli się o śmierć, a potem wrócili do życia. Przez cały tydzień nikt nie mówił o niczym innym.

– Jeszcze nie jedno nas czeka – przewidywała znudzona Mary Carson.

I rzeczywiście. Druga sucha zima przyniosła takie chłody, jakich się nigdy nie spodziewali przy braku śniegu. W nocy pokrywała ziemię kilkucalowa warstwa szronu, psy drżąc kuliły się w budach, utrzymując ciepło dzięki temu, że pożerały duże ilości kangurzego mięsa i góry tłuszczu z bitego bydła. W taką pogodę jadało się wołowinę i wieprzowinę zamiast wiecznej baraniny. W domu rozpalono potężny ogień, aż huczało, a mężczyźni starali się wracać na noc, bo w polu marzli. Za to postrzygacze przybyli w radosnym nastroju: mogli szybciej uporać się z robotą i mniej przy niej napsocić. Na każdym stanowisku w wielkiej szopie odznaczał się jaśniejszy krąg podłogi, gdzie od pięćdziesięciu lat postrzygacze ociekali potem, który wybielił drewniane deski.

Choć tyle czasu upłynęło od powodzi, trawa, która po niej wyrosła, złowróżebnie rzedła. Dzień po dniu niebo było zaciągnięte chmurami, przez które sączyło się mdłe światło, ale nigdy nie padał deszcz. Wiatr hulał po polach z żałosnym wyciem, podrywał płachty brązowego pyłu i kręcił nimi w powietrzu, dręcząc umysły pozornymi widokami wody. Ten szarpany wiatrem pył tak łudząco przypominał deszcz.

Dzieci poodmrażały sobie palce, starały się nie uśmiechać popękanymi wargami, musiały ostrożnie ściągać skarpetki z krwawiących pięt i nóg. Nie sposób było utrzymać ciepło przy tak silnym, mroźnym wietrze, zwłaszcza że domy tak zbudowano, żeby łapały każdy zabłąkany podmuch, a nie chroniły przed wichurą. Dzieci spały w zimnych pokojach, wstawały rano w zimnych pokojach, czekały cierpliwie, aż mama da im trochę gorącej wody z dużego czajnika stojącego na piecu, żeby uniknąć męki mycia w lodowatej wodzie, od której szczękały zęby.

Któregoś dnia mały Hal zaczął kaszleć i oddychać ze świstem. Jego stan szybko się pogarszał. Fee przygotowała gorący okład z węgla drzewnego i rozprowadziła go na unoszących się z trudem piersiach dziecka, ale nie przyniosło mu to żadnej widocznej ulgi. Z początku Fee nie martwiła się zbytnio, ale kiedy nadszedł wieczór, a z Halem było wciąż gorzej i gorzej, nie wiedziała już sama, co robić. Meggie siedziała u jego boku, załamując ręce i odmawiając bezgłośnie zdrowaśki i Ojcze nasz. Kiedy o szóstej przyszedł Paddy, chrapliwy oddech słychać było aż na werandzie, a usta dziecka posiniały.

Paddy natychmiast ruszył do rezydencji, do telefonu, ale mieszkając w odległości czterdziestu mil doktor wyjechał właśnie na inne wezwanie. Paddy i Fee podpalili w rondlu siarkę i przytrzymali nad nią Hala, żeby wykrztusił błonę, która stopniowo zatykała mu gardło i dusiła, ale on nie był w stanie naprężyć płuc tak, żeby ją oderwać. Twarz siniała mu coraz bardziej, oddychał konwulsyjnie. Meggie siedziała trzymając go i modląc się z sercem ściśniętym aż do bólu, bo biedny malec z takim trudem chwytał każdy oddech. Nigdy przedtem tak rozpaczliwie nie pragnęła być dorosła, uważając, że gdyby byłą kobietą, udałoby jej się jakimś sposobem uzdrowić Hala. Fee nie mogła uzdrowić Hala, bo Fee nie czuła się jego matką. Zagubiona i przerażona, tuliła do siebie drżące z wysiłku ciałko, usiłując pomóc mu oddychać.

Ani razu nie przyszło jej na myśl, że mógłby umrzeć, nawet wtedy, kiedy rodzice uklękli przy łóżku i zaczęli się modlić nie wiedząc, co jeszcze można zrobić. O północy Paddy uwolnił znieruchomiałe dziecko z objęć Meggie i ułożył je delikatnie na poduszkach.

Meggie natychmiast otworzyła oczy. Zapadła w drzemkę, uśpiona tym, że Hal przestał szarpać.

– Och, tato, polepszyło mu się! – powiedziała.

Paddy pokręcił głową. Wyglądał tak, jakby skurczył się i zestarzał, w świetle lampy błyszczały we włosach i w tygodniowym zaroście srebrne nitki.

– Nie, Meggie – odparł. – Halowi nie polepszyło się, jak sobie myślisz, ale odnalazł spokój. Odszedł do Boga i przestał cierpieć.

– Tata mówi, że Hal umarł – wyjaśniła beznamiętnie Fee.

– Och, tato, nie! On nie mógł umrzeć!

Ale małą istota w gnieździe z poduszek była martwa. Meggie wiedziała o tym, ledwie spojrzała, choć nigdy przedtem nie zetknęła się ze śmiercią. Hal wyglądał jak lalka, nie jak dziecko. Wstała i wyszła do braci, którzy, zmęczeni czuwaniem, obsiedli przygarbieni kuchenny piec. Tuż obok, nie ruszając się z twardego krzesła, pani Smith pilnowała bliźniaków, których łóżeczko przestawiono do kuchni.

– Hal właśnie umarł – oznajmiła Meggie.

Stuart ocknął się z głębokiej zadumy.

– Tak jest dla niego lepiej – powiedział. – Pomyśl, jaki ma teraz spokój. – Kiedy Fee weszła z korytarza, wstał i podszedł do niej, zatrzymując się jednak w pewnej odległości. – Mamo, musisz być zmęczona. Chodź się położyć. Rozpalę ogień w twoim pokoju. No chodź, połóż się.

Fee obróciła się i ruszyła za nim bez słowa. Bob podniósł się i wyszedł na werandę. Pozostali chłopcy siedzieli przez chwilę, szurając nogami, po czym dołączyli do niego. Paddy nie pokazał się wcale. Pani Smith bez słowa zabrała stojący w kącie werandy wózek i ostrożnie ułożyła w nim śpiące bliźniaki. Z twarzą zalaną łzami popatrzyła na Meggie.

– Meggie, wracam do rezydencji i zabieram ze sobą Jimsa i Patsy'ego. Przyjdę rano, ale najlepiej będzie, jeżeli na jakiś czas dzieci zamieszkają z Minnie, Cat i ze mną. Powiedz to matce.

Meggie usiadła na wolnym krześle i splotła ręce. Och, on był jej i umarł! Mały Hal, którego hołubiła, kochała, otaczała matczyną troską. Miejsce które zajmował w jej sercu i umyśle, jeszcze nie opustoszało. Nadal czuła na piersiach jego ciepły ciężar. Przerażeniem napełniała ją myśl, że ten ciężar już nigdy się na niej nie oprze, tak jak opierał się przez cztery długie lata. Nie, to nie było coś, nad czym się płacze: łzy można ronić nad Agnes, nad uszczerbkiem w delikatnej powłoce szacunku dla samej siebie i nad dzieciństwem, które bezpowrotnie odeszło. To było brzemię, które musiała dźwigać do końca swoich dni i żyć z nim mimo wszystko. Wola życia jest u niektórych bardzo silna, u innych trochę mniejsza. U Meggie przypominała wytrzymałą linię okrętową z najlepszej stali.

W takim stanie zastał ją ksiądz Ralph, kiedy przyjechał z doktorem. Wskazała bez słowa korytarz, ale nie ruszyła się z miejsca, żeby podążyć za nimi. W rezultacie upłynęło dużo czasu, zanim ksiądz mógł wreszcie zrobić to, czego pragnął od chwili, kiedy Mary Carson zadzwoniła na plebanię; podejść do Meggie, być przy niej, dać tej małej istotce pozostawionej na uboczu coś z siebie, przeznaczonego tylko dla niej. Wątpił, czy ktokolwiek inny zdawał sobie w pełni sprawę z tego, co znaczył dla niej Hal.

Przedtem musiał jednak udzielić ostatniego namaszczenia, na wypadek gdyby dusza nie opuściła jeszcze ciała; musiał zobaczyć się z Fee, z Paddym, udzielić mu praktycznych rad. Doktor odjechał przygnębiony, choć od dawna przywykł do tragedii nieuniknionych przy tak wielkich odległościach, które musiał pokonywać. Z tego, co mu powiedziano, wynikało, że i tak niewiele by zrobił z dala od szpitala i kwalifikowanych pielęgniarek. W świadectwie zgonu postanowił napisać: „krup”. Wygodna nazwa.

Wreszcie nie pozostało już nic, czego ksiądz Ralph musiałby dopilnować. Paddy poszedł do Fee, a Bob i chłopcy do stolarni zbić trumienkę. Stuart siedział na podłodze w pokoju Fee, a jego szlachetny profil, jakże podobny do jej profilu, rysował się na tle nocnego nieba za oknem. Leżąc na poduszce i trzymając Paddy'ego za rękę, Fee ani na chwilę nie odrywała wzroku od ciemnej sylwetki przycupniętej na zimnej podłodze. Była piąta rano i senne koguty otrząsały pióra, ale mrok jeszcze nie ustępował.

Ksiądz Ralph z fioletową stuą na szyi, którą zapomniał zdjąć, nachylił się nad kuchennym paleniskiem i na niewygodnym żarze rozpalił nowy ogień, przykręcił lampę na stole i usiadł na drewnianej ławie naprzeciw Meggie, żeby się jej przyjrzeć. Zupełnie jakby włożyła siedmiomilowe buty – pomyślał. – Wyprzedzi mnie, zostawi w tyle. Patrząc teraz na nią odczuwał swoją nieudolność ostrzej niż kiedykolwiek przedtem, choć przez całe życie gnębiło go obsesyjne powątpiewanie we własną odwagę. Czego właściwie się bał? Czemu nie umiałby stawić czoła? Potrafił okazywać siłę innym, nie bał się ludzi, a w głębi duszy lękał się czegoś nie nazwanego, co wślizgnie się do jego świadomości, kiedy najmniej będzie się tego spodziewał. Tymczasem urodzona osiemnaście lat po nim Meggie zaczynała go przerastać.

Wcale nie była święta, nie wyróżniała się pod żadnym względem, ale nigdy się nie skarżyła, miała dar – a może ciążyło na niej przekleństwo? – godzenia się ze swoim losem. Wszystko, co odeszło i miało nadejść, przyjmowała ze spokojem, gromadziła w sobie, podsysając swój wewnętrzny płomień. Jak się tego nauczyła? Czy można się tego nauczyć? A może to wyobrażenie o niej było wytworem fantazji? Zresztą co za różnica? I co ważniejsze: to, jaka była naprawdę, czy to, jaką on ją widział?

– Och, Meggie – westchnął bezradnie.

Zwróciła na niego spojrzenie i z głębi swego bólu obdarzyła uśmiechem zupełnej, bezbrzeżnej miłości, nie ukrywającej niczego, bo nie krępowały jej jeszcze przypisane kobietom ograniczenia i zakazy. Ta miłość wstrząsnęła nim, zawładnęła, wzbudziła pragnienie, żeby, w imię Boga, w którego istnienie czasem wątpił, być kimś innym, kimkolwiek, byle nie Ralphem de Bricassart. Czy to było to nieznane? O Boże, czemu ją tak kochał? Ale jak zwykle nikt mu nie odpowiedział, a Meggie siedziała, wciąż się do niego uśmiechając.

O świcie Fee wstała, żeby naszykować śniadanie, w czym pomógł jej Stuart, potem przyszła pani Smith z Minnie i Cat. Wszystkie cztery kobiety stanęły razem koło pieca, rozmawiając ściszonymi głosami, zjednoczone wspólnotą żalu niepojętą ani dla Meggie, ani dla księdza.

Po posiłku Meggie poszła wymościć małą drewnianą skrzynkę, którą chłopcy zbili, wygładzili i zapokostowali. Fee bez słowa dała jej wieczorową suknię z białej satyny, która dawno już zżółkła ze starości, i Meggie dopasowała kawałki materiału do twardych konturów wnętrza skrzynki. Przy pomocy księdza, który materiałem na ręczniki wypychał odpowiednie kształty, pozszywała satynę na maszynie, potem razem wymościli trumienkę, mocując materiał pinezkami. Fee ubrała Hala w najlepszy aksamitny garniturek, uczesała go i położyła w miękkim gnieździe, które pachniało jak ona, a nie jak Meggie, która była mu matką. Płacząc Paddy zamknął wieko nad pierwszym dzieckiem, które stracił.

Od lat duża sala w Droghedzie służyła za kaplicę. W jednym jej końcu zbudowano ołtarz ozdobiony złotą draperią; za jej wyhaftowanie Mary Carson zapłaciła siostrom od Matki Boskiej z Urso tysiąc funtów. Pani Smith przystroiła salę i ołtarz zimowymi kwiatami z ogrodów Droghedy – lakami, wczesnymi lewkoniami i późnymi różami, które zastygły w rdzawo-różowych bukietach niczym magiczne malowidła obdarzone zapachem. Ksiądz Ralph, w białej albie bez koronek i niczym nie ozdobionym czarnym ornacie, odprawił mszę żałobną.

Drogheda, tak jak inne duże farmy na dalekiej prowincji, grzebała zmarłych na własnej ziemi. Cmentarz, okolony pomalowaną na biało żelazną balustradą, znajdował się za ogrodami, nad porośniętym wierzbami brzegiem strumienia, zielony pomimo suszy, bo podlewany wodą z tutejszych zbiorników. Michael Carson i jego maleńki synek spoczywali tu w imponującym, marmurowym grobowcu, zwieńczonym wielką postacią anioła, który z obnażonym mieczem strzegł ich spokoju. Wokół, na kilkunastu mniej pretensjonalnych, równych grobach, oznaczonych wbitymi w ziemię białymi pałąkami, stały zwykłe, białe, drewniane krzyże. Na niektórych brakowało nawet nazwiska. Leżał tu postrzygacz, który zginął podczas awantury w barakach, a nie wiedziano o żadnych jego krewnych. Paru włóczęgów, dla których Drogheda stałą się ostatnim postojem w ziemskiej wędrówce. Jakieś znalezione na polu całkowicie anonimowe kości, którym nie można było przypisać nawet płci. Chiński kucharz Michaela Carsona, nad którego szczątkami rozpościerała się dziwaczna czerwona parasolka, a wiszące na niej dzwoneczki dźwięczały smutno, jakby wydzwaniając bez końca imię Hi Sing, Hi Sing, Hi Sing. Poganiacz, na którego krzyżu widniał napis: TANKSTAND CHARLIE DOBRY BYŁ Z NIEGO CZŁEK. I jeszcze inni, wśród nich kobiety. Ale ta prostota nie należała się Halowi, bratankowi właściciela; trumienkę własnej roboty ułożono na półce w grobowcu, po czym zamknięto kunsztowne drzwi z brązu.

Po jakimś czasie przestano mówić o Halu, chyba że ktoś wspomniał go mimochodem. Meggie zachowała swój smutek wyłącznie dla siebie. Pozostawała niepocieszona w bólu, spotężniałym i tajemniczym, nie poddającym się, jak to bywa u dzieci. rozsądkowi, ale kipiąca w niej młodość zepchnęła go pod nurt bieżących zdarzeń, pomniejszając jego znaczenie. Z wyjątkiem Boba, na tyle dużego, że zdążył polubić małego braciszka, chłopcy wiele nie przeżywali. Paddy szczerze rozpaczał, ale nikt nie wiedział, czy żałoba dotknęła Fee. Sprawiała wrażenie, jakby coraz bardziej oddalała się od męża i od dzieci, od wszelkich uczuć. Dlatego Paddy był pełen wdzięczności dla Stu za to, że chodził koło matki, okazując jej pełną powagi troskę. Tylko Paddy wiedział jak wyglądała Fee w dniu, w którym wrócił z Gilly bez Franka. W łagodnych szarych oczach nie zabłysła żadna iskierka, spojrzenie nie zaostrzyło się, nie wyraziło wyrzutu, nienawiści czy smutku. Zupełnie jakby znała swoje przeznaczenie i nie mogąc go uniknąć czekała, aż ten cios ją dosięgnie, niczym skazany na odstrzał pies na śmiercionośną kulę.

– Wiedziałam, że nie wróci – powiedziała.

– Może wróci, Fee, jeżeli szybko do niego napiszesz – odparł Paddy.

Potrząsnęła głową i, jak to ona, nie udzieliła żadnych wyjaśnień. Lepiej było dla Franka, żeby ułożył sobie nowe życie z dala od niej i od Droghedy. Znała syna na tyle dobrze, żeby mieć pewność, że jedno słowo z jej strony sprowadziłoby go z powrotem, dlatego nigdy, przenigdy nie wolno jej było go wypowiedzieć. Jeżeli dłużące się dni miało wypełnić gorzkie poczucie klęski, musiała znieść je w milczeniu. Nie wyszła za Paddy'ego z wyboru, ale też lepszego męża niż Paddy ze świecą szukać. Należała do tych ludzi, którzy żywią tak intensywne uczucia, że stają się one nie do zniesienia, nie można z nimi żyć, a ona dostała surową lekcję. Przez blisko dwadzieścia pięć lat dławiła w sobie uczucia, by je zniszczyć, przekonana, że w końcu wytrwałość zostanie uwieńczona sukcesem.

Życie płynęło zgodnie z powtarzającym się bez końca rytmem ziemi. Następnego lata przyszły deszcze, pochodne monsunów, zapełniły strumień i zbiorniki, ożywiły spragnione wody korzenie traw, zmyły wszędobylski kurz. Mężczyźni, niemal płacząc z radości, wykonywali sezonowe prace, spokojni i pewni, że nie będą zmuszeni własnoręcznie karmić owiec. Trawa zachowała się dostatecznie długo, uzupełniana soczystymi pędami wycinanymi w zaroślach, ale nie wszystkie farmy wokół Gilly tak sobie poradziły. Liczba zwierząt hodowanych na farmie zależała wyłącznie od gospodarującego na niej hodowcy. Olbrzymia Drogheda miała stosunkowo małe stada, dzięki czemu starczało trawy na trochę dłużej.

Pora kocenia się owiec i gorączkowe tygodnie, które potem następowały, stanowiły najbardziej wypełniony pracą okres w całym pasterskim kalendarzu. Każde urodzone jagnię trzeba było łapać, zaobrączkować mu ogon, oznakować ucho, a samców niepotrzebnych do dalszej hodowli również wykastrować. Przy tej brudnej i obrzydliwej pracy mężczyźni ociekali krwią, gdyż tylko w jeden sposób mogli uporać się z tysiącami baranków w krótkim czasie, jaki mieli do dyspozycji. Jądra wyciskali palcami i odgryzali, wypluwając na ziemię. Ogony jagniąt, zarówno owieczek i baranków, na które zakładano blaszane pierścienie, stopniowo traciły dopływ życiodajnej krwi, puchły, usychały i odpadały.

Hodowano tu najlepsze na świecie wełnodajne owce, na nie spotykaną w żadnym inny kraju skalę, przy niewielkiej liczbie pracowników. Wszystko było nastawione na jak najlepszą produkcję jak najlepszej wełny. Owce należało podglądać, gdyż wełna rosnąca w okolicy krocza, walana ekskrementami i obsiadana przez muchy, które składały tam jajka, była czarna i pozbijana w kudły. Za to małe postrzyganie, o wiele mniej przyjemne, wymagające pracy w brudzie i wśród much, były wyższe stawki. Następnie przeprowadzano odkażanie: tysiące beczących, skaczących stworzeń przepędzano przez labirynt wybiegów i pojemniki z fenolową kąpielą, która uwalniała je od kleszczy i innego robactwa. Pojono też owce lekarstwami: przez wielką strzykawkę, wciśniętą do pyska, podawano płyn przeciw pasożytom przewodu pokarmowego.

Praca przy owcach nigdy nie miała końca – po wykonaniu jednej czynności nadchodziła pora na następną. Owce poddawano przeglądom i klasyfikacjom, przeganiano z jednego pola na drugie, odkażano i odrobaczano, zabijano i wysyłano na sprzedaż. Drogheda miała oprócz owiec około tysiąca sztuk doborowego bydła, hodowanego na mięso, ale owce przynosiły o wiele większy zysk, dlatego w sprzyjających czasach na każde dwa akry ziemi przypadała w Droghedzie jedna owca, co dawało w sumie około stu dwudziestu pięciu tysięcy sztuk. A ponieważ były to merynosy, nigdy nie sprzedawano ich na mięso. Kiedy upłynęły lata, w których dawały wełnę, wysyłano je do przerobienia na skóry, lanolinę, łój i klej.

Klasyczne dzieła literatury buszu stopniowo nabierały sensu. Dla Clearych, odciętych w Droghedzie od świata, czytanie stało się jeszcze ważniejsze niż przedtem; jedyny z nim kontakt mieli poprzez magiczne słowo pisane. Niestety, w pobliżu nie było biblioteki, tak jak niegdyś w Wahine, nie jeżdżono też raz na tydzień do miasta po pocztę, gazety i nowe książki z biblioteki. Ksiądz Ralph wypełniał tę lukę plądrując półki biblioteki w Gillanbone, u siebie i w klasztorze, aż ku swojemu zdumieniu stwierdził, że mimo woli zorganizował objazdową wypożyczalnię w pocztowej ciężarówce Blueya Williamsa. Podniszczone, zaczytane książki wędrowały szlakami między Droghedą i Bugelą, Dibban-Dibban i Braichy Pwll, Cunnamuttą i Each-Uisge, przyjmowane wszędzie z zachłanną wdzięcznością przez umysły spragnione strawy duchowej i ucieczki od rzeczywistości. Ulubione powieści zwracano zawsze z wielkim ociąganiem, ale ksiądz Ralph i zakonnice notowali skrzętnie, które książki gdzie najdłużej trzymano, po czym zamawiali odpowiednie tytuły za pośrednictwem agencji telegraficznej w Gilly, bez żenady obciążając kosztami Mary Carson jako ofiarodawczynię na rzecz Świętokrzyskiego Towarzystwa Miłośników Książek.

W owych czasach do rzadkości należały książki opisujące niewinny pocałunek czy zawierające sceny erotyczne, dlatego nie rozróżniano tak wyraźnie książek dla dorosłych i dla starszych dzieci. Nie przynosiło więc żadnej ujmy człowiekowi w wieku Paddy'ego, jeżeli najbardziej podobały mu się ulubione książki jego dzieci: „Dorcia i kangur”, seria pod tytułem „Billanbong”, której bohaterami byli Jim, Norah i Wally, nieśmiertelne dzieło pani Aeneas Gunn „My z Ziemi Niczyjej”. Wieczorami zebrani w kuchni członkowie rodziny na zmianę czytali na głos wiersze Banjo Patersona i C.J. Dennisa, przeżywali perypetie „Człowieka znad rzeki Snowy”, śmiali się „Sentymentalnego chłopa” i jego Doreen, lub ukradkiem ocierali łzy przy „Roześmianej Mary” Jonna O'Hary.

Chciałam napisać list do niego, nie miałam adresu żadnego,

Kiedyś strzygł owce w Lachlan, kto wie, skąd tam się wziął.

Przed laty tam go poznałam, więc długo się nie wahałam,

List dotrze, gdy adres dam: „Clancy znad Overflow”.

Kiedy odpowiedź dostaję, pisma jego nie poznaję.

(A przy tym widzę, że ktoś tu palec w smole umoczył).

To pisze kolega jego, verbatim przytoczę którego:

„Clancy do Queensland ruszył i całkiem zniknął nam z oczu”.

Dziki nawiedza widok mnie, Clancy zachodnim szlakiem mknie

Nad rzeką Cooper idą woły, gdzie poganiacze trasę mają,

Wesoły Clancy kiwa się w siodle, w mieście czułby się podle,

Więc chwali pieśnią swój los, mieszczuchy jej nie znają.

Dochodzi do jego uszu głos wielu przyjaciół w buszu,

Wiatr szumi i mruczy rzeka, co w dole płynie leniwie.

W dzień na równiny nieogarnione, blaskiem słońca rozjaśnione,

A nocą na gwiazdy wieczne mój Clancy patrzy w podziwie.

Wszystkim najbardziej podobał się wiersz „Clancy znad Overflow”, a Banjo był ulubionym poetą. Nawet jeżeli te wiersze były nieco kulawe, to nie pisano ich z myślą o wyrafinowanych znawcach poezji: powstały one dla takich ludzi, o jakich mówiły, i w owych czasach wielu Australijczyków potrafiło recytować je z pamięci, podczas gdy nieliczni znali tradycyjne przerabiane w szkole utwory Tennynsona i Wordswortha, gdyż tamtym wierszokletom za natchnienie służyła Anglia. Kobierce narcyzów i łąki złotogłowiu nic nie znaczyły dla Clearych, żyjących w klimacie, w którym żaden z tych kwiatów nie mógłby zakwitnąć.

Cleary'owie rozumieli poetów buszu jak mało kto, gdyż rzeka Overflow płynęła w najbliższym sąsiedztwie, wiedzieli też, jak wygląda spęd owiec na trasie. W pobliżu wijącej się rzeki Barwon przebiegała oficjalna trasa spędu owiec i bydła. Ziemia należała do korony, ale służyła każdemu, kto chciał przemieścić żywy towar z jednego krańca wschodniej części kontynentu na drugi. W dawnych czasach nie witano otwartymi ramionami poganiaczy i ich wygłodniałych stad, niszczących trawę, a szczególną niechęć budzili wolarze, którzy powoli przeprowadzali wielkie grupy, od dwudziestu do osiemdziesięciu wołów, przez sam środek najlepszych pastwisk osadników. Tera, kiedy oficjalne trasy spędu dla poganiaczy owiec i wołów przeszły do legendy, stosunki między wagabundami i ludźmi osiadłymi nabrały przyjaźniejszego charakteru.

Pojawiających się rzadka poganiaczy witano serdecznie, kiedy zajeżdżali na pogawędkę przy piwie i posiłek z domowej kuchni. Czasami przyprowadzali ze sobą wesołe lub posępne kobiety, które powoziły wysłużonymi dwukółkami, zaprzężonymi w stare robocze konie z poobcieraną skórą, obwieszonymi dookoła garnkami, puszkami i butelkami stukającymi o siebie z brzękiem. Wędrowali tak z Kynuna do Paroo, z Goondiwindi do Gundagai, z Katherine do Curry. Były to dziwne kobiety, nie wiedziały, co to dach nad głową, a ich twarde plecy nie czuły nigdy pod sobą materaca. Żaden mężczyzna nie dałby im rady. Były twarde i wytrzymałe jak ziemia, która przesuwała się pod ich nie znającymi spoczynku stopami. Ich dzieci, dzikie niczym ptaki na osłonecznionych drzewach, chowały się nieśmiało za dwukółką albo stertą drewna, podczas gdy rodzice gawędzili przy herbacie, przerzucali się nieprawdopodobnymi dla Hoopirona Collinsa albo Brumby'ego Watersa i opowiadali fantastyczną historię o angielskim frycu w Gnarlundze. Wiadomo też było, że każdy z tych bezdomnych wędrowców ma pod jakimś pamiętnym drzewem wykopany grób dziecka, żony, męża czy kumpla. W oczach obcych ludzi niczym się ono nie wyróżniało, ale dla nich to jedno jedyne drzewo było najbliższe sercu.

Meggie nie zetknęła się nawet z tak prostym zwrotem jak „sprawy płci”, gdyż okoliczności życia zablokowały wszelki dostęp do wiadomości na ten temat. W rodzinie ojciec ściśle rozgraniczał świat mężczyzn od świata kobiet; przy kobietach mężczyźni nie pokazywali się nie ubrani, nigdy też nie rozmawiali o hodowli i kryciu. Książki, z których mogłaby się czegokolwiek dowiedzieć, nie pojawiały się nigdy w Droghedzie, a nie miała też koleżanek w swoim wieku, które uzupełniłyby jej wiedzę. Absorbował ją bez reszty codzienny kierat prac domowych, a koło domu nie działo się nic, co miałoby związek z aktywnością seksualną. Zwierzęta w obejściu nie dostarczały okazji do obserwacji. Mary Carson nie hodowała koni, kupowała je od hodowcy, Martina Kinga z Bugeli. Dla kogoś, kto nie hodował koni, ogiery stanowiły nie lada kłopot, dlatego w Droghedzie nie trzymano ogierów. Hodowano tylko jednego byka, dziką i nieokiełznaną bestię, ale obowiązywał bezwzględny zakaz wstępu do jego zagrody, a Meggie tak się go bała, że zawsze omijała z daleka. Psy trzymano w budach na łańcuchu, a krycie suk przypominało doświadczenie naukowe, odbywające się pod czujnym okiem Paddy'ego albo Boba, zatem także objęte było zakazem wstępu. Meggie nie miała też czasu obserwować świń, których nie lubiła karmić i których nie znosiła. Prawdę mówiąc, Meggie nie miała czasu, żeby zajmować się kimkolwiek poza dwoma małymi braciszkami. A niewiedza rodzi dalszą niewiedzę. Nie rozbudzone ciało i umysł przesypia wydarzenia, które pełna świadomości rejestruje automatycznie.

Tuż przed swoimi piętnastymi urodzinami, kiedy letnie upały nasiliły się odurzająco, Meggie zauważyła brunatne smugi na majtkach. Po paru dniach zniknęły, ale kiedy sześć tygodni później pojawiły się znowu, jej wstyd zamienił się w przerażenie. Za pierwszym razem myślała, że to z brudu, dlatego tak strasznie się zawstydziła, ale za drugim razem wyraźnie pokazywała się krew. Nie miała pojęcia, skąd wypłynęła, ale uznała, że z pupy. Niewielki krwotok po trzech dniach ustąpił i nie powtórzył się przez dwa miesiące. Nikt nie zauważył, jak ukradkiem zapierała majtki, bo pranie bielizny należało do jej obowiązków. Następnemu atakowi towarzyszył ból, pierwsze w życiu boleści nie spowodowane niestrawnością. I krwawiła mocniej, znacznie mocniej. Wykradła kilka porzuconych pieluch bliźniaków i usiłowała się nimi owiązać pod majtkami, przerażona tym, że krew mogłaby przesiąknąć.

Śmierć, która zabrała Hala, była niczym gwałtowne i niespodziewane najście jakiegoś upiora, ale doświadczane na sobie rozciągnięte w czasie wygasanie napełniało ją przerażeniem. Nie potrafiła zdobyć się na to, żeby podejść do Fee albo do Paddy'ego i oznajmić, że umiera na jakąś hańbiącą, zakazaną chorobę. Tylko z Frankiem mogłaby się podzielić swoją udręką, ale Frank był tak daleko że nie wiedziała, gdzie go szukać. Nieraz słyszała, jak kobiety rozmawiały przy herbacie o guzach i rakach, o tym, jak długo i okropnie umierała czyjaś przyjaciółka, matka, siostra, i dlatego nabrała przekonania, że to jakaś narośl wyżera jej wnętrzności, posuwając się po cichu do jej wystraszonego serca. Tak bardzo nie chciała umierać!

Miała niejasne pojęcie o tym, czym jest śmierć. Nie miała nawet wyraźnych wyobrażeń o tym, co ją czeka na tamtym niepojętym drugim świecie. Wiara była dla Meggie raczej zbiorem przepisów niż przeżyciem duchowym, nie mogła więc jej przynieść żadnego pocieszenia. W jej spłoszonym umyśle ścierały się ze sobą słowa i strzępki zdań wypowiedzianych przez rodziców, ich przyjaciół, siostry zakonne, księży w kazaniach, złych ludzi grożących zemstą na kartach książek. W żaden sposób Meggie nie potrafiła pogodzić się ze śmiercią. Zagubiona i przerażona, co noc wyobrażała sobie, że śmierć to wieczna noc albo płonąca otchłań, przez którą trzeba przeskoczyć, żeby dostać się na złote pola po drugiej stronie albo w kuliste wnętrze jakiegoś gigantycznego balona, w którym unoszą się w powietrzu chóry angielskie, a łagodne światło sączy się przez niezliczone witraże.

Meggie zrobiła się bardzo cicha, ale w sposób całkiem odmienny od Stuarta, spokojnego, rozmarzonego i odizolowanego od świata. Jej spokój przypominał bezruch zwierzęcia skamieniałego pod bazyliszkowym spojrzeniem węża. Wzdrygała się, kiedy ktoś ją raptem zagadnął, a kiedy zapłakały bliźniaki, chodziła koło nich tak, jakby chciała odpokutować ciężką winę zaniedbania. Ilekroć miała wolną chwilę dla siebie, choć zdarzało się to rzadko, biegła na cmentarz do Hala, jedynej zmarłej osoby, którą znała.

Wszyscy zauważyli, jaka w niej zaszła zmiana, ale uznając to za oznakę dojrzewania, nie zastanawiali się ani przez chwilę, co towarzyszy temu dojrzewaniu, tak dobrze kryła się ze swoją niedolą. Dawne doświadczenia utrwaliły się głęboko, panowała nad sobą wyśmienicie, z niezłomną dumą. Postanowiła, że nikt się nigdy nie dowie, co się z nią dzieje, że do końca zachowa się bez zarzutu. Miała przed sobą przykład Fee, Franka, Stuarta, płynęła w niej przecież ta sama krew, działalność leżała w jej charakterze.

Odwiedzający często Droghedę ksiądz Ralph spostrzegł, że zmiana zachodząca w Meggie zamiast prowadzić do dalszej, uroczej, dziewczęcej metamorfozy powoduje wygaśnięcie jej sił witalnych i wówczas jego zatroskanie przerodziło się w niepokój, a potem lęk. Na jego oczach Meggie marniała fizycznie i duchowo, po prostu gasła, a nie mógł patrzeć na to, jak upodabniała się do Fee. Uderzająco wielkie oczy w małej trójkątnej twarzyczce wpatrywały się w jakieś straszne widziadła, mleczna cera, która nigdy nie pokrywała się piegami ani nie brązowiała od opalenizny, stawała się coraz bardziej przezroczysta. Jeżeli tak dalej pójdzie – myślał – to pewnego dnia zniknie we własnych oczach, niczym wąż połykający własny ogon, i uleci w przestrzeń jako prawie niewidoczny świetlistoszary promień.

Postanowił, że dojdzie przyczyny, choćby musiał ją z niej wydobyć siłą. Mary Carson domagała się ostatnio ciągłej atencji, zazdrosna o każdą chwilę, którą spędzał w domu zarządcy, i tylko bezmierna cierpliwość sprytnego dyplomaty pozwalała mu ukryć bunt przeciw jej zaborczości. Nawet zainteresowanie Meggie nie zawsze brało górę nad wyrachowaniem, nad cichym zadowoleniem płynącym z patrzenia, jak jego urok osobisty działa na kogoś tak kłótliwego i krnąbrnego jak Mary Carson. Z jednej strony od dawna uśpiona troska o dobro drugiej istoty ożyła w nim i nie dawała spokoju, z drugiej zaś przyznawał się w duchu przed samym sobą, że jednocześnie odczuwa coś całkiem odmiennego: złośliwą chęć, żeby pognębić, wystrychnąć na dudka tę zarozumiałą, władczą kobietę. O tak, zawsze tego pragnął! Nigdy ta czarna wdowa go nie pognębi!

Udało mu się w końcu uwolnić od Mary Carson i wytropić Meggie na cmentarzyku, w cieniu bladego, nie wyglądającego wojowniczo anioła mściciela. Wpatrywała się w jego pozbawione wyrazu spokojne oblicze z twarzą ściągniętą strachem. Wyborny kontrast między uczuciem i jego brakiem – pomyślał. – Ale co ja tu właściwie robię, uganiając się za nią jak rozgdakana kwoka, kiedy zainteresowanie się tą sprawą winno należeć do matki lub ojca? To oni powinni dociec, co się stało. Ale oni nie spostrzegli, że dzieje się coś złego, nie zwracali na nią takiej uwagi jak on. Z jednej strony mógł patrzeć na to, że jest nieszczęśliwa, a z drugiej wzdragał się przez uzależnieniem uczuciowym, do którego prowadził szereg następujących po sobie zdarzeń. Gromadził cały arsenał wspomnień z nią związanych i napełniało go to obawami. Miłość, jaką żywił do niej, oraz instynkt duchownego, niosącego pocieszenie, walczyły z obsesyjnym lękiem przed tym, że mógłby stać się absolutnie niezbędny dla jakiejś ludzkiej istoty, że jakaś ludzka istota mogłaby stać się absolutnie istotna dla niego.

Kiedy usłyszała kroki, obróciła się ku niemu splatając ręce na podołku i spuszczając wzrok. Usiadł koło niej, obejmując rękoma kolana. Uznał, że nie ma sensu owijać rzeczy w bawełnę; gdyby chciała, wymknęłaby mu się.

– Co się z tobą dzieje, Meggie?

– Nic, proszę księdza.

– Nie wierzę ci.

– Błagam, niech ksiądz nie pyta! Nie mogę powiedzieć!

– Och, Meggie! Istoto małej wiary! Możesz mi powiedzieć wszystko, wszystko pod słońcem. Po to tu jestem, dlatego jestem księdzem. Jestem wybranym przedstawicielem naszego Pana na ziemi, słucham w Jego Imieniu, nawet przebaczam w Jego Imieniu. A na całym Bożym świecie, moja Meggie, nie ma nic, czego Bóg i ja nie moglibyśmy przebaczyć. Musisz mi powiedzieć, co się stało, kochanie, bo jeżeli ktoś ci może pomóc, to właśnie ja. Póki żyję, będę się starał ci pomagać, opiekować się tobą. Jeżeli chcesz, będę kimś w rodzaju anioła stróża, o wiele lepszego niż ta bryła marmuru nad twoją głową. – Odetchnął głęboko i nachylił się. – Meggie, jeżeli mnie kochasz, powiedz!

Zacisnęła splecione ręce.

– Proszę księdza, ja umieram! Mam raka!

W pierwszej chwili miał dziką ochotę wybuchnąć śmiechem, gromkim głosem rozładować napięcie; potem jednak spojrzał na jej sinawą cerę, wychudzone ręce i ogarnęło go straszne pragnienie, żeby szlochać, płakać, wykrzyczeć tę niesprawiedliwość nad niebiosa. Nie, Meggie nie wymyśliłaby sobie tego ni stąd, ni zowąd, musiała istnieć jakaś ważna przyczyna.

– Skąd wiesz, moje serce?

Długo trwało, zanim zdobyła się na odpowiedź, a wtedy musiał nachylić głowę do jej ust w nieświadomej parodii konfesjonalnej pozy, osłaniając twarz ręką przed jej wzrokiem, nadstawiając do zbrukania kształtne ucho.

– To już sześć miesięcy, odkąd się zaczęło. Mam okropne bóle brzucha, ale nie takie jak przy niestrawności, i… Tyle krwi wypływa mi z pupy!

Głowa sama skoczyła mu do tyłu, co nie zdarzało się nigdy w konfesjonale. Spoglądał na jej pochyloną w zawstydzeniu głowę owładnięty tyloma uczuciami naraz, że nie mógł zebrać myśli. Odczuwał absurdalną, rozkoszną ulgę. Gniew na Fee tak wielki, że miał ochotę ją zabić. Głęboki podziw i szacunek dla tej młodziutkiej istoty, że tyle zniosła tak dzielnie. Na koniec – straszliwe, dominujące zakłopotanie.

Tak samo jak ona, był więźniem swoich czasów. Wulgarne dziewczęta w dużym mieście, jakie znał, od Dublina do Gillanbone, umyślnie przychodziły do konfesjonału, żeby snuć szeptem fantazje, przedstawiane jako rzeczywiste wydarzenia, zainteresowane jedynie jego męskością, niechętnie przyznające, że rozbudzenie jej nie leży w ich mocy. Szeptały o mężczyznach, którzy nie uszanowali żadnego otworu w ich ciele, o niedozwolonych zabawach z innymi dziewczętami, o żądzy i cudzołóstwie, a parę z nich, obdarzonych bujniejszą wyobraźnią, posunęło się do opisywania szczegółów intymnych związków z księdzem. Wysłuchiwał tego z niewzruszonym spokojem, czując tylko obrzydzenie i pogardę, gdyż przeszedł rygory seminarium i ta lekcja okazała się łatwa do przyswojenia dla mężczyzny jego pokroju. Dziewczęta te jednak nigdy nie wspominały o tej sekretnej przypadłości, która je wyróżnia i zarazem poniża.

Choć bardzo się starał, nie mógł zahamować piekącej fali rozchodzącej się pod skórą. Ksiądz Ralph de Bricassart siedział osłaniając twarz dłonią, skrywając się ze wstydu wywołanego pierwszym w życiu rumieńcem.

To jednak nie pomagało Meggie. Kiedy miał pewność, że czerwień spełzła, wstał, podniósł ją i posadził przed sobą twarzą w twarz na płaskim marmurowym piedestale.

– Meggie, spójrz na mnie. Nie, spójrz mi w oczy!

Udręczone spojrzenie Meggie napotkało uśmiech. W jednej chwili bezmierna ulga wypełniła jej duszę. Nie uśmiechałaby się tak, gdyby umierała, dobrze wiedziała, ile dla niego znaczy, bo nigdy tego nie ukrywał.

– Meggie, nie umierasz i nie masz raka. Nie do mnie należy wyjaśnienie, co się z tobą dzieje, ale zdaje się, że muszę to zrobić. Twoja matka powinna była powiedzieć ci parę lat temu, przygotować cię, nie pojmuję, dlaczego tego nie zrobiła.

Podniósł wzrok na marmurowego anioła o niezgłębionym obliczu i parsknął zduszonym śmiechem. Słodki Jezu! – pomyślał. – Stawiasz przede mną takie zadania! Potem zwrócił się do Meggie:

– Za parę lat, kiedy będziesz starsza i dowiesz się więcej o sprawach tego świata, wspomnienie dzisiejszego dnia wywoła być może w tobie zakłopotanie, nawet wstyd. Nie myśl jednak tak o dzisiejszym dniu, Meggie. Nie ma najmniejszego powodu do wstydu czy zakłopotania. Kiedy mówię do ciebie, podobnie jak we wszystkim, co robię, jestem narzędziem w rękach Pana. To jedyna moja rola na tym świecie. Żadnej innej nie wolno mi się podjąć. Byłaś wystraszona, potrzebowałaś pomocy, a nasz Pan przysłał ci na pomoc właśnie mnie. Zapamiętaj tylko to, Meggie. Jestem sługą Pana i przemawiam w jego imieniu. Dzieje się z tobą to, co dzieje się ze wszystkimi kobietami, Meggie. Raz na miesiąc przez kilka dni będziesz wydalała krew. Zaczyna się to zwykle koło dwunastego, trzynastego roku życia… Ile masz lat? Już tyle?

– Mam piętnaście lat, proszę księdza.

– Piętnaście lat?! – Potrząsnął głową, niezupełnie jej dowierzając. – Skoro mówisz, że masz tyle, muszę uwierzyć ci na słowo. W takim razie jesteś opóźniona w stosunku do większości dziewcząt. Powtarza się to co miesiąc, mniej więcej do pięćdziesiątego roku życia, u niektórych kobiet regularnie jak fazy księżyca, u innych w nie dających się tak dokładnie przewidzieć odstępach. Niektóre kobiety nie czują przy tym bólu, inne cierpią. Nikt nie wie, dlaczego tak różnie to przebiega. W każdym razie wydalanie krwi raz na miesiąc to znak, że jesteś już dojrzała. Czy wiesz, co to znaczy „dojrzała”?

– Oczywiście, proszę księdza! Czytam książki! To znaczy dorosła.

– No dobrze, niech będzie. Dopóki krwawienie się powtarza, możesz mieć dzieci. Krwawienie jest częścią cyklu rozrodczego. Mówi się, że przed upadkiem człowieka Ewa nie miesiączkowała. Bo prawidłowo nazywa się to miesiączką albo menstruacją. Ale kiedy Adam i Ewa zgrzeszyli, Bóg bardziej ukarał kobietę niż mężczyznę, bo to właściwie była jej wina, że zgrzeszyli. To kobieta kusiła mężczyznę. Pamiętasz te słowa ze szkolnej Biblii? „I rodzić będziesz w bólu”. Bóg chciał przez to powiedzieć, że we wszystkim, co ma związek z dziećmi, towarzyszy kobiecie ból. Wielka radość, ale i wielki ból. To twój los, Meggie, i musisz się z nim pogodzić.

Nie wiedziała o tym, że w ten sam sposób, choć może z mniejszym zaangażowaniem, pocieszałby każdego ze swoich parafian; równie serdecznie, ale nigdy nie utożsamiając się z cudzą troską. I dzięki temu, co może nie powinno dziwić, tym większą niósł pociechę i pomoc. Tak jakby wyrastał ponad te wszystkie drobne kłopoty, które musiały w końcu minąć. Nie robił tego z rozmysłem. Nikt, kto się zwrócił do niego o pomoc, nie czuł nigdy, że ksiądz spogląda na niego z góry albo obarcza winą za uleganie słabościom. Wielu księży wyzwalało w swoim podopiecznych poczucie, że są winni, niewiele warci, zbydlęceni, ale nie on. Przy nim ludzie myśleli, że on ma też swoje zmartwienia, że czymś się zmaga; nawet jeżeli to były nieznane zmartwienia, niezrozumiałe zmagania, niemniej istniały naprawdę. Nie wiedział ani nie potrafiłby pojąć, że to, co przyciąga do niego innych, po większej części płynie z jego osoby, ale z tej niemal boskiej, a zarazem bardzo ludzkiej powściągliwości.

Meggie zdawało się, że rozmawia z nią podobnie jak niegdyś Frank: traktując ją jak równą sobie. Był przy tym od Franka starszy, mądrzejszy, o wiele bardziej wykształcony, zatem lepiej nadawał się na powiernika. I jaki miał piękny głos, którym przepędził strach i udrękę. A ona była młoda, pełna ciekawości, chęci poznania wszystkiego, co było do poznania, i nie nękały jej pokrętne filozoficzne dociekania tych, którzy stale sobie zadają pytanie, nie kim są, ale dlaczego. Był jej przyjacielem, umiłowanym i uwielbianym, nowym słońcem na jej firmamencie.

– Dlaczego ksiądz nie powinien mi tego mówić? Dlaczego powinna to zrobić mama?

– To temat, który kobiety zachowują dla siebie. O menstruacji, miesiączce nigdy się nie mówi przy mężczyznach czy chłopcach, Meggie. To coś, o czym kobiety wspominają wyłącznie między sobą.

– Dlaczego?

Potrząsnął głową ze śmiechem.

– Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia dlaczego. Nawet chciałbym, żeby tak nie było. Ale musisz mi uwierzyć na słowo, że tak właśnie jest. Nikomu nigdy o tym nie wspominaj poza swoją matką i nie mów jej, że rozmawiałaś o tym ze mną.

– Dobrze, nie powiem.

Jakie to okropnie trudne być matką – pomyślała. – Trzeba pamiętać o tylu praktycznych rzeczach!

– Meggie, idź do domu i powiedz matce o tej krwi i poproś ją, żeby ci pokazała, jak sobie z tym radzić.

– To mama też to robi?

– Każda zdrowa kobieta miesiączkuje. Ale przestaje, kiedy spodziewa się dziecka, do czasu, aż ono się urodzi. Stąd wie, że spodziewa się dziecka.

– Dlaczego przestaje, kiedy spodziewa się dziecka?

– Nie wiem, naprawdę nie wiem. Przepraszam, Meggie.

– A dlaczego krew wypływa z mojej pupy?

Groźnym spojrzeniem obrzucił anioła, który popatrzył na niego z góry ze spokojem, obojętny na kłopoty kobiet. Sytuacja stawała się coraz trudniejsza. Zadziwiające, że zwykle powściągliwa, teraz uporczywie go wypytywała! Zdając jednak sobie sprawę z tego, że stał się dla niej źródłem wiedzy o wszystkim, czego nie mogła dowiedzieć się z książek, wiedział aż nadto dobrze, że nie może okazać jej śladu zażenowania czy skrępowania. W przeciwnym razie zamknie się w sobie i już nigdy go o nic nie zapyta. Dlatego cierpliwie odpowiadał dalej.

– Krew nie wypływa z pupy, Meggie. Nieco w przodzie znajduje się ukryty kanał, który ma związek z rodzeniem dzieci.

– Ach! To tamtędy się wydostają – powiedziała. – Zawsze się zastanawiałam, jak się wydostają.

Uśmiechnął się i postawił ją z powrotem na ziemi.

– Teraz już wiesz. A czy wiesz, skąd się biorą dzieci, Meggie?

– O, tak – odparła z powagą, zadowolona, że coś jednak wie. – Rosną w brzuchu.

– A co sprawia, że zaczynają rosnąć?

– Trzeba chcieć, żeby urosły.

– Kto ci to powiedział?

– Nikt. Sama do tego doszłam.

Ksiądz Ralph zamknął oczy i powiedział sobie, że w żadnym razie nie można go uznać za tchórza, nawet jeśli zrezygnuje z dalszych wyjaśnień. Współczuł Meggie, ale w tej chwili nie potrafił jej już więcej pomóc. Wszystko ma swoje granice.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Mary Carson miała wkrótce skończyć siedemdziesiąt dwa lata i planowała z tej okazji wydać największe przyjęcie, jakie w ciągu ostatniego półwiecza widziała Drogheda. Urodziny wypadały na początku listopada, kiedy było gorąco, ale jeszcze znośnie – przynajmniej dla rodowitych mieszkańców Gilly.

– Pani patrzy, pani Smith! – szepnęła Minnie. – Niech no tylko pani patrzy! Trzeciego listopada urodzona!

– Co ty tam znowu pleciesz, Min? – spytała gospodyni.

Celtycka tajemniczość Minnie działała na jej zrównoważone angielskie nerwy.

– Jak to co? Od razu wiadomo, że to kobieta spod znaku skorpiona. Kobieta skorpion i tyle!

– Nie mam pojęcia, co ty wygadujesz, Min!

– Najgorszy znak, pod jakim może się urodzić kobieta, kochana pani Smith. Och, to pomiot diabła, nie inaczej! – powiedziała Cat, żegnając się z przejęciem.

– Słowo daję, Minnie i ty, Cat jesteście niemożliwe – oznajmiła niewzruszona pani Smith.

Gorączka przygotowań udzielała się wszystkim i rosła z dnia na dzień. Ze swojego fotela, stanowiącego ośrodek misternej sieci, stara pajęczyca wydawała nie kończący się ciąg poleceń: zrobić to, zrobić tamto, jedne rzeczy powyciągać, inne schować. Dwie irlandzkie pokojówki pośpiesznie czyściły srebro i myły porcelanę Havilanda, przemeblowywały kaplicę na salę balową i szykowały sąsiadujące z nią sale jadalne.

Stuart i wyrobnicy kosili trawniki, pielili rabatki, posypywali werandy wilgotnymi trocinami, żeby usunąć kurz spomiędzy hiszpańskich kafelków, a podłogę w sali balowej suchą kredą, żeby przysposobić ją do tańców. Z daleka, bo aż z Sydney, miała przyjechać orkiestra Clarence'a O'Toole'a. Stamtąd też miały nadejść ostrygi, krewetki, kraby i homary. Do pomocy wynajęto kilka kobiet z Gilly. Cały okręg od Rudna Hunish do Inishmurray, Bugeli i Narrengang ogarnęło podniecenie.

Kiedy w wykładanych marmurem korytarzach rozlegało się niecodzienne echo przesuwanych przedmiotów i okrzyków, Mary Carson przeniosła się z fotela na krzesło przy biurku, przysunęła sobie pergamin, umoczyła pióro w kałamarzu i zaczęła pisać. Bez najmniejszego wahania, nie przerywając choćby po to, żeby zastanowić się, gdzie postawić przecinek. Przez ostatnie pięć lat obracała w myślach każdy zawiły zwrot tak długo, aż osiągnęła całkowicie zadawalający rezultat. Nie trwało długo, zanim skończyła; zapisała dwie kartki, po czym druga w jednej czwartej pozostała pusta. Przez chwilę, postawiwszy kropkę po ostatnim zdaniu, siedziała nieruchomo na krześle. Biurko stało przy jednym z dużych okien, więc wystarczyło obrócić głowę, żeby popatrzeć na rozpościerające się a oknem trawniki. Dobiegający stamtąd śmiech skłonił ją do tego. W pierwszej chwili spojrzała od niechcenia, potem zesztywniała z wściekłości. Niech go piekło pochłonie razem z tą jego obsesją!

Ksiądz Ralph nauczył Meggie jeździć konno; wychowana na wsi nigdy nie dosiadła konia, póki ksiądz nie naprawił tego zaniedbania. Bo choć może się to wydać dziwne, dziewczęta w biednych rodzinach nieczęsto jeździły konno. Jazda konna należała do rozrywek bogatych panien ze wsi i z miasta. Owszem, dziewczęta z takich rodzin jak rodzina Meggie umiały powozić bryczką i zaprzęgiem ciężkich koni, nawet jeździć traktorem, czasem również samochodem, ale rzadko dosiadały konia. Wierzchowiec dla córki był zbyt dużym wydatkiem.

Któregoś dnia ksiądz Ralph przywiózł z Gilly buty do konnej jazdy i bryczesy i położył to wszystko na stole w kuchni Clearych. Paddy, lekko zdziwiony, oderwał wzrok od poobiedniej lektury.

– Cóż to takiego ksiądz przywiózł? – spytał.

– Strój dla Meggie do konnej jazdy.

– Co?! – ryknął Paddy.

– Co? – pisnęła Meggie.

– Strój dla Meggie do konnej jazdy. Słowo daję, Paddy, jesteś pierwszorzędnym idiotą! Spadkobierca największej, najbogatszej farmy w Nowej Południowej Walli do tej pory nie pozwolił swojej jedynej córce dosiąść konia! Jak twoim zdaniem Meggie ma zająć należne jej miejsce obok takich amazonek jak panna Carmichael, panna Hopeton i pani King? Musi nauczyć się jeździć konno, i to zarówno na męskim siodle, jak i na damskim, słyszysz? Wiem, że nie masz na to czasu, dlatego sam ją nauczę, czy ci się to podoba czy, nie. Jeżeli przypadkiem wypadną jej w tym czasie jakieś domowe obowiązki, trudno, kilka godzin tygodniowo Fee po prostu będzie się musiała obejść bez Meggie. Koniec, kropka.

Kłócić się z księdzem to coś, do czego Paddy nie był zdolny. Meggie bezzwłocznie rozpoczęła naukę. Marzyła o tym od lat, kiedyś nawet zdobyła się na śmiałość i spytała ojca, czy mogłaby się nauczyć jeździć konno, ale jemu to pytanie wleciało jednym uchem i wyleciało drugim, a ona już nigdy więcej nie spytała, uznając milczenie za odmowę. Nauka pod kierunkiem ksiądz Ralpha wprawiła ją w radość, której jednak nie okazywała, gdyż jej uwielbienie dla niego ustąpiło miejsca żarliwemu i bardzo dziewczęcemu zauroczeniu. Wiedząc, że to się nie ziści, pozwalała sobie na luksus marzenia, wyobrażania sobie, jak to by było, gdyby wziął ją w ramiona i pocałował. Nic więcej nie potrafiła sobie wyobrazić, bo nie miała pojęcia, co następuje dalej ani nawet że w ogóle coś następuje. A jeżeli zadawała sobie sprawę, że nie wolno snuć takich marzeń o księdzu, to nie widziała sposobu, żeby samej sobie tego zabronić. Jedyne, co jej się udawało, to pilnować, żeby ksiądz Ralph nie miał najmniejszych podstaw do podejrzeń, jak samowolnie toczą się jej myśli.

Kiedy Mary Carson spoglądała przez okno w salonie, ksiądz Ralph i Meggie właśnie nadchodzili od strony stajni. Pastuchowie i parobcy jeździli na kościstych koniach roboczych, które przez całe swoje życie nie oglądały stajni od środka, człapały tylko po zagrodzie, kiedy były potrzebne do pracy, albo hasały po domowym polu wypuszczone na popas. W Droghedzie były też stajnie, z których korzystał jedynie ksiądz Ralph. Mary Carson trzymała ta dwa czystej krwi konie spacerowe do wyłącznego użytku księdza. Kiedy spytał ją, czy Meggie też mogłaby korzystać z jego wierzchowców, nie miała podstawy, żeby zaoponować. Dziewczyna była jej bratanicą, zatem słusznie uważał, że powinna umieć dobrze jeździć konno.

Nieustępliwa i zawzięta, Mary Carson żałowała, że nie może odmówić albo jeździć razem z nimi. Nie mogła jednak ani odmówić, ni wyciągnąć swojego starego ciała na koński grzbiet. Z goryczą patrzyła, jak idą oboje przez trawnik – mężczyzna w wysokich butach, spodniach do konnej jazdy i białej koszuli, zręczny jak tancerz, dziewczyna w bryczesach, szczupła i po chłopięcemu urodziwa. Promieniowali wzajemną sympatią. Po raz któryś Mary Carson zadawała sobie pytanie, dlaczego nikogo nie gorszy ta bliska, niemal intymna więź. Paddy uważał ją za coś cudownego, Fee – ta kłoda! – jak zwykle nic nie mówiła, podczas gdy chłopcy traktowali tych dwoje jak brata i siostrę. Czy wiedziała to, czego nikt inny nie dostrzegał, dlatego że kochała Ralpha de Bricassart? A może to wytwór jej wyobraźni i tak naprawdę nic prócz przyjaźni nie łączy mężczyzny po trzydziestce z dziewczyną, która nie osiągnęła jeszcze pełni kobiecości? Akurat! Żaden mężczyzna po trzydziestce, nawet Ralph de Bricassart, nie mógłby nie zauważyć rozkwitającej róży. Nawet Ralph de Bricassart? Ha! Zwłaszcza Ralph de Bricassart. Nic nie uchodziło uwagi tego człowieka.

Drżały jej ręce. Ciemnoniebieskie kropelki spadły z pióra i upstrzyły pergamin. Sękatymi palcami wyskubała drugą kartę z przegródki, zanurzyła pióro w kałamarzu i zapisała te same co przedtem słowa, z równym zdecydowaniem. Potem uniosła się z trudem i zbliżyła do drzwi.

– Minnie! Minnie! – zawołała.

– Boże, miej nas w swojej opiece, to ona! – dał się słyszeć głos pokojówki z sali balowej naprzeciwko. Piegowata twarz wychynęła zza drzwi. – Czym mogłabym pani służyć, kochana pani Carson? – spytała, zastanawiając się, czemu starsza pani nie zadzwoniła na panią Smith, jak to miała w zwyczaju.

– Idź poszukać druciarza i Toma. Przyślij ich do mnie natychmiast.

– Czy nie powinnam najpierw zgłosić się do pani Smith?

– Nie! Rób, jak ci każę, dziewczyno!

Tom, stary i zasuszony ogrodnik, niegdyś wędrował szlakiem z tobołkiem i blaszanką, ale przed siedemnastu laty podjął sezonową pracę w posiadłości. Tak się zakochał w ogrodach Droghedy, że nie mógł się z nimi rozstać. Druciarz, wagabunda jak wszyscy w tym fachu, reperował na przyjęcie gości białe paliki koło dworu, sprowadzony z pól, gdzie wykonywał nie kończącą się pracę, która polegała na przeciąganiu drutu między słupami ogrodzenia. Zdumieni wezwaniem, zjawili się obaj w kilka minut potem i stanęli przed panią Carson, nerwowo mnąc w rękach kapelusze.

– Czy obaj umiecie pisać? – spytała.

Kiwnęli głowami, przełykając ślinę.

– Dobrze. Chcę, żebyście patrzyli, jak podpisuję ten dokument, a potem umieścili swoje nazwisko i adres tuż pod moim podpisem. Rozumiecie?

Kiwnęli głowami.

– Uważajcie, żeby podpisać się tak samo, jak to zawsze robicie, a stały adres wypiszcie wyraźnie, drukowanymi literami. Wszystko mi jedno, czy to będzie adres urzędu pocztowego czy jakiś inny, byleby można było za jego pośrednictwem do was dotrzeć.

Przyglądali się obaj, jak Mary Carson składa swój podpis; tylko wówczas jej ścieśnione pismo się rozluźniało. Podszedł Tom, zaskrzypiał piórem po pergaminie, po czym druciarz dużymi okrągłymi literami napisał „Chas. Hawkins” i adres w Sydney. Mary Carson uważnie się przypatrywała. Kiedy skończyli dała każdemu banknot dziesięciofuntowy i kazała odejść, ostro upominając, żeby trzymali język za zębami.

Meggie i ksiądz dawno już zniknęli. Mary Carson usiadła ciężko przy biurku, przysunęła sobie jeszcze jedną kartkę papieru i znów zaczęła pisać. Tym razem nie szło jej tak gładko jak poprzednio. Co chwila przerywała, żeby się zastanowić, po czym podejmowała pisanie, odsłaniając zęby w nienaturalnym uśmiechu. Miała widać dużo do powiedzenia, bo słowa tłoczyły się ciasno jedno koło drugiego, linijka tuż za linijką, a mimo to niezbędna okazała się druga kartka. Na koniec przeczytała, co napisała, wzięła wszystkie kartki, złożyła je i wsunęła do koperty, którą następnie zapieczętowała czerwonym woskiem.

Tylko Paddy, Fee, Bob, Jack i Meggie wybierali się na przyjęcie. Hughie i Stuart zostali z maluchami, co przyjęli w głębi ducha z dużą ulgą. Pierwszy raz w życiu Mary Carson rozwiązała pończochę, żeby wypuścić z niej mole, i wszyscy sprawili sobie nowe ubrania, najlepsze, jakie można było dostać w Gilly.

Paddy, Bob i Jack nie potrafili swobodnie się poruszać, ubrani w wykrochmalone gorsy, wysokie kołnierzyki, białe muchy i kamizelki, czarne fraki i spodnie. Na tę uroczystość obowiązywały stroje wieczorowe, białą mucha i frak dla panów, długie suknie dla pań.

Suknia Fee, podkreślająca jej urodę, uszyta z niebieskoszarej krepy o soczystym odcieniu, z dużym dekoltem, obcisłymi długimi rękawami, obficie wyszywana perełkami, w stylu królowej Marii Szkockiej, opadała do ziemi miękkimi fałdami. Podobnie jak owa władcza dama, Fee miała włosy ułożone w miękkie pukle, zaczesane do tyłu i upięte, a w sklepie w Gilly znalazł się dla niej naszyjnik i kolczyki ze sztucznych pereł, które z daleka mogły z powodzeniem uchodzić zza prawdziwe. Wspaniały wachlarz ze strusich piór, ufarbowany na ten sam kolor, dopełniał całości, wcale nie ostentacyjnej, jak by się na pierwszy rzut oka zdawało.

Kiedy Fee i Paddy wyłonili się ze swego pokoju, chłopcy wybałuszyli oczy. W całym swoim życiu nie widzieli, żeby rodzice prezentowali się tak po królewsku urodziwie, tak obco. Paddy wyglądał na swoje sześćdziesiąt jeden lat, ale tak dystyngowanie, że mógłby uchodzić za męża stanu. Czterdziestoośmioletnia Fee, niespodziewanie wydawała się o dziesięć lat młodsza, piękna, pełna życia, cudownie uśmiechnięta. Jims i Patsy wybuchnęli rozdzierającym płaczem, nie chcąc patrzeć na mamę i tatę, póki nie odzyskają normalnego wyglądu. Wśród konsternacji i zamieszania zapomniano o dostojeństwie; mama i tata zachowywali się tak samo jak zawsze i po chwili bliźniacy rozpromienili się pełnymi podziwu uśmiechami.

Ale najdłużej przyglądano się Meggie. Krawcowa w Gilly, może wspominając swoje dziewczęce lata, a przy tym zagniewana, że wszystkie inne zaproszone panny pozamawiały suknie w Sydney, włożyła dużo serca w suknię Meggie. Suknia byłą bez rękawów, z głęboko wyciętym, marszczonym dekoltem. Fee miała wątpliwości, ale Meggie błagała ją o zgodę, a krawcowa zapewniała, że wszystkie dziewczęta będą podobnie ubrane – czy chciałaby, żeby śmiano się z jej córki, że jest niemodną prowincjonalną gąską? Tak więc Fee dała się przekonać. Suknia, uszyta z jedwabnej żorżety, z lekka tylko zaznaczoną talią, w biodrach była opasana szarfą z tego samego materiału. Jej kolor jasnoszary, o różowawym odcieniu, nazywano popielatym różem. Razem z krawcową Meggie wyhaftowała całą suknię w drobniutkie, różowe pączki róż. Przycięła też włosy na krótką fryzurkę która zdobyła sobie zwolenniczki nawet pośród dziewcząt w Gilly. Kręciły się wprawdzie za mocno jak na obowiązującą modę, ale w krótszych było jej bardziej do twarzy niż w długich.

Paddy otworzył usta, żeby ryknąć, gdy zobaczył Meggie, która już nie była jego małą dziewczynką, ale zamknął je z powrotem, nie wypowiedziawszy ani słowa. Nauczyła go czegoś tamta scena przed laty z Frankiem na plebanii. Nie, nie mogła przecież pozostać na zawsze jego małą córeczką. Była młodą kobietą, którą onieśmielała przemiana, jaką zobaczyła w lustrze. Czemu miałby biedactwu utrudniać życie?

Wyciągnął do niej rękę, czule się uśmiechając.

– Och, Meggie, jakaś ty śliczna! – powiedział. – Chodź, poprowadzę cię, a Bob i Jack będą towarzyszyć mamie.

Brakowało jej zaledwie miesiąca do pełnych siedemnastu lat i Paddy po raz pierwszy w życiu poczuł się naprawdę staro. Meggie była jego skarbem, źrenicą oka, nic nie powinno zepsuć jej pierwszego prawdziwego balu.

Szli powoli w stronę dworu, o wiele wcześniej niż spodziewani pierwsi goście. Mieli zjeść obiad z Mary Carson, a potem asystować jej przy powitaniach. Nikt nie chciał ubrudzić sobie butów, ale milowy spacer przez kurz Droghedy sprawił, że musieli przystanąć w budynku kuchennym, żeby oczyścić buty, otrzepać spodnie i powłóczyste suknie.

Ksiądz Ralph jak zwykle ubrany był w sutannę. Żaden wieczorowy męski strój nie wyglądałby na nim lepiej niż ta prosto skrojona, lekko rozszerzająca się szata z niezliczonymi guziczkami z czarnego materiału i z przynależną prałatowi stułą.

Mary Carson przywdziała strój z białej satyny, białej koronki i białych strusich piór. Fee wybałuszyła na nią oczy, tracąc swą zwykłą obojętność. Tak uderzająco nieodpowiednia, niedorzeczna suknia, jak do ślubu! Co jej przyszło do głowy, żeby wystroić się jak stara panna, uróżowana i udająca, że wychodzi za mąż? Ostatnio bardzo utyła, co pogłębiało fatalne wrażenie.

Paddy jakby nie spostrzegł niczego niestosowanego. Rozpromieniony, ruszył naprzód i ujął siostrę za ręce. Jaki miły człowiek – pomyślał ksiądz Ralph przyglądając się tej małej scence po trosze z dystansem, po trosze z rozbawieniem.

– Mary! Pięknie wyglądasz! Jak młoda dziewczyna!

W rzeczywistości wyglądała niemal jak królowa Wiktoria na słynnym zdjęciu wykonanym niedługo przed śmiercią. Po obu stronach władczego nosa biegły wyraźne bruzdy, uparte usta zacięły się w nieugiętym wyrazie, lekko wypukłe, zimne oczy wpatrywały się bez jednego mrugnięcia w Meggie. Spojrzenie pięknych oczu księdza Ralpha wędrowało z bratanicy na ciotkę i z powrotem.

Mary Carson uśmiechnęła się do brata i wsparła na jego ramieniu.

– Możesz poprowadzić mnie do stołu, Padraicu. Ksiądz De Bricassart zaopiekuje się Fioną, a chłopcom pozostanie Meghann. – Oglądając się za siebie spytała: – Tańczysz dziś, Meghann?

– Jest a młoda, Mary, nie skończyła jeszcze siedemnastu lat – odparł szybko Paddy, uprzytomniając sobie jeszcze jedno rodzicielskie zaniedbanie: żadne z jego dzieci nie umiało tańczyć.

– Jaka szkoda – powiedziała Mary Carson.

Bal był wspaniały, wystawny, zachwycający, niezapomniany – takimi określeniami goście posługiwali się najczęściej. Royal O'Mara przybył z Inshmurray oddalonego o dwieście mil, razem z żoną, synami i jedyną córką pokonał największą odległość, niewiele jednak wyprzedzając pod tym względem innych. Ludzie bez namysłu jechali dwieście mil na mecz krykieta, a co dopiero na bal. Był tam Duncan Gordon z Each-Uisge; nikomu jeszcze nie udało się nakłonić go do wyjaśnienia, dlaczego swojej tak oddalonej od oceanu farmie nadał nazwę, która po szkocku znaczy koń morski. Martin King z żoną, synem Anthonym i synową; uznawany za najstarszego osadnika w Gilly, gdyż Mary Carson, jako kobieta, nie mogła tak zostać nazwana. Evan Pugh z Braichy Pwll, co mieszkańcy okręgu wymawiali „brejkipul”. Dominic O'Rource z Dibban-Dibban, Horry Hopeton z Beel-Beel i dziesiątki innych.

Niemal wszystkie bez wyjątku rodziny były katolickie, nieliczni nosili anglosaksońskie nazwiska. Wypadało mniej więcej po równo Irlandczyków, Szkotów i Walijczyków. Nie, nie mieli nadziei na samorząd w starym kraju ani też, będąc katolikami w Szkocji lub Walii, nie mogli liczyć na przychylność ze strony autochtonów protestanckich. Ale tutaj, na obszarze tysięcy mil kwadratowych wokół Gillanbone, byli panami rozległych włości i mogli grać na nosie brytyjskim panom. Drogheda, największa posiadłość, miała powierzchnię większą niż kilka europejskich księstw. Biada wam, książęta Monako i Liechtensteinu! Mary Carson była potężniejsza. Wirowali więc w walcu przy akompaniamencie wymuskanej orkiestry z Sydney, pobłażliwie patrzyli, jak ich dzieci tańczą charlestona, jedli paszteciki z homara i ziębione surowe ostrygi, pili piętnastoletni francuski szampan i dwunastoletnią szkocką whisky z czystego słodu. Prawdę mówiąc, woleliby pieczony udziec barani i peklowaną wołowinę, a do picia zwykły, mocny rum – bundaberg albo porter grafton prosto z beczki. Mimo to przyjemnie było wiedzieć, że mogą mieć na zawołanie to, co najlepsze.

Owszem, przychodziły nieraz chude lata, wiele chudych lat. W dobrych latach pieczołowicie gromadzili kwity za wełnę, przygotowując się do nadejścia złych, gdyż nikt nie potrafił przewidzieć, kiedy spadnie deszcz. Ale ostatnio trwała dobra passa, w Gilly nie było specjalnie na co wydawać pieniędzy. Dla kogoś, kto urodził się na czarnych równinach Wielkiego Północnego Zachodu, nie było drugiego takiego miejsca na ziemi. Ci ludzie nie odbywali nostalgicznych pielgrzymek do starego kraju; nie dał on im nic, tylko szykany za przekonania religijne, podczas gdy w katolickiej większości Australii nic takiego im nie groziło. Wielki Północny Zachód był prawdziwym domem.

Dziś rachunki płaciła Mary Carson. Mogła sobie na to swobodnie pozwolić. Plotka głosiła, że byłaby w stanie kupić i sprzedać angielskiego króla. Miała pieniądze ulokowane w stali, w srebrze, ołowiu i cynku, miała pieniądze zainwestowane w miedź i złoto, w sto różnych przedsięwzięć, głównie takich, które dosłownie lub w przenośni produkowały pieniądze. Drogheda od dawna utraciła swoje znaczenie jako główne źródło dochodów, była niczym więcej jak przynoszącym zyski hobby.

Ksiądz Ralph nie odezwał się do Meggie ani przy kolacji, ani potem. Przez cały wieczór starannie jej unikał. Zraniona tym wyszukiwała go wzrokiem wśród gości, gdziekolwiek się obrócił. Zdawał sobie sprawę z tego i dręczyła go chęć, żeby przystanąć koło niej i wyjaśnić, że zaszkodziłoby to jej albo jego opinii, gdyby poświęcał jej więcej uwagi niż na przykład pannie Carmichael, pannie Gordon czy pannie O'Mara. Podobnie jak Meggie, nie tańczył, tak jak i ona ściągał na siebie wiele spojrzeń; bez trudu dawało się zauważyć, że to dwoje najprzystojniejszych ludzi na sali.

Z jednej strony, nie mógł znieść jej dzisiejszego wyglądu, krótkich włosów, ślicznej sukienki, różowopopielatych jedwabnych pantofelków na obcasie. Wyrosła, nabierała kobiecych kształtów. A z drugiej strony, rozpierała go straszliwa duma, że Meggie przyćmiewa urodą wszystkie pozostałe młode damy. Panna Carmichael miała wprawdzie arystokratyczne rysy, ale brakowało jej tego szczególnego przepychu rudozłotych włosów. Panna King Mackail miała nadzwyczajną figurę, ale z twarzy przypominała konia jedzącego jabłko przez ogrodzenie z siatki. Dominującym jednak uczuciem było rozczarowanie, boleśnie doskwierające pragnienie, żeby cofnąć czas. Nie chciał, żeby Meggie wydoroślała, chciał, żeby pozostała małą dziewczynką, jego najdroższym skarbem. Na twarzy Paddy'ego dostrzegł minę wyrażającą takie same myśli i uśmiechnął się blado. Jakaż to byłaby rozkosz, gdyby choć raz w życiu mógł okazać swoje uczucia! Ale głęboko zakorzenione przyzwyczajenie, wychowanie i rozwaga nie pozwalały mu na to.

Wraz z upływem czasu tańczono z coraz większą swobodą, zamiast szampana i whisky lały się rum i piwo i bal upodobnił się trochę do zabawy w szopie na wełnę. O drugiej nad ranem rozbawione towarzystwo tylko nieobecnością parobków i dziewek kuchennych różniło się od zwykłych tego typu zgromadzeń w okręgu Gilly, odbywających się na zasadzie absolutnej równości.

Bob i Jack wyszli razem z Meggie równo o północy. Ani Fee, ani Paddy tego nie zauważyli, bawiąc się znakomicie. Wprawdzie ich dzieci nie umiały tańczyć, ale im ta umiejętność nie była obca. Tańczyli ze sobą jak dobrana para, co nieoczekiwanie spostrzegł przyglądający im się ksiądz Ralph, może dlatego że rzadko mieli okazję do wspólnej, beztroskiej zabawy. Nie pamiętał, żeby widział ich kiedykolwiek bez kręcącego się w pobliżu przynajmniej jednego dziecka, i pomyślał, jakie to musi być trudne dla rodziców dużych rodzin, że nie mają wyłącznie dla siebie ani chwili poza sypialnią, gdzie ze zrozumiałych względów może zaprzątać im myśli co innego niż rozmowa. Paddy zawsze okazywał pogodę ducha i wesołość, ale Fee tego wieczoru wręcz promieniała i kiedy Paddy z obowiązku poszedł poprosić do tańca żonę jednego z osadników, nie zabrakło jej chętnych partnerów; niejedna o wiele młodsza od niej siała pietruszkę na krześle pod ścianą.

Jednakże obserwacje małżeństwa Clearych trwały bardzo krótko. Kiedy Meggie opuściła salę, ksiądz Ralph poczuł się, jakby mu ubyło dziesięć lat, ożywił się znacznie i wprawił w najwyższe zdumienie panny Hapeton, Mackail, Gordon i O'Mara tańcząc – na dokładkę znakomicie – modny taniec amerykański black bottom z panną Carmichael. Potem prosił po kolei wszystkie wolne panny, nawet brzydką pannę Pugh. W panującej atmosferze zupełnej swobody i wzajemnej życzliwości nikt nie miał tego księdzu ani trochę za złe. Przeciwnie, wszyscy podziwiali jego zapał i grzeczność i dawali temu wyraz. Nikt z rodziców nie mógł powiedzieć, że ich córka nie miała okazji zatańczyć z księdzem de Bricassart. Naturalnie w innych okolicznościach nie mógłby zrobić kroku w stronę parkietu, ale dziś bawił się na całego, aż miło było popatrzeć.

O trzeciej nad ranem Mary Carson wstała i ziewnęła.

– Nie, nie przerywajcie sobie zabawy. Uważam, że mam prawo się położyć, jeżeli poczuję się zmęczona, a właśnie się poczułam i zamierzam udać się do swego pokoju. Jedzenia i picia nie zabraknie, orkiestra będzie grała tak długo, jak znajdą się chętni do tańca. Zresztą trochę hałasu tylko mi pomoże zapaść w sen. Zechce ksiądz, z łaski swojej towarzyszyć mi na górę.

Kiedy wyszli z sali balowej, Mary Carson zamiast skręcić w stronę imponujących schodów skierowała księdza do salonu, opierając się ciężko na jego ramieniu. Drzwi były zamknięte. Odczekała, aż przekręci klucz, który mu podała, a potem pierwsza weszła do środka.

– Udane przyjęcie, Mary – powiedział.

– Ostatnie.

– Nie mów tak, moja droga.

– A to dlaczego? Jestem zmęczona życiem i niedługo je zakończę. – Surowe oczy spoglądały kpiąco. – Nie wierzysz mi? Przez ponad siedemdziesiąt lat robiła dokładnie to, co chciałam, i wtedy, kiedy chciałam, jeżeli więc śmierć myśli, że to ona naznaczy porę mojego odejścia, to bardzo się myli. Umrę wtedy, kiedy ja o tym zadecyduję, ale bynajmniej nie przez samobójstwo. To nasza wola podsyca w nas iskrę żywotności, Ralphie. Nietrudno przestać żyć, jeżeli naprawdę się tego chce. Jestem zmęczona i chcę, żeby moje życie dobiegło kresu. To bardzo proste.

W ciemnym salonie paliła się jedynie wysoka lampa naftowa z drogocennego rubinowego szkła, rzucając szkarłatne cienie na kościstą twarz Mary Carson i wydobywając z jej nieustępliwych rysów coś diabelskiego. Bolały go nogi i krzyż, dawno tak dużo nie tańczył, choć szczycił się tym, że dotrzymuje kroku najświeższym nowinkom. Wiek: trzydzieści pięć lat – myślał – prowincjonalny prałat, a kariera w Kościele? Skończyła się, zanim naprawdę się zaczęła. Och, marzenia młodości! Nieostrożny młodzieńczy język, gorący młodzieńczy temperament. Nie starczyło mu sił, żeby pomyślnie przejść sprawdzian. Wiedział, że nigdy więcej nie popełni tego samego błędu. Nigdy, nigdy…

Poruszył się niespokojnie, westchnął. I co mu z tego przyjdzie? Taka okazja już się więcej nie powtórzy. Pora spojrzeć prawdzie w oczy, pora przestać żywić nadzieje i snuć marzenia.

– Pamiętasz, Ralphie, jak mówiłam, że cię pokonam twoją bronią?

Suchy, starczy głos wyrwał go z zadumy, którą wywołało zmęczenie. Popatrzył na Mary Carson z uśmiechem.

– Droga Mary, nie zapominam tego, co do mnie mówisz. Nie wiem, co bym bez ciebie zrobił przez te ostatnie siedem lat. Twoja inteligencja, złośliwość, spostrzegawczość…

– Gdybym była młodsza, dobrałabym się do ciebie inaczej Ralphie. Nigdy się nie dowiesz, jak bardzo chciałam zrzucić z siebie trzydzieści lat życia. Gdyby stanął przede mną Szatan i chciał kupić moją duszą w zamian za odzyskanie młodości, nie zastanawiałabym się ani sekundy i nie żałowałabym głupio takiej umowy jak ten stary idiota Faust. Ale Szatana nie ma. Wiesz, nie potrafię samej siebie przekonać, że Bóg i Szatan istnieją. Nigdy nie widziałam najdrobniejszego dowodu na to. A ty?

– Też nie. Ale religia nie opiera się na dowodach istnienia, Mary. Opiera się wyłącznie na wierze, wiara to probierz Kościoła. Bez wiary nie ma nic.

– Bardzo efemeryczna zasada.

– Być może. Wydaje mi się, że wiara to coś, z czym człowiek się rodzi. Dla mnie to ciągła walka, przyznaję, ale nigdy z niej nie zrezygnuję.

– Chciałabym cię zniszczyć.

W niebieskich oczach, poszarzałych w słabym świetle, zamigotał uśmiech.

– Och, moja droga Mary! Dobrze o tym wiem.

– Ale czy wiesz dlaczego?

Przeraził go przypływ tkliwości, która już-już miała nim zawładnąć, ale zdusił ją gwałtownie.

– Wiem dlaczego, Mary, i wierz mi, że ci współczuję.

– Nie licząc twojej matki, ile kobiet cię kochało?

– Zastanawiam się, czy kochała mnie moja matka. Bo w końcu mnie znienawidziła. Tak postępuje większość kobiet. Powinienem był dostać na imię Hipolit.

– Ooooo! To wiele wyjaśnia!

– A co do innych kobiet, to chyba tylko Meggie… Ale to jeszcze dziecko. Przypuszczam, że nie byłoby przesadą stwierdzenie, że pragnęły mnie setki kobiet, ale żeby mnie kochały, bardzo w to wątpię.

– Ja ciebie kochałam – wyznała żałośnie.

– Nie, nie kochałaś. Jestem cierniem twojej starości, to wszystko. Kiedy na mnie patrzysz, przypominam ci o tym, czego nie możesz zrobić z powodu swojego wieku.

– Mylisz się. Kochałam cię. Mój Boże, jak ja cię kochałam! Uważasz, że mój wiek wyklucza taką możliwość? Pozwól, że coś ci powiem, Ralphie de Bricassart. W środku tego głupiego ciała wciąż jestem młoda, wciąż czuję, pragnę, marzę, wciąż się niecierpliwię i gorączkuję z powodu ograniczeń, jakie narzuca mi to moje ciało. Starość to najokrutniejsza zemsta, którą ten mściwy Bóg na nas zsyła. Czemu nie sprawi, żeby starzał się w nas także duch? – Opadła na oparcie fotela i zamknęła oczy, odsłaniając zęby w cierpkim grymasie ust. – Oczywiście, pójdę do piekła. Ale zanim to się stanie, mam nadzieję, że będę miała okazję powiedzieć Bogu, jaka z niego nędzna, złośliwa kreatura!

– Zbyt długo byłaś wdową. Bóg dał ci wolność wyboru, Maty. Mogłaś powtórnie wyjść za mąż. Jeżeli nie zdecydowałaś się na ten krok i pozwoliłaś, by nieznośnie doskwierała ci samotność, to sama jesteś sobie winna, nie Bóg.

Przez chwilę nie odpowiadała, zaciskając palce na poręczach fotela. Potem rozluźniła uchwyt i otworzyła oczy. Lśniły czerwonawo w świetle lampy, ale nie od łez; to był twardszy błysk. Wstrzymał oddech, ogarnięty lękiem. Wyglądała jak pająk.

– Ralphie, na moim biurku leży koperta. Bądź łaskaw podać i ją.

Wstał, podszedł do biurka, wziął do ręki list i przyjrzał mu się z zaciekawieniem. Z wierzchu nie imał żadnej inskrypcji, z tyłu był porządnie zalakowany, z odciśniętą w czerwonym wosku pieczęcią przedstawiającą łeb barana i dużą literę D. Podszedł do Mary Carson i podał jej list, ale ona nie biorąc koperty do ręki wskazała mu krzesło.

– To dla ciebie – wyjaśniła i zachichotała. – Narzędzie twojego losu, Ralphie, ni mniej ni więcej. Moje ostatnie, najskuteczniejsze pchnięcie w naszej długiej walce. Jaka szkoda, że nie będę mogła zobaczyć, co się stanie, bo znam ciebie, znam ciebie o wiele lepiej niż ci się zdaje. Nieznośna próżność! W tej kopercie spoczywa twój los i twoja dusza. Meggie im ciebie odebrała, ale ja się postarałam, żeby i ona ciebie straciła.

– Dlaczego tak nienawidzisz Meggie?

– Już raz ci powiedziałam. Ponieważ ją kochasz.

– Ależ nie w taki sposób! Jest dzieckiem, którego nie mogę mieć, jest różą mojego życia. Meggie to abstrakcja, Mary, to abstrakcja.

Starucha uśmiechnęła się szyderczo.

– Nie chcę rozmawiać o twojej najdroższej Meggie! Już nigdy więcej cię nie zobaczę, więc nie chcę tracić tych kilku ostatnich chwil na rozmowę o niej. Chcę, żebyś przysiągł na swoje śluby kapłańskie, że nie otworzysz listu, dopóki nie zobaczysz na własne oczy, że umarłam, a wtedy otwórz go natychmiast, zanim mnie pochowasz. Przysięgnij!

– Nie ma potrzeby, żebym przysięgał, Mary. Zrobię to, o co mnie prosisz.

– Przysięgnij, bo zabiorę list!

Wzruszył ramionami.

– Niech ci będzie. Przysięgam na swoje śluby kapłańskie, że nie otworzę listu, dopóki nie zobaczę, że umarłaś, a wtedy otworzę go, zanim zostaniesz pochowana.

– Dobrze, dobrze!

– Mary, nie martw się, proszę. To jakaś twoja fantazja, ot i tyle. Rano będziesz się z tego śmiać.

– Nie doczekam rana. Umrę dziś w nocy. Nie jestem taka słaba, żeby czekać na przyjemność ponownego widzenia się z tobą. Jakie marne zakończenie! Teraz idę się położyć. Pomożesz im wejść na górę?

Nie wierzył w to, co mówi, ale widział, że nie ma sensu się z nią spierać, bo nie była w nastroju, w którym żartami można by jej cokolwiek wyperswadować. Jedynie Bóg decyduje o tym, kiedy człowiek ma umrzeć, chyba że, korzystając z danej przez Niego wolnej chwili, sam odbierze sobie życie. A powiedziała przecież, że tego nie zrobi. Pomógł jej wejść po schodach, a kiedy zasapana zatrzymała się na górze, ujął obie jej dłonie, żeby je ucałować. Cofnęła ręce.

– Nie, nie dzisiaj. Pocałuj mnie w usta, Ralphie! Pocałuj mnie w usta, jakbyśmy byli kochankami!

W jasnym świetle żyrandola, na którym z okazji przyjęcia płonęło czterysta woskowych świec, dostrzegła na jego twarzy obrzydzenie, instynktowne wzdrygnięcie się. Chciała umrzeć w tej chwili, tak bardzo chciała umrzeć.

– Mary, jestem księdzem! Nie mogę!

Wybuchnęła piskliwym, niesamowitym śmiechem.

– Och, Ralphie, ależ z ciebie łgarz! Załgany mężczyzna, załgany ksiądz! I pomyśleć, że kiedyś zaproponowałeś mi lekkomyślnie, że będziesz się ze mną kochał! Taki byłeś pewien, że odmówię? Jakże żałuję, że to zrobiłam! Oddałabym duszę za to, żeby popatrzeć, jak się wykręcasz, gdyby wróciła tamta noc. Łgarz, blagier, oszust! Oto kim jesteś, Ralphie! Impotentem, bezużytecznym łgarzem! Bezużytecznym mężczyzną, bezużytecznym księdzem! Nie sądzę, żeby ci się podniósł i stał nawet dla samej Najświętszej Panny! Udała ci się kiedyś taka sztuka, Ralphie de Bricassart? Łgarz!

Daleko jeszcze było do świtu, niebo nawet nie pojaśniało. Miękkie, gęste i upalne ciemności okrywały Droghedę. Rozbawieni goście hałasowali na potęgę; gdyby mieszkali w pobliżu jacyś sąsiedzi, już dawno by wezwali policję. Na werandzie ktoś obficie i obrzydliwie wymiotował, a pod strzępiastym mirtem zwarły się w uścisku jakieś dwie postacie. Ksiądz Ralph ominął wymiotującego i zakochaną parę i szedł bezszelestnie po sprężystym trawniku z taką udręką w sercu, że nie wiedział ani nie dbał o to, dokąd zmierza. Chciał jedynie znaleźć się jak najdalej od niej, od tej straszliwej pajęczycy, przekonanej, że snuje swój śmiertelny kokon w tę czarowną noc. O tak wczesnej godzinie skwar nie męczył; powietrze drgało ledwie wyczuwalnie, boronia i róże wydzielały omdlewające wonie, panował niebiański spokój, nie znany nigdzie poza strefą podzwrotnikową i zwrotnikową. O Boże, czuć, że się żyje, czuć, że się naprawdę żyje! Wziąć w objęcia tę noc i wszystko, co żyje, być wolnym!

Zatrzymał się na końcu trawnika i spojrzał w niebo, jakby instynktownie szukał Boga między mrugającymi punkcikami czystego, nieziemskiego świata. Co znaczy niebo nocą? – zapytał sam siebie. – Czy spod uniesionej niebieskiej pokrywki dnia widać wieczność? Nic oprócz widoku rozsianych na niebie gwiazd nie może przekonać człowieka o istnieniu Boga i nieskończoności.

Oczywiście Mary ma rację. Jestem łgarzem, oszustem. Ani księdzem, ani mężczyzną. Jedynie kimś, kto pragnąłby wiedzieć, jak być jednym i drugim. Nie! Nie jednym i drugim! Ksiądz i mężczyzna nie mogą współistnieć – być mężczyzną znaczy nie być księdzem. Czemuż uwiązłem w jej sieci? Jej trucizna ma wielką moc, może większą, niż mi się wydaje. Co jest w tym liście? Mary, jak zwykle, gra ze mną! Ile ona wie, czego się domyśla? Co tu można wiedzieć, czego się domyślać? Jest tylko pustka i samotność. Wątpliwości i ból. Nieodłączny ból. A jednak mylisz się, Mary. Stanie i, jeśli zechcę. Tylko że ja nie chcę, całymi latami udowadniałem sobie, że mogę nad tym zapanować, ujarzmić, podporządkować sobie. Bo jeśli staje, to mężczyźnie, a ja jestem księdzem.

Ktoś płakał na cmentarzu. Meggie, bo któż inny. Nikomu prócz niej do głowy by to nie przyszło. Uniósł sutannę i zrobił krok przez żelazne ogrodzenie, czując, że spotkanie z Meggie tej nocy jest nieuchronne. Jeżeli stawił czoło jednej kobiecie swojego życia, musi też zająć się drugą. Powracał żartobliwy dystans, nie mogła go na dłużej tego pozbawić, stara jędza. Złośliwa stara jędza! Niech Bóg ją skarze!

– Kochana Meggie, nie płacz! – powiedział siadając koło niej na wilgotnej od rosy trawie. – Założę się, że nie masz nawet porządnej chusteczki. Tak to jest z kobietami. Proszę, we moją i osusz łzy jak grzeczna dziewczynka.

Posłusznie wzięła chusteczkę.

– Nie przebrałaś się nawet. Siedzisz tu w swojej ślicznej sukni od północy?

– Tak.

– Czy Bob i Jack wiedzą, gdzie jesteś?

– Powiedziałam im, że idę spać.

– Co się stało, Meggie?

– Nie rozmawiałeś dziś wcale ze mną!

– A! Tak właśnie myślałem. Meggie, spójrz na mnie!

Daleko na wschodzie niebo połyskiwało perłowo, pierzchał głęboki mrok i koguty wydzierały się witając pierwszy brzask. Widział więc, że nawet długi płacz nie zatarł blasku jej pięknych oczu.

– Meggie, byłaś dziś zdecydowanie najładniejszą panną na balu, a wszyscy wiedzą, że przyjeżdżam do Droghedy częściej, niż potrzeba. Jestem kapłanem, a zatem powinienem być poza wszelkimi podejrzeniami, trochę jak żona Cezara, ale niestety ludzie snują różne domysły. Jak na księdza, jestem jeszcze młody i niebrzydki. – Urwał wyobrażając sobie, jak zareagowałaby na to oględne sformułowanie Mary Carson, i zaśmiał się bezdźwięcznie. – Gdybym poświęcił ci choć krztynę uwagi, rozniosłoby się to po Gilly lotem błyskawicy. Rozdzwoniłyby się wszystkie telefony w okolicy. Rozumiesz, co chcę przez to powiedzieć?

Potrząsnęła głową, krótkie loki jaśniały coraz mocniej w świetle zbliżającego się poranka.

– Jesteś jeszcze młoda i nie masz doświadczenia, ale musisz zdobywać wiedzę o życiu, a tak się zawsze składa, że to ja jestem twoim nauczycielem, prawda? Chciałem powiedzieć, że ludzie mówiliby, że interesuję się tobą jako mężczyzna.

– Ależ to okropne!

– Prawda? – Uśmiechnął się. – Ale tak właśnie ludzie by mówili, zapewniam cię. Widzisz, Meggie, nie jesteś już dzieckiem, jesteś młodą panną. Nie nauczyłaś się jeszcze ukrywać uczuć, jakimi mnie darzysz, dlatego gdybym zaczął z tobą rozmawiać na oczach wszystkich ludzi, patrzyłabyś na mnie w sposób, który zostałby opacznie zrozumiany.

Spoglądała na niego dziwnym wzrokiem, raptem tak zmroczniałym, jakby ktoś zatrzasnął okiennice, a potem odwróciła szybko głowę.

– Tak, rozumiem. Byłam niemądra, że tego nie pojęłam.

– Nie uważasz, że pora iść do domu? Na pewno wszyscy będą dłużej spać, a jeżeli ktoś się obudzi o zwykłej porze, będzie z tobą krucho. I nie możesz nikomu powiedzieć, że byłaś ze mną, Meggie, nawet komuś z rodziny.

Wstała i popatrzyła na niego z góry.

– Idę. Chciałabym, żeby lepiej księdza znali, nie myśleliby wtedy takich rzeczy. Bo ksiądz nie ma w sobie tego, prawda?

To go zabolało, zraniło tak dotkliwie, jak nie zraniło okrutne urąganie Mary Carson.

– Tak, Meggie, masz rację. Nie mam tego w sobie. – Poderwał się z ziemi gorzkim uśmiechem. – Zdziwiłabyś się, gdybym powiedział, że chciałbym to mieć w sobie? – Przyłożył dłoń do czoła. – Nie, wcale tego nie pragnę! Idź do domu, Meggie, idź do domu.

– Dobranoc – powiedziała ze smutkiem.

Ujął ją za ręce, nachylił się i pocałował.

– Dobranoc, najdroższa Meggie.

Odprowadził ją wzrokiem, kiedy szła między grobami i przestępowała ogrodzenie; oddalająca się postać w sukni w różyczki wyglądała wdzięcznie, kobieco i trochę nierealnie. Popielaty róż.

– Nad wyraz stosowne określenie – rzekł do anioła.

Kiedy szedł nieśpiesznie przez trawnik, z rykiem silników wyjeżdżały z Droghedy samochody, wreszcie bal dobiegł końca. Muzycy pakowali instrumenty, zataczając się po wypitym rumie i z wyczerpania, a zmęczone pokojówki wraz z pomocnicami usiłowały zaprowadzić jaki taki porządek. Ksiądz Ralph pokręcił głową, zwracając się do pani Smith:

– Niech pani każe wszystkim iść spać, moja droga. O wiele łatwiej się z tym uporacie, jak będziecie wypoczęci. Dopilnuję, żeby pani Carson się nie gniewała.

– Czy chciałby ksiądz coś zjeść?

– Dobry Boże, w żadnym razie! Idę spać!

Późnym popołudniem czyjaś dłoń dotknęła jego ramienia. Sięgnął po omacku, nie mając siły otworzyć oczu, i chciał przytulić ją do policzka.

– Meggie – wymamrotał.

– Proszę księdza, proszę księdza! Błagam, niech się ksiądz obudzi.

Na dźwięk głosu pani Smith ocknął się i otworzył szeroko oczy.

– Co się stało, pani Smith?

– Pani Carson nie żyje.

Sprawdził godzinę na zegarku: po szóstej. Kręciło mu się w głowie i czuł się oszołomiony po ciężkim śnie w strasznej spiekocie dnia. Zdjął piżamę, ubrał się w sutannę, zarzucił srebrny krucyfiks i hebanowy różaniec. Ani przez chwilę nie przyszło mu do głowy, że pani Smith może się mylić, wiedział, że jędza nie żyje.

Czyżby coś zażyła? Jeżeli tak, to daj Boże, żeby nie było po tym śladów w pokoju ani nic nie rzuciło się w oczy lekarzowi. Jaki pożytek może płynąć z udzielenia ostatniego namaszczenia, tego nie wiedział. Należało jednak dopełnić obrzędu. Niechby odmówił, od razu autopsja i mnóstwo komplikacji. Myślał tak nie dlatego, że raptem zaczął podejrzewać samobójstwo, ale po prostu wydało mu się, że nakładanie świętych olejów na ciało Mary Carson jest nieprzyzwoite.

Leżała martwa, i to od dawna; musiała umrzeć wkrótce potem, jak się położyła, a więc dobre piętnaście godzin temu. Przy szczelnie zamkniętych oknach było parno z powodu naczyń z wodą, które kazała rozstawiać po kątach w trosce o cerę. W powietrzu rozległ się osobliwy dźwięk. Po chwili otępiałego zdziwienia uprzytomnił sobie, że to muchy, hordy brzęczących much, które podnosiły wściekłą wrzawę ucztując, patrząc się i składając jajka na trupie.

– Na litość boską, pani Smith, niechże pani otworzy okna! – wykrztusił podchodząc do łóżka z pobladłą twarzą.

Ustąpiło zesztywnienie pośmiertne i widok wiotkiego ciała był odrażający. Nieruchome oczy matowiały, wąskie usta zrobiły się czarne; wszędzie, dosłownie wszędzie siedziały muchy. Pani Smith musiała je stale odganiać, kiedy udzielał ostatniego namaszczenia, mamrocząc odwieczne łacińskie formułki. Przeklęta Mary Carson, co za farsa! I ten smród! O Boże! Śmierdzi gorzej niż koński trup w trawie na polu. Wzdragał się przed dotknięciem jej po śmierci tak samo jak za życia, zwłaszcza splugawionych przez muchy ust. Wiedział, że za kilka godzin powylęga się robactwo.

Wreszcie skończył. Wyprostował się.

– Niech pani natychmiast zawiadomi pana Cleary, pani Smith, i proszę mu powiedzieć, na miłość boską, żeby zagonił chłopców do zbijania trumny. Nie ma czasu sprowadzać trumny z Gilly. Ona się rozkłada na naszych oczach. Boże święty! Robi mi się niedobrze. Idę wziąć kąpiel, ubranie zostawię przed drzwiami. Proszę je spalić. Nigdy bym się nie pozbył tej woni.

Kiedy przebrany w koszulę i spodnie do konnej jazdy – bo nie zabrał ze sobą drugiej sutanny – znalazł się znów w swoim pokoju, przypomniał sobie o liście i złożonej obietnicy. Wybiła siódma. Odgłosy chaotycznej krzątaniny wskazywały, że pokojówki wraz z najętymi pomocnicami rzuciły się do porządków, na powrót urządzają w dużej sali kaplicę i przygotowywują dom na jutrzejszy pogrzeb. Nie było rady, musiał jeszcze dziś pojechać do Gilly po nową sutannę i szaty liturgiczne do mszy żałobnej. Nie wyjeżdżał do położonej daleko farmy, bez odpowiednich na daną porę roku szat oraz czarnej walizeczki, w której wiózł, starannie umocowane w przegródkach, wszystkie akcesoria potrzebne do chrztu, ostatniego namaszczenia, mszy i błogosławieństwa. Jednak jako Irlandczyk uważał, że kusiłby los podróżując z żałobnym ekwipunkiem. W oddali rozbrzmiewał echem głos Paddy'ego, ale nie czuł się na siłach, żeby stanąć z nim teraz twarzą w twarz, a wiedział, że pani Smith wszystkiego dopilnuje.

Siedząc przy oknie i ogarniając spojrzeniem Droghedę w świetle zachodzącego słońca, pozłocone eukaliptusy, czerwone, różowe i białe róże w ogrodzie, wyjął z walizki list Mary Carson i nie otwierając przytrzymał między złożonymi dłońmi. Nalegała, żeby go przeczytał, zanim ją pochowa, ale coś mu podszeptywało, że musi go przeczytać koniecznie teraz, zanim zobaczy się z Paddym i Meggi.

Koperta zawierała cztery arkusze papieru. Rozłożył je i od razu spostrzegł, że ostatnie dwa to testament. Na pierwszych dwóch Mary Carson zwracała się wprost do niego, jak w liście.

„Najdroższy Ralphie!

Spostrzegłeś już zapewne, że oprócz listu koperta zawiera drugi dokument, mój testament. Sporządzony przeze mnie wcześniej testament, podpisany i opieczętowany jak należy, spoczywa u Harry'ego Gougha w Gilly; testament dołączony do tego listu jest znacznie późniejszy i siłą rzeczy unieważnia tamten.

Prawdę mówiąc, sporządziłam go dopiero przed kilkoma dniami i podpisałam biorąc za świadków Toma i druciarza, gdyż jak wiem, prawo nie zezwala powoływać na świadka któregokolwiek ze spadkobierców. Jest najzupełniej prawomocny, mimo że nie sporządził go Harry. Zapewniam cię, że żaden sąd w kraju nie podważy jego ważności.

Dlaczego poleciłam Harry'emu, żeby spisał testament, skoro zamierzałam inaczej rozporządzić moim majątkiem? To bardzo proste, drogi Ralphie. Chciałam, żeby absolutnie nikt poza tobą i mną nie wiedział o istnieniu tego dokumentu. To jedyny egzemplarz i ty go trzymasz w ręku. Nikt na świecie o tym nie wie. Na tym polega mój plan.

Pamiętasz ten fragment Ewangelii, w którym Szatan porywa Chrystusa na szczyt góry, pokazuje Mu cały świat i kusi Go? Jak to przyjemnie wiedzieć, że ma trochę szatańskiej mocy i mogę kusić całym światem kogoś, kogo kocham. (Czy wątpisz w to, że Szatan kochał Chrystusa? Bo ja nie.) Rozważanie dylematu, przed jakim staniesz, wydatnie ożywiało moje myśli w ciągu ostatnich kilku lat, a im bliższa jestem śmierci, tym rozkoszniejsze roztaczają się przede mną wizje.

Po odczytaniu testamentu zrozumiesz moje słowa. Kiedy będę się smażyć w piekle, przekroczywszy granicę życia, jakie znam, ty będziesz nadal żył tym życiem, smażąc się w tak gorących płomieniach, jakich sam Bóg nie zdołałby wzniecić. Och, mój Ralphie, przejrzałam cię na wylot! Jeżeli nie umiałam nic innego, to przynajmniej zawsze wiedziałam, co zrobić, żeby cierpieli ci, których kocham. A ty się o wiele lepiej nadajesz do tej gry niż mój drogi nieobecny Michael.

Kiedy cię poznałam, chciałeś zdobyć Droghedę i moje pieniądze, prawda, Ralphie? Uzmysłowiłeś sobie, że mógłbyś dzięki nim odzyskać pozycję, do której jesteś stworzony. Potem zjawiła się Meggie i poniechałeś pierwotnego celu, jaki było kultywowanie znajomości ze mną, prawda? Stałam się pretekstem do odwiedzania Droghedy, żebyś mógł się widywać z Meggie. Ciekawa jestem, czy tak łatwo zmieniłbyś obiekt swoich zainteresowań, gdybyś wiedział, jakim majątkiem dysponuję. Nie wydaje mi się, żebyś miał jakiekolwiek pojęcie. Przypuszczam, że niezbyt przystoi damie podawać dokładną wartość majątku w testamencie, dlatego pozwolę sobie podać tę sumę tutaj, żeby mieć pewność, że będziesz dysponował tą niezbędną informacją, kiedy nadejdzie pora podjęcia decyzji. Obliczam moją fortunę, z dokładnością do kilkuset tysięcy, na trzynaście milionów funtów.

Dochodzę już do końca pierwszej strony i nie mam ochoty dalej się rozpisywać. Przeczytaj mój testament, Ralphie, a potem zadecyduj, co z nim zrobisz. Czy oddasz go Harry'emu Goughowi, żeby go urzędowo zatwierdził, czy też spalisz nie wspominając nikomu słowem o jego istnieniu? Oto decyzja, którą musisz podjąć. Wypada mi dodać, że testament u Harry'ego sporządziłam w rok po przyjedzie Paddy'ego, któremu zapisuję wszystko, co posiadam. Żebyś wiedział, co leży na drugiej szali.

Ralph, kocham cię tak bardzo, że zabiłabym cię za to, że mnie nie chcesz, gdyby nie ta o wiele lepsza okazja do odwetu. Nie mam szlachetnego serca. Kocham cię, ale chcę, żebyś wił się w mękach. Bo, widzisz, ja wiem, jaką podejmiesz decyzję. Wiem to z całą pewnością, jakbym przy tym była i patrzyła na ciebie. Będziesz wił się w mękach, Ralphie, poznasz, co to udręka. Więc czytaj dalej, mój piękny, ambitny książę! Odczytaj mój testament i zadecyduj o swoim losie”.

Brakowało podpisu czy choćby inicjałów. Pot wystąpił mu na czoło, spłynął strużką po karku. W pierwszym odruchu miał ochotę natychmiast wstać i spalić oba dokumenty, ale ta obleśna stara starucha trafnie oceniła swoją ofiarę, oczywiście, że będzie czytał dalej, nie mógł oprzeć się ciekawości. Boże! Co on takiego zrobił, że tak się na niego uwzięła? Dlaczego kobiety skazywały go na cierpienia? Czemu nie urodził się mały, brzydki, koślawy? Gdyby taki był, może byłby szczęśliwy.

Takie samo wypracowane, drobne pismo, równie chciwe i złośliwe jak jej dusza, pokrywało ostatnie dwie stronice.

„Ja, Mary Elisabeth, będąc zdrowa na ciele i umyśle, oświadczam niniejszym, że dokument ten stanowi moją ostatnią wolę, a tym samym unieważnia wszelkie uprzednio przeze mnie sporządzone testamenty.

Przekazuję wszelkie moje dobra doczesne, sumy pieniężne i nieruchomości na rzecz Świętego Kościoła Rzymskokatolickiego, z uwzględnieniem wyliczonych niżej specjalnych postanowień oraz następujących warunków zapisu:

Po pierwsze, wymieniony wyżej Święty Kościół Rzymskokatolicki, nazywany dalej Kościołem, dowie się, jakim szacunkiem i uznaniem darzę jego kapłana, księdza Ralpha de Bricassart. Jedynie za przyczyną jego dobroci, duchowego przewodnictwa i niezawodnego wsparcia rozporządzam w ten sposób swoim majątkiem.

Po drugie, zapis na rzecz Kościoła zostanie utrzymany w mocy jedynie jeżeli Kościół należycie doceni talent i umiejętności wymienionego wyżej księdza Ralpha de Bricassart.

Po trzecie, wymieniony wyżej ksiądz Ralph de Bricassart będzie odpowiedzialny za administrowanie i dysponowanie moimi dobrami doczesnymi, sumami pieniężnymi i nieruchomościami, jako osoba pełnomocna zawiadująca moim majątkiem.

Po czwarte, z chwilą zgonu wyżej wymienionego księdza Ralpha de Bricassart dalsze administrowanie majątkiem zostanie wypełnione zgodnie z jego testamentem. Inaczej mówiąc, Kościół będzie nadal pełnoprawnym właścicielem, ale ksiądz Ralph de Bricassart osobiście wyznaczy następnego administratora; nie będzie przy tym obowiązany wybrać następcy spośród wyświęconych bądź świeckich członków Kościoła.

Po piąte, posiadłość Drogheda nie zostanie nigdy sprzedana ani podzielona.

Po szóste, mój brat, Padraic Cleary, pozostanie zarządcą posiadłości Drogheda z prawem zamieszkania w moim domu i będzie mu wypłacana pensja w wysokości ustalonej wyłącznie przez księdza Ralpha de Bricassart.

Po siódme, w przypadku śmierci mojego brata, wyżej wymienionego Padraica Cleary, wdowa po nim i dzieci będą mogły pozostać nadal w posiadłości Drogheda, a funkcja zarządcy przechodzić będzie na poszczególnych synów w kolejności: Robert, Jack, Hugh, Stuart, James i Patrick, z wyłączeniem Francisa.

Po ósme, po śmierci Patricka lub innego ostatniego syna, z wyłączeniem Francisa, te same prawa przejdą na wnuków wyżej wymienionego Padraica Cleary.

Postanowienia specjalne:

Padraic Cleary otrzyma wszystko, co znajduje się w moich domach na terenie posiadłości Drogheda.

Eunice Smith, moja gospodyni, będzie otrzymywać należytą pensję tak długo, jak sobie tego zażyczy, ponadto zostanie jej bezzwłocznie wypłacona kwota w wysokości pięciu tysięcy funtów, a także będzie miała zapewnioną odpowiednią emeryturę.

Minerva O'Brien i Catherine Donnelly będą otrzymywać należyte pensje tak długo, jak sobie tego zażyczą, ponadto każdej z nich zostanie bezzwłocznie wypłacona kwota w wysokości jednego tysiąca funtów, a także każda z nich będzie miała zapewnioną odpowiednią emeryturę.

Ksiądz Ralph de Bricassart będzie otrzymywał dziesięć tysięcy funtów rocznie do końca życia na swoje własne potrzeby”.

Dokument, należycie podpisany i opatrzony datą, poświadczyli świadkowie.

Przez okno widać było zachód słońca. W cichym powietrzu, jak każdego lata, wisiały drobne cząsteczki kurzu, a słońce przeganiało palcami pylisty całun, zabarwiając cały świat na złoto i purpurowo. Smugi chmur o rozognionych brzegach przeciągały srebrzyste pióropusze przez wielką krwistą kulę zawieszoną tuż nad drzewami odległych pól.

– Brawo! – powiedział. – Pokonałaś mnie, Mary, przyznaję. Mistrzowskie posunięcie. To ja byłem głupcem, a nie ty.

Oczy zaszły mu łzami, aż przestał widzieć arkusze pergaminu, które trzymał w ręku, więc odsunął je od siebie, żeby nie poplamić. Trzynaście milionów funtów! Trzynaście milionów funtów! Rzeczywiście taki cel sobie upatrzył, zanim pojawiła się Meggie. A wraz z jej przybyciem porzuciła go, ponieważ nie mógł z zimną krwią prowadzić dalej swojej kampanii, żeby pozbawić ją spadku. A gdyby wiedział, jaką fortunę zgromadziła stara wiedźma? Co wtedy? Nie przypuszczał, że to będzie choćby dziesiąta część tego. Trzynaście milionów funtów!

Przez siedem lat Paddy i jego rodzina mieszkali w domu zarządcy i harowali od świtu do nocy dla Mary Carson. I za co? Za tę wydzielaną skąpą ręką zapłatę? Ksiądz Ralph ani razu nie słyszał, żeby Paddy narzekał na podłe traktowanie, gdyż zapewne spodziewał się odpowiedniego wynagrodzenia po śmierci siostry. Znosił to z godnością i pokochał Droghedę, jakby już do niego należała, słusznie przypuszczając, że kiedyś zostanie jej właścicielem.

– Brawo, Mary! – powtórzył ksiądz Ralph i pierwsze łzy, jakie uronił od czasów, kiedy był małym chłopcem, kapnęły mu na wierzch dłoni, nie mocząc papieru.

Trzynaście milionów funtów i szansa zostania kardynałem! Kosztem Paddy'ego Cleary, jego żony, jego synów… no i Meggie. Z jaką diabelską przenikliwością go przejrzała! Gdyby wyzuła Paddy'ego ze wszystkiego, nie miałby wątpliwości, jak postąpić: poszedłby do kuchni i wrzucił testament do pieca nie oglądając się na nic. Ale ona postarała się o to, żeby Paddy'emu niczego nie brakowało, żeby po jej śmierci żyło mu się wygodniej niż za jej życia i żeby nikt nie mógł mu odebrać Droghedy. Owszem, pozbawiła go zysków i tytułu, ale nie samej ziemi. Nie, nie byłby właścicielem owych bajecznych trzynastu milionów funtów, ale byłby szanowany, miałby zapewniony dostatni byt. Meggie nie chodziłaby głodna ani nie musiałaby iść boso w świat. A zarazem nie byłaby panną Cleary, dorównującą pozycją pannie Carmichael i jej podobnym. Owszem, szanowano by ją i przyjmowano w towarzystwie, ale nie należałaby do najlepszej sfery. Nigdy nie należałaby do najlepszej sfery.

Trzynaście milionów funtów. Szansa, żeby wyrwać się z Gillanbone i dożywotniego zapomnienia, szansa, żeby zająć odpowiednie miejsce w kościelnej hierarchii, zapewniając sobie przychylność kolegów i przełożonych. A wszystko to w momencie, kiedy był jeszcze na tyle młody, żeby nadrobić stracony czas. Mary Carson uczyniła z Gillanbone epicentrum na mapie legata papieskiego w pełnym tego słowa znaczeniu; wstrząsy powinny dotrzeć do samego Watykanu. Nawet dla bogatego Kościoła trzynaście milionów funtów to trzynaście milionów funtów. Fortuna, której nawet Kościół nie może znieważyć. A czyje ręce składają tę fortunę u stóp Kościoła? Jego własne ręce, co Mary Carson potwierdza czarno na białym. Był pewien, że Paddy nie będzie kwestionował ważności testamentu, wiedziała to też Mary Carson, niech ją Bóg skarze. O, z pewnością Paddy będzie wściekły nie zechce się z nim więcej widzieć ani rozmawiać, ale mimo rozżalenia nie posunie się do tego, żeby wytoczyć u sprawę w sądzie.

Czy musiał podejmować decyzję? Czyż nie wiedział od razu, jak postąpi? Łzy obeschły. Jak zwykle z gracją wstał, poprawił koszulę. Musiał jechać do Gilly po sutannę i ornat, ale przedtem chciał jeszcze raz popatrzeć na Mary Carson.

Mimo otwartych okien smród zamienił się w obrzydliwy fetor. Najlżejszy podmuch nie poruszał zwisających ciężko zasłon. Równym krokiem podszedł do łóżka i stanął przed nią. Z muszych jajeczek złożonych w wilgotnych zagłębieniach twarzy zaczynały wychodzić czerwie, gazy wydymały baloniasto grube, pozieleniałe ręce, skóra rozpadała się. O Boże! Ty obrzydliwa żmijo! Wygrałaś, ale cóż to za zwycięstwo. Triumf jednej rozkładającej się karykatury człowieka nad drugą. Nie możesz pokonać mojej Meggie ani odebrać jej tego, czego ty nie miałaś. Może będę się smażył w piekle razem z tobą, ale za to wiem, jakie piekło przygotowano dla ciebie, będziesz doświadczać mojej obojętności przez całą wieczność…

Paddy czekał na niego w holu na dole, blady i oszołomiony.

– Och, proszę księdza! – zawołał podchodząc. – To okropne. Tak nagle! Zupełnie się tego nie spodziewałem. Jeszcze wczoraj tak dobrze wyglądała! Dobry Boże, co ja teraz zrobię?

– Widziałeś już ją?

– Boże, zmiłuj się, tak!

– A więc wiesz, co należy zrobić. Jeszcze nie widziałem tak szybko rozkładającego się ciała. Jeżeli w ciągu najbliższych kilku godzin nie zamkniecie jej w jakiejś skrzyni, to trzeba ją będzie wlewać do bańki po benzynie. Pogrzeb musi odbyć się samego rana. Nie traćcie czasu na ozdabianie trumny. Obłożycie ją różami z ogrodu, czymkolwiek. Człowieku, tylko uwiń się z tym prędko. Jadę do Gilly po sutannę i ornat.

– Niech ksiądz wraca jak najszybciej! – poprosił Paddy.

Ksiądz Ralph spędził w miasteczku więcej czasu, niż wymagała tego krótka wizyta na plebanii. Najpierw pojechał jedną bogatszych bocznych ulic Gillanbone przez dość pretensjonalny dom, otoczony starannie zaprojektowanym ogrodem.

Harry Gough zasiadał właśnie do kolacji, ale pośpieszył do bawialni, kiedy pokojówka zaanonsowała gościa.

– Czy ksiądz zje z nami? Jest peklowana wołowina, choć raz nie przesolona, kapusta i ziemniaki z sosem pietruszkowym.

– Nie, Harry, nie mogę zostać. Przyjechałem, żeby ci powiedzieć, że Mary Carson zmarła dziś rano.

– Chryste panie! Widziałem ją wczoraj! Trzymała się świetnie!

– Wiem. Czuła się zupełnie dobrze, kiedy odprowadzałem ją na górę koło trzeciej nad ranem, ale musiała umrzeć, ledwie się położyła. Pani Smith znalazła ją dziś o szóstej wieczorem. Nie żyła już tyle godzin, że wyglądała odrażająco. Przez cały dzień przy tym upale leżała w zamkniętym pokoju jak w inkubatorze. Dobry Boże, modlę się, żeby zapomnieć ten widok! Powiadam ci, Harry, straszny, potworny.

– Czy będzie pochowana jutro?

– To konieczne!

– Która to godzina? Dziesiąta? W tym upale musimy jadać kolację tak późno jak Hiszpanie, ale przynajmniej nie trzeba się martwić, że jest za późno, by dzwonić do ludzi. Życzy sobie ksiądz, żebym to zrobił?

– Dziękuję, to wielka uprzejmość z twojej strony. Przyjechałem do Gilly tylko po sutannę i ornat. Kiedy wyjeżdżałem, do głowy mi nie przyszło, że będę odprawiać mszę żałobną. Muszę jak najszybciej wrócić do Droghedy. Potrzebują mnie tam. Msza będzie o dziewiątej rano.

– Niech ksiądz powie Paddy'emu, że przywiozę ze sobą testament, żeby zaraz po pogrzebie przystąpić do rzeczy. Ksiądz też jest jednym ze spadkobierców, więc proszę łaskawie być obecnym przy odczytywaniu ostatniej woli.

– Niestety, jest z tym mały kłopot, Harry. Otóż Mary sporządziła drugi testament. Kiedy pożegnała gości, dała mi zapieczętowaną kopertę i kazała przysiąc, że jej nie otworzę do czasu, aż ujrzę ją martwą. Kiedy to się stało, rozpieczętowałem kopertę i znalazłem w niej nowy testament.

– Mary sporządziła nowy testament? Beze mnie?

– Na to wygląda. Wydaje mi się, że długo nad tym rozmyślała, ale dlaczego okryła to tajemnicą, tego nie wiem.

– Czy ma go ksiądz przy sobie?

– Tak.

Ksiądz Ralph wsunął rękę pod koszulę i podał złożone na czworo arkusze pergaminu.

Adwokat od razu przeczytał dokument. Kiedy skończył, spojrzał na duchownego. Ksiądz Ralph wolałby nie zobaczyć w jego oczach tego, co zobaczył. Wyrażały one podziw i gniew zabarwione pogardą.

– No cóż, gratuluję! A więc jednak zgarnął ksiądz wszystko. – Mógł tak się wyrazić nie będąc katolikiem.

– Wierz mi, Harry, że była to większa niespodzianka dla mnie, niż dla ciebie.

– Czy to jedyny egzemplarz?

– O ile wiem, tak.

– I dała to księdzu dopiero dziś nad ranem?

– Tak.

– Więc dlaczego ksiądz nie zniszczył tego, żeby Paddy biedaczysko dostał, co mu się należy? Kościół nie ma żadnego prawa do majątku Mary Carson.

Piękne oczy księdza nie zdradzały niczego.

– Czy nie sądzisz, Harry, że to nie byłoby właściwe? To majątek Mary i mogła nim dowolnie rozporządzić.

– Poradzę Pady'emu, żeby oddał sprawę do sądu.

– Uważam, że powinieneś to zrobić.

I na tym się rozstali. Do rana – myślał ksiądz Ralph – kiedy wszyscy zjadą się na pogrzeb Mary Carson, całe Gillanbone i okolica dowiedzą się, komu przypadły pieniądze. Kości zostały rzucone, nie ma odwrotu.

Dopiero o czwartej nad ranem ksiądz Ralph przejechał ostatnią bramę, gdyż wracał do Droghedy bez pośpiechu. Przez całą drogę nie dopuszczał do siebie żadnych myśli. Ani o Paddym, ani o Fee, ani o Meggie, ani o tej cuchnącej masie, którą, miał szczerą nadzieję, umieszczono już w trumnie. Natomiast w skupieniu, szeroko otwartymi oczyma wpatrywał się w noc, posrebrzone martwe drzewa, tkwiące samotnie jak duchy wśród połyskliwej trawy, głębokie cienie rzucane przez zagajniki, księżyc w pełni płynące po niebie jak mydlana bańka. Raz zatrzymał samochód, wysiadł, podszedł do ogrodzenia i oparł się o napięty drut wdychając zapach eukaliptusów i czarowny aromat dzikich kwiatów. Ta ziemia była taka piękna, nieskalana, obojętna na losy istot, które ośmielały się nią rządzić. Chociaż ludzie ujarzmili ją własnymi rękoma, na dłuższą metę ona nimi rządziła. Byłą górą, dopóki nie potrafili regulować pogody i sprowadzać deszczu.

Zaparkował samochód w pewnym oddaleniu od rezydencji i ruszył powoli w jej stronę. Ze wszystkich okien lało się światło. Z mieszkania gospodyni dobiegł go głos odmawiającej różaniec pani Smith, której wtórowały dwie irlandzkie pokojówki, pod czarną gęstwiną glicynii poruszył się jakiś cień. Stanął jak wryty, czując ciarki na grzbiecie. Dała mu się we znaki, stara jędza. Okazało się, że to tylko Meggie, która cierpliwie czekała na jego powrót. W stroju do konnej jazdy, rozbudzona i rześka.

– Przestraszyłaś mnie – rzekł szorstko.

– Przepraszam, to niechcący. Nie chciałam siedzieć z tatą i chłopcami, a mama jest na dole z maluchami. Zdaje się, że powinnam modlić się razem z panią Smith, Minnie i Cat, ale nie mam na to najmniejszej ochoty. To chyba grzech, prawda?

Wcale nie był skłonny czcić pamięci Mary Carson.

– Nie uważam tego za grzech, Meggie, natomiast grzechem jest hipokryzja. Ja też nie mam ochoty za nią się modlić. Nie była… szczególnie dobrym człowiekiem. – Błysnął zębami w uśmiechu. – Jeśli więc zgrzeszyłaś, mówiąc takie słowa, to i ja zgrzeszyłem, bardziej niż ty. Powinienem kochać wszystkich bez wyjątku, a na tobie nie spoczywa takie brzemię.

– Dobrze się ksiądz czuje?

– Tak, nic mi nie jest. – Popatrzył na wielki dom i westchnął.

– Nie chcę tam siedzieć w zamknięciu, to wszystko. Nie chcę przebywać z nią pod jednym dachem, dopóki światło dnia nie przegoni demonów ciemności. Jeżeli osiodłam konie, pojedziesz ze mną do świtu?

Dotknęła czarnego rękawa sutanny i opuściła rękę.

– Ja też nie chcę wchodzić do środka.

– Zaczekaj na mnie, zostawię tylko sutannę w samochodzie.

– Pójdę do stajni.

Po raz pierwszy próbowała spotkać się z nim na gruncie dorosłości. Wyczuwał różnicę w jej zachowaniu równie silnie, jak czuł zapach róż w pięknych ogrodach Mary Carson. Róże. popielate róże. Róże, wszędzie róże. Płatki w trawie. Letnie róże, czerwone, białe, żółte. Woń róż, słodka i odurzająca nocną porą.

Różowe róże, spopielałe w księżycowej poświacie. Popielate róże, popielate róże. moja Meggie, wyrzekłem się ciebie. Ale czy nie pojmujesz, że stałaś się dla mnie zagrożeniem? Zmiażdżyłem cię obcasem mojej ambicji. Nie znaczysz dla mnie więcej niż zdeptana róża w trawie. Woń róż. Woń Mary Carson. Róże i popiół, popielate róże.

– Popielate róże – mruknął dosiadając konia. – Ucieknijmy od zapachu róż na koniec świata. Jutro cały dom się nimi wypełni.

Dźwignął ostro kasztankę i pogalopował przodem drogą do strumienia, z gardłem ściśniętym jak do płaczu, bo dopiero teraz, kiedy poczuł zapach przyszłych ozdób trumny Mary Carson, uprzytomnił sobie z całą wyrazistością to, co miało nieuchronnie nastąpić. Że wkrótce stąd wyjedzie. Tyle myśli, tyle uczuć nie do opanowania. Wiedział, że nie pozwolą mu zostać w Gilly. Kiedy poznają warunki zawarte w tym nieprawdopodobnym testamencie, wezwą go natychmiast do Sydney. Natychmiast! Uciekał od bólu, jakiego jeszcze w życiu nie zaznał, ale ten ból bez trudu za nim nadążał. Miało to nastąpić kiedyś, w nieokreślonej przyszłości, ale już, zaraz. Stanęła mu przed oczami twarz Paddy'ego, wyrażająca oburzenie i odrazę. Czuł, że nie będzie potem mile witanym gościem w Droghedzie i już nigdy nie zobaczy Meggie.

Zaczął ujmować myśli w karby, w takt walących kopyt, z uczuciem, że leci w powietrzu. Tak będzie lepiej, lepiej, lepiej! Galopem naprzód, naprzód! Tak, na pewno ból się zmniejszy, kiedy przycupnie w jakiejś bezpiecznej celi w pałacu biskupim. Będzie coraz mniejszy i mniejszy, aż w końcu nawet wspomnienie o mnie się zatrze. Tak na pewno będzie. Lepiej, niż gdyby został w Gilly i patrzył, jak Meggie przeistacza się w istotę, jakiej nie chciał widzieć, i gdyby musiał pewnego dnia udzielić jej ślubu z jakimś nieznajomym mężczyzną. Co z oczu, to z serca.

W takim razie, co on tu robi razem z nią, w zagajniku bukszpanów i kulib po drugiej stronie parowu? Nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie, czuł tylko ból. Nie ból zdrady, na to nie było miejsca, jedynie ból wywołany czekającą go rozłąką.

– Proszę księdza! Nie mogę nadążyć! Proszę wolniej!

To było wezwanie do obowiązku i rzeczywistości. Poruszając się w zwolnionym tempie, zawrócił klacz i siedział, aż wytańczyła swoje podniecenie. Czekał, żeby Meggie go dogoniła. W tym właśnie sęk. Meggie go doganiała.

W pobliżu huczała studnia artezyjska, cuchnęła siarką parująca duża sadzawka, a przez rurę, szeroką jak wentylator, tryskała wprost do jej głębin wrząca woda. Od jeziorka położonego na wzniesieniu terenu rozchodziły się na wszystkie strony, jak szprychy od piasty koła, rowy rozprowadzające wodę po równinie, najeżone szmaragdową trawą. W szarym mule na brzegu sadzawki żyły małe rzeczne raki.

Ksiądz Ralph parsknął śmiechem.

– Prawda, że cudnie tu jak w piekle? Siarczane wyziewy w jej własnej posiadłości, na jej podwórku. Powinna rozpoznać piekielny smród, kiedy dotrze na miejsce przystrojona w kwiaty… Och, Meggie…

Konie, odpowiednio przyuczone, stały w miejscu z puszczonymi luźno cuglami. W pobliżu nie było płotów, a najbliższe drzewa rosły w odległości pół mili. Na przeciwległym od studni krańcu sadzawki, gdzie woda była chłodniejsza, leżała na brzegu kłoda. Służyła za siedzisko tym, którzy kąpiąc się w zimie, wycierali tu sobie nogi.

Ksiądz Ralph usiadł, a Meggie zajęła miejsce w pewnej odległości, obrócona tak, żeby móc na niego patrzeć.

– Co się stało?

Dziwnie zabrzmiało w jej ustach to pytanie, które sam tak często zadawał. Uśmiechnął się.

– Sprzedałem cię, moja droga Meggie, sprzedałem cię za trzynaście milionów srebrników.

– Sprzedał mnie ksiądz?

– To metafora. Nieważne. Przysiądź się do mnie bliżej. Może nie będziemy już mieli więcej okazji porozmawiać ze sobą.

– Dopóki będzie trwała żałoba po cioci? – Nie wstając przysunęła się tak, że siedziała tuż bok. – A co za różnica, że będziemy w żałobie?

– Nie to mam na myśli, Meggie.

– Dlatego, że dorastam i ludzie mogliby o nas plotkować?

– Niezupełnie. Po prostu wyjeżdżam.

No i proszę: głowa podniesiona na przekór zmartwieniu, jeszcze jeden ciężar przyjęty godnie. Bez krzyku, bez łez, bez spazmów protestu. Jedynie troszeńkę się skuliła, jakby brzemię źle leżało, nierówno rozłożone, i westchnęła bezgłośnie.

– Kiedy?

– W najbliższych dniach.

– Och! Będzie mi ciężej, niż kiedy odszedł Frank.

– A mnie ciężej niż kiedykolwiek w życiu. Nie mam żadnego pocieszenia. Ty przynajmniej masz rodzinę.

– Ksiądz ma Boga.

– Dobrze powiedziane, Meggie! Ależ ty doroślejesz!

Z kobiecym uporem sięgnęła pamięcią do pytania, którego nie mogła zadać goniąc go konno przez trzy mile. Wiedziała, że wyjeżdża i jak ciężko jej będzie bez niego, ale to pytanie miało odrębną wagę i znaczenie.

– Powiedział ksiądz w stajni „popielate róże”. Czy chodziło o kolor mojej sukni?

– W pewnym sensie, ale miałem na myśli co innego.

– Co?

– Nie zrozumiałabyś tego, Meggie. Obumarcie pewnej myśli, która nie miała prawa się narodzić, a tym bardziej nie wolno jej było pielęgnować.

– Nie ma takiej myśli, co nie miałaby prawa się narodzić.

Obrócił głowę, żeby się jej przypatrzeć.

– Zdaje się, że wiesz, o czym mówię.

– Chyba tak.

– Nie wszystko, co się rodzi, jest dobre Meggie.

– Nie. Ale jeżeli się urodziło, to znaczy, że tak miało być.

– Argumentujesz jak jezuita. Ile ty właściwie masz lat?

– Za miesiąc skończę siedemnaście.

– Przez całe życie ciężko pracowałaś. Cóż, trud, i znój dodają człowiekowi lat. O czym ty myślisz, Meggie, kiedy masz czas na myślenie?

– Och, o Jimsie i Patsym, i o pozostałych chłopcach, o tacie i mamie, o Halu i cioci Mary. Czasem myślę o małych dzieciach. Bardzo bym chciała je mieć. O koniach i owcach. O tym wszystkim, o czym rozmawiają mężczyźni. O pogodzie, deszczu, ogródku warzywnym, kurach, o tym, co będę robić następnego dnia.

– Czy marzysz o tym, żeby wyjść za mąż?

– Nie, ale pewnie będę musiała wyjść za mąż, jeżeli chcę mieć dzieci. To nie jest dobrze dla dziecka, jeżeli nie ma ojca.

Mimo przeszywającego bólu uśmiechnął się. Zadziwiała go ta osobliwa mieszanina ignorancji i zasad moralnych. Obrócił się do niej, ujął pod brodę i popatrzył prosto w oczy. Jak to zrobić, jak z tego wybrnąć?

– Meggie, uzmysłowiłem sobie niedawno coś, co powinienem był spostrzec wcześniej. Nie byłaś całkiem szczera, mówiąc mi, o czym myślisz, prawda?

Już-już miała odpowiedzieć, ale umilkła.

– Nie powiedziałaś, że myślisz o mnie. Gdyby nie wiązało się to z poczuciem winy, wymieniłabyś mnie jednym tchem ze swoim ojcem. Dlatego dobrze, że wyjeżdżam, nie uważasz? Jesteś trochę za duża na to, żeby podkochiwać się jak pensjonarka, ale z drugiej strony jesteś niezbyt dorosłą, niespełna siedemnastoletnią panną. Podoba mi się twój brak doświadczenia, ale wiem, jak bolesne bywają pensjonarskie zauroczenia. Dostatecznie wiele z nich odczułem na swojej skórze.

Zdawało się, że chce coś powiedzieć, ale w końcu zamknęła błyszczące od łez oczy i potrząsnęła głową, uwalniając się od jego ręki.

– Posłuchaj, Meggie, to przejściowa faza, kamień milowy na drodze do kobiecości. Kiedy staniesz się kobietą, poznasz mężczyznę, który jest ci przeznaczony na męża, i będziesz zanadto zajęta swoim życiem, żeby myśleć o mnie, najwyżej wspomnisz kilka burz towarzyszących dojrzewaniu. Musisz się ustrzec przed jednym – przed snuciem romantycznych marzeń związanych z moją osobą. Nigdy nie będę mógł patrzeć na ciebie tak, jak patrzyłby mąż. Nie myślę o tobie w ten sposób, Meggie, rozumiesz? Kiedy mówię, że cię kocham, to nie znaczy, że kocham cię jak mężczyzna. Jestem kapłanem, nie mężczyzną. Więc nie nabijaj sobie głowy marzeniami o mnie. Wyjeżdżam i bardzo wątpię, czy będę miał czas, żeby tu znów zawitać, choćby w odwiedziny.

Pochylone ramiona przygniatał wielki ciężar, ale uniosła głowę, żeby spojrzeć mu w twarz.

– Nie nabiję sobie głowy marzeniami. Wiem, że ksiądz jest kapłanem.

– Nie sądzę, żeby źle wybrał drogę życiową. To, co robię, spełnia we mnie potrzebę, jakiej nie zaspokoiłaby żadna ludzka istota, nawet ty.

– Wiem. Widzę to podczas mszy. Ksiądz ma jakąś moc. Chyba czuje się ksiądz wtedy jak Chrystus.

– Czuję wstrzymane oddechy w kościele, Meggie! Z upływem każdego dnia umieram, a co rano odradzam się odprawiając mszę. Ale czy tak jest dlatego, że jestem wybrany przez Boga kapłanem, czy dlatego, że słyszę te nabożne westchnienia i wiem, jaką mam moc nad wszystkimi obecnymi?

– Czy to ważne? Po prostu tak jest.

– Dla ciebie nie miałoby to pewnie znaczenia, ale dla mnie ma. Wciąż wątpię, wciąż wątpię.

– Nie wiem, jak będę dalej żyć. Najpierw Frank, teraz ksiądz. Z Halem jest jakoś inaczej. Wiem, że nie żyje i nigdy nie wróci. Ale wy obaj z Frankiem żyjecie! Będę stale rozmyślać, co ksiądz porabia, czy jest zdrów, czy mogłabym w czymś pomóc. Będę nawet musiała zadawać sobie pytanie, czy ksiądz jeszcze żyje.

– Ja będę czuł to samo, Meggie, i jestem pewien, że Frank też to czuje.

– Nie. Frank o nas zapomniał… I ksiądz też zapomni.

– Nie mógłbym ciebie zapomnieć, Meggie, do końca życia nie zapomnę. I za karę będę żył długo, bardzo długo. – Wstał, pomógł jej wstać i objął ją delikatnie, serdecznie. – Myślę, że to nasze pożegnanie, Meggie. Nie będziemy już nigdy sami.

– Czy gdyby ksiądz nie był księdzem, ożeniłby się ze mną?

Tytuł zazgrzytał w uszach.

– Nie nazywaj mnie tak przez cały czas! Na imię mi Ralph – rzekł. Ale nie odpowiedział na jej pytanie.

Chociaż trzymał ją w ramionach, nie miał najmniejszego zamiaru jej pocałować. Uniesiona ku niemu twarz była ledwie widoczna, bo księżyc zaszedł i zrobiło się ciemno. Czuł jej drobne stożkowate piersi, oparte nisko o jego pierś; niezwykłe uczucie, niepokojące. O wiele bardziej niepokojąca wydała mu się naturalność, z jaką zarzuciła mu ręce na szyję i splotła je, jakby codziennie brał ją w objęcia mężczyzna.

Nigdy nie całował jak kochanek i nie chciał tego robić teraz. Meggie też, jak przypuszczał, nie chciała. Ciepłe muśnięcie policzka, krótki uścisk, jakiego oczekiwałaby na odjezdnym od własnego ojca. Była wrażliwa i dumna, na pewno mocno ją zranił, poddając beznamiętnym oględzinom jej najskrytsze marzenia. Tak samo jak on chciała mieć to pożegnanie jak najszybciej za sobą. Czy pocieszyłoby ją, gdyby wiedziała, że czuje o wiele większy ból od niej? Kiedy pochylał głowę do jej policzka, uniosła się na palcach i bardziej przez przypadek niż z rozmysłem dotknęła ustami jego ust. Wzdrygnął się, jakby poczuł smak trucizny, a potem znów pochylił się ku niej, żeby mu nie umknęła, i chciał coś powiedzieć tuż koło słodkich zamkniętych ust, a ona, chcąc mu odpowiedzieć, rozchyliła wargi. Jej ciało, omdlewające, przelewało mu się przez ręce jak ciepła, topniejąca ciemność. Jedną ręką chwycił ją wpół, drugą podtrzymywał głowę. Z dłonią we włosach, przysunął jej twarz do swojej, jakby w obawie, że w tej chwili mogłaby zniknąć, zanim zdołałby pojąć i odnotować w pamięci to niewiarygodne zjawisko, któremu było na imię Meggie. Meggie i nie Meggie, tak obca, że nie mogła stać się bliska, bo jego Meggie nie była kobietą, nie czuł, że trzyma w ramionach kobietę, nie mogła nigdy być dla niego kobietą. Tak jak on nie mógł być dla niej mężczyzną.

Ta myśl pokonała zmysły, rozerwał splecione na szyi ręce, odsunął ją od siebie i usiłował dojrzeć w ciemnościach jej twarz. Ale spuściła głowę i nie chciała na niego patrzeć.

– Pora na nas, Meggie – powiedział.

Bez słowa podeszłą do konia, wsiadła i czekała na niego, choć zwykle to on na nią czekał.

O tej porze roku w Droghedzie było zatrzęsienie róż, dlatego dom tonął w kwiatach. Do ósmej rano ogród został niemal doszczętnie ogołocony. Pierwsi żałobnicy przybyli niedługo po tym, kiedy zerwano z krzaka ostatnią różę. W małej jadalni przygotowano lekkie śniadanie, kawę i świeżo upieczone bułeczki z masłem. Po złożeniu w grobowcu zwłok Mary Carson miała odbyć się stypa w dużej jadalni dla pokrzepienia przyjezdnych przed czekającą każdego z nich długą drogą do domu. Wieść rozeszła się; nie sposób wątpić w skuteczność poczty pantoflowej w Gilly. Podczas gdy z ust padały konwencjonalne zwroty, oczy uśmiechały się złośliwie, snuto ciche domysły, spekulacje.

– Podobno mamy księdza utracić – dogryzła Ralphowi panna Carmichael.

Jeszcze nigdy nie wyglądał na tak zobojętniałego, tak wyzutego z ludzkich uczuć jak tego ranka, w albie bez koronek i czarnym ornacie ze srebrnym krzyżem. Zupełnie jakby obecny był jedynie ciałem, a jego duch, uleciał gdzieś daleko. Spojrzał z roztargnieniem na pannę Carmichael, przez chwilę zbierał myśli, a potem uśmiechnął się z nie udawaną wesołością.

– Niezbadane są wyroki Opatrzności, panno Carmichael! – rzekł i odszedł, żeby porozmawiać z kimś innym.

Nikt nie domyśliłby się, co go zaprząta; zbliżająca się konfrontacja z Paddym podczas czytania testamentu, lęk przed jego gniewem, pragnienie, żeby ujrzeć gniew i pogardę.

Przed rozpoczęciem mszy żałobnej obrócił się do zgromadzonych, w wypełnionej po brzegi kaplicy unosiła się tak silna i mdląca woń róż, że nie pomogły otwarte okna, żeby ją rozproszyć.

– Nie zamierzam wygłaszać długiej mowy pochwalnej – powiedział wyraźnie, niemal z oksfordzką dykcją, lekko zabarwioną irlandzkim akcentem. – Wszyscy znaliście Mary Carson. Była filarem tej społeczności, filarem Kościoła, który umiłowała bardziej niż kogokolwiek z żywych.

Niektórzy w tym momencie gotowi byli przysiąc, że dostrzegli w jego oczach błysk drwiny, natomiast inni utrzymywali potem równie stanowczo, że przyćmił te oczy szczery smutek i żal.

– Filarem Kościoła, który umiłowała bardziej niż kogokolwiek z żywych – powtórzył jeszcze wyraźniej, nie należał bowiem do tych, którzy lękliwie się wycofują. – Samotna w swojej ostatniej godzinie, nie była przecież sama. Bo w godzinie śmierci Jezus Chrystus, nasz Pan, jest z nami, jest w nas, dźwigając brzemię naszej agonii. Ani największe, ani najmniejsze stworzenie nie umiera samotnie, a śmierć staje się błoga. Zebraliśmy się tutaj, żeby pomodlić się za jej nieśmiertelną duszę, żeby ta, którą kochaliśmy za życia, otrzymała sprawiedliwą nagrodę w życiu wiecznym. Módlmy się.

Prowizoryczna trumna, obsypana różami tak, że ledwie ją było widać, spoczywała na niewielkim wózku, naprędce skleconym przez chłopców. Mimo otwartych na oścież okien i obezwładniającego zapachu róż czuć było trupi odór. Nawet doktor nie powstrzymywał się od komentarza.

– Kiedy dotarłem do Droghedy, była w stanie takiego rozkładu, że nie mogłem zapanować nad żołądkiem – powiedział przez telefon do Martina Kinga. – Jeszcze nigdy nikomu tak nie współczułem, jak Paddy'emu Cleary, i to nie tylko dlatego, że sprzątnięto mu sprzed nosa Droghedę, ale że musiał przełożyć tę straszliwą kipiącą stertę do trumny.

– Wobec tego nie zgłaszam się na ochotnika do niesienia trumny – odparł Martin tak cicho z powodu innych podniesionych na linii słuchawek, że doktor musiał trzy razy prosić go o powtórzenie, zanim zrozumiał, co mówi.

Potrzebny więc był wózek – nikt nie wyraził chęci niesienia ciała Mary Carson do grobowca. Nikomu też nie było przykro, kiedy ciężkie drzwi zamknęły się za nią i można było wreszcie normalnie oddychać.

Gdy żałobnicy zebrani w dużej sali posilali się bądź udawali, że się posilają, Harry Gough poprowadził Paddy'emu z rodziną, księdza Ralpha, panią Smith i dwie służące do salonu. Żaden z gości nie wybierał się jeszcze w drogę powrotną do domu, stąd pozorowane zainteresowanie jedzeniem. Wszyscy chcieli zobaczyć na własne oczy, jaką minę będzie imał Paddy, kiedy pokaże się po odczytaniu testamentu. Trzeba przyznać, że podczas pogrzebu rodzina Clearych nie dawała po sobie poznać, że zajmuje wyższą niż dotychczas pozycję. Paddy, człowiek gołębiego serca, opłakiwał siostrę, a Fee wyglądała zupełnie tak samo jak zawsze, jakby nie dbała o to, co się z nią stanie.

– Paddy, chciałbym, żebyś wystąpił o unieważnienie testamentu – powiedział Harry Gough odczytawszy zdumiewający dokument z oburzeniem.

– Podła stara baba! – powiedziała pani Smith, lubiła wprawdzie księdza, ale o wiele większą sympatią darzyła Clearych. To dzięki nim pojawiły się w jej życiu dzieci.

Paddy potrząsnął głową.

– Nie, Harry! Nie mógłbym tego zrobić. Majątek należał do niej. Miała pełne prawo zrobić z nim, co chciała. Jeżeli postanowiła oddać go Kościołowi, to znaczy, że chciała oddać go Kościołowi. Nie przeczę, że trochę mnie to rozczarowało, ale jestem prostym człowiekiem, więc może tak będzie lepiej. Wolałbym nie dźwigać odpowiedzialności za tak wielki majątek, jakim jest Drogheda.

– Nie rozumiesz, Paddy! – zaczął adwokat powoli i wyraźnie, jakby tłumaczył dziecku. – Ja nie mówię tylko o Droghedzie. Wierz mi, Drogheda to najmniejsza część fortuny pozostawionej przez twoją siostrę. Twoja siostra była głównym udziałowcem w stu pierwszorzędnych spółkach, właścicielką stalowni i kopalń złota, wyłącznie do niej należał Michar Limited z dziesięciopiętrowym biurowcem w Sydney. Była najbogatsza w całej Australii! Dziwne, ale jakieś cztery tygodnie temu poleciła mi skontaktować się z dyrekcją Michar Limited w Sydney i dowiedzieć się, ile dokładnie wynoszą jej aktywa. W chwili śmierci wartość jej majątku przekraczała trzynaście milionów funtów.

– Trzynaście milionów funtów! – powtórzył Paddy takim tonem, jakby mówił o odległości dzielącej Ziemię od Słońca, o czymś przekraczającym ludzkie pojęcie. – To przesądza sprawę, Harry. Nie chcę brać odpowiedzialności za takie pieniądze.

– Ależ to żadna odpowiedzialność, Paddy! Nie rozumiesz? Takie pieniądze same o siebie dbają! Nie potrzebowałbyś się w ogóle nimi zajmować, setki ludzi pracuje wyłącznie nad tym, żeby te pieniądze przynosiły zyski. Wystąp o unieważnienie testamentu, Paddy, proszę cię! Wystaram się o najlepszych adwokatów i będę walczył o twoją sprawę.

Uprzytomniając sobie raptem, że dotyczy to w równym stopniu jego rodziny, Paddy zwrócił się do Boba i Jacka, którzy siedzieli oszołomieni na ławie z florenckiego marmuru.

– Co wy na to, chłopcy? Zależy wam na zdobyciu tych trzynastu milionów cioci Mary? Pójdę do sądu pod warunkiem., że tego chcecie.

– Ale możemy mieszkać w Droghedzie, testament to potwierdza, prawda? – spytał Bob.

– Nikt nie może was wyrzucić z Droghedy, dopóki będzie żyć choćby jeden wnuk Paddy'ego – pośpieszył z odpowiedzią Harry.

– Będziemy mieszkać w rezydencji, razem z panią Smith i z dziewczętami do pomocy, i będziemy otrzymywać godziwą zapłatę – powiedział Paddy tak, jakby trudniej mu było uwierzyć w swój dobry los niż zły.

– Więc czego nam więcej trzeba, Jack? – spytał Bob brata. – Zgodzisz się ze mną?

– Mnie to odpowiada – odparł Jack.

Ksiądz Ralph poruszył się niespokojnie. Nie zatrzymał się, żeby zdjąć żałobne szaty ani nie przysiadł na krześle. Niczym piękny czarodziej stał samotnie w głębi mrocznego salonu, z rękoma ukrytymi pod czarnym ornatem, znieruchomiałą twarzą, czającym się w chłodnych oczach przerażeniem i gorzką niechęcią. Nie miał nawet zaznać upragnionej kary – wściekłości i wzgardy. Paddy zamierzał wręczyć mu całą fortunę na złotej tacy dobrej woli i w dodatku podziękować za to, że uwolnił rodzinę od kłopotu.

– A co z Fee i Meggie? – spytał ostro ksiądz. – Czy nie liczysz się ze swoimi kobietami na tyle, żeby je też spytać o zdanie?

– Fee? – spytał z niepokojem Paddy.

– Będzie tak, jak postanowisz, Paddy. Mnie to obojętne.

– Meggie?

– Nie chcę jej trzynastu milionów srebrników – odparła Meggie ze wzrokiem utkwionym w księdza Ralpha.

Paddy odwrócił się do adwokata.

– A więc postanowione, Harry. Nie chcemy występować o unieważnienie testamentu. Niech kościół weźmie pieniądze Mary i zrobi z nich dobry użytek.

Harry klasnął w dłonie.

– A niech to diabli, nie mogę ścierpieć, że cię oszukano!

– Dziękuję losowi za Mary – odparł łagodnie Paddy. – Gdyby nie ona, nadal z trudem wiązałbym koniec z końcem w Nowej Zelandii.

Wychodząc z salonu, Paddy zatrzymał księdza Ralpha i wyciągnął rękę tak, żeby widzieli to zaintrygowani żałobnicy tłoczący się w drzwiach jadalni.

– Proszę, niech ksiądz nie myśli, że żywimy jakąkolwiek urazę. Przez całe swoje życie Mary nie słuchała nikogo, ani księdza, ani brata, ani męża. Może ksiądz wierzyć, że robiła zawsze to, co chciała. Ksiądz okazał jej wiele serca, tak jak i nam. Nigdy tego księdzu nie zapomnimy.

Poczucie winy… Straszliwe brzemię… Niewiele brakowało, a ksiądz Ralph nie odpowiedziałby na ten pojednawczy gest, ale kardynalski umysł zwyciężył, gorączkowo pochwycił sękatą, brązową dłoń i uśmiechnął się pełen udręki.

– Dziękuję ci, Paddy. Możesz być spokojny, że dopilnuję, by nigdy wam niczego nie brakowało.

Po tygodniu wyjechał, nie odwiedziwszy już Droghedy. Ostatnie dni zajęło mu pakowanie skromnego dobytku i objazd wszystkich okolicznych farm zamieszkanych przez rodziny katolików, wszystkich oprócz Droghedy.

Przybył ksiądz Watkin Thomas z Walii, żeby przejąć obowiązki duszpasterza okręgu Gillanbone, podczas gdy ksiądz Ralph de Bricassart został sekretarzem osobistym arcybiskupa Cluny'ego Darka. Nie był przeciążony pracą, miał do pomocy dwóch podsekretarzy. Główne jego zajęcie polegało na dokładnym ustaleniu. co posiadała Mary Carson, i przejęciu kontroli nad jej majątkiem w imieniu Kościoła.

Загрузка...