CZĘŚĆ SZÓSTA: DANE 1954-1965

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

– Mamo – Justyna zwróciła się do matki – zdecydowała, wreszcie, co będę robić.

– Sądziłam, że zdecydowałaś o tym już dawno. Sztuki piękne na uniwersytecie w Sydney, czyż nie tak?

– Chciałam odwrócić twoją uwagę, kiedy realizowałam swoje własne plany. Teraz wszystko jest już załatwione, więc mogę ci powiedzieć.

Meggie podniosła głowę znad ciasta, w którym wycinała choinki. Pomagały w kuchni ze względu na chorobę pani Smith. Spojrzała na córkę zniecierpliwiona. Z Justyną nie można było sobie poradzić. Meggie przypuszczała, że gdyby zamierzała zostać prostytutką w jednym z burdeli w Sydney, nie udałoby się nikomu odwieść jej od tego zamiaru. Kochana, okropna, niepowstrzymana Justyna!

– Umieram z ciekawości – powiedziała nie przestając wycinać ciasteczek.

– Zostanę aktorką.

– Kim?!

– Aktorką.

– Dobry Boże! – Zapomniała całkowicie o ciastkach. – Wiesz, Justyno, nie chciałabym psuć ci zabawy i naprawdę nie chcę robić ci przykrości, ale czy uważasz, że jesteś, no… fizycznie odpowiednio wyposażona, by zostać aktorką?

– O rany, mamo! – zniecierpliwiła się Justyna. – Nie gwiazdą filmową, lecz aktorką! Nie mam zamiaru kręcić pupą, wysuwać biustu do przodu czy robić nadąsanych min! Chcę grać. – Wpychała właśnie kawałki mięsa wołowego do marynaty w beczce. – Przecież mam wystarczająco dużo pieniędzy, by utrzymać się niezależnie od tego, co będę robić.

– Masz, dzięki kardynałowi de Bricassart.

– Zatem wszystko załatwione. Będę uczyć się sztuki aktorskiej u Alberta Jonesa w Culloden Theater i napisałam do Królewskiej Akademii Sztuk Dramatycznych w Londynie, żeby umieścili mnie na liście kandydatów.

– Justyno, czy jesteś całkiem pewna?

– Oczywiście. Myślała już o tym od dłuższego czasu. – Ostatni kawałek krwistego mięsa został wepchnięty do marynaty. Justyna zamknęła beczkę z głośnym trzaskiem. – No, mam nadzieję, że już nigdy więcej nie zobaczę solonego mięsa.

Meggie podała jej blachę z ciasteczkami.

– Włóż je do piekarnika. Muszę przyznać, że zaskoczyłaś mnie. Zawsze sądziłam, że jak się chce być aktorką, to trzeba wciąż odgrywać jakieś role. Nigdy nie zauważyłam, byś grała kogokolwiek, zawsze jesteś tylko i wyłącznie sobą.

– No wiesz, mamo! Znowu mylisz gwiazdy filmowe z aktorkami. Naprawdę jesteś beznadziejna.

– Wydawało mi się, że gwiazdy filmowe są aktorkami.

– Tak, ale bardzo podrzędnego rodzaju. Chyba że wcześniej grały na scenie. Nawet Laurence Olivier od czasu do czasu występuje na scenie.

Justyna trzymała na swojej toaletce zdjęcie Oliviera z jego autografem. Meggie uważała to za szczenięce zachwycenie idolem, ale pochwalała gust Justyny. Przyjaciółki, które od czasu do czasu odwiedzały Justynę w Droghedzie, przeważnie wzdychały do młodzieżowych idoli – Taba Huntera czy Rory'ego Calhouna.

– Wciąż jednak nie rozumiem – pokręciła głową Meggie. – Aktorka!

– W końcu tylko na scenie mogę sobie powrzeszczeć do woli. Tu mi nie wolno, tym bardziej w szkole czy gdziekolwiek! A ja lubię sobie powrzeszczeć!

– Tak dobrze rysujesz, Justyno. Nie chcesz zostać malarką? – upierała się Meggie.

Justyna odwróciła się od wielkiej kuchni, aby sprawdzić zawartość gazu w butli.

– Trzeba powiedzieć, żeby nam zmienili butlę. Na dziś wystarczy, ale już jest za mało. – Jasne oczy spoczęły na matce z wyrazem politowania. – Jesteś taka niepraktyczna, mamo. Sądziłam, że to zwykle dzieci nie zwracają uwagi na praktyczną stronę kariery. Posłuchaj, nie mam ochoty zemrzeć z głodu gdzieś w jakiejś mansardzie i być sławną po śmierci. Chcę być znana za życia i być finansowo niezależna. Malowanie może być moim hobby, ale żyć będę z grania. Zgadzasz się?

– Masz przecież dochody z Droghedy, Justyno – powiedziała Meggie w rozpaczy, łamiąc sobie dane przyrzeczenie, że nie będzie się wtrącać. – Nie głodowałabyś w żadnej mansardzie. Gdybyś chciała malować, możesz to robić.

– A ile to ja właściwie mam, mamo? – zainteresowała się Justyna.

– Wystarczająco dużo, byś nigdy nie musiała pracować.

– Okropność! Rozmawiałabym przez telefon i grała w brydża. Tak właśnie robią matki większości moich koleżanek ze szkoły. Oczywiście mieszkałabym w Sydney, a nie w Droghedzie. Zdecydowanie bardziej podoba mi się Sydney. – Z nadzieją spojrzała na matkę. – A czy wystarczy na usunięcie moich piegów nową elektryczną metodą?

– Sądzę, że tak. Czemu pytasz?

– Bo wtedy zauważono by wreszcie moją twarz.

– Mówiłaś, że dla aktorki wygląd nie ma znaczenia.

– Tyle, o ile. Mam już dość piegów.

– Jesteś całkiem pewna, że nie chcesz zostać malarką?

– Całkowicie – szybko zrobiła kilka piruetów po kuchni. – Moja pani, dla mnie scena!

– Jak się dostałaś do tego teatru w Sydney?

– Poszłam na próbę.

– I przyjęli cię?

– Mamo, twoja wiara w możliwości własnej córki jest wprost niezwykła. Jasne, że mnie przyjęli! Jestem przecież znakomita. Kiedyś będę sławna.

Meggie rozmieszała w płynnym lukrze trochę zielonego barwnika i zaczęła polewać zieloną masą upieczone już choineczki.

– Czy tak ci zależy na sławie, Justyno?

– No chyba! – Nasypała cukru do miski wypełnionej stopionym masłem. Mimo iż piec zamieniono na kuchnię gazową, pomieszczenie nadal nagrzewało się do granic wytrzymałości.

– Mam zamiar być sławna i już!

– Nie chcesz wyjść za mąż?

Justyna spojrzała pogardliwie.

– O nie! Całe życie wycierać zasmarkane nosy i podcierać brudne tyłki? Słuchać jakiegoś faceta, który uważa się za mądrzejszego, podczas gdy nie dorasta mi nawet do pięt? Ho, ho, to nie dla mnie!

– Słowo daję, nie wytrzymam! Jak ty się wyrażasz?! – Zachowujesz się zupełnie jak twój ojciec.

– Znów unik! Jak tylko coś ci się we mnie nie podoba, zaraz porównujesz mnie do ojca. A ja nie mogę zaprzeczyć, no nigdy nie poznałam tego dżentelmena.

– Kiedy wyjeżdżasz? – spytała Meggie zrezygnowana.

– Chcesz się mnie jak najszybciej pozbyć, tak? Nie mam ci za złe, mamo, i wcale się nie dziwię. Nie umiem inaczej. Po prostu uwielbiam szokować ludzi, szczególnie ciebie. Może zwieziesz mnie jutro na lotnisko?

– Lepiej pojutrze. Jutro pojedziemy do banku. Powinnaś wiedzieć, jakie masz fundusz, Justyno.

Justyna właśnie dosypywała mąki do ciasta, ale usłyszawszy szczególną nutę w głosie matki, podniosła na nią wzrok.

– Tak?

– Gdybyś kiedykolwiek miała kłopoty, pamiętaj, że w Droghedzie jest zawsze miejsce dla ciebie. Nie ma tego złego, co by ci zamknęło drogę do domu.

Justyna złagodniała.

– Dzięki, mamo. W gruncie rzeczy dobra z ciebie staruszka.

– Jak to staruszka? – pisnęła Meggie. – Nie jestem stara. Mam dopiero czterdzieści trzy lata.

– O rany, aż tyle?!

Meggie rzuciła w Justynę ciasteczkiem.

– Ty potworze! – zaśmiała się. – Teraz mi się wydaje, że mam sto.

Właśnie w tym momencie weszła Fee sprawdzić, jak postępują prace w kuchni. Meggie przywitała ją z ulgą.

– Mamo, wiesz, co Justyna raczyła mi zakomunikować przed chwilą?

– Skąd niby miałabym wiedzieć? – spytała łagodnie, spoglądając z obrzydzeniem na zielone ciasteczka.

– Bo czasami wydaje mi się, że ty i Justyna macie swoje sekrety, a teraz, gdy Justyna właśnie powiedziała mi, co zamierza zrobić, ty wchodzisz jak gdyby nigdy nic.

– Mhm, przynajmniej smakują lepiej, niż wyglądają – skomentowała Fee kosztując ciastko. – Zapewniam cię, Meggie, że nie zachęcam twojej córki do spiskowania za twoimi plecami. Czym żeś teraz narobiła takiego zamieszania, Justyno? – zwróciła się do wnuczki, która właśnie wlewała ciasto biszkoptowe do form wysmarowanych tłuszczem i wysypanych mąką.

– Powiedziałam mamie, że zamierzam zostać aktorką, to wszystko.

– To wszystko, tak? Czy to prawda, czy to jeden z twoich wątpliwych żartów?

– Prawda! Zaczynam naukę w teatrze Culloden w Sydney.

– No, no, no! – powiedziała Fee opierając się o stół i spoglądając na córkę krytycznym okiem. – Meggie, czy to nie zdumiewające, że dzieci mają własne zdanie?

Meggie nie odpowiedziała.

– Nie podoba ci się, Nana? – warknęła Justyna gotowa do obrony swoich racji.

– Mnie? Skądże! Nie moja sprawa, co chcesz zrobić z twoim życiem. Poza tym, Justyno, sądzę, że będziesz znakomitą aktorką.

– Naprawdę tak sądzisz? – zdumiała się Meggie.

– Oczywiście, że tak – powiedziała Fee. – Justyna należy do tych, którzy dokonują mądrych wyborów. Prawda, moje dziecko?

– Prawda – Justyna posłała jej uśmiech, odgarniając z oka wilgotny kosmyk. W jej spojrzeniu Meggie zauważyła uczucie dla babki, jakiego ona, matka, nie doświadczyła nigdy.

– Dobra z ciebie dziewczyna, Justyno – orzekła Fee. Dokończyła zielone ciasteczko już z mniejszym obrzydzeniem. – Byłyby całkiem dobre, gdybyś polukrowała je na biało.

– Nie można drzewek lukrować na biało – sprzeciwiła się Meggie.

– Oczywiście, że można, zwłaszcza choinki. Mogą być ośnieżone – powiedziała matka.

– Za późno, są już w kolorze rzygającej zieleni – zaśmiała się Justyna.

– Justyno!

– Ojej! Przepraszam, mamo, nie chciałam cię zdenerwować. Zapomniałam, że jesteś obrzydliwa.

– Nie jestem obrzydliwa – powiedziała Meggie, doprowadzona do ostateczności.

– Przyszłam zobaczyć, czy jest szansa na herbatę – wtrąciła Fee siadając. – Bądź tak dobra, Justyno, nastaw czajnik.

Meggie również usiadła.

– Naprawdę sądzisz, że powiedzie się jej, mamo? – spytała nerwowo.

– A dlaczegóżby nie? – odpowiedziała Fee przyglądając się wnuczce szykującej herbatę.

– Może to tylko widzimisię.

– Czy to widzimisię, Justyno? – zapytała Fee.

– Nie – odpowiedziała Justyna krótko, ustawiając filiżanki i spodeczki na starym kuchennym stole.

– Justyno, nie podawaj ciastek w pojemniku, tylko wyjmij kilka na talerzyk – powiedziała Meggie automatycznie. – I nie stawiaj na stół pełnej bańki mleka, tylko nalej trochę do dzbanuszka.

– Tak, mamo, przepraszam, mamo – odpowiedziała Justyna równie mechanicznie. – Nie rozumiem, po co tyle zachodu w kuchni. Kończy się tym, że muszę nie zjedzone rzeczy z powrotem powkładać na miejsce i zmyć kilka talerzy więcej.

– Zrób, jak ci mówię, i nie mędrkuj. Tak jest o wiele przyjemniej.

– Wracając do tematu – podjęła Fee – uważam, że należy pozwolić Justynie spróbować. Na pewno pójdzie jej znakomicie.

– Chciałabym w to uwierzyć – powiedziała Meggie pochmurnie.

– Justyno, czy opowiadałaś o sławie i chwale? – zapytała ostro babka.

– To też odgrywa rolę – powiedziała Justyna. Postawiła na stole stary kuchenny brązowy dzbanek do herbaty i szybko usiadła. – Nie narzekaj, mamo, nie będę w kuchni podawać herbaty w srebrnej zastawie. Nie przekonasz mnie.

– Ten dzbanek jest całkiem odpowiedni – uśmiechnęła się Meggie.

– Nie ma to jak filiżanka dobrej herbaty – westchnęła Fee popijając. – Justyno, dlaczego przedstawiasz matce sprawy w tak złym świetle? Przecież wiesz, że nie chodzi o sławę i chwałę, lecz o powołanie, mam rację?

– Powołanie, Nana?

– Tak, powołanie! Czujesz, że urodziłaś się tylko po to, aby grać, mam rację?

– Tak.

– Dlaczego więc nie powiesz tego matce? Czemu musisz ją denerwować stekiem impertynenckich bzdur?

Justyna wzruszyła ramionami, wypiła herbatę i podała matce filiżankę prosząc o dolanie.

– Bo ja wiem? – powiedziała.

– Nie wiem – poprawiła ją Fee. – Mam nadzieję, że na scenie będziesz stosować właściwą wymowę. Ale odpowiedz: chcesz być aktorką, bo czujesz powołanie?

– Przypuszczam – powiedziała Justyna niechętnie.

– Ach,, ta ślepa duma Clearych! Może być przyczyną twojego upadku, chyba, że nauczysz się ją kontrolować. Ta głupia obawa, że staniesz się pośmiewiskiem, że się ośmieszysz. Chociaż nie uważam, by twoja matka mogła być tak okrutna. – Poklepała Justynę po dłoni. – Ustąp troszeczkę, Justyno, idź czasem na ugodę.

Justyna potrząsnęła głową i powiedziała:

– Nie mogę.

Fee westchnęła.

– Dziecko, wiedz, że masz moje błogosławieństwo, jeśli ci ono w czymkolwiek pomoże.

– Dzięki, Nana, doceniam to.

– Bądź więc taka miła i powiedz wujowi Frankowi, że w kuchni czeka herbata.

Justyna zniknęła, a Meggie przyjrzała się uważnie Fee.

– Wiesz, mamo, jesteś zdumiewająca.

Fee uśmiechnęła się.

– Musisz przyznać, że nigdy nie próbowałam wpływać na to, co zamierzają robić moje dzieci.

– Prawda, nigdy – powiedziała Meggie czule. – I my też to docenialiśmy.

Po przyjedzie do Sydney Justyna najpierw zajęła się usuwaniem piegów. Ze względu na ich liczbę zabieg musiał być rozłożony na dwanaście miesięcy. Potem przez całe życie miała unikać słońca, by piegi nie wróciły. Następnie znalazła sobie mieszkanie, co w tamtych czasach w Sydney nie było sprawą łatwą. Ludzie budowali własne domy i nie do pomyślenia było mieszkanie w kamienicy. W końcu jednak udało się jej wynająć dwupokojowe mieszkanie w Neutral Bay, w jednym ze starych wiktoriańskich domów na nadbrzeżu. Ciężkie czasy zmusiły właściciela do przerobienia domu na kilka ciemnych mieszkań. Czynsz wynosił tygodniowo pięć funtów i dziesięć szylingów, co wydawało się zdzierstwem wobec faktu, iż kuchnia i łazienka były wspólne dla wszystkich lokatorów. Mimo to Justyna cieszyła się.

Mieszkanie w Bothwell Gardens dostarczało jej więcej wrażeń niż praca w teatrze, która polegała głównie na podpatrywaniu zza kulis innych aktorów. Czasami zagrała maleńką rólkę, przede wszystkim jednak uczyła się na pamięć tekstów Szekspira, Shawa i Sheirdana.

Bothwell Gardens składało się z sześciu mieszkań oraz apartamentu gospodyni, pani Devine. Pochodziła z Londynu, miała sześćdziesiąt pięć lat, wyłupiaste oczy i zwyczaj żałosnego pociągania nosem. Gardziła Australijczykami i wszystkim, co australijskie, ale nie przeszkadzało jej to w ograbianiu australijskich lokatorów. Głównym obiektem jej zainteresowań były koszty gazu i elektryczności, a słabością sąsiad Justyny, młody Anglik, który z pogodą korzystał z przywilejów, jakie dawała mu jego narodowość. Nazywał się Peter Wilkins i był pośrednikiem handlowym.

– Nie szkodzi połechtać nieco staruszkę wspomnieniami z Anglii – wyznał kiedyś Justynie. – Nie wtrąca się do mnie. Wam, dziewczynom, nie wolno grzać się elektrycznymi piecykami nawet w zimie, a ja dostałem taki piecyk i mogę go używać całe lato, jeśli mam na to ochotę.

– Świnia – powiedziała Justyna łagodnie.

– Wpadnij kiedyś na herbatę! – zawołał za nią, zaintrygowany jej jasnymi oczami.

I Justyna wpadała, uważając, by nie trafić na zazdrosną panią Devine. Przyzwyczaiła się do odpierania zalotów Petera. Lata konnej jazdy i pracy w Droghedzie uczyniły ją silną, a z natury była dość bezwzględna.

– A niech cię diabli, Justyno! – stęknął Peter, ocierając łzy bólu po szczególnie silnym uderzeniu. – Poddaj się, dziewczyno. Kiedyś wreszcie musisz! To nie jest wiktoriańska Anglia, nie musisz być dziewicą wychodząc za mąż.

– Nie mam takiego zamiaru – odpowiedziała, poprawiając sukienkę. – Po prostu nie wiem jeszcze, komu przypadnie ten zaszczyt.

– Nie jesteś taka wyjątkowa! – warknął wściekle, tym razem bowiem naprawdę go zabolało.

– Prawda. Pete, ale słowami mnie nie zranisz. Jest wielu facetów, którzy tracą głowę, jeśli spotkają dziewicę.

– Bab też pełno! Przyjrzyj się tym, co mieszkają od ulicy.

– Przyglądam się, przyglądam – powiedziała Justyna.

Dwie dziewczyny wynajmujące mieszkanie od ulicy były lesbijkami. Przyjęły wprowadzenie się Justyny z radością, dopóki nie stwierdziły, że jej te sprawy wcale nie intrygują. Początkowo nie bardzo wiedziała, o co im chodzi, ale gdy wytłumaczyły jej, na czym polega miłość lesbijska, wzruszyła ramionami. Nie zrobiło to na niej wrażenia. Wobec tego wkrótce stałą się ich powiernicą, bezpieczną zatoką, do której mogły zawinąć w czasie sztormu. Zaręczyła za Billie, gdy ta trafiła do aresztu, zawiozła Bobbie do szpitala po ostrzejszej niż zwykle kłótni z Billie, nie wtrącała się, gdy na horyzoncie pojawiał się jakiś Patryk, Al, George czy Ronnie. W myślach sądziła jednak, iż było to dość niestabilne życie emocjonalne. Mężczyźni byli wystarczająco okropni, ale przynajmniej inni!

Tak więc, mając z jednej strony teatr i Bothwell Gardens, z drugiej zaś przyjaciółki czasów szkolnych, Justyna nie mogła skarżyć się na brak życia towarzyskiego. Lubiano ją, bo nigdy nie obarczała znajomych zwierzeniami – od tego był Dane – ale i tak nie przejmowała się zanadto tymi nielicznymi problemami, do których się przyznawała. Jej przyjaciół najbardziej fascynowała w niej niezwykła wprost dyscyplina wewnętrzna, jakby od dzieciństwa pracowała nad tym, by nie pozwalać okolicznościom psuć jej dobrego samopoczucia.

Przyjaciele przede wszystkim interesowali się, kiedy, z kim i w jaki sposób Justyna stanie się wreszcie w pełni kobietą. Justyna jednak się nie spieszyła.

Artur Lestrange grający role amantów w teatrze Alberta Jonesa miał najdłuższy staż; na rok przed przyjściem Justyny właśnie pożegnał się rzewnie z czterdziestką. Miał dobrą sylwetkę, był solidnym i rzetelnym aktorem, a jego wyrazista męska twarz otoczona jasnymi lokami, zawsze podobała się publiczności. Przez pierwszy rok nie zauważał Justyny, która była cicha i niczym się nie wyróżniała. Ale po roku, kiedy pozbyła się piegów, przestała stapiać się z tłem.

Bez piegów, z przyciemnionymi brwiami i rzęsami była przystojną dziewczyną. Nie miała w sobie nic z uderzającej urody Luke'a O'Neilla czy niezwykłości swej matki, ale figurę miała znośną, choć może trochę za szczupłą. Tylko ogniste czerwone włosy rzucały się w oczy. Na scenie jednak zmieniała się, umiała przekonać widzów, że jest piękna jak bogini albo brzydka jak czarownica.

Artur zwrócił na nią uwagę podczas lekcji dykcji. Naprawdę byłą wyjątkowa. Nareszcie zrozumiał, dlaczego Albert Jones poświęcał jej tyle czasu. Miała wrodzony talent mimiczny, każdemu słowu potrafiła nadać charakter. No i ten głos – wspaniały dar natury – głęboki, zachrypnięty, przejmujący.

Kiedy zobaczył ją z kubkiem herbaty w ręku i otwartą książką na kolanach, podszedł do niej.

– Co czytasz?

Podniosła na niego wzrok.

– Prousta.

– Nie jest nudny?

– Proust nudny? O nie, jeśli lubi się ploteczki. W gruncie rzeczy Proust jest okropnym starym plotkarze,.

Czuł, że traktuje go z intelektualną wyższością, ale wybaczył jej to, kładąc wszystko na karb młodości.

– Słyszałem, jak deklamowałaś Conrada. Wspaniale.

– Dziękuję.

– Zapraszam na kawę, moglibyśmy porozmawiać o twoich planach.

– Jeśli masz ochotę – odpowiedziała, wracając do Prousta.

Zadowolony był, że zaproponował tylko kawę, a nie kolację. Żona trzymała go krótko, jeśli chodzi o finanse, a nie sądził, by Justyna była gotowa odpowiednio odwdzięczyć się za kolację. Wybrał mały, ciemny lokal w drugim końcu Elizabeth Street, gdzie mógł być raczej pewny, że żonie nie przyjdzie do głowy go szukać.

Justyna nauczyła się palić. Miała dość odgrywania roli grzecznej dziewczynki za każdym razem, gdy odmawiała papierosa. Toteż gdy tylko usiedli, wyjęła z paczki torebkę i otworzyła ją, ostrożnie zdejmując celofan tylko z górnej części. Artur przyglądał się jej z zainteresowaniem i rozbawieniem.

– Czemu zadajesz sobie tyle trudu, Justyno? Zerwij wszystko.

– To tak nieporządnie!

Wziął paczkę do ręki i w zamyśleniu pogładził celofanową otoczkę.

– Gdybym bym uczniem Sigmunda Freuda…

– Co takiego? – Zobaczyła kelnerkę i zamówiła kawę cappucino.

Rozdrażniło go, że zrobiła to sama, ale postanowił przejść nad tym do porządku dziennego, bardziej pochłonięty swoimi zamiarami wobec niej.

– Dla mnie wiedeńską. Wracając do Freuda, ciekawe, co by powiedział o tym.

Zabrała mu paczkę, wyjęła papierosa i zapaliła, zanim znalazł zapałki.

– No co?

– Powiedziałby, że wolisz utrzymywać swoje błony w stanie nietkniętym.

Jej śmiech rozniósł się w zadymionym powietrzu, aż odwróciło się kilka zaciekawionych męskich głów.

– Czyżby? Czy taką okrężną drogą chcesz dowiedzieć się, czy jestem jeszcze dziewicą?

Cmoknął z niesmakiem.

– Justyno, widzę, że między innymi muszę cię nauczyć sztuki aluzji.

– Między innymi, Arturze? – Oparła łokcie o stół.

– A czego powinnaś się jeszcze nauczyć?

– Zasadniczo jestem całkiem nieźle wyedukowana.

– We wszystkim?

– O rany, wiesz, jak nadawać słowom znaczenie! Zapamiętam to sobie, przyda się na scenie.

– Są rzeczy, które poznać można tylko empirycznie – powiedział cicho i wyciągnął rękę, by założyć jej kosmyk włosów za ucho.

– Naprawdę? Dotychczas wystarczała mi obserwacja.

– A miłość? – Włożył w to słowo wiele delikatności. – Jak możesz grać Julię nie wiedząc, co to miłość?

– Słusznie. Zgadzam się.

– Byłaś kiedyś zakochana?

– Nie.

– A wiesz coś o miłości?

– Zupełnie nic.

– Zatem Freud miałby rację?

Wzięła do ręki paczkę i popatrzyła na celofanową otoczkę. Uśmiechała się.

– W pewnych sprawach być może.

Szybko zerwał celofan z pudełka, dramatycznie zmiął go w dłoni i rzucił do popielniczki. Celofan rozprostował się z szelestem.

– Jeśli pozwolisz, chciałbym nauczyć cię, co to znaczy być kobietą.

Chwilę milczała, wpatrzona w groteskowe ruchy celofanu. Ostrożnie podpaliła go zapałką.

– Czemu nie? – powiedziała w krótkim błysku ognia. – Czemu nie?

– Czy ma to być boskie przeżycie z różami w blasku księżyca i namiętnymi zalotami, czy raczej krótkie i ostre jak strzała? – zadeklamował z dłonią na sercu.

Zaśmiała się.

– No wiesz, Arturze! Jeśli chodzi o mnie, to mam nadzieję, że będzie długie i ostre. Ale żadnych róż i blasku księżyca. Nie dla mnie namiętne zaloty.

Popatrzył na nią smutnie i pokręcił głową.

– Och, Justyno, namiętne zaloty są dla wszystkich, nawet dla ciebie, ty zimnokrwista młoda westalko. Zobaczysz, przyjdzie taki dzień, że będziesz tego pragnęła.

– E tam! – Wstała. – Chodź, zróbmy to, zanim się rozmyślę.

– Teraz? Dzisiaj?

– A dlaczegóż by nie? Mam pieniądze na hotel, jeśli ty nie masz.

Hotel „Metropol” znajdował się w pobliżu. Śmiejąc się szli pod rękę pustymi sennymi uliczkami. Z restauracji wychodzili już amatorzy kolacji, w teatrach przedstawienia jeszcze się nie zakończyły. Spotykali jedynie grupy amerykańskich marynarzy z oddziałów specjalnych stojących właśnie w porcie i młode dziewczyny udające zainteresowanie wystawami sklepowymi, a tak naprawdę zerkające na marynarzy. Nikt nie zwracał na nich uwagi, co odpowiadało Arturowi. Wszedł do apteki i po chwili wyszedł zadowolony.

– Mam już wszystko, moja droga.

– Co kupiłeś? Kondomy?

Skrzywił się.

– Oczywiście, że nie. Kupiłem ci trochę kremu. A skąd wiesz o kondomach?

– Była siedem lat w internacie katolickiej szkoły. Myślisz, że cośmy tam robiły? Modliłyśmy się? – Uśmiechnęła się szeroko. – To prawda, nie robiłyśmy wiele, ale gadałyśmy o wszystkim.

Pan i pani Smith obejrzeli swój pokój, całkiem niezły jak na pokoje hotelowe w tamtych czasach. Był duży, z pięknym widokiem na most w porcie, oczywiście bez łazienki, ale z miską i dzbankiem na stojaku z marmurowym blatem. Pasowały do wielkich wiktoriańskich mebli.

– Co dalej? – zapytała odsłaniając zasłony. – Piękny widok nie sądzisz?

– Tak. A jeśli chodzi o to co dalej, to zdejmujesz majtki.

– Czy coś jeszcze? – spytała figlarnie.

Westchnął.

– Zdejmij wszystko, Justyno! Jeśli nie czuje się ciała, to nie ma takiego efektu.

Rozebrała się sprawnie i bez krygowania, wdrapała na wielkie łoże i rozsunęła nogi.

– Czy tak, Arturze?

O Boże! – powiedział, ostrożnie składając spodnie; żona nigdy nie omieszkała sprawdzić, czy nie są pomięte.

– Co? Co się stało?

– Naprawdę jesteś rudzielcem.

– A czego się spodziewałeś? Purpurowych piórek?

– Kochanie, żarty psują nastrój, przestań już. – Wciągnął brzuch, odwrócił się i podszedł do łóżka. Położył się obok niej i zaczął drobnymi pocałunkami okrywać jej twarz, szyję, pierś. – Mhm, miło. – Otoczył ją ramieniem. – No, dobrze tak?

– Chyba tak. Tak, raczej tak.

Zapadłą cisa, którą przerywały tylko pocałunki i rzadka mruczenie. W drugim końcu pokoju stała olbrzymia stara toaletka z ruchomym lustrem, nachylonym przez któregoś z poprzednich lokatorów pod takim kątem, by odzwierciedlać arenę miłości.

– Arturze, zgaś światło.

– Nie, kochanie! Lekcja numer jeden. Nie ma takiego aspektu miłości, którego nie można praktykować w świetle.

Kiedy uznał, że jest dostatecznie przygotowana, wpasował się między jej nogi. Zabolało, ale było przyjemnie. Justyna czuła może nie ekstazę,, ale pewne zadowolenie. I wtedy, przypadkiem zobaczyła ich odbicie w lustrze stojącym naprzeciwko łóżka.

W tej perspektywie wyglądali cokolwiek dziwnie: jego nogi ciemno owłosione pomiędzy jej gładkimi i pozbawionymi piegów. W samym środku znajdowały się pośladki Artura, które rozwierały się, ściągały i podskakiwały w rytm jego ruchów, a nad bliźniaczymi kulami sterczały dwa kosmyki jasnych włosów, wesoło do niej kiwające.

Justyna spojrzała raz i drugi, wsadziła pięść w usta, tłumiąc narastający śmiech.

– Kochanie, już, już dobrze! Już cię otworzyłem, więc nie może tak boleć – wyszeptał Artur. Przyciągnął ją bliżej, szepcząc czułe słówka.

W końcu Justyna nie wytrzymała. Odchyliła głowę zanosząc się od śmiechu. Im bardziej on miękł z wściekłości, tym bardziej ona się śmiałą, bezsilnie wskazując palcem w lustro i ocierając łzy. Całym jej ciałem targały konwulsje choć nie były wynikiem rozkoszy, jak to sobie biedny Artur wyobrażał.

Pod wieloma względami Justyna byłą Dane'owi bliższa niż matka. Ich uczucia do mamy nie miały wpływu ani w żaden sposób nie przeszkadzały temu, co żywili do siebie. Wzajemne uczucie pogłębiło się jeszcze, gdy Meggie, zajęta objeżdżaniem pastwisk, nie miała dla nich czasu. Zwyczaj szukania w sobie oparcia został ugruntowany po wsze czasy.

Choć zasadniczo różnili się charakterem, miele wiele wspólnych upodobań, a różnice zdań potrafili instynktownie tolerować. W istocie znali się doskonale. Jej naturalnym odruchem było ubolewać nad ludzkimi słabościami, wygonie zapominając o własnych, on zaś rozumiał i przebaczał ludziom ich słabości, będąc jednocześnie bezlitosnym dla siebie. Ona czuła się silna i nie do pokonania, on uświadamiał sobie niebezpieczną słabość.

Wszystko to razem tworzyło niemal idealną przyjaźń, dla której nie było rzeczy niemożliwych. Justyna była zdecydowanie bardziej gadatliwa, stąd też Dane wiedział o niej więcej niż ona o nim. W pewnym sensie była amoralna, nie było bowiem dla niej żadnej świętości. Dane zrozumiał, że powinien być jej sumieniem. Z miłością i oddaniem zgadzał się na rolę biernego słuchacza, co niewątpliwie zdenerwowałoby Justynę, gdyby o tym wiedziała. Ale ona nie podejrzewała niczego, opowiadała mu bowiem o wszystkim i o niczym od chwili, w której zaczął cokolwiek rozumieć.

– Zgadnij, co mi się przytrafiło wczoraj? – rzuciła Justyna poprawiając wielki słomkowy kapelusz, tak by osłaniał jej twarz i szyję.

– Zagrałaś pierwszą główną rolę – powiedział Dane.

– Palant! I nie uprzedziłabym cię żebyś mógł mnie w niej zobaczyć? Zgaduj jeszcze raz.

– Dostałaś cios od Bobbie, przeznaczony dla Billie.

– Znowu pudło.

Znudzony wzruszył ramionami.

– Nic mi nie przychodzi do głowy.

Siedzieli na trawie w pobliżu wielkiej gotyckiej katedry Marii Panny. Dane zadzwonił wcześniej z pytaniem, czy spotka się z nim przed specjalną ceremonią w katedrze, na której chciał być. Justyna nie miała nic przeciwko temu, zamierzała mu przecież opowiedzieć o swojej przygodzie.

Dane kończył już naukę w Riveriew. Był prymusem, kapitanem drużyny krykieta, piłki ręcznej i tenisa. Miał dopiero siedemnaście lat, ale mierzył prawie dwa metry, mówił barytonem i szczęśliwie ominęły go dolegliwości wieku dojrzewania. W zasadzie nie golił się jeszcze, ale pod każdym innym względem przypominał bardziej młodego mężczyznę niż chłopca. Tylko mundurek szkolny zdradzał, że jest uczniem.

Dzień był słoneczny i ciepły. Dane zdjął słomkowy kapelusz, stanowiący część szkolnego umundurowania, i wyciągnął się na trawie. Justyna siedziała obok, rękoma obejmując kolana i sprawdzając co chwila, czy każdy centymetr odkrytej skóry znajduje się w cieniu. Otworzył leniwie jedno niebieskie oko i spojrzał w jej kierunku.

– No więc, co ci się wczoraj przytrafiło?

– Straciłam dziewictwo. Przynajmniej tak sądzę.

Otworzył oczy.

– Nabierasz mnie.

– Skądże! Najwyższy czas. Jak mam być dobrą aktorką, skoro nie mam pojęcia, co się dzieje między kobietą a mężczyzną?

– Powinnaś zachować to dla mężczyzny, którego poślubisz.

Na jej twarzy pojawił się grymas.

– Naprawdę, Dane czasami jesteś taki staroświecki, że aż wstyd! A co by było, gdybym spotkała tego mężczyznę dopiero po czterdziestce? Chciałbyś, żebym przez wszystkie te lata tego strzegła? Ty masz taki zamiar?

– Sądzę, że się nie ożenię.

– Ani ja. W takim razie po co obwiązywać to niebieską wstążeczką i wkładać między niespełnione marzenia? Nie mam zamiaru umrzeć w nieświadomości.

Uśmiechnął się.

– To już ci się nie uda. – Przekręcił się na brzuch i oparłszy brodę na dłoni popatrzył na nią uważnie i z zatroskaniem. – Jak było? To znaczy, czy nie było obrzydliwie? Podobało ci się?

Usta jej zaczęły drgać na samo wspomnienie.

– Nie była tak źle, ale nie rozumiem, czym się ludzie tak podniecają. Przyjemnie, tyle mogę powiedzieć. W końcu nie oddałam się byle komu. Wybrałam atrakcyjnego starszego faceta, który powinien wiedzieć, jak to się robi.

– Justyno! Byłbym szczęśliwszy, gdybyś powiedziała: „On nie jest zbyt przystojny, ale nie potrafiłam mu odmówić”. Mogę zrozumieć, że nie chciałaś czekać z tym do małżeństwa, ale powinnaś tego pragnąć ze względu na partnera, nie dla samego aktu. Justyno, wcale się nie dziwię, że nie czułaś rozkoszy.

Cała radość triumfu znikła z jej twarzy.

– Niech cię diabli wezmą! Teraz czuję się okropnie. Gdybym nie znała cię tak dobrze, powiedziałabym, że chcesz mnie upokorzyć, albo przynajmniej negatywnie ocenić moje motywy.

– Znasz mnie jednak lepiej. Nigdy bym nie chciał cię upokorzyć, ale czasami jesteś po prostu bezmyślna. – Głosem jednostajnym i monotonnym dodał: – Justyno O'Neill, jestem głosem twojego sumienia.

– Jesteś, ty gnido! – Zapomniawszy o cieniu, rzuciła się na wznak, by nie widział jej twarzy. – Przecież wiesz dlaczego. Wiesz!

– Siostrzyczko – powiedział smutno, ale zanim zdążył coś dodać, przerwała mu gwałtownie:

– Nigdy, nigdy, przenigdy się nie zakocham! Jeśli kochasz ludzi, oni cię zabijają!

Bolało go zawsze, że nie czuje miłości, bolało tym bardziej, że znał przyczynę. Ale nie miała mu tego za złe, kochała go wystarczająco, by nigdy mu nie dać odczuć zazdrości czy niechęci. Dla niego był to okrutny fakt, że porusza się po zewnętrznej orbicie, podczas gdy on stanowił sam środek. Modlił się już tak długo, że coś się zmieniło, ale nic się nie zmieniało. Nie zmniejszyło to jego wiary, tylko wyraźniej uświadomiło mu, że gdzieś, kiedyś przyjdzie mu zapłacić za te uczucia nań roztrwonione – jej kosztem. Trzymała fason i chyba nawet zdołała siebie przekonać, że dobrze jej na tej zewnętrznej orbicie, ale on zdawał sobie sprawę z jej cierpienia. Miała tyle zalet, a on tak niewiele. Nie miał nadziei na inne rozwiązanie, zakładał więc, iż lwią część tych uczuć otrzymywał z powodu swojego wyglądu, natury przyjaznej ludziom, umiejętności nawiązywania kontaktu z matką i innymi mieszkańcami Droghedy. Także dlatego, że był mężczyzną. Niewiele uchodziło jego uwagi poza sprawami, o których po prostu nie mógł wiedzieć, a Justynę znał lepiej i dłużej niż ktokolwiek. Tylko on wiedział, jak wiele dla niej znaczy matka.

Odpokutuję to – myślał. – Miałem wszystko. W jakiś sposób muszę zwrócić ten dług, muszę jej to wynagrodzić.

Nagle spojrzał na zegarek i podskoczył. Przyznawał, że ma olbrzymi dług wobec siostry, ale wobec Niego miał większy.

– Muszę lecieć, moja droga.

– Ty i ten twój Kościół! Kiedy wreszcie z tego wyrośniesz?

– Nigdy, mam nadzieję.

– Kiedy się zobaczymy?

– Dziś jest piątek… Jutro o jedenastej, tutaj.

– Dobrze. Bądź grzeczny.

Odszedł już kilka kroków, ale odwrócił się z uśmiechem.

– Czy kiedykolwiek nie jestem?

– Niech cię, nie – zaśmiała się. – Jesteś tak dobry, że aż nierealny. To ja zawsze muszę nabroić. Do jutra.

Wielkie, obite czerwoną skórą drzwi wiodły do wnętrza katedry. Dane wślizgnął się do środka. Opuścił Justynę nieco wcześniej, niż było to konieczne, ale zawsze wolał znaleźć się w kościele, zanim się zapełni. Nie witały go wtedy westchnienia, kaszlnięcia, szmery i szepty. Wolał być sam. Kościelny zapalał świece na ołtarzu. Od razu rozpoznał w nim diakona. Pochyliwszy głowę, przyklęknął przed ołtarzem i uczynił znak krzyża, po czym cichutko usiadł na ławce.

Klęcząc oparł głowę na złożonych rękach i pozwolił myślom swobodnie błądzić. Nie modlił się świadomie, lecz raczej stopił się w jedno z atmosferą, która wydawała mu się gęsta, niebiańska, niemal święta. Był jak płomyk w jednej z czerwonych lamp ołtarzowych, który drżał, przygasał, a jednak promieniował trwałym blaskiem. Nigdzie nie czuł się tak dobrze, nie był tak spokojny i daleki cierpieniu. Zamknął oczy.

Z balkonu organowego doszły go szmery i sapanie. Chłopcy z chóru katedralnego wchodzili, by przed rozpoczęciem ceremonii przećwiczyć parę pieśni. Było to zwykle piątkowe błogosławieństwo, ale ponieważ celebrował je jeden z przyjaciół i nauczycieli z Riverview, Dane chciał być obecny.

Organy zadźwięczały i przeszły w cichy akompaniament. W mrocznym kamiennym wnętrzu rozległ się nieziemski głos chłopięcy, wysoki i tak słodki, tak pełny niewinnej czystości, że tych niewielu ludzi w wielkiej pustej katedrze zamknęło oczy, bolejąc nad utratą tego, co już nigdy nie wróci.

Panis angelicus,

Fit panis hominum,

Dat panis coelius

Figuris terminum.

O res mirabilis,

Manducat Dominus,

Pauper, Pauper,

Servus et humilis…

Chleb aniołów, boski chleb, cudowna rzecz. Z głębi duszy wołam do ciebie, Panie. Boże, usłysz mój głos! Wysłuchaj mojej modlitwy. Nie odwracaj się ode mnie, Panie, nie odwracaj. Bowiem Ty jesteś moim Władcą, moim Panem, moim Bogiem, a ja jestem Twoim najniższym sługą. W twoich oczach liczy się tylko dobroć. Dla Ciebie nieważne, czy Twoi słudzy są piękni czy brzydcy. Dla Ciebie ważne jest serce. Ty wszystko uzdrawiasz, w Tobie znajduję spokój.

Panie, jestem taki samotny. Modlę się, by cierpienie życia skończyło się szybko. Oni nie rozumieją, że ja, choć tak wspaniale obdarzony, cierpię. Ty, Panie, rozumiesz i Ty mnie pocieszasz. Cokolwiek zechcesz ode mnie, Panie, oddam Ci, Bowiem kocham Ciebie. Jeśli mogę o coś prosić, to o to, Panie, bym w Tobie znalazł wieczne ukojenie…

– Nic nie mówisz, mamo – powiedział Dane. – O czym myślisz? O Droghedzie?

– Nie – odpowiedziała Meggie sennie. – Myślę o tym, że się starzeję. Zauważyłam z pół tuzina siwych włosów i kości mnie bolą.

– Nigdy się nie zestarzejesz, mamo – powiedział łagodnie.

– Chciałabym, kochanie, lecz niestety tak nie jest. Zaczynam potrzebować naszego ciepłego jeziorka, a to już na pewno oznaka starości.

Leżeli w ciepłym zimowym słońcu, na ręcznikach rozłożonych na trawie w pobliżu wody. W drugim końcu dużego basenu gwałtownie tryskała gorąca woda, odór siarki przenikał powietrze. Jak to przyjemnie w zimie popływać, wszystkie bóle i trudy nadchodzącej starości koi ciepła woda – myślała Meggie przewracając się na plecy. Głowę trzymała w cieniu pnia, na którym niegdyś siedziała z księdzem Ralphem. To było tak bardzo dawno, że nie potrafiła już przywołać z pamięci tych uczuć, które nią miotały, gdy Ralph ją pocałował.

Usłyszała, jak Dane wstaje, i otworzyła oczy. Zawsze był jej dzieckiem, jej pięknym małym chłopcem. Obserwowała z matczyną dumą, jak rośnie, ale w jego dojrzewającej twarzy wciąż widziała radosne dziecko. Nie dotarło jeszcze do niej, że przestał już nim być.

Właśnie w tym momencie, gdy tak patrzyła na jego sylwetkę ostro zarysowaną pod słońcem, zrozumiała.

O, Boże, już po wszystkim! Minęło dzieciństwo i wiek chłopięcy. Jest mężczyzną. Duma, niechęć, kobieca łagodność, ciążąca świadomość nadchodzącego rozstania, gniew, uwielbienie, smutek – te wszystkie uczucia stały się udziałem Meggie, gdy tak patrzyła na syna. Straszną rzeczą było stworzenie mężczyzny, jeszcze straszniejsze stworzenie mężczyzny tak zdumiewająco męskiego, tak zdumiewająco pięknego.

Był w nim cały Ralph de Bricassart i odrobinę jej samej. Jak mogła się nie wzruszyć, widząc w nim odbicie młodego mężczyzny, który połączył się nią w miłości? Zawstydzona, zamknęła oczy, nie chcąc [pogodzić się z faktem, i ż jej syn stał się mężczyzną. Czy on patrząc na nią teraz, widział kobietę, czy też wciąż była tą wspaniałą tajemnicą – matką? Przeklęła go w duchu: jak śmiał stać się mężczyzną?!

– Czy wiesz już coś o kobietach, Dane? – spytała nagle, otwierając oczy.

Uśmiechnął się.

– Chodzi ci o te sprawy?

– To z pewnością wiesz. Justyna wszystko wypaplała, jak tylko odkryła, co się mieści między okładkami podręczników fizjologii. Nie, chciałam wiedzieć, czy wprowadziłeś już w życie wykłady Justyny.

Potrząsnął głową, usiadł znów przy niej i spojrzał w oczy.

– Śmieszne, że pytasz mnie o to, mamo. Już dawno chciałem z tobą o tym porozmawiać, ale nie wiedziałem, jak zacząć.

– Masz ledwie osiemnaście lat, kochanie. – Czy nie za wcześnie myśleć o sprawdzaniu teorii w praktyce? – Jednocześnie pomyślała, że tylko osiemnaście lat i aż osiemnaście.

– Właśnie o tym chciałem z tobą porozmawiać. To znaczy, nie chcę w ogóle sprawdzać teorii a praktyce.

Poczuła zimny wiatr wiejący od dalekich gór i zdziwiła się, że dotąd go nie czuła. Rozejrzała się za swoim płaszczem kąpielowym.

– Nie sprawdzać w ogóle w praktyce – powtórzyła za nim tępo i nie było to pytanie.

– No właśnie, nie chcę. Myślałem o tym, myślałem, żeby mieć żonę i dzieci. Naprawdę. Ale nie mogę. Nie umiałbym kochać ich i jednocześnie kochać Boga. Wiem o tym już od dawna. Nie pamiętam, czy kiedykolwiek czułem inaczej: im jestem starszy tym większa moja miłość do Boga. To wielka tajemnica – miłowanie Boga.

Meggie patrzyła w łagodne, jakby nieobecne oczy. To były oczy Ralpha, dawnego Ralpha. Palił się w nich jednak jakiś ogień, którego nigdy nie widziała u Ralpha. Może kiedy miał osiemnaście lat? Czy kiedykolwiek był w nim ten ogień? A może to było coś, czego można doświadczyć tylko w wieku osiemnastu lat? Kiedy zjawiła się w życiu Ralpha, był już znacznie starszy, miał dwadzieścia osiem lat. Jej syn był mistykiem, zawsze o tym wiedziała. Nie sądziła, by kiedykolwiek Ralph miał skłonności do mistycyzmu. Przełknęła ślinę, owinęła się ściślej płaszczem kąpielowym.

– Zadałem więc sobie pytanie – kontynuował Dane – w jaki sposób mógłbym pokazać Mu, jak bardzo go kocham. Długo opierałem się nasuwającemu rozwiązaniu, ponieważ pragnąłem również być mężczyzną. Jednak wiedziałem, jaką powinienem ponieść ofiarę… Jest tylko jedna rzecz, którą mogę mu ofiarować, żeby pokazać, że w moim sercu nigdy nie będzie nikogo poza Nim. Muszę ofiarować jedynego Jego rywala, tej właśnie ofiary On żąda.

– Westchnął, zerwał źdźbło trawy. – Muszę pokazać Mu, że rozumiem, dlaczego otrzymałem tyle już przy urodzeniu. Muszę pokazać., że rozumiem, jak mało ważne jest moje życie jako mężczyzny.

– Nie możesz tego zrobić, nie pozwolę ci! – krzyknęła Meggie chwytając go za ramię. Poczuła gładkość skóry i drzemiącą pod nią siłę, zupełnie jak u Ralpha. Czy żadna dziewczyna nie dotknie tego wspaniałego ciała?

– Będę księdzem – powiedział Dane. – Stanę się Jego oddanym sługą, ofiaruję Mu wszystko, co mam i czym jestem, jako Jego kapłan. Ubóstwo, czystość i posłuszeństwo. Nie będzie to łatwe, ale uczynię to.

Zdumiał go wyraz jej oczu. Jakby ją zabił, wdeptał w ziemię. Nie przypuszczał, że tak to przyjmie, sądził, że będzie z niego dumna. W szkole mówili, że z pewnością będzie zachwycona, podniesiona na duchu, że zgodzi się z radością. Zamiast tego patrzyła na niego, jakby jego kapłaństwo było dla niej wyrokiem śmierci.

– Zawsze tego pragnąłem – powiedział w rozpaczy, patrząc w jej umierające oczy. – Mamo, dlaczego nie chcesz zrozumieć? Nigdy nie chciałem być kimkolwiek innym, tylko księdzem! Nie mogę nie być księdzem!

Ręka jej opadła. Na jego ramieniu zostały białe ślady jej palców i maleńkie łuki tam, gdzie wbiły się jej paznokcie. Odrzuciła głowę i zaczęła się śmiać. Śmiała się długo, histerycznie, śmiałą się gorzkim, ironicznym śmiechem.

– To niemożliwe! – wydusiła z siebie, kiedy wreszcie odzyskała mowę, wycierając łzy z kącików oczu drżącą ręką. – Niesamowita ironia! Popioły róż – tak powiedział tamtej nocy, gdy szliśmy do jeziorka. Ale ja nie rozumiałam, co miał na myśli. Prochem jesteś i w proch się obrócisz. Należysz do Kościoła, więc wrócisz do Kościoła. To piękne, naprawdę piękne! Niech diabli wezmą Boga! Sodomita! Największy wróg kobiet – to właśnie Bóg! Czegokolwiek chcemy dokonać, On stara się to zepsuć!

– Nie, mamo! Nie, nie, nie! – Płakał, litował się nad jej bólem nie rozumiejąc go, nie rozumiejąc słów, które wypowiadała. Łzy paliły jego serce. A więc taka miała być jego ofiara! Lecz nawet jej łzy nie mogły go powstrzymać. Ofiara musiała zostać spełniona i trudniej przychodziło ją złożyć, tym cenniejszą musiała być w Jego oczach.

Po raz pierwszy w życiu doprowadziła go do płaczu. Nie powinna niszczyć go własnymi problemami, nie jego wina, że taki się urodził, że takim go stworzył Bóg! Jego Bóg. Bóg Ralpha. Był światłem jej życia, jej synem i nigdy nie powinien cierpieć z jej powodu, przenigdy.

– Dane, nie płacz – szeptała, gładząc ślady swego gniewu na jego ramieniu. – Przepraszam cię, nie chciałam. Zaskoczyłeś mnie, zaskoczyłeś mnie, nie spodziewałam się tego. – Zdobyła się nawet na śmiech, trochę jeszcze drżący. – Jakbyś mnie zdzielił pałką przez głowę!

Osuszył łzy, spoglądając na nią niepewnie. Dlaczego wydawało mu się, że sprawił jej tak śmiertelny ból? To znów były oczy mamy, takie jak zawsze, pełne miłości i życia. Silne, młode ramiona otoczyły ją i przygarnęły.

– Naprawdę nie masz nic przeciwko temu?

– Przeciwko? Czyż porządna matka katoliczka może mieć coś przeciwko temu, żeby syn został księdzem? Nie! – Wstała szybko. – Brr! jak zimno! Jedźmy do domu.

Tym razem przyjechali nie konno, lecz otwartym landroverem. Dane usiadł za kierownicą, matka obok.

– Czy wiesz, dokąd chciałbyś pójść? – spytała, łapiąc gwałtownie oddech i odgarniając włosy z czoła.

– Chyba do Świętego Patryka. Przynajmniej na początek. Może potem wstąpię do zakonu. Chciałbym być jezuitą, ale nie jestem tego na tyle pewien, by od razu iść do zakonu jezuitów.

Meggie wpatrzona była w płową trawę przed sobą.

– Mam znacznie lepszy pomysł, Dane. Wyślę cię do Rzymu, do kardynała de Bricassart? Pamiętasz go?

– Czy go pamiętam? Też pytanie, mamo! Nie mógłbym go zapomnieć! Uważam go za idealnego księdza. Gdybym mógł być taki jak on, byłbym szczęśliwy.

– Pozory mogą mylić! – powiedziała Meggie sucho. – Ale polecę cię jemu, bo wiem, że wyświadczy mi przysługę i zaopiekuje się tobą. Możesz uczęszczać do seminarium w Rzymie.

– Naprawdę, mamo? Naprawdę? – Niepokój wyparł radość z jego twarzy. – Ale czy wystarczy pieniędzy? Byłoby znacznie taniej, gdybym został tu, w Australii.

– Mój drogi, właśnie dzięki kardynałowi de Bricassart nigdy nie zabraknie ci pieniędzy. – Przy kuchni wepchnęła go do środka.

– Idź, powiedz pani Smith i dziewczynom. Na pewno będą w siódmym niebie.

Ociągając się, Meggie weszła do domu. W salonie siedziała przy popołudniowej herbacie Fee, jakim cudem zajęta nie pracą, lecz rozmową z Anne Mueller. Podniosły głowy na widok Meggie. Zauważyły od razu, że stało się coś złego.

Muellerowie odwiedzali Droghedę co roku od osiemnastu lat. Wszyscy sądzili, że tak już będzie zawsze. Ale minionej jesieni Luddie Mueller nagle zmarł. Meggie natychmiast napisała do Anne i zaprosiła ją, by zamieszkała w Droghedzie na stałe. Miejsca było dość, domek gościnny stał pusty, a pieniędzy starczyłoby na przyjęcie niejednego gościa. A jeśli duma nie pozwoliłaby Anne na takie rozwiązanie, zawsze mogła łożyć na swoje utrzymanie. Meggie traktowała to jako spłatę długu za samotne lata w Queensland. Dla Anne propozycja ta była zbawieniem. Bez Luddiego czuła się w Himmelhoch okropnie samotna. Domu jednak nie sprzedała, lecz wynajęła. Po jej śmierci miał przypaść Justynie.

– Co się stało, Meggie? – spytała Anne.

Meggie usiadła.

– Mam wrażenie, że uderzył we mnie mściwy piorun.

– Co?

– Obie miałyście racje. Powiedziałyście, że go stracę. Nie wierzyłam wam, naprawdę myślałam, że oszukam Boga, ale jeszcze się taka nie urodziła, której by to się udało. Bóg jest mężczyzną.

Fee nalała Meggie filiżankę herbaty.

– Masz, wypij – powiedziała. – W jaki sposób go straciłaś?

– Ma zamiar zostać księdzem – śmiałą się i płakała jednocześnie.

Anne wzięła kule i utykając podeszłą do Meggie, ostrożnie siadając na poręczy krzesła i gładząc jej rudozłote włosy. – Biedaczko, przecież nie jest aż tak źle.

– Czy wiesz o nim? – Fee spytała Anne.

– Zawsze wiedziałam – powiedziała Anne.

Meggie uspokoiła się nieco.

– Nie jest źle? To początek końca, nie widzisz tego? Odpłata. Ukradłam Ralpha Bogu i płacę teraz synem. Powiedziałaś mi, mamo, że to kradzież, pamiętasz? Nie chciałam ci wierzyć, ale jak zwykle miałaś rację.

– Wybiera się do Świętego Patryka? – spytała Fee praktycznie.

Meggie zaśmiała się bardziej normalnie.

– To niewystarczająca pokuta, mamo. Wyślę go oczywiście do Ralpha. – Wzruszyła ramionami. – Wiedziałam, że zechce pojechać do Rzymu.

– Czy Ralph wie, że Dane jest jego synem? – spytała Anne, o tym bowiem nie mówiono dotąd otwarcie.

– Nie i nigdy się nie dowie. Nigdy!

– Są tacy podobni, że może się domyślić.

– Kto, Ralph? On się nigdy nie domyśli! Zachowałam to dla siebie. Wysyłam mu mego syna, nic więcej. Nie wysyłam mu jego syna!

– Uważaj Meggie, bogowie są zazdrośni – powiedziała Anne cicho. – Jeszcze z tobą nie skończyli.

– Cóż więcej mogliby mi zrobić? – załkała Meggie.

Kiedy Justyna dowiedziała się, była wściekła, choć co prawda od trzech, czterech lat domyślała się tego. To, co dla Meggie było uderzeniem pioruna, dla Justyny było oczekiwaną lodowatą ulewą. Justyna wiedziała, jak ważna dla Dane'a jest religia, nie tylko Bóg, lecz również mistyczne znaczenie katolickiego ceremoniału. Sądziła, że gdyby urodził się protestantem, to i tak w końcu zwróciłby się do katolicyzmu, aby zaspokoić coś niewysłowionego, co było w jego duszy. Surowy kalwiński Bóg nie był dla niego. Bóg Dane'a przybrany był witrażami, owiany kadzidłem, spowity w koronki i złote hafty, osnuty muzyką i pięknymi łacińskimi kadencjami.

Ponadto było w tym coś perwersyjnego, że ktoś tak obdarzony urodą jak Dane uważa ten dar za kalectwo i ubolewa nad nim. A Dane ubolewał. Uciekał od komplementów. Justyna przypuszczała, że wolałby urodzić się brzydki i nie zwracać na siebie uwagi. W pewnym sensie rozumiała go, może dlatego, że sama wybrała zawód, w którym tak często zdarzało się samouwielbienie. Z tego też powodu akceptowała jego obojętność wobec własnego fizycznego wizerunku – ale nie nienawiść.

Nie był też zainteresowany seksem, choć nie wiedziała dlaczego: czy nauczył się wyciszać swoje namiętności, czy też mimo tak olśniewającej urody brakowało mu jakiejś mózgowej substancji. Zapewne to pierwsze, codziennie bowiem uczestniczył w grach sportowych i kładł się zmęczony do ostatnich granic. Co do jego inklinacji, wiedziała z całą pewnością, że są normalne, to znaczy heteroseksualne, i nawet wiedziała, jaki typ dziewczyny mu się podoba – wysoka, zmysłowa brunetka. Po prostu nie był rozbudzony. Nie umiał dotykiem rozpoznawać kształtów trzymanych przedmiotów, nie czuł zapachów unoszących się w powietrzu, nie znał tej szczególnej satysfakcji płynącej z poznawania kształtów i kolorów.

Urok kobiety musiał być rzeczywiście nieodparty, żeby odczuł seksualne pożądanie. I tylko w takich chwilach zdawał się pamiętać, że istnieje coś, w czym większość mężczyzn chciałaby być sprawna tak długo, jak to tylko możliwe.

Powiedział jej za kulisami, po przedstawieniu. Tego dnia załatwiono wszystko z Rzymem. Nie mógł się doczekać, by jej powiedzieć, choć wiedział, że to się jej nie spodoba. Nie mówił z nią zbyt często o swoich religijnych ambicjach, bo to ją denerwowało, lecz gdy wreszcie tego wieczoru wszedł za kulisy, nie mógł dłużej ukrywać swej radości.

– Ale z ciebie palant – powiedziała z niesmakiem.

– To jest właśnie to, czego pragnę.

– Idiota!

– Wyzwiska niczego nie zmieniają.

– Wiem! Muszę się po prostu wyładować. Bóg mi świadkiem, muszę!

– A ja myślałem, że wyładowujesz się na scenie. Grasz przecież Elektrę, i to bardzo dobrze, Justyno.

– Po tej wiadomości będę grała jeszcze lepiej – powiedziała ponuro. – Wstępujesz do Świętego Patryka?

– Nie, jadę do Rzymu, do kardynała de Bricassart. Mama to załatwiła.

– Dane, nie! To tak daleko!

– No to jedź ze mną. Na przykład do Anglii. Z twoim wykształceniem i talentem powinnaś bez trudu uzyskać tam angaż.

Siedziała przed lustrem zmywając charakteryzację, nadal w stroju Elektry. Jej oczy, otoczone ciężkimi czarnymi arabeskami, wydawały się jeszcze dziwniejsze. Pokiwała wolno głową w zamyśleniu.- Tak, mogłabym! I chyba już na to czas… Australia zaczyna być dla mnie za mała… No to, przyjacielu, jedziemy! Anglia to jest to!

– Wspaniale! Pomyśl tylko! Będę miał wakacje, w seminarium jest tak jak na uniwersytecie. Możemy spędzać je wspólnie, objechać Europę, odwiedzić Droghedę. Justyno, o wszystkim już pomyślałem! Jeśli tylko będziesz blisko, wszystko ułoży się fantastycznie.

Uśmiechnęła się promiennie.

– Prawda? Nie czułabym, że żyję, gdyby mi zabrakło rozmowy z tobą.

– Tego się właśnie obawiałem! Ale teraz poważnie. Martwisz mnie. Wolę mieć cię gdzieś w pobliżu, żebym mógł widywać od czasu do czasu. Inaczej kto będzie twoim głosem sumienia?

Wsunął się pomiędzy hełm hoplity i straszną maskę pytonisty leżące na podłodze. Zwinął się w kłębek, tak żeby móc ją nadal widzieć, a jednocześnie nie przeszkadzać chodzącym. W teatrze były tylko dwie oddzielne garderoby dla gwiazd. Justyna nie dostąpiła jeszcze tego zaszczytu. Miała swoje miejsce w ogólnej przebieralni, wśród nieustającego ruchu.

– Przeklęty kardynał de Bricassart! – splunęła. – Nienawidzę go od pierwszej chwili.

Dane zachichotał.

– Nie zarzekaj się.

– Nienawidzę, nienawidzę!

– Wcale nie. Kiedyś, podczas wakacji Bożego Narodzenia, ciotka Anne opowiedziała mi, jak to kardynał karmił cię z butelki i kołysał do snu, gdy byłaś niemowlakiem. Ciotka Anne twierdzi, że byłaś okropnie marudnym niemowlęciem i nie lubiłaś, jak cię trzymano na rękach. Cieszyłaś się tylko wtedy, gdy trzymał cię kardynał.

– Kłamiesz!

– Ależ skąd? – Uśmiechnął się znów. – Powiedz, dlaczego teraz tak go nie lubisz?

– To proste. Stary chudy sęp, ciarki mnie przechodzą.

– Mnie się podoba. Zawsze mi się podobał. Ideał duchownego, tak go określił ksiądz Watty. Ja też tak uważam.

– Kutas!

– Justyno!

– Co, zaszokowałam cię tym razem? Założę się, że nie przypuszczałeś, że znam to słowo.

Spojrzał na nią rozbawiony.

– A czy wiesz, co to znaczy? No, Justyno, powiedz mi, wytłumacz!

Nie potrafiła mu się oprzeć, gdy tak z niej żartował.

– Może zostaniesz świętym, więc jeśli dotąd nie wiesz, to się nie dowiaduj.

– Nie martw się, nie mam zamiaru – odrzekł poważnie.

Bardzo kształtna para kobiecych nóg zatrzymała się przy Danie. Podniósł wzrok i zaczerwienił się mimowolnie. Siląc się na obojętność powiedział:

– Cześć, Marto.

– Cześć.

Marta była niezwykle urodziwą, choć niezbyt utalentowaną aktorką, ale i tak stanowiła atrakcję każdego przedstawienia. Była w typie Dane'a i Justyna już nieraz słyszała jego pełne uznania komentarze. Wysoka, ciemnooka, ciemnowłosa, miała jasną karnację i wspaniałe piersi.

Przysiadła na brzegu stołu Justyny i machała nogą przed nosem Dane'a, przyglądając mu się z niekłamanym uznaniem. Wyraźnie wprawiało to Dane'a w zakłopotanie. Naprawdę jest na co popatrzeć – myślała Marta. – Skąd Justyna wytrzasnęła takiego brata? Cóż z tego, że ma dopiero osiemnaście lat?

– Może wpadniecie do mnie na kawę? – zaprosiła, patrząc na Dane'a. – Oboje – dodała niechętnie.

Justyna zdecydowanie pokręciła głową, przyszłą jej bowiem pewna myśl do głowy.

– Dzięki, nie mogę. Musisz zadowolić się moim bratem.

Ale i on potrząsnął głową, choć z żalem, jakby naprawdę miał ochotę.

– Dzięki, marto, ale ja też nie mogę. – Spojrzał na zegarek jak na wybawienie. – O rany, spóźnię się! Justyno, długo ci to jeszcze zajmie?

– Jakieś dziesięć minut.

– Poczekam na ciebie na zewnątrz dobrze?

– Tchórz! – zadrwiła.

Marta odprowadziła go wzrokiem.

On jest naprawdę wspaniały. Czemu nawet na mnie nie spojrzy?

Justyna uśmiechnęła się krzywo i dokończyła zmywać makijaż. Zauważyła kilka piegów, pomyślała, że pochmurny Londyn dobrze wpłynie na jej cerę.

– Nie martw się, patrzy. Może nawet miałby ochotę spotkać się z tobą, ale nie może się zdecydować. Nie, nie Dane.

– Dlaczego? Co mu jest? Nie mów mi, że to pedał! To okropne! Co spotkam wspaniałego faceta, okazuje się, że jest dziwny! Nie przypuszczałam jednak, że Dane też, nie wygląda na takiego.

– Uważaj, co mówisz, głupia! Z całą pewnością jest normalny. A jeśli się zainteresuje naszą słodką młodą gwiazdą, małym Williamem, osobiście poderżnę mu gardło i Williamowi też.

– No to jeśli nie jest taki, dlaczego nie korzysta? Nie rozumie moich aluzji? A może uważa, że jestem dla niego za stara?

– Kochanie, nawet jeśli będziesz miała sto lat, nie będziesz za stara dla normalnego faceta. O to nie musisz się martwić. Nie, Dane wyrzekł się życia płciowego, idiota! Ma zamiar zostać księdzem.

Ponętne usta Marty otworzyły się ze zdziwienia, odrzuciła do tyłu piękne czarne włosy.

– Niemożliwe!

– Szczera prawda.

– Chcesz powiedzieć, że to wszystko się zmarnuje?

– Niestety, ofiaruje to Bogu. A Bóg na pewno nie jest zanadto zainteresowany nami, kobietami. Zajmujemy u Niego miejsca dalekie, na jaskółce. Pierwsze rzędy i balkon zarezerwowany jest dla mężczyzn.

– Och!

Justyna zdjęła strój Elektry i włożyła cienką bawełnianą sukienkę, a uświadomiwszy sobie, że na dworze jest chłodno, narzuciła jeszcze wełniany żakiet. Pogładziła Martę po głowie.

– Nie martw się moja droga. Bóg był dla ciebie dobry, nie dał ci rozumu. Wierz mi, tak jest zdecydowanie lepiej. Stwórca nigdy nie będzie miał w tobie rywala.

– Nie wiem, nie miałabym nic przeciwko rywalizowaniu Nim o twojego brata.

– Zapomnij o tym. Walczyłabyś z Kościołem, a tego się nie robi. Znacznie łatwiej będzie ci uwieść słodkiego Williama, mówię ci.

Samochód z Watykanu czekał na Dane'a na lotnisku. Gdy przejeżdżali nasłonecznionymi i wyblakłymi ulicami, pełnymi przystojnych, roześmianych ludzi, Dane nie odrywał nosa od szyby. Nie mógł uwierzyć, że widzi to wszystko na własne oczy, te widoku znane mu dotąd tylko z fotografii – starożytne kolumny, rokokowe pałace, renesansowe piękno bazyliki Świętego Piotra.

Kardynał de Bricassart czekał na niego tym razem od stóp do głów odziany w purpurę. Na palcu wyciągniętej ku niemu ręki błyszczał pierścień. Dane padł na kolana, by go ucałować.

– Wstań, Dane. Pozwól, że ci się przyjrzę.

Wstał, uśmiechając się do wysokiego mężczyzny. Dorównywał mu wzrostem, mogli więc spojrzeć sobie w oczy. Dane wyczuwał w kardynale ogromną duchową siłę, która kojarzyła się raczej z papieżem niż świętym, lecz smutne oczy kardynała nie były oczyma papieża. Ileż musiał wycierpieć by zagościł w nich taki wyraz, i jak szlachetnie musiał się wznieść ponad swoje cierpienie, by zostać tym najwspanialszym z księży.

Kardynał Ralph patrzył na syna, nie zdając sobie z tego sprawy. Kochał go, bo jak sądził, był synem jego ukochanej Meggie. Takiego właśnie syna pragnąłby – wysokiego, przystojnego, pełnego wdzięku. W cały swoim życiu nie widział nikogo, kto by miał tak harmonijne ruchy. Jednak znacznie bardziej niż uroda podbiła go czystość duszy Dane'a. Chłopiec miał w sobie siłę anioła, a także jego niebiańskość. Czy on sam w jego wieku był taki? Usiłował przypomnieć sobie, przeskoczyć pamięcią wydarzenia kilkudziesięciu lat. Nie, nigdy taki nie był. Czy dlatego, że ten przychodził naprawdę z własnego wyboru? On sam bowiem został zmuszony, mimo powołania, tego przynajmniej wciąż był pewien.

– Usiądź, Dane. Czy zacząłeś uczyć się włoskiego, tak jak prosiłem?

– Mówię płynnie i czytam z łatwością. Jest to mój czwarty język i zapewne dlatego nie mam kłopotów. Zdaje się, że mam ucho do języków. Po paru tygodniach osłucham się z językiem potocznym.

– Z pewnością. Ja też mam talent do języków.

– Przydają się – powiedział Dane.

Kardynał pochylił się ku niemu nie spuszczając wzroku.

„Ralphie, czynię cię za niego odpowiedzialnym – pisała Meggie w liście. – W twoich rękach jest jego los, jego szczęście. Oddaję, co ukradłam. Tak się złożyło. Żebym jednak była spokojna, że chodzi ci tylko o jego dobro, obiecaj mi dwie rzeczy. Po pierwsze, upewnij się, czy tego właśnie szczerze pragnie. Jeśli tak, to obiecaj, że będziesz miał na niego oko i przypilnujesz, by nie zmienił zdania. Gdyby jednak do tego doszło, chcę, by do mnie wrócił. Najpierw bowiem należał do mnie, i to ja daję go Tobie”.

– Dane, czy jesteś absolutnie pewny swojej decyzji? – spytał kardynał.

– Absolutnie.

– Dlaczego?

– Dlatego, że miłuję naszego Pana i chcę Mu służyć przez resztę moich dni.

– Czy rozumiesz, co wiąże się z tą służbą?

– Tak.

– Żadna inna miłość nie może wejść pomiędzy ciebie i Niego. Należysz wyłącznie do Niego.

– Tak.

– Jego wola decyduje o wszystkim, w Jego służbie musisz zapomnieć o sobie, o swojej indywidualności, o przekonaniu, że jesteś jedyny i najważniejszy.

– Tak.

– Może w Jego imieniu będziesz musiał stanąć oko w oko z szykanami, więzieniem i śmiercią. Nie wolno ci posiadać i cenić czegokolwiek, co mogłoby zmniejszyć twoje umiłowanie Pana.

– Tak.

– Czy jesteś silny, Dane?

– Jestem mężczyzną, Wasza Eminencjo, przede wszystkim mężczyzną. Wiem, że będzie to trudne. Modlę się jednak, bym z Jego pomocą znalazł wystarczającą siłę.

– Czy tylko to cię zadowoli, Dane?

– Tylko to.

– Co zrobisz, jeśli kiedyś zmienisz zdanie?

– Poproszę, by pozwolono mi odejść – powiedział zdumiony Dane. – Gdybym poczuł, że minąłem się z powołaniem. Nie kochałbym Go mniej, lecz zrozumiałbym, że muszę Mu służyć w inny sposób.

– Czy zdajesz sobie sprawę, że kiedy złożysz ostatnie śluby i zostaniesz wyświęcony, nie będzie już drogi odwrotu, żadnej dyspensy, absolutnie żadnego uwolnienia?

– Zdaję sobie z tego sprawę – powiedział Dane cierpliwie. – Gdybym chciał zmienić decyzję, zrobię to w porę.

Kardynał oparł się wygodniej w swoim fotelu i westchnął. Czy on sam był kiedykolwiek tak pewny swego? Czy był tak silny w swoim przekonaniu?

– Czemu przyjechałeś do mnie, Dane? Czemu chciałeś przyjechać do Rzymu? Czemu nie zostałeś w Australii?

– Mama sugerowała Rzym, ale myślałem o tym już od dawna. Nigdy nie przypuszczałem, że będzie na to dość pieniędzy.

– Twoja matka jest mądrą kobietą. Nie powiedziała ci?

– O czym, Wasza Eminencjo?

– Że twój roczny dochód wynosi pięć tysięcy funtów, a po tych wszystkich latach masz na koncie kilkadziesiąt tysięcy funtów.

Dane zesztywniał.

– Nie. Tego mi nie powiedziała.

– Bardzo mądrze zrobiła. Te pieniądze jednak są i Rzym jest twój, jeśli sobie tego życzysz. A zatem Rzym?

– Tak.

– A dlaczego ja, Dane?

– Ponieważ jesteś w moich oczach ideałem kapłana. Wasza Eminencjo.

Grymas wykrzywił twarz kardynała.

– Nie, Dane, nie możesz mnie widzieć w takim świetle. Nie jestem ideałem kapłana. Złamałem wszystkie śluby, rozumiesz? Musiałem nauczyć się tego, co ty zdajesz się już wiedzieć, a najboleśniejszy dla kapłana sposób, poprzez złamanie ślubów kapłańskich. Nie chciałem przyznać, że jestem najpierw zwykłym człowiekiem, a dopiero później kapłanem.

– Wasza Eminencjo, to nie ma znaczenia – powiedział Dane cicho. – Cokolwiek Eminencja powie, nie przestanie być moim wzorem. Chyba nie wyraziłem się jasno. Nie chodzi mi o jakiegoś nadczłowieka czy robota. Chciałem powiedzieć, że Wasza Eminencja cierpiał i wzniósł się ponad cierpienie. Czy jestem zrozumiały? Naprawdę, nie miałem takiego zamiaru, proszę o wybaczenie, jeśli obraziłem. Tak trudno wyrazić myśli! Żeby stać się dobrym księdzem trzeba wiele wycierpieć i cały czas dążyć do ideału i do naszego Pana, to miałem na myśli.

Zadzwonił telefon. Kardynał podniósł słuchawkę drżącą ręką.- Tak, dziękuję, zaraz będziemy – powiedział po włosku. – Wstał. – Czas na podwieczorek. Wypijemy herbatę z moim przyjacielem. Po Ojcu Świętym jest on z pewnością najważniejszą osobistością w Kościele. Powiedziałem mu o twoim przyjeździe i wyraził życzenie poznania ciebie.

– Dziękuję, Wasza Eminencjo.

Przeszli ogrodami zupełnie niepodobnymi do ogrodów w Droghedzie. Rosły tu wysokie cyprysy i topole, kolumny portyków otaczały prostokątne, poprzecinane chodnikami trawniki, gdzieniegdzie cieszyły oko gotyckie łuki i renesansowe mostki. Dane oglądał to wszystko z zachwytem. Nic tu nie było takie jak w Australii, wszystko wydawało się stare, odwieczne.

Po kwadransie szybkiego marszu dotarli do pałacu. Wielkie marmurowe schody, obwieszone bezcennymi gobelinami, zaprowadziły ich na górę.

Vittorio Scarbanza kardynał di Contini-Verchese, miał sześćdziesiąt lat i znacznie ograniczone ruchy z powodu postępującego reumatyzmu. Zachował jednak jasność umysłu. Powitał gości nie ruszając się z fotela, uśmiechem i skinieniem głowy. Szarobłękitna kotka Natasza mruczała zwinięta na jego kolanach. Z ukochanej twarzy Ralpha przesunął wzrok na Dane'a i zmartwiał. Dłoń wyciągniętą na powitanie mimowolnie przyłożył do serca, które w tym momencie zabiło mocniej. Siedział tak, wpatrując się w młodsze wydanie Ralpha de Bricassart.

– Vittorio, co się stało? – Kardynał Ralph ujął starczą rękę, szukając pulsu.

– To tylko przejściowy ból, nic takiego. Siadajcie, siadajcie!

– Chciałbym przedstawić ci Dane'a O'Neilla, który, jak ci już mówiłem, jest synem mojej bliskiej znajomej. Dane, to jest Jego Eminencja kardynał di Contini-Verchese.

Dane ukląkł i przycisnął pierścień do warg. Nad jego jasną głową kardynał Vittorio odszukał twarz Ralpha i przyjrzał jej się uważniej niż zwykle. Odetchnął z ulgą. Więc ona mu nie powiedziała! A on nawet nie podejrzewa tego, czego natychmiast domyśli się każdy, kto ich zobaczy razem, że łączą ich więzy krwi, szczególnie bliskie pokrewieństwo. Biedny Ralph! Nigdy nie widział siebie, jak chodzi, jakie przybiera miny, jak unosi brew w geście zdziwienia. Zaprawdę, Bóg jest łaskawy, że tak zaślepia ludzi.

– Siadajcie. Zaraz będzie herbata. No, młody człowieku, chcesz być księdzem i szukasz pomocy kardynała de Bricassart?

– Tak, Wasza Eminencjo.

– Dobrze wybrałeś. Pod jego skrzydłami nie spotka cię krzywda. Wyglądasz na nieco zdenerwowanego, mój synu. Za dużo wrażeń?

Dane uśmiechnął się uśmiechem Ralpha, może bez tego świadomego wdzięku, ale i tak to był uśmiech Ralpha: cios w stare, zmęczone serce.

– Jestem trochę oszołomiony, Wasza Eminencjo. Nie zdawałem sobie sprawy, że kardynałowie, to tak ważne osobistości, że na lotnisko wyjedzie po mnie samochód i że będę teraz pił herbatę z Waszą Eminencją.

– Tak, to raczej niezwykłe… Może nawet być źródłem kłopotów, rozumiem. – Aha, jest herbata! – Zadowolony przyglądał się rozstawianiu filiżanek. – Dane, jaką wolisz?

– Taką jak Ralph – powiedział spontanicznie i zaczerwienił się. – Przepraszam, Wasza Eminencjo, tak mi się wyrwało!

– Nic się nie stało, Dane. Kardynał di Contini-Verchese zrozumie. Spotkaliśmy się po raz pierwszy jako Dane i Ralph i tak znamy się znacznie lepiej, prawda? Tytuły są w naszych stosunkach czymś zupełnie nowym. Wolałbym, by prywatnie pozostało talk, jak jest. Jego Eminencja nie będzie miał nic przeciw temu, prawda, Vittorio?

– Skądże, jestem tego samego zdania. Wracam jednak do tego, co mówiłem o posiadaniu przyjaciół na wysokich stanowiskach. Synu, gdy wstąpisz do seminarium, twoją przyjaźń z Ralphem może stać się źródłem pewnych kłopotów. Zmuszony będziesz stale tłumaczyć się z tej znajomości. Czasami nasz Pan pozwala mijać się prawdą – uśmiechnął się, błyskając złotymi zębami – i w tym przypadku możemy to wykorzystać. Trudno bowiem jest wytłumaczyć delikatne związki przyjaźni, znacznie łatwiej więzy krwi. Niech zatem dla wszystkich kardynał de Bricassart będzie twoim wujem, mój synu.

Na twarzy Dane'a malowało się zaskoczenie.

– Nie bądź rozczarowany wielkimi Kościoła, mój synu – powiedział kardynał Vittorio łagodnie. – Oni też mają słabości i korzystają z różnych sposobów, by zapewnić sobie spokój. Dostałeś tu bardzo pożyteczną lekcję, ale nie sądzę, byś miał jej nadużywać. Musisz wszakże zrozumieć, że my, ludzie w purpurze, jesteśmy dyplomatami do szpiku kości. Zaprawdę, mam na uwadze jedynie twoje dobro. W seminariach, podobnie jak w instytucjach świeckich, nie brak zazdrości i niechęci. Będą i tak ci dokuczać, kiedy dowiedzą się, że Ralph jest twoim wujem, bratem twojej matki, lecz, wierz mi, byłoby jeszcze gorzej, gdyby myśleli, że nie ma pomiędzy wami żadnego pokrewieństwa. Jesteśmy przede wszystkim ludźmi, i to z ludźmi będziesz miał do czynienia.

Dane spuścił głowę. Pochylił się, by pogłaskać kota, wstrzymując się na chwilę z wyciągniętą ręką.

– Czy mogę? Kocham koty, wasza Eminencjo.

Nie mógł wybrać szybszej i prostszej drogi do tego starego serca.

– Oczywiście. Przyznaję że staje się za ciężka dla mnie. Żarłok z ciebie, Natasza. Idź do Dane'a, on należy do nowej generacji.

Justyna nie mogła tak szybko jak Dane przenieść się z południowej na północną półkulę. Kiedy skończył się sezon w teatrze i nie bez żalu pożegnała Bothwell Gardens, jej brat był w Rzymie już dwa miesiące.

– Nie rozumiem, skąd tyle śmieci? – zdziwiła się, stojąc pośrodku sterty ubrań, papierów i pudeł.

Meggie popatrzyła na nią. Kucnęła przy łóżku, trzymając opakowanie druciaków do mycia naczyń w ręku.

– Co one robią pod twoim łóżkiem?

Na zaczerwienionej twarzy Justyny pojawił się wyraz ulgi.

– Dzięki Bogu! To tam się schowały? Bałam się już, że zjadł je pudel pani D. Od tygodnia źle wygląda, bałam się napomknąć o zniknięciu tych druciaków. Byłam pewna, że je zjadł, to okropne zwierzę zeżre wszystko. Chociaż – Justyna zastanowiła się przez chwilę – wcale bym nie rozpaczała.

Meggie wyprostowała się ze śmiechem.

– Och, Justyno! Nawet nie wiesz, jaka jesteś śmieszna! – Rzuciła druciaki na stertę rzeczy na łóżku. – Przynosisz wstyd Droghedzie, a tyle czasu poświęciłyśmy, żeby nauczyć cię porządku i czystości.

– Trzeba było mnie zapytać, powiedziałabym wam, że to strata czasu. Chcesz zabrać je do Droghedy? Wiem, że na statku mogę mieć nieograniczony bagaż, ale spodziewam się, że Londyn zawalony jest takimi druciakami.

Meggie przerzuciła opakowanie druciaków do pudła z napisem „Pani D”.

– Sądzę, że damy je pani Devine, w końcu to ona musi przygotować tę norę dla następnego lokatora. – Na brzegu stołu chwiała się sterta talerzy z okropnymi wąsami pleśni. – Nigdy nie zmywasz naczyń?

Justyna zachichotała beztrosko.

– Dane twierdzi, że ja ich nie zmywam, tylko golę.

– W takim razie tę partię musiałabyś najpierw posłać do fryzjera! Czemu nie zmywasz ich zaraz po jedzeniu?

– Musiałabym iść z nimi na dół do kuchni, a ponieważ zazwyczaj jadam po północy, moje bieganie po schodach nie byłoby mile widziane.

– Daj mi to puste pudło. Sama je pozmywam – powiedziała zrezygnowana Meggie. Zanim zaczęła pomagać Justynie przy pakowaniu, wiedziała, co ją czeka, i nawet się cieszyła. Tak rzadko w końcu mogła Justynie pomóc w czymkolwiek. Na ogół, gdy podejmowała takie próby czuła się jak kompletna idiotka. Tym razem jednak pomoc dotyczyła spraw domowych, sytuacja odwróciła się, mogła się tym zajmować nie wychodząc za idiotkę.

Jakoś udało się wszystko doprowadzić do końca. Zapakowały się do dużego samochodu, którym Meggie przyjechała z Gilly, i pojechały do hotelu „Australia”, gdzie Meggie wynajęła apartament.

– Powinniście wynająć dom w Palm Beach albo Avalon. Tu jest okropnie dokładnie pośrodku placu Martina! – skrzywiła się Justyna, składając walizki w drugiej sypialni. – Wyobraź sobie tylko, dwa kroki od morza! Nie skłoniłoby cię to do częstszego przyjeżdżania z Gilly?

– A po co miałabym przyjeżdżać do Sydney? W ciągu ostatnich siedmiu lat byłam tu dwa razy: raz odprowadzałam Dane'a, a teraz ciebie. Gdybyśmy mieli tu dom, stałby cały czas pusty.

– Bzdury.

– Dlaczego?

– Dlaczego? Bo świat to nie tylko ta wasza Drogheda! O rany, ta dziura doprowadza mnie szaleństwa!

Meggie westchnęła.

– Wierz mi, Justyno, przyjdzie czas, że zatęsknisz za Droghedą.

– Dane też?

Nie patrząc na córkę, Meggie wzięła torbę ze stołu.

– Spóźnimy się. Madame Rocher powiedział, że pokaz jest o drugiej. Jeśli chcesz kupić te sukienki przed wyjazdem, musimy się pospieszyć.

– Powinnam wiedzieć, kiedy posuwam się za daleko – rzuciła Justyna z uśmiechem.

W salonie Germaine Rocher przyglądała się modelkom prezentującym stroje.

– Podoba mi się ta pomarańczowa. Co o niej myślisz? – spytała Justyna.

– Nie do twoich włosów. Radzę ci zdecydować się na odcienie szarości.

– E tam! Uważam, że pomarańczowy doskonale pasuje do moich włosów. W szarym wyglądam jak mysz przywleczona przez kota, jakaś zabłocona i na wpół zgniła. Czasy się zmieniają, mamo. Rude dobrze wygląda nie tylko w białym, szarym, czarnym, szmaragdowym czy też w tym okropny kolorze który ty stale nosisz. Co to jest? Popielaty róż? To staroświeckie!

– Jeśli chodzi o mój kolor, to trafiłaś – powiedziała Meggie. Popatrzyła na córkę. – Naprawdę jesteś potworna – dodała krzywiąc się, choć nie bez czułości.

– Wezmę pomarańczową, szkarłatną, tę w purpurowy wzorek, butelkową zieleń, tamten wiśniowy kostium…

Meggie siedziała nie wiedząc: śmiać się czy płakać. Co zrobić z taką dziewczyną jak Justyna?

Trzy dni później „Himalaje” odpływały z portu Darling. Był to piękny, stary statek w bardzo dobrym stanie, zbudowany w czasach, gdy nikomu się nie spieszyło i było rzeczą normalną, że do Anglii płynęło się cztery tygodnie przez Kanał Sueski, a pięć dookoła Przylądka Dobrej Nadziei.

– Ale fajnie! – śmiałą się Justyna. – Całą drużyna piłkarska płynie pierwszą klasą. Nie będę się nudziła, chłopcy są fantastyczni.

– To chyba dobrze, że uparłam się przy pierwszej klasie?

– Chyba tak.

– Justyno, jak ty mnie denerwujesz! Zawsze mnie denerwowałaś! – przerwała jej Meggie szorstko, rozgniewana tym brakiem wdzięczności, jak sądziła. Smarkula przynajmniej przy pożegnaniu mogła udawać, że żal jej wyjeżdżać. – Jesteś uparta, gruboskórna i samowolna! Doprowadzasz mnie do pasji!

Justyna nie odpowiedziała, odwróciła głowę, jakby wolała usłyszeć sygnał dla żegnających do opuszczenia statku, niż to, co mówiła matka. Opanowała drżenie warg i przywołała wesoły uśmiech.

– Wiem,,, że doprowadzam cię do pasji – powiedziała wesoło patrząc w oczy matce. – Nie przejmuj się. Jesteśmy tacy, jacy jesteśmy. Zawsze mówiłaś, że wrodziłam się w ojca.

Uścisnęły się nieśmiało i Meggie zeszła na ląd, zadowolona, że może wtopić się w tłum żegnających. Justyna wyszła na górny pokład i stanęła przy balustradzie, trzymając w rękach zwinięte kolorowe wstążki. Daleko w dole, na nadbrzeżu, drobna postać w popielatoróżowej sukience i kapeluszu podeszła do wyznaczonego miejsca i stanęła osłaniając oczy przed słońcem. Coś w sylwetce Meggie kazało pomyśleć Justynie o jej wieku, zbliżającej się pięćdziesiątce. Pomachały do siebie w tej samej chwili i Justyna rzuciła pierwszą wstążką. Meggie zręcznie złapała drugi koniec i tak załopotały na wietrze kolejno czerwona, niebieska, żółta, różowa, zielona, pomarańczowa.

Drużynę piłkarską żegnała orkiestra kobziarzy. Powiewały chorągiewki, wiatr wydymał kraciaste spódniczki, piszczały kobzy staroświecką melodię „Nadeszła godzina”. Pasażerowie, na ogół ludzie młodzi, stali ściśnięci przy balustradzie, trzymając kurczowo końce wstążek, na nadbrzeżu setki ludzi patrzyło do góry na twarze tych, co odpływali daleko, na drugą półkulę, by zobaczyć, jak wygląda prawdziwa cywilizacja. Tam będą mieszkać, pracować, niektórzy wrócą po paru latach, inni nie wrócą wcale.

Srebrzystobiałe obłoki wyglądały jak porwana wata, którą rozdmuchiwał po niebie porywisty australijski wiatr. Słońce grzało w głowy i plecy ludzi wiszących przy burtach, mnóstwo łopoczących na wietrze wstążek łączyło statek z brzegiem. Nagle pojawiła się szpara między burtą a drewnianą konstrukcją nadbrzeża. Powietrze wypełniły krzyki i płacz. Jedna po drugiej wstążki rwały się, trzepotały na wietrze i miękko opadały, by na powierzchni wody utworzyć splątaną sieć, obok skórek pomarańczy i meduz.

Justyna trwała przy balustradzie, dopóki nadbrzeże nie zmieniło się w kilka ostrych kresek i różowych punkcików. Holowniki obróciły „Himalaje” i wyprowadziły pod przęsłami mostu na środek wspaniale lśniącej w słońcu wody.

Było to całkiem inne uczucie niż wycieczka promem do Manly, chociaż płynęli tą samą trasą obok Neutral Bay i Rose Bay, i Cremone, i Vauclause. Tym razem wychodzili na pełne morze między groźnymi kilfami u wejścia do zatoki, o które rozbijały się wielkie wachlarze piany. Dwanaście tysięcy mil – na drugi koniec świata. Niezależnie jednak od tego, czy wrócą czy nie, nie odnajdą już swego miejsca ani tu, ani tam, poznali bowiem dwa różne kontynenty i posmakowali dwóch odmiennych stylów życia.

Justyna odkryła, że dla ludzi z pieniędzmi Londyn jest czarującym miastem. Nie dla niej ubogie życie na obrzeżach dzielnicy Earl's Court, zwanej Doliną Kangurów, jako że mieszkali tam Australijczycy. Nie dla niej los przeciętnego Australijczyka, gnieżdżącego się w schronisku młodzieżowym, pracującego za grosze gdzieś w biurze, szkole lub w szpitalu, trzęsącego się z zimna nad małym grzejnikiem w zimnym, wilgotnym pokoju. Justyna mogła sobie pozwolić na mieszkanko z centralnym ogrzewaniem w Kensington, niedaleko Knightsbridge, gdzie było wiele takich mieszkań, przerobionych swego czasu z garaży czy stajen. Czekało też na nią miejsce w trupie Ckyde'a Daltinham-Robertsa, zwanej Grupą Elżbietańską.

Gdy nadeszło lato, pojechała pociągiem do Rzymu. W późniejszych latach z uśmiechem wspominała, jak niewiele zapamiętała z tej pierwszej długiej podróży przez Francję i Włochy. Zajęta bowiem była zapamiętywaniem rzeczy, o których chciała opowiedzieć Dane'owi.

Czy to Dane, ten wysoki, jasnowłosy młodzieniec na peronie? Wyglądał jak zawsze, lecz wydawał się obcy. Nie należał już do jej świata. W pierwszej chwili chciała go zawołać, lecz głos zamarł jej na ustach. Cofnęła się w głąb przedziału, by móc się mu przyjrzeć, pociąg zatrzymał się bowiem zaledwie na kilka kroków od miejsca, gdzie stał i spokojnie szukał jej wzrokiem w oknach wagonu. Ta rozmowa będzie dość jednostronna – uświadomiła sobie Justyna – Dane bowiem nie czuł podobnej potrzeby dzielenia się z nią swymi przeżyciami. Już nie był jej małym braciszkiem. Jego życie miało teraz tyle wspólnego z nią co z Droghedą. Dane, braciszku, jak można poświęcać jakiejś sprawie dwadzieścia cztery godziny na dobę?

– A kuku! Myślałeś, że wystawiłam cię do wiatru, co? – powiedziała zachodząc go od tyłu.

Odwrócił się i uścisnął jej dłonie.

– Głupiutka – rzekł ciepło, biorąc ją pod rękę i odbierając od niej walizkę. – Dobrze, że już jesteś – powiedział, gdy wsiedli do jego czerwonego sportowego wozu.

– Tak się cieszę. Mam nadzieję, że znalazłeś mi jakieś fajne miejsce, bo nie mam zamiaru siedzieć w Watykanie w jednej celi z całą kupą księży.

– Nie pozwoliliby ci, nawet gdybyś chciała. Zarezerwowałem ci pokój w pobliskim pensjonacie. Mówią tam po angielsku. W Rzymie zresztą nie powinnaś mieć kłopotów, zawsze znajdzie się ktoś, kto mówi po angielsku.

– W takich sytuacjach chciałabym mieć twój talent do języków. Ale poradzę sobie, w pantomimie podobno jestem doskonała.

– Mam dwa miesiące wakacji. Czyż to nie wspaniale, Justyno? Możemy najpierw zwiedzić Francję i Hiszpanię, a potem pojechać na miesiąc do Droghedy. Tęsknię za naszą starą farmą.

– Tęsknisz? – Popatrzyła na niego, na jego piękne dłonie z wprawą prowadzące samochód z zwariowanym ruchu ulicznym Rzymu. – Ja nie tęsknię, Londyn jest fascynujący.

– Mnie nie oszukasz – powiedział. – Dobrze wiem, ile dla ciebie znaczy Drogheda i mama.

Justyna zacisnęła pięści, ale nic nie powiedziała.

– Nie masz nic przeciwko herbacie z moimi przyjaciółmi dziś po południu? – zapytał, gdy dotarli na miejsce. – Pospieszyłem się trochę i przyjąłem zaproszenie w twoim imieniu. Bardzo chcą cię poznać, a ponieważ będę wolny dopiero jutro, nie chciałem odmawiać.

– Nie przejmuj się, gdybyś przyjechał do Londynu, też bym pokazywała cię wszystkim znajomym. To miłe, że chcesz pokazać tych wszystkich facetów z seminarium, tylko co ja z tego będę miała? Przecież muszę się trzymać od nich z daleka!

Podeszłą do okna i popatrzyła na mały brudny placyk. Pośrodku rosły dwa smutne platany, między nimi stały ze trzy stoliki, a z boku niezbyt piękny kościółek z odpadającym tynkiem.

– Dane…

– Tak?

– Rozumiem, naprawdę rozumiem.

– Wiem. – przestał się uśmiechać. – Chciałbym, żeby mama też zrozumiała.

– Mama patrzy na to inaczej. Sądzi, że ją opuściłeś. A tak wcale nie jest, prawda? Nie martw się, z czasem się przekona.

– Mam nadzieję – zaśmiał się. – Przy okazji, to nie facetów z seminarium dziś spotkasz. Nie odważyłbym się tak wodzić ich na pokuszenie i ciebie też. Idziemy do kardynała de Bricassart. Wiem, że go nie lubisz, ale obiecaj mi, że nie będziesz się wygłupiać.

– Obiecuję! Nawet pocałuję każdy pierścień, który mi podsunie.

– Pamiętasz? Taki byłem wtedy wściekły, że tak mnie zawstydziłaś.

– No wiesz! Od tego czasu całowałam już tyle niehigienicznych rzeczy. W szkole aktorskiej był taki młodzian z trądzikiem i chuchem na kilometr, a ja musiałam go pocałować ze dwadzieścia dziewięć razy. Mogę cię zapewnić, że po nim nic nie jest straszne. – Przygładziła włosy i odwróciła się do lustra. – Zdążę się przebrać?

– Nie przejmuj się, wyglądasz wspaniale.

– Kto tam jeszcze będzie?

– Kardynał di Contini-Verchese.

Znała to nazwisko i zdziwiła się.

– Uff! Obracasz się wśród ludzi wysoko postawionych!

– Tak. Staram się być tego godzien.

– Czy to znaczy, że są tacy, którzy utrudniają ci życie?

– Nie, niezupełnie. To nie jest istotne, kogo się zna. Nie myślę o tym i inni też o tym nie myślą.

Nigdy dotąd Justyna nie odczuwała tak dotkliwie zbyteczności kobiet w życiu niektórych mężczyzn. W Watykanie dla kobiet nie było miejsca, z wyjątkiem prostych zakonnic do posługi. Miała na sobie kostium w oliwkowym kolorze, który włożyła jeszcze przed Turynem i który był już dość wymięty po tylu godzinach siedzenia w pociągu. Szła po miękkich karmazynowych chodnikach i przeklinała w duchu pośpiech Dane'a, żałując, że nie odświeżyła się po podróży.

Kardynał de Bricassart wstał na ich powitanie z uśmiechem na twarzy. Był bardzo przystojnym starszym panem.

– Moja droga Justyno – powiedział wyciągając w jej kierunku dłoń z pierścieniem, a spojrzenie jego wyraźnie mówiło, że pamięta ich poprzednie spotkanie. – Wcale nie przypominasz swojej matki.

Trzeba przyklęknąć, ucałować pierścień, uśmiechnąć się pokornie, wstać i uśmiechnąć się znowu, już nieco mniej pokornie.

– To prawda. Przydałaby mi się jej uroda, ale mimo to na scenie daję sobie radę. W gruncie rzeczy nie chodzi o to, jaką ma się twarz, tylko o to, czy potrafi się przekonać widzów, że jest ona inna niż w rzeczywistości.

Z krzesła doszedł ją suchy śmiech. Podeszłą, by znów ucałować pierścień na starzejącej się żylastej dłoni, lecz tym razem spojrzała w oczy, w których, ku swojemu zdumieniu, zobaczyła głęboką miłość. Miłość do niej, do osoby, której nigdy nie widział, o której nie mógł dużo słyszeć. Ale to była miłość. Kardynała de Bricassart nie lubiła dalej,, tak jak wtedy, gdy miała zaledwie piętnaście lat, ale tego staruszka pokochała natychmiast.

– Usiądź, moja droga – rzekł kardynał Vittorio wskazując na krzesło obok siebie.

– Witaj, kotku – powiedziała Justyna drapiąc ciemnoszarą kotkę. – Ładna.

– Istotnie.

– Jak ma na imię?

– Natasza.

Drzwi otworzyły się natychmiast i do pokoju wszedł mężczyzna, na szczęście w cywilnym ubraniu. Jeśli zobaczę jeszcze jedną czerwoną sutannę – pomyślała Justyna – zacznę ryczeć jak byk.

Nie był to jednak ktoś zwyczajny. Zapewne w Watykanie mają taką zasadę – myślała psotnie – że nie wpuszczają zwyczajnych ludzi. Był tak potężnie zbudowany, że wyglądał na bardziej krępego niż w rzeczywistości – szeroki w ramionach, z wielką lwią głową i długimi rękoma jak postrzygacz. Przypominał trochę małpę, lecz poruszał się ze swobodą człowieka, który sięga po to, co mu się należy, szybko i pewnie.

– Rainer, przychodzisz w samą porę – powiedział kardynał Vittorio wskazując na krzesło po lewej stronie. – Moja droga – zwrócił się do Justyny, podczas gdy mężczyzna całował jego pierścień. – Chciałbym ci przedstawić mojego przyjaciela, pana Rainera Moerlinga Hartheima, to jest siostra Dane'a, Justyna.

Skłonił się, stuknąwszy obcasami, uśmiechnął się chłodno i usadowił tak, że prawie go nie widziała. Justyna westchnęła z ulgą widząc, że Dane swoim zwyczajem usiadł na podłodze, obok krzesła kardynała Ralpha, dokładnie na wprost niej. Dopóki ma przed sobą kogoś, kogo dobrze zna i kocha, to wszystko w porządku. W miarę jednak upływu czasu ten pokój, ci ludzie w purpurze i ten ciemny mężczyzna denerwowali ją bardziej, niż obecność Dane'a mogła ją uspokoić. Drażniło ją, że nie ma wstępu do ich świata. Pochyliła się więc i podrapała kotkę wyczuwając, że kardynał Vittorio rozumie jej reakcję i że one go bawią.

– Czy jest po zabiegu? – spytała Justyna.

– Oczywiście.

– Oczywiście! Chociaż nie wiem, po co. Wystarczy zamieszkać tu na stałe, by stać się bezpłodną.

– Wręcz przeciwnie, moja droga – powiedział kardynał Vittorio, rozbawiony. – To my, mężczyźni, świadomie wybraliśmy bezpłodność.

– Wasza Eminencja pozwoli, że się nie zgodzę.

– A więc nasz mały światek cię razi?

– Powiedzmy, że czuję się tu zbyteczna, Wasza Eminencjo. Mogę odwiedzać to miejsce, ale nie chciałabym tu zostać na stałe.

– Nie mogę mieć ci za złe tego. Wątpię też, czy odwiedziny sprawiają ci przyjemność. Przyzwyczaisz się, bo chcę, byś nas często odwiedzała, bardzo proszę.

– Kiedy próbuję się pilnować, wyłazi ze mnie najgorsze – zwierzyła się. – Z daleka czuję oburzenie Dane'a, nie muszę nawet na niego patrzeć.

– Zastanawiałem się, jak długo wytrzymasz – powiedział Dane, wcale nie zmieszany. – Wystarczy tknąć Justynę, a wyłazi z niej prawdziwa natura. Doskonale się uzupełniamy. Sam nie jestem buntownikiem, ale podziwiam tych, co się buntują.

Hartheim poprawił się na krześle. Obserwował ją pilnie, nawet, gdy porzuciła pieszczoty z kotem i wyprostowała się. W tym momencie to piękne zwierzę uznało, że ma dość obcego damskiego zapachu i przelazło na kolana Hartheima, zwijając się w kłębek pod jego silnymi, troskliwymi rękoma. Mruczało tak głośno, że wszyscy się roześmieli.

– Przepraszam, że żyję – powiedziała Justyna. Z siebie też potrafiła się śmiać.

– Motorek pracuje jak zwykle – powiedział Hartheim. Mówił po angielsku doskonale, choć z amerykańskim akcentem.

Przyniesiono herbatę. Ku jej zdziwieniu rozlewaniem zajął się Hartheim. Podał jej filiżankę ze spojrzeniem znacznie przyjaźniejszym niż to, jakim ją powitał.

– Dla Anglików – zwrócił się do niej – popołudniowa herbata jest bardzo ważna. Różne rzeczy mogą się zdarzyć przy filiżance herbaty, prawda? Pewnie dlatego, że można ją pić w każdej chwili między drugą a piątą trzydzieści.

Następne pół godziny zdawało się potwierdzać jego opinię. Justyna przysłuchiwała się z ciekawością ożywionej rozmowy, która przeszła od złego stanu zdrowia Ojca Świętego do zimnej wojny i recesji gospodarczych. Dane żywo uczestniczył w dyskusji i Justyna zauważyła, że pozostali słuchają go z dziwną pokorą, jakby ich onieśmielał. W jego komentarzach, trafnych i rozsądnych, było coś niezwykłego, niemal świętego. Czy z powodu tej jego świętości tak uważnie go słuchali? Czyżby to rzeczywiście była zaleta, którą tak doceniali i której im brakowało? Czyżby była tak rzadka? Trzej mężczyźni tak bardzo różni, lecz związani ze sobą znacznie silniejszymi więzami niż ona z Dane'em. Nie umiała traktować Dane'a z taką powagą, jak oni. To prawda, że wiele razy Dane zachowywał się jak starszy, a nie młodszy brat. To prawda, że był inteligentny, mądry i święty. Musiała przyzwyczaić się, że teraz przestał już być częścią jej świata.

– Dane, możesz udać się wprost na modlitwy, a ja odprowadzę twoją siostrę do hotelu – zarządził Hartheim nie pytając nikogo o zdanie.

I tak znalazła się, onieśmielona, w towarzystwie tego krępego, potężnego mężczyzny. Zeszli po marmurowych schodach i wyszli w złoty blask rzymskiego zmierzchu. Wziął ją pod rękę i poprowadził do czarnego mercedesa, przy którym stał wyprężony szofer.

– Dane jest zajęty, a nie chcesz chyba spędzić samotnie swego pierwszego wieczoru w Rzymie – powiedział wsiadając z nią do samochodu. – Jesteś zmęczona i zagubiona, więc lepiej, żebyś miała towarzystwo.

– Nie zostawia mi pan wyboru, panie Hartheim.

– Proszę mówić mi Rainer.

– Masz taki ekstra samochód z szoferem, musisz być chyba ważną osobistością.

– Będę jeszcze ważniejszą, gdy zostanę kanclerzem Niemiec.

– Dziwię się, że jeszcze nim nie jesteś.

– Bezczelna! Jestem za młody.

– Czyżby? – Przyjrzała mu się uważniej, stwierdzając, że ma gładką cerę, bez żadnych zmarszczek.

– Jestem tęgi i szpakowaty. Szpakowaty byłem już w szesnastym roku życia, tęgi zaś od czasów, gdy wreszcie mogłem najeść się do syta. W tej chwili mam trzydzieści jeden lat.

– Wierzę ci na słowo – powiedziała zrzucając buty. – To i tak dużo z mojego punktu widzenia. Ja mam słodkie dwadzieścia jeden.

– Jesteś okropna – rzekł z uśmiechem.

– Chyba tak. Moja matka też mi to powtarza. Tylko tyle, że nie jestem pewna, co oboje macie na myśli tak mnie nazywając. Może podasz mi swoją wersję?

– A znasz już wersję swojej matki?

– Zawstydziłabym ją po grób, gdybym o to zapytała.

– A nie sądzisz, że mnie też zawstydzasz?

– Mam poważne podejrzenia, panie Hartheim, że pan również jest okropny, więc wątpię, by cokolwiek mogło pana zawstydzić.

– A więc panno O'Neill, postaram się to pani wyjaśnić. Ludzie boją się takiej osoby, bo wdeptuje ich w błoto, uważa się za niepokonaną, nie ma skrupułów, a tym bardziej zasad moralnych.

– Pasuje to do pana, moim zdaniem. Bo ja mam zasady i skrupuły! W końcu jestem siostrą Dane'a.

– Nie jesteś wcale do niego podobna.

– I tego żałuję.

– Jego twarz nie pasowałaby do twojej osobowości.

– Niewątpliwie masz rację, ale może z jego twarzą miałabym inną osobowość.

– W zależności od tego, co było najpierw: kura czy jajko. Włóż buty, idziemy na spacer.

Był ciepły wieczór. Światła świeciły ostro i wszędzie było tłoczno. Zatrzymał się na małym brukowanym placyku i wprowadził Justynę do restauracji.

– A może wolisz na zewnątrz? – spytał.

– Jest mim to obojętne, bylebym tylko mogła coś zjeść.

– Czy mogę zamówić?

Jasne oczy mrugnęły ociężale, lecz Justyna jeszcze się nie poddała.

– Nie lubię tego wyniosłego męskiego stylu – powiedziała zaczepnie. – Przecież nie znasz moich gustów.

– Nigdy się nie poddajesz? – mruknął. – Powiedz, co lubisz, a obiecuję, że będziesz zadowolona. Rybę? Cielęcinę?

– Mam iść na kompromis? Dobrze, czemu nie? Poproszę pasztet, nieco scampi i duży talerz saltimbocca, a potem cassate i cappuccino. Zrób coś z tym, jeśli potrafisz.

– Powinienem dać ci klapsa – powiedział nie tracąc dobrego humoru. Zamówił u kelnera dokładnie to, co wymieniła, tyle że płynnie po włosku.

– Powiedziałeś, że nie jestem podobna do Dane'a. Czy naprawdę nie mamy nic wspólnego? – spytała poważnie, gdy pili kawę. Podczas kolacji była zbyt głodna, by tracić czas na rozmowę.

Podał jej ogień i sam zapalił. Z twarzą ukrytą w cieniu mógł swobodnie się jej przyglądać. Wrócił myślami do pierwszego spotkania z Dane'em kilka miesięcy temu. Zauważył natychmiast: był to kardynał Ralph młodszy o czterdzieści lat. Dowiedział się wtedy,, że to wuj i siostrzeniec, i że matka chłopca i tej dziewczyny jest siostrą Ralpha de Bricassart.

– Owszem, jest pewne podobieństwo – powiedział. – Coś w twarzy, raczej w wyrazie niż rysach, w sposobie, w jaki otwieracie szeroko oczy i zaciskacie usta. Ale to podobieństwo między wami nie jest jednocześnie podobieństwem do waszego wuja kardynała.

– Wuja kardynała? – powtórzyła ze zdumieniem.

– Kardynała de Bricassart. Nie jest waszym wujem? Zdawało mi się, że tak mi mówiono.

– Ten stary sęp? Dzięki Bogu, nie ma z nami nic wspólnego. Swego czasu, na długo przed moim urodzeniem, był naszym parafialnym księdzem.

– Aha, to wyjaśnia wszystko – rzekł z udawaną lekkością.

– Wyjaśnia co?

– Że podobieństwo Dane'a do kardynała jest tylko ogólne: wzrost, budowa, karnacja.

– A! Babka mówiła mi, że nasz ojciec z wyglądu był dość podobny do kardynała – powiedziała Justyna bez wahania.

– Nie widziałaś nigdy ojca?

– Nawet na zdjęciu. Rozeszli się na dobre przed urodzeniem Dane'a. – Przywołała gestem kelnera. – Poproszę cappuccino.

– Justyno, jesteś naprawdę dzikuską! Pozwól, że zamówię dla ciebie!

– Nie, nie do diabła, nie pozwolę! Umiem myśleć za siebie i nie potrzebuję jakiegoś faceta, by mi mówił, na co i kiedy mam ochotę.

– Wystarczy dotknąć, a wylezie z ciebie prawdziwa natura. Tak powiedział Dane.

– Ma rację. Gdybyś tylko wiedział, jak bardzo nienawidzę być rozpieszczana w ten sposób! Nie proszę nikogo o łaskę.

– Zauważyłem – rzekł cierpko. – Czemu jesteś taka słodziutka? Cecha rodzinna?

– Rodzinna? Szczerze mówiąc, nie wiem. Za mało u nas kobiet, by to stwierdzić. Po jednej w każdym pokoleniu. Nana, mama i ja. Za to zatrzęsienie chłopów.

– Tyle, że w twoim pokoleniu nie ma już zatrzęsienia. Jeden Dane.

– Zapewne dlatego, że mama opuściła tatę. Potem nie interesowała się już nikim. Szkoda, moim zdaniem. Mama jest taką domową istotą. Gdyby miała męża, z radością by mu dogadzała.

– Jest taka jak ty?

– Nie sądzę.

– Lubicie się?

– Mama i ja? – Uśmiechnęła się bez urazy, tak jak uśmiechnęłaby się jej matka, gdyby ktoś ją zapytał, czy lubi córkę. – Nie jestem pewna, czy się lubimy, ale na pewno coś tam między nami jest. Może to tylko więź biologiczna, sama nie wiem. – Coś zapaliło się w jej oczach. – Zawsze chciałam, by rozmawiała ze mną tak jak z Dane'em i żeby układy moje z nią były takie jak z nim. Niestety, albo jej czegoś brakuje, albo mnie. Raczej mnie. Ona zdecydowanie ma lepszy charakter.

– Nie poznałem jej, więc trudno mi się zgodzić lub zaprzeczyć. Jeśli sprawi ci to przyjemność, kochanie, to podobasz mi się taka, jaka jesteś. Nie zmieniłoby to niczego, nawet tej twojej śmiesznej wojowniczości.

– Jesteś miły. I po tym, jak cię obraziłam. Naprawdę nie jestem podobna do Dane'a?

– Na całym świecie nie ma nikogo, kto byłby do niego podobny.

– Czy dlatego, że jest taki nie z tego świata?

– Chyba tak. – Pochylił się do przodu, oświetlony nikłym płomieniem świeczki palącej się w butelce po winie. – Jestem katolikiem i moja religia jest jedyną rzeczą na świecie, która mnie nie zawiodła, choć ja zawodziłem ją wielekroć. Wolę nie mówić o Danie, bo wydaje mi się, że są takie rzeczy na świecie, których lepiej nie roztrząsać. Powiedzmy więc, że z pewnością nie przypominasz go w swoim stosunku do życia i Boga. Dobrze?

Popatrzyła na niego z ciekawością.

– Dobrze, Rainer, jeśli tak chcesz. zawrzyjmy pakt: niezależnie od tego, o czym będziemy rozmawiać, nie będzie to tyczyło Dane'a czy religii.

Wiele wydarzyło się w życiu Rainera Moerlinga Hartheima od tamtego pamiętnego spotkania z Ralphem de Bricassart w lipcu 1943 roku. W tydzień później jego pułk został wysłany na front wschodni, gdzie pozostał do końca wojny. Szarpany wątpliwościami moralnymi, zakopał się w śnieżnych zaspach na linii frontu tak rozciągniętej, że jeden żołnierz przypadał na sto jardów. Z wojny pozostały mu dwa wspomnienia. Ta okrutna zimowa kampania i twarz Ralpha de Bricassart. Okropność i piękno, diabeł i Bóg. Na wpół oszalały, przemarznięty, bezbronny, czekając na partyzantów radzieckich zrzucanych z nisko lecących samolotów bez spadochronów wprost w zaspy śniegu, bił się w piersi i modlił. Nie wiedział, o co się modli: o kule do swego karabinu, ucieczkę Rosjan, swą nieśmiertelną duszę, człowieka z bazyliki, Niemcy czy skrócone cierpień.

Wiosną 1945 roku wraz z towarzyszami broni uciekał przed Rosjanami z jednym tylko pragnieniem – dostać się do brytyjskiej lub amerykańskiej strefy okupowanych Niemiec. Gdyby dostał się w ręce Rosjan, zostałby rozstrzelany. Podarł na strzępu i spalił swoje dokumenty, zakopał dwa Żelazne Krzyże, ukradł ubranie i oddał się władzom brytyjskim na granicy z Danią. Przewieźli go do obozu dla uchodźców w Belgii. Żył tam rok o chlebie i kleiku, jedynym pożywieniu, jakie wyczerpani Brytyjczycy byli w stanie zapewnić tysiącom ludzi pod ich opieką. Czekał, aż Brytyjczycy zrozumieją, że jedynym wyjściem z sytuacji jest otwarcie obozów.

Władze wzywały go dwukrotnie, by przedstawić mu propozycję emigracji do Australii. W zamian za dokumenty i darmowy przejazd do nowej ojczyzny miał przez dwa lata pracować dla rządu australijskiego. Za pracę miał nawet dostawać godziwe wynagrodzenie. Dwukrotnie jednak udawało mu się wymówić od tej emigracji. Nienawidził Hitlera, ale nie Niemcy, i nie wstydził się tego, że jest Niemcem. Jego dom był w Niemczech i marzył o powrocie do domu przez całe trzy lata. Nie wyobrażał sobie, że znajdzie się znów w kraju, gdzie nikt nie mówi jego językiem. Na początku 1947 roku znalazł się w końcu na ulicach Akwizgranu, gotowy odbudowywać z gruzów życie, którego pragnął z całego serca.

Przetrwał i przetrwała jego dusza, ale nie po to, by żyć w biedzie i zapomnieniu. Rainer był nie tylko bardzo ambitnym młodym człowiekiem, miał w sobie coś z geniusza. Zaczął pracować dla Grundiga i kształcił się w dziedzinie, która zafascynowała go od czasu, gdy poznał działanie radaru. Studiował elektronikę. Miał wiele pomysłów, ale nie chciał sprzedawać ich Grundigowi za milionową zaledwie część ich rzeczywistej wartości. Przyjrzał się uważnie rynkowi, po czym ożenił się z wdową po człowieku, któremu udało się zachować kilka fabryk produkujących radia, i rozwinął własny biznes. Jego młody wiek nie miał znaczenia. Brak stabilizacji w powojennych Niemczech stwarzał wiele okazji przedsiębiorczym młodym ludziom.

W 1951 roku rozwiódł się – ponieważ miał tylko ślub cywilny Kościół zezwolił mu na to. Zapłacił Annelise Hartheim dwukrotną wartość dwóch fabryk jej pierwszego męża i był wolny. Nie ożenił się ponownie.

Przeżycia, jakie stały się jego udziałem w śnieżnych przestrzeniach Rosji, wprawdzie nie doprowadziły do zaniku ludzkich uczuć, ale stłumiły wrażliwość, na pierwszy plan wysuwając inne cechy – inteligencję, determinację, bezwzględność. Ten, kto nie ma nic do stracenia, może zyskać wszystko. Człowieka pozbawionego uczuć nie można dotknąć. Tak przynajmniej rozumował Hartheim. W gruncie rzeczy stał się niezwykle podobny do człowieka, którego spotkał w Rzymie w 1943 roku. Podobnie jak Ralph de Bricassart wiedział, kiedy czyni zło, ale ta świadomość nie powstrzymywała go ani na chwilę. Był bardzo bogaty, choć płacił za to cierpieniem i udręką. Być może dla wielu nie byłoby to warte takiej ceny, dla niego jednak warte było po dwakroć. Wiedział, że przyjdzie dzień, w którym będzie rządził Niemcami i uczyni je krajem swych marzeń, zerwie z luterańsko-aryjską etyką.

W 1955 roku pojechał do Rzymu jako jeden z najpotężniejszych i najbogatszych ludzi Niemiec Zachodnich i nowa twarz w parlamencie w Bonn. Chciał odszukać kardynała de Bricassart i pokazać mu, jaki skutek miały jego modły. Nie mógł sobie teraz przypomnieć, czego spodziewał się po tym spotkaniu. Od razu zdał sobie dotkliwie sprawę z jednego: Ralph de Bricassart był nim rozczarowany. Wiedział dlaczego, nie musiał pytać. Nie spodziewał się jednak usłyszeć na pożegnanie takich słów kardynała:

– Modliłem się, że pokierujesz swoim życiem lepiej niż ja. Byłeś taki młody! Nie ma takiego celu, który uświęcałby środki. Chyba jednak nasiona naszego upadku zasiane są przed naszym urodzeniem. Kiedy wrócił do swego pokoju w hotelu, zapłakał. Opanował się jednak i pomyślał: co się stało, to się nie odstanie, ale na przyszłość postaram się być taki, jakim mnie chciał widzieć. Przyjaźń z osobistościami z Watykanu stała się najcenniejszą sprawą jego życia. Rzym zaś miejscem, które było ostoją w chwilach, gdy słowa pokrzepienia z ich ust powstrzymywały go przed pogrążeniem się w rozpaczy. Słowa te miały szczególną właściwość. Nie było to dotknięcie ręki czy łagodne pocieszenie, raczej balsam płynący z duszy, jakby rozumieli jego cierpienie.

Tego wieczoru w Rzymie, gdy szedł ulicami odprowadziwszy Justynę do pensjonatu, myślał, że nigdy nie przestanie być jej wdzięczny. Kiedy bowiem przyglądał się, jak daje sobie radę z tą ciężką próbą, jaką było popołudniowe spotkanie, czuł w sobie budzącą tkliwość. Była nie do pokonania. Potrafiła mu dorównać – czy zdawali sobie z tego sprawę? To, co czuł, mogło być uczuciem dumy z córki, gdyby miał córkę. Zabrał ją Dane'owi, uprowadził, by móc obserwować jej reakcję na ten przemożny wpływ Kościoła i na Dane'a, jakiego nie znała, Dane'a, który nie był i nie mógł już być częścią jej życia.

Najlepszą cechą jego własnego Boga – myślał – była Jego wielkoduszność. Mógł On wybaczyć Justynie jej bezbożność i jemu oślepienie uczuć, dopóki nie nadszedł czas na ich rozbudzenie.

Kiedyś sądził, że w panice na zawsze zgubił do nich klucz. Uśmiechnął się. Klucz… No tak, czasami klucze mają dziwne kształty. Może potrzebny był każdy kosmyk tych rudych włosów, aby mógł otworzyć zamek.

Dzień minął szybko, w okamgnieniu. Gdy spojrzał jednak na zegarek, zdał sobie sprawę, że jest dość wcześnie i że człowiek, który ma teraz taką władzę w obliczu bliskiej śmierci papieża, zapewne jeszcze czuwa – przejmujące nocne zwyczaje swego kota. Tyle lat patrzył na chudą, bladą, ascetyczną twarz papieża. A teraz on umierał, umierał człowiek, który był wielkim papieżem. Cokolwiek by o nim mówiono, był wielkim papieżem. Nawet jeśli kochał swoich Niemców, nawet jeśli nadal lubił wokół siebie słyszeć język niemiecki, czy to mogło cokolwiek zmienić? Nie do Rainera należało osądzać go.

Nie w Castel Gandolfo jednak mógł znaleźć odpowiedź na to, co chciał wiedzieć w tej chwili. Wszedł po marmurowych schodach do pokoju, gdzie spodziewał się znaleźć kardynała di Contini-Verchese. Może zostanie on następnym papieżem, może nie. Przez prawie trzy lata obserwował ciemne, mądre, pełne miłości oczy, które najchętniej spoczywały na jednym, wybranym. Tak, wolał u niego szukać odpowiedzi, nie u kardynała de Bricassart.

– Nie przypuszczałam, że dojdzie do tego, ale wyobraź sobie, że cieszę się na myśl o Droghedzie – powiedziała Justyna odmawiając wrzucania monety do Fontanny Trevi. – Mieliśmy pojechać do Francji i Hiszpanii. Zamiast tego siedzimy w Rzymie, a ja czuję się równie potrzebna jak piąte koło u wozu! Braciszkowie!

– Nie przejmuj się tym.

Justyna przyjrzała mu się uważnie.

– Rain, czemu tak ci na mnie zależy?

– Uparciuch! Już raz ci mówiłem, że moje imię wymawia się Rainer, nie Rejn.

– Ach, nic nie rozumiesz – powiedziała przyglądając się w zamyśleniu tryskającym strumykom wody i brudnemu basenowi fontanny wypełnionemu monetami. – Byłeś kiedyś w Australii?

– Dwukrotnie, słodziutka, omal nie pojechałem, ale za każdym razem udało mi się wymigać.

– Gdybyś pojechał, to byś zrozumiał. Dla Australijczyka Rain to magiczne imię, znaczy po prostu deszcz. Życie na pustyni.

Zaskoczony, upuścił papierosa.

– Justyno, nie zakochałaś się przypadkiem we mnie?

– Mężczyźni to straszni egoiści! Przykro mi cię rozczarować, ale nie. – Żeby złagodzić nieco ostrość tych słów, ścisnęła go za rękę. – To coś znacznie lepszego.

– A co może być lepszego niż zakochanie się?

– Prawie wszystko. Tak mi się wydaje. Nie chciałabym nigdy tak bardzo kogoś potrzebować, nigdy.

– Może masz rację. Z pewnością jest to ogromny, przytłaczający ciężar, jeśli człowiek podejmuje go za wcześnie. Ale co jest lepszego?

– Przyjaźń. – Potarła jego dłoń. – Jesteś moim przyjacielem, prawda?

– Tak. – Uśmiechnął się i wrzucił monetę do fontanny. – Przez te wszystkie lata wrzuciłem do niech chyba z tysiąc marek, bo chciałem mieć pewność, że nadal będę grzał się w słońcu Południa. Czasem mam koszmarne sny, w których znów jest mi zimno.

– Powinieneś pogrzać się tam gdzie jest naprawdę ciepło. Na prawdziwym południu – powiedziała Justyna. – Na przykład sześćdziesiąt stopni w cieniu, jeśli znajdziesz w ogóle jakiś cień.

– Nie dziwię się już, że tak dobrze znosisz upały. – Zaśmiał się bezgłośnie. Był to nawyk z dawnych czasów, gdy głośny śmiech mógł sprowadzić nieszczęście. – A upał z pewnością jest przyczyną tego, że jesteś taka nieczuła, ugotowana na twardo!

– Twój angielski jest może kolokwialny, ale i zdecydowanie amerykański. Sądziłam, że uczyłeś się języka na jakimś wytwornym angielskim uniwersytecie.

– Nie, zacząłem się go uczyć w belgijskim obozie od żołnierzy brytyjskich, Szkotów, londyńczyków i tych ze środkowej Anglii. Ale rozumiałem tylko jednego faceta, który właśnie mnie uczył. Każdy mówił inaczej. Kiedy więc wróciłem do Niemiec, chodziłem do kina na każdy film i kupowałem jedyne dostępne angielskie płyty, nagrywane przez amerykańskich komików. W domu puszczałem je bez przerwy, aż nauczyłem się na tyle, by móc uczyć się dalej.

Znowu zdjęła buty. Popatrzył ze zdumieniem, jak chodzi boso po chodnikach, na których można by usmażyć jajka.

– Urwisie! Włóż buty.

– Jestem Australijką. Mam stopy z szerokie, by dobrze czuć się w butach. I nas zupełnie nie ma zimy. Chodzimy boso, kiedy tylko się da. Mogę się przejść po pastwisku pełnym ostów i nic nie poczuć – chwaliła się. – Pewnie mogłabym chodzić po rozżarzonych węglach. – Gwałtownie zmieniła temat. – Kochałeś żonę, Rain?

– Nie.

– A ona kochała ciebie?

– Tak. Nie miała innych powodów, by wyjść za mnie.

– Biedaczka! Wykorzystałeś ją i zostawiłeś.

– Jesteś rozczarowana?

– Nie, nie sądzę. Nawet podziwiam cię trochę. Ale żal mi jej i nie mam zamiaru wpakować się tak jak ona.

– Podziwiasz mnie?

– W końcu nie szukam w tobie tych cech, które ona w tobie widziała. Lubię cię, jesteś moim przyjacielem. Ona zaś kochała ciebie, byłeś jej mężem.

– Sądzę, kochanie – powiedział zasmucony – że ambitni mężczyźni nie są zbyt dobrzy dla swoich żon.

– To dlatego, że przeważnie żenią się z kobietami całkowicie im uległymi, takimi, co to pytają o wszystko i zgadzają się na wszystko. Na pochyłe drzewo wszystkie kozy skaczą. Gdybym to ja była twoją żoną, nie miałbyś tak lekko. Założę się, że ona nigdy nie postawiła na swoim.

– Nie, biedna Annelise. Była męczennicą, więc jej broń była bardziej subtelna. Szkoda, że nie wyświetlano u nas wtedy australijskich filmów, poznałaby wasze powiedzonka. O co ci chodzi z tymi kozami?

– To znaczy mieć pecha przez własną głupotę. – Szerokie palce jej stóp chwyciły się mocno obrzeża fontanny. Zachwiała się balansując na brzegu, ale z łatwością odzyskała równowagę.

– W gruncie rzeczy dobrze się z nią obszedłeś. Pozbyła się ciebie. Ona z pewnością tak nie uważa, ale bez ciebie znacznie jej lepiej. Tymczasem ja mogę być z tobą, ponieważ nigdy nie pozwolę ci zaleć mi za skórę.

– Naprawdę twardziel z ciebie, Justyno. A skąd wiesz tyle o mnie?

– Zapytałam Dane'a. Oczywiście podał mi tylko gołe fakty, reszty sama się domyśliłam.

– Niewątpliwie dzięki swojemu ogromnemu doświadczeniu życiowemu. Ale z ciebie oszustka! Mówią, że jesteś wyjątkową aktorką, ale trudno mi w to uwierzyć. Nie pojmuję, jak ci się udaje grać na scenie uczucia, o których nie masz zielonego pojęcia. Uczuciowo jesteś na poziomie piętnastolatki.

Zeskoczyła z murku i siadła na nim pochylając się, by włożyć buty.

– Cholera, spuchły mi nogi – stwierdziła żałośnie. Nie zareagowała ani gniewem, ani oburzeniem, jakby nie usłyszała końcowej części jego wypowiedzi. Można by sądzić, że gdy spotykała się z krytyką swojej osoby, przestawała słuchać. Tyle już przecież tego było!

– Nie wiem – powiedziała. – Ale skoro wychodzi mi tak dobrze, to chyba umiem, prawda? Przypomina to… czekanie. Wszystkie uczucia gromadzą się we mnie, nie umiem wyrazić ich poza sceną. Przecież nie możemy dać z siebie więcej, niż mamy. Na scenie nie jestem sobą, a raczej kolejno wieloma osobami. Zresztą chyba wszyscy stanowimy mieszankę różnych osobowości. Aktorstwo jest dla mnie przede wszystkim rezultatem działania intelektu, a dopiero w drugiej kolejności emocji. Jedno wyzwala drugie i udoskonala. Nie wystarczy myśleć, jak bym się czuła w cudzej skórze, gdyby okoliczności sprawiły, że byłabym kimś innym. W tym tkwi tajemnica. Nie stawać się kimś innym, tylko pozwalać roli stać się mną. – Podskoczyła na równe nogi, byłą zbyt podniecona, by usiedzieć. – Wyobraź sobie, Rain! Za dwadzieścia lat będę mogła powiedzieć, że popełniłam zbrodnie, samobójstwo, szalałam, ratowałam ludzi lub ich pogrążałam! Och! Możliwości są nieskończone!

– I wszystkie są w tobie. – Wstał i znów wziął ją za rękę. – Tak, masz rację, Justyno. Nie umiesz wyrazić tego poza sceną. Może kto inny potrafiłby, ty nie.

ROZDZIAŁ OSIEMNASTY

Mieszkańcy Droghedy z łatwością potrafili wyobrazić sobie, że Rzym i Londyn nie są dalej niż Sydney i że dorosłe już dzieci nadal tam uczęszczają do szkoły. Rzecz jasna, nie mogły jak dawniej przyjeżdżać na wszystkie wakacje, ale raz do roku, zazwyczaj w sierpniu lub wrześniu spędzały czas w Droghedzie. Rodzina nie mogła doczekać się tego jednego miesiąca, a ponieważ dzieci niewiele zmieniły się zewnętrznie, toteż było bez znaczenia, czy mają po piętnaście, szesnaście lat, czy też dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy. Kiedy zbliżał się lipiec, wszyscy w Droghedzie zaczynali uśmiechać się i ruszać żwawiej. Od kuchni po pastwiska przygotowywane były niespodzianki i prezenty.

Tymczasem pustkę wypełniały listy. Odzwierciedlały one przede wszystkim osobowość obydwojga piszących, ale niekiedy im zaprzeczały. Można by się spodziewać, że Dane, w odróżnieniu od Justyny, pisać będzie ze skrupulatną regularnością, że Fee nie napisze wcale, wujowie Cleary dwa razy do roku, że Meggie będzie pisała codziennie, przynajmniej do Dane'a, a pani Smith, Minnie i Cat wysyłać będą kartki na urodziny i Boże Narodzenie, wreszcie, że Anne Mueller będzie pisała często tylko do Justyny, ale nigdy do Dane'a.

Dane miał dobre chęci i nawet pisywał regularnie, ale często zapominał wysyłać listy. W rezultacie przez dwa lub trzy miesiące byłą cisza, po czym tą samą pocztą przychodziły tuziny listów. Justyna pisywała epistoły będące niepowstrzymanym strumieniem świadomości, fascynujące i czasami tak szokujące, że wywoływały rumieńce i zaniepokojone cmokanie. To od niej najbliżsi dowiadywali się najwięcej o Danie, jego listy były bowiem pod tym względem dość zdawkowe. Meggie pisała raz na dwa tygodnie do obojga. Justyna nie otrzymywała nigdy listów od Fee, która jednak często pisała do Dane'a. On również od wujów otrzymywał regularne sprawozdania na temat ziemi, owiec, zdrowia kobiet w Droghedzie – jakby uważali za swój obowiązek zapewniać go nieustannie o tym, że w domu wszystko jest w jak najlepszym porządku. Nie przyszło im do głowy pisać do Justyny która zresztą zdziwiłaby się, gdyby taki list dostała. Pozostali – pani Smith, Minnie i Cat oraz Anne Mueller korespondowały tak, jak się od nich tego spodziewano.

Listy czytało się wielką przyjemnością. Z odpisywaniem było gorzej. Justyna stwierdzała z rozgoryczeniem, że nikt nie pisze do niej tak, jak lubiła – dużo, szczerze i o wszystkim.

„Rain przyleciał dziś do Londynu – pisała na przykład – i opowiadał mi, że widział się z Dane'em w Rzymie w zeszłym tygodniu. Zdaje się, że częściej widuje Dane'a niż ja, Rzym bowiem stoi na pierwszym miejscu w jego podróżach, Londyn zaś na szarym końcu. Muszę przyznać, że Rain jest główną przyczyną, dla której spotykam się z Dane'em w Rzymie co roku -przed przyjazdem do Droghedy. Dane lubi przyjeżdżać do Londynu, ale ja mu na to nie pozwalam, jeśli tylko Rain jest właśnie w Rzymie. Egoistka! Nie macie pojęcia, jak dobrze mi jest z Rainem. Mało kto potrafi mi dorównać tak jak on i przykro mi, że tak rzadko się widujemy.

W jednej dziedzinie Rain jest bardziej uprzywilejowany niż ja. Ma okazję spotykać kolegów Dane'a z seminarium. Mam wrażenie, że Dane sądzi, iż zgwałciłabym ich od razu. A może myśli, że to oni mnie zgwałcą! Ha! To możliwe, gdyby zobaczyli mnie w moim nowym teatralnym kostiumie. Jest na co popatrzeć, wierzcie mi. Dwie małe brązowe tarcze na cycuszki, dużo łańcuchów i coś przypominającego pas cnoty: żeby to rozciąć, potrzebne byłyby chyba nożyce blacharskie! Długa czarna peruka, ciało pomalowane na brązowo i te kawałki blachy – wyglądam naprawdę bombowo.

Ale, ale, o czym ja to mówiłam? Ach, tak – Rain w zeszłym tygodniu poznał w Rzymie kolegów Dane'a. Wyszli do miasta. Ponieważ Rain upiera się przy fundowaniu, Dane nie musi przyznawać się do swego majątku. Była noc. Żadnych bab, oczywiście, ale poza tym wszystko. Czy możecie sobie wyobrazić Dane'a w jakimś podrzędnym barze, jak na kolanach deklamuje do wazonu narcyzów: ‹‹Piękne narcyzy! Łzami żegnamy was, tak szybko więdniecie››? Dziesięć minut usiłował we właściwej kolejności wypowiedzieć te słowa, po czym poddał się, wziął narcyza w zęby i zatańczył. Czyż możecie sobie wyobrazić coś takiego? Rain twierdzi, że to jest i potrzebne do przewietrzania umysłów. Ponieważ kobiety nie wchodzą w rachubę, pozostaje alkohol. Tak przynajmniej twierdzi Rain. Nie myślcie, że zdarza się to często, wcale nie, raczej tylko wtedy, gdy Rain namówi ich do tego i jest w pobliżu, by czuwać nad tymi naiwnymi chłopcami. Uśmiałam się na myśl o tym, jak aureola Dane'a musiała się przekrzywić podczas tańca flamenco z narcyzem w zębach”.

Aby otrzymać święcenia, Dane musiał spędzić w Rzymie osiem lat. Na początku nikt nie uświadamiał sobie, że kiedyś to nastąpi, ale te osiem lat przeleciało szybciej, niż to sobie wyobrażali mieszkańcy Droghedy. Nie mięli pojęcia, co zamierza robić po przyjęciu święceń, spodziewali się jednak, że wróci do Australii. Tylko Meggie i Justyna podejrzewały, że zechce zostać we Włoszech. Meggie uśmierzała swój niepokój wspomnieniem, jak bardzo cieszył się, gdy przyjeżdżał na wakacje. Jest przecież Australijczykiem i na pewno będzie pragnął wrócić do domu. Z Justyną było inaczej. Ona nie mogła zamieszkać w Australii na stałe, jako aktorka nie miałaby szansy na zrobienie tu kariery, ale Dane wszędzie z równą gorliwością mógł wypełniać swe powołanie.

Tak więc po ośmiu latach, miast oczekiwać przyjazdu dzieci na wakacje, mieszkańcy Droghedy wybierali się do Rzymu, aby być przy wyświęceniu Dane'a na księdza.

– Powietrze z nas uszło – powiedziała Meggie.

Anne nie dosłyszała. Siedziały w zacisznym kącie werandy i czytały. Meggie, z książką na kolanach, bezmyślnie obserwowała zabawne podskoki dwóch pliszek na trawniku. Tego roku często padały deszcze, wszędzie roiło się od robaków, a ptaki były bardziej najedzone i szczęśliwsze niż kiedykolwiek. Ptasi świergot wypełniał wszystkie godziny dnia, od świtu po zmierzch.

– Powiedziałam, że uszło z nas powietrze – powtórzyła Meggie. – Jak z balona. A tyle żeśmy sobie obiecywali! Kto by pomyślał, że tak będzie, wtedy, w tysiąc dziewięćset dwudziestym pierwszym, gdy zjawiliśmy się w Droghedzie.

– Co masz na myśli?

– Było aż sześciu synów i ja. A w rok później jeszcze dwóch synów. Czego byś się spodziewała? Tuzina dzieci, z pół setki wnuków, prawda? Popatrz teraz. Hal i Stu nie żyją, żaden z pozostałych nie zamierza się ożenić i tylko ja, w dodatku nie mogąc przekazać nazwiska, daję Droghedzie spadkobierców. Ale i dla mnie los nie jest łaskawy. Mam syna i córkę, mogłoby być kilkoro wnucząt. Ale nie! Mój syn będzie księdzem, a córką starą panną, która robi karierę. To koniec Droghedy.

– Nic w tym dziwnego – stwierdziła Anne. – Czegóż to się spodziewać po mężczyznach? Tkwią tu, nieśmiali jak kangury. Gdzie mieli poznać te dziewczyny, kandydatki na żony? A Jims i Patsy przeżyli jeszcze wojnę. Jims nie ożeni się wiedząc, że Patsy nie może. Są zbyt sobie bliscy. Poza tym ziemia wysysa z nich wszystko, co mają, a nie mają wiele, w psychicznym sensie. Nie zastanawiałaś się nigdy nad tym, Meggie? W waszej rodzinie nikt nie grzeszy nadmiernym temperamentem, dotyczy to także Dane'a i Justyny.

Są ludzie, którzy potrzebują seksu, ale nie wy.

Chociaż może Justyna wyjdzie za mąż. Ma tego Rainera. Zdaje się, że jest do niego przywiązana.

– Trafiłaś w sedno – powiedziała Meggie pogrążona w czarnych myślach. – Jest do niego przywiązana. Tylko tyle. Przecież zna go już całe siedem lat. Gdyby chciała wyjść za niego, zrobiłaby to już dawno.

– Tak sądzisz? Znam Justynę dość dobrze – odpowiedziała Anne. Rzeczywiście, znała Justynę lepiej niż ktokolwiek w Droghedzie, nie wyłączając Meggie i Fee. – Wydaje mi się, że boi się tego szczególnego rodzaju miłości wymaganego w małżeństwie. Muszę przyznać, że podziwiam Rainera. Zdaje się, że rozumie ją doskonale. Och, nie wiem, czy się w niej kocha, ale jeśli tak, to ma tyle rozsądku, by poczekać, aż ona sama będzie gotowa do tego kroku. – Pochyliła się do przodu. – Słyszysz ten śpiew ptaka? Nawet słowik mu nie dorówna. – I wtedy zapytała o coś, o co chciała zapytać już dawno. – Meggie, dlaczego nie chcesz jechać na wyświęcenie Dane'a?

– Nie pojadę do Rzymu! – wycedziła Meggie przez zaciśnięte zęby. – Już nigdy nie wyjadę z Droghedy.

– Meggie, przestań! Nie możesz zrobić mu takiego zawodu. Jedź, proszę! Jeśli nie pojedziesz, nie będzie tam żadnej kobiety z Droghedy, tylko ty bowiem jesteś na tyle młoda, by znieść trudy podróży. Powiem ci jedno, gdybym przez sekundę sądziła, że przeżyję tę podróż, już bym była w samolocie.

– Pojechać do Rzymu i patrzeć, jak Ralph de Bricassart się cieszy! Wolałabym umrzeć!

– Oj, Meggie, Meggie! Czemu wyładowujesz swoje niezadowolenie na swoim synu? Sama kiedyś przyznałaś, że to wszystko twoja wina. Zapomnij więc o dumie i jedź do Rzymu. Proszę cię!

– Nie chodzi o dumę – wzdrygnęła się. – Anne, boję się! Nie mogę w to uwierzyć, po prostu nie mogę! Dreszcze mnie przechodzą na samą myśl.

– A jeśli nie wróci do domu, jak zostanie księdzem? Nie przyszło ci to do głowy? Nie będzie już miał wakacji takich jak w seminarium. Jeśli zostanie w Rzymie, to i tak będziesz musiała tam pojechać, żeby w ogóle go zobaczyć. Jedź do Rzymu, Meggie!

– Nie mogę. Gdybyś tylko wiedziała, jak bardzo się boję! To nie duma i nie zwycięstwo Ralpha nade mną, to nie to. Bóg jeden wie, tęsknię do obu tak, że na kolanach bym poszła, gdybym wiedziała, iż chcą mnie widzieć. Och, Dane z pewnością ucieszyłby się, ale Ralph? Ralph zapomniał, że w ogóle istnieję. Boję się! Czuję, że gdybym pojechała do Rzymu, coś by się stało, więc nie pojadę.

– A cóż mogłoby się stać, na rany boskie?

– Nie wiem… Gdybym wiedziała, walczyłabym z tym. To tylko przeczucie. Jak walczyć z przeczuciem? To ostrzeżenie. Jakby bogowie zbierali się nad nami.

– Naprawdę, Meggie, robi się z ciebie stara wiedźma. Przestań!

– Nie mogę, nie mogę. Jestem starą wiedźmą.

– Bzdura, jesteś zaledwie w średnim wieku, moja droga. Wystarczająco młoda, by wsiąść do samolotu.

– Daj mi spokój! – powiedziała Meggie szorstko i zabrała się znów do czytania.

Od czasu do czasu w Rzymie zjawia się grupa ludzi, która ma określony cel. Nie są to turyści, którzy smakują minioną świetność w zachowanych ruinach, nie są to też podróżni, dla których Rzym jest przystankiem na trasie między dwoma punktami na mapie. Są to ludzie, których łączy jedno uczucie: uczucie dumy, ponieważ ich syn, bratanek, krewniak, przyjaciel przyjmuje święcenia kapłańskie w wielkiej bazylice, która jest najbardziej czczonym kościołem na świecie. Członkowie tej grupy mieszkają w skromnych pensjonatach i luksusowych hotelach, domach przyjaciół i krewnych. Stanowią jednak całość, są w zgodzie ze sobą i ze światem. Odwiedzają zabytki zgodnie z utartym rytuałem – zaczynają od Muzeum Watykańskiego, na którego końcu znajduje się Kaplica Sykstyńska, następnie Forum Romanum, Koloseum, Via Appia, Schody Hiszpańskie, Fontanna Trevi, światło, dźwięk. Wypełniają czas czekając na wielki dzień.

Tym razem kto inny wyszedł po Justynę na dworzec. Dane,, który zawsze oczekiwał na nią, przebywał teraz w odosobnieniu. Po brudnym chodniku kroczył Rainer Moerling Hartheim. Nie pocałował jej na powitanie, nigdy tego nie robił. Po prostu objął ją ramieniem i uściskał.

– Jak niedźwiedź – powiedziała Justyna.

– Niedźwiedź?

– Kiedy pierwszy raz cię spotkałam, wydawałeś mi się małpoludem, ale teraz wydaje mi się, że jesteś bardziej niedźwiedziem niż gorylem. To porównanie z gorylem nie było pochlebne.

– A z niedźwiedziem jest pochlebne?

– Niedźwiedzie równie szybko wykańczają człowieka, ale są sympatyczniejsze. – Wzięła go pod ramię i wyrównała krok, co przyszło jej z łatwością, gdyż byli prawie równego wzrostu. – Jak tam Dane? Widziałeś się z nim, zanim udał się na odosobnienie?

– Dane jest zawsze taki sam.

– Nie sprowadzałeś go na manowce?

– Ja? Oczywiście, że nie. Ładnie wyglądasz, kochanie.

– Staram się. Wykupiłam w Londynie wszystkie salony mody. Podoba ci się moja spódniczka? Nazywa się mini.

– Idź przede mną, to ci powiem.

Jedwabna spódniczka sięgała do połowy uda. Justyna okręciła się i zawróciła. – Co o tym sądzisz, Rain? Czy jest skandaliczna? Zauważyłam, że w Paryżu jeszcze nie noszą tej długości.

– Każdy, kto cię zobaczy, powie, że przy takich nogach skandalem byłoby nosić cokolwiek dłuższego. Jestem pewny, że Rzymianie zgodzą się ze mną.

– To znaczy, że tyłek będę miała siny w ciągu godziny zamiast w ciągu dnia! A niech ich! Wiesz co, Rain?

– Co takiego?

– Jeszcze nigdy nie uszczypnął mnie ksiądz. Przez te wszystkie lata tyle razy wchodziłam i wychodziłam z Watykanu, ale to się nie zdarzyło. Pomyślałam więc, że jeśli włożę mini, to jeszcze zdążę stać się przyczyną upadku jakiegoś biednego prałata.

– Może staniesz się przyczyną mojego upadku?

– Naprawdę? W pomarańczowym kolorze? Myślałam, że nie znosisz tego koloru w połączeniu z moimi rudymi włosami.

To taki drażniący kolor, rozpala ciało.

– Nabijasz się ze mnie – stwierdziła szorstko wsiadając do mercedesa, na którym powiewał teraz proporczyk niemiecki przyczepiony do znaczka na masce. – Kiedy załatwiłeś sobie ten proporczyk?

– Kiedy dostałem nowe stanowisko w rządzie.

– Nic dziwnego, że znalazłam cię w „Wiadomościach ze Świata”. Widziałeś?

– Wiesz przecież, Justyno, że nie czytam szmatławców.

– Ja też nie, ktoś mi pokazał – powiedziała, po czym zmienionym głosem, z afektacją i z okropnie porządnym akcentem zacytowała: „Jakaż to budząca nadzieje australijska gwiazda o ognistej czuprynie umacnia serdeczne związki z członkiem gabinetu zachodnioniemieckiego?”

– Skąd mogą wiedzieć? – powiedział spokojnie, sadowiąc się wygodnie i wyciągając nogi.

Justyna z aprobatą zlustrowała jego strój: był niedbały we włoskim stylu. On też uległ modzie – odważył się włożyć siatkową koszulę, jakie nosili Włosi, by demonstrować owłosione torsy.

– Nie powinieneś nosić garniturów i krawatów – powiedziała nagle.

– Nie? Dlaczego?

– Macho to twój styl. Złoty medal na złotym łańcuchu na owłosionym torsie. W garniturze wyglądasz, jakbyś miał brzuszek, a przecież go nie masz.

Zdziwiony, przyglądał się przez chwilę, po czym jego oczy stały się czujne.

– To coś nowego – powiedział.

– Co?

– W ciągu tych siedmiu lat naszej znajomości nigdy dotąd nie mówiłaś o moim wyglądzie, chyba żeby go wyśmiać.

– O rany, nie mów! – Wyglądała na nieco zawstydzoną. – Mój Boże, dość często myślę o twoim wyglądzie i nigdy źle. – Z jakiegoś powodu pośpiesznie dodała: – To znaczy, o takich rzeczach jak twój garnitur.

Nie odpowiedział, ale uśmiechał się do swoich przyjemnych myśli. Było to jedyne spokojne popołudnie w ciągu najbliższych kilku dni. Wkrótce po jej wizycie u kardynałów de Bricassart i di Contini-Verchese limuzyna wynajęta przez Rainera dostarczyła do hotelu kontyngent z Droghedy. Justyna obserwowała reakcję Rainera na jej liczną rodzinę – złożoną wyłącznie z wujów. Do ostatniej chwili byłą przekonana, że mama przyjedzie do Rzymu. To, że nie przyjechała, było okrutną niespodzianką. Trudno było jej zdecydować, czy bolała nad tym bardziej z powodu Dane'a, czy siebie samej. Tymczasem musiała zająć się wujami: tu, w Rzymie, była gospodynią.

Jakże byli nieśmiali! I tacy do siebie podobni! Wyglądali jak australijscy hodowcy na wakacjach. Wszyscy ubrani tak, jak ubierają się zamożni farmerzy wybierający się do miasta. mieli na sobie brązowe buty do jazdy konnej, spodnie w piaskowym kolorze, sportowe brązowe kurtki z puszystej wełny z rozcięciami po bokach i licznymi skórzanymi łatami, białe koszule, dziergane wełniane krawaty i szare kapelusze z szerokim rondem. W Sydney podczas Królewskich Targów Wielkanocnych wyglądaliby normalnie, w Rzymie jednak zwracali uwagę.

I całkiem szczerze mogła dziękować Bogu za obecność Raina! Jak on znakomicie dawał sobie z nimi radę. Nie uwierzyłaby, że istnieje na świecie człowiek, który potrafi wciągnąć Patsy'ego do rozmowy, ale jemu to się udało. Niech Bóg go błogosławi! Rozruszał ich. No i gdzie zdobył dla nich australijskie piwo? Lubi ich i chyba jest zainteresowany tym, co mówią. Zapewne takie znajomości mogą się przydać niemieckiemu politykowi. Jesteś zagadką, Rainerze Moerlingu Hartheimie. Przyjaciel papieży i kardynałów – a jednocześnie przyjaciel Justyny O'Neill. Gdybyś nie był taki brzydki, pocałowałabym cię, taka jestem wdzięczna.

Siedział właśnie wygodnie oparty w fotelu i słuchał opowieści Boba o strzyżeniu owiec. Tak doskonale zadbał o wszystko, że Justyna nie miała nic do roboty, więc przyglądała mu się z zaciekawieniem. Na ogół od razu umiała dostrzec i ocenić wygląd fizyczny, czasami jednak jej spostrzegawczość zawodziła i wtedy człowiek mógł wkraść się w jej życie, zanim zdążyła dokonać pierwszego istotnego oszacowania. A jeśli nie nastąpiło to zaraz na początku znajomości, mogły minąć lata, zanim znów spojrzała nań jak na nieznajomego. To właśnie zdarzyło się twarz. Justyna patrzyła na Raina. Wszystkiemu było winne tamto pierwsze wrażenie. Była tak przerażona spotkaniem z dostojnikami Kościoła, że starała się to ukryć pod maską pewności siebie. Ujrzała więc tylko to, co rzucało się w oczy: potężną sylwetkę, włosy, śniadą karnację. A potem, gdy zaprosił ją na kolację, było już za późno, tak bowiem zdominował ją swoją osobowością, że zapomniała mu się przyjrzeć. Była zbyt zainteresowana tym, co mówiły jego usta, by wracać uwagę na nie same.

Teraz stwierdziła, że wcale nie jest brzydki. Jego wygląd stanowił zapewne odzwierciedlenie jego wnętrza, pomieszanie dobra i zła. Przypominał rzymskiego cesarza. Nie dziwiła się już, że kocha to miasto, było ono jego duchowym domem. Miał szeroką twarz z wyraźnie zarysowanymi kośćmi policzkowymi i małym orlim nosem. Grube czarne brwi jak krechy przecinały czoło. Czarne i długie rzęsy jak u kobiety, czarne oczy i wyraźnie wykrojone usta.

Obudziła się z zamyślenia, stwierdzając, że przygląda się jej uważnie. Poczuła się jak rozebrana do naga przed tłumem, który chce ją ukamienować. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Jego spojrzenie było otwarte i czujne, a potem spokojne, gdy znowu zadał Bobowi pytanie na temat owiec. Justyna dała sobie w duchu kopniaka i postanowiła nie wyobrażać sobie Bóg wie czego, ale mimo wszystko z zainteresowaniem pomyślała, że ten wieloletni przyjaciel mógłby zostać jej kochankiem. Ta myśl nie budziła obrzydzenia.

Po Arturze miała jeszcze kilku mężczyzn i już nie chciało jej się śmiać w czasie katu. Przeszłam daleką drogę od tamtej pamiętnej nocy – pomyślała. – Ale czy rzeczywiście poczyniłam postępy? Miło było mieć faceta i do diabła z tym, co mówił Dane, że ma to być ten jeden jedyny mężczyzna w życiu. Nie miała zamiaru ograniczać się do jednego, więc nie prześpi się z Rainem. Zmieniłoby to zbyt wiele w ich stosunkach. Straciłaby przyjaciela, a ona potrzebowała przede wszystkim przyjaciela. Nie mogła sobie pozwolić na taką stratę. Zatrzymam go tak, jak zatrzymałam Dane'a – pomyślała. – Mężczyznę, który dla mnie nie jest mężczyzną.

Kościół mógłby pomieścić ze dwadzieścia tysięcy ludzi, toteż nie było w nim tłoku. Nigdzie na świecie nie włożono tyle czasu, ludzkiej myśli i geniuszu w stworzenie świątyni Boga. W porównaniu z tą bladły wszystkie pogańskie dzieła starożytności. Tyle włożono w nią miłości, tyle potu. Bazylikę zbudował Barmante, kopułę Michał Anioł, kolumnadę Bernini. Był to pomnik nie tylko ku czci Boga, lecz także ku czci człowieka. W niewielkim kamiennym grobowcu, głęboko poniżej konfesjonału, był pochowany sam Święty Piotr. Tutaj koronowano cesarza Karola Wielkiego. Echa przebrzmiałych głosów zdawały się szeptać między smugami światła, zmarłe palce polerowały brązowe promienie za głównym ołtarzem i pieściły kręcone brązowe kolumny baldachimu.

Leżał na kamiennych stopniach twarzą ku ziemi, jak martwy. O czym myślał? Czy czuł ból z powodu nieobecności matki? Kardynał Ralph widział jego łzy i wiedział, że nie są to łzy bólu. Wszystko w jego istocie skupiło się na tym cudzie. Nie było w nim miejsca na nic, co nie dotyczyło Boga. To był jego największy dzień i najważniejsze dlań było zaprzysiężenie duszy i życia Bogu. Kardynał Ralph wciąż jeszcze pamiętał własne wyświęcenie jako chwilę pełną świętej cudowności. Starał się każdą cząstkę swej duszy oddać Bogu, ale jednak nie do końca mu się to udało.

Moje wyświęcenie nie było tak podniosłe, teraz przeżywam je powtórnie razem z nim. I zastanawiam się, kim on jest, że pomimo naszych obaw udało mu się przeżyć te wszystkie lata nie doświadczając niczyjej niechęci ani wrogości. Kochają go wszyscy i on kocha wszystkich. Ani przez chwilę nie sądzi, iż ten stan rzeczy jest niezwykły. A jednak, gdy przybył do nas po raz pierwszy, nie był taki pewny siebie. Zdobył to u nas i może dzięki temu nasze istnienie jest usprawiedliwione. Wielu kapłanów zostało tutaj wyświęconych, lecz w jego przypadku jest coś szczególnego. Och, Meggie! Dlaczego nie chciałaś zobaczyć, jak wspaniały dar złożyłaś Bogu, dar, którego ja dać nie mogłem, sam się bowiem Mu oddałem? Przypuszczam, że dlatego on może być tu dziś i nie czuć bólu. Dziś ja go uwolniłem od bólu, biorąc ten ból na siebie. Płaczę jego łzami, cierpię za niego. I tak powinno być.

W trakcie ceremonii odwrócił głowę i spojrzał na ludzi z Droghedy: Bob, Jack, Hughie, Jims i Patsy. Puste miejsce Meggie, dalej Frank, Justyna w czarnej koronkowej chustce na głowie, obok niej Rainer. A dalej wielu ludzi, których nie znał, ale którzy przeżywali ten dzień razem z rodziną z Droghedy. Dla niego był to dzień szczególny, jakby dziś i on miał syna, którego ofiarował Bogu.

Może dlatego, że na uroczystości brakowało matki, Dane wyszukał Justynę wśród gości na przyjęciu wydanym na jego cześć przez kardynała Vittorio i kardynała Ralpha. W czarnej sutannie z wysoką białą koloratką wyglądał wspaniale, choć nie jak ksiądz, raczej jak aktor grający księdza. Ale w jego oczach widać było wewnętrzne światło, które czyniło z przystojnego mężczyzny kogoś niepowtarzalnego.

– Ksiądz O'Neill – powiedziała.

– Jeszcze się nie przyzwyczaiłem, Justyno.

– Nietrudno to zrozumieć. Jeszcze nigdy nie czułam się tak jak dziś, więc nawet nie potrafię sobie wyobrazić, co ty czułeś.

– Myślę, że wewnątrz duszy potrafisz. Gdybyś rzeczywiście nie umiała, nie byłabyś tak dobrą aktorką. U ciebie to przychodzi z podświadomości, nie wybucha w myśli, dopóki nie jest potrzebne.

Usiedli na małej kanapce w rogu pokoju i nikt i nie przeszkadzał.

Po chwili rzekł:

– Bardzo się cieszę, że Frank przyjechał. – Popatrzył w stronę, gdzie Frank rozmawiał z Rainerem z takim ożywieniem, jakiego dotąd u niego nie widzieli. – Znam starego rumuńskiego księdza, który z serdecznym współczuciem mówi: „Och, ty biedaku!” Nie wiem, jakoś zawsze tak właśnie myślę o Franku. Dlaczego?

– Wściekłą jestem na mamę! – zasyczała przez zęby, zmieniając temat. Jak mogła zrobić ci coś takiego?

– Justyno, rozumiem ją. Ty też postaraj się ją zrozumieć. Gdyby zrobiła to złośliwie lub z jakichś niskich pobudek, mógłbym czuć się dotknięty, ale oboje znamy ją i wiemy, że to nie dlatego. Pojadę wkrótce do Droghedy, porozmawiam z nią i dowiem się, dlaczego.

– Zdaje się, że córki nigdy nie są tak wyrozumiałe dla swoich matek jak synowie. – Ściągnęła w dół kąciki ust i wzruszyła ramionami. – Może to i dobrze, że nie mam nikogo. Nie będę miała dzieci i nigdy nikomu nie będę się narzucać.

Justyna spojrzała w błękitne oczy brata, które patrzyły na nią z takim ciepłem i czułością. Poczuła wzbierający gniew, bo zdawało się jej, że Dane lituje się nad nią.

– Czemu nie wyjdziesz za Rainera? – spytał nagle.

Otworzyła usta ze zdumienia.

– Bo mnie o to nie poprosił – odpowiedziała bez przekonania.

– Bo sądzi, że mu odmówisz. Mógłbym z nim porozmawiać.

Chwyciła go za ucho, tak jak wtedy, gdy byli dziećmi. – Nie zrobisz tego! Ani słowa, słyszysz? Nie kocham Rainera! Jest moim przyjacielem i taki układ mi odpowiada. Spróbuj w tej intencji chociażby świeczkę zapalić, a obiecuję, że zrobię zeza i rzucę na ciebie okropne przekleństwo. Pamiętasz, jak się tego bałeś?

Ze śmiechem odrzucił głowę do tyłu.

– Nie podziałałoby, moja droga. Teraz moje czary są mocniejsze od twoich. Nie denerwuj się tak, widocznie się myliłem. Zdawało mi się, że ty i Rain…

– Nie, nie i jeszcze raz nie. Po siedmiu latach? Prędzej wieprze zaczną latać. – Przerwała, szukając słów, w końcu popatrzyła na niego niemal zawstydzona. – Dane, cieszę się. Myślę, że mama też by się cieszyła, gdyby zobaczyła cię teraz, w tej chwili… Nie martw się, zmieni zdanie.

Ujął jej trójkątną twarzyczkę w dłonie i uśmiechnął się z taką miłością, że bezwiednie wzięła go za ręce. W głębi jego oczu zobaczyła cień wątpliwości, może nie wątpliwości, raczej niepokoju. Niby wierzył, że mama w końcu zrozumie, ale był tylko człowiekiem, o czym wszyscy prócz niego zdawali się zazwyczaj zapominać.

– Justyno, zrobisz coś dla mnie?

– Wszystko – powiedziała i nie kłamała.

– Mam dwa miesiące, żeby pomyśleć o tym, co chcę zrobić. Będę o tym myślał w Droghedzie po rozmowie z mamą. Najpierw jednak… muszę zebrać odwagę, by pojechać do domu. Więc jeśli możesz, pojedź ze mną na parę tygodni na Peloponez. Będziesz trochę zrzędziła, jaki to ze mnie tchórz, aż będę miał tego dość, wsiądę w samolot i ucieknę od ciebie. Poza tym, siostrzyczko, nie chcę, byś myślała, że nie będzie dla ciebie miejsca w moim życiu. Od czasu do czasu potrzebny ci będzie twój głos sumienia.

– Dane, oczywiście, że pojadę!

– Dobrze – uśmiechnął się szeroko,, patrząc na nią figlarnie. – Naprawdę potrzebuję cię, siostrzyczko. Przypomną mi się dawne czasy. – Splótł ręce za głową i zadowolony oparł się wygodniej o poręcz. – Dokonałem tego! Czy to nie wspaniałe? A po spotkaniu z mamą będę mógł skoncentrować się całkowicie na naszym Panu.

– Powinieneś pójść do zakonu, Dane.

– Jeszcze mogę to zrobić. Mam przed sobą całe życie, nie muszę się spieszyć.

Justyna wyszła z przyjęcia z Rainerem. Mówiła o planowanym wyjeździe do Grecji, a on wspomniał o wyjeździe do swego biura w Bonn.

– Najwyższy czas – powiedziała. – Jak na ministra rządu nie przepracowujesz się zbytnio. W gazetach nazywają cię playboyem zabawiającym się z ognistowłosą australijską aktorką. Ty stary lisie!

Pogroził jej palcem.

– Płacę więcej za moje przyjemności, niż ty sobie wyobrażasz.

– Możemy się przejść, Rain?

– Nie, jeśli nie zdejmiesz butów.

– Nie mogę. Noszenie mini ma swoje złe strony. Minęły już czasy pończoch, które można było zsunąć z łatwością. Teraz wymyślili cienkie rajstopy, a tych publicznie nie da się zdjąć, nie wywołując największego skandalu czasów Lady Godivy. Jeśli nie chcę zniszczyć drogich rajstop, muszę być więźniem moich butów.

– Dzięki tobie wzbogacam moją wiedzę o ubiorze damskim z wierzchu i pod spodem – powiedział żartobliwie.

– Nie żartuj! Założę się, że masz tuzin kochanek i każdą z nich sam rozbierasz.

– Tylko jedną, która, jak każda porządna kobieta, czeka na mnie w negliżu.

– Fascynujące! Jeszcze nigdy nie rozmawialiśmy o twoim życiu intymnym, powiedz mi, jaka ona jest.

– Tłusta gadatliwa blondyna po czterdziestce.

Stanęła jak wryta.

– nabierasz mnie – powiedziała powoli. – Nie wyobrażam sobie ciebie z taką kobietą.

– Czemu nie?

– Przecież masz gust.

– Są gusty i guściki, kochanie. Sam nie jestem wcale przystojny, więc w jaki sposób udałoby mi się nakłonić piękną i młodą dziewczynę, by została moją kochanką?

– Udałoby ci się! – wykrzyknęła. – Oczywiście, że by ci się udało!

– Masz na myśli moje pieniądze?

– Nie, nie pieniądze! Drażnisz się ze mną, jak zawsze! Rainerze Moerlingu Hartheimie, dobrze wiesz, że jesteś bardzo atrakcyjny, inaczej nie nosiłbyś złotych medalików i siatkowych koszul. Wygląd to nie wszystko, a zresztą…

– Wzruszasz mnie, kochanie.

– Cały czas mam wrażenie, że usiłuję cię dogonić i nigdy mi się nie udaje. – Uspokoiła się i popatrzyła na niego niepewnie. – Nie mówisz chyba serio?

– A jak sądzisz?

– Nie! Nie jesteś zarozumiały, ale dobrze wiesz, jak bardzo jesteś atrakcyjny.

– Nieważne, co robię i czego nie robię, ważne, że ty uważasz mnie za atrakcyjnego.

Miała już powiedzieć, że nawet nie wyobrażała go sobie jako kochanka, ale uznała, że to nie ma sensu. Gdyby pozwolił jej to powiedzieć, może doszedłby do wniosku, że jego czas jeszcze nie nadszedł, ale stało się inaczej, wziął ją w ramiona i zanim udało jej się myśli ubrać w słowa, pocałował. Przez minutę stała umierająca, rozdarta, szamocąca się, nie mogąc znaleźć jakiejkolwiek odpowiedzi. Jego usta były wspaniałe! I włosy, takie gęste, puszyste, z przyjemnością zatopiłaby w nich palce. Wziął jej twarz w dłonie i wyznał z uśmiechem:

– Kocham cię.

Ręce jej uniosły się do jego nadgarstków, ale nie po to, by je ująć łagodnie, lecz wpiła się w nie paznokciami, przecinając skórę aż do krwi.

Justyna schyliła się, by podnieść kopertę, upuściła torebkę i szal, zrzuciła buty i weszła do salonu. Ciężko usiadła na skrzyni i gryząc wargi spojrzała z niewytłumaczalnym żalem na wspaniałą fotografię Dane'a, zrobioną na pamiątkę jego wyświęcenia. Jej bose stopy bezwiednie gładziły zwinięty futrzak ze skór kangurów. Wykrzywiła się z niesmakiem i wstała szybko.

Weszła do kuchni, otworzyła lodówkę, wyjęła dzbanek ze śmietanką i puszką kawy. Odkręciła kran, aby nabrać zimnej wody i rozejrzała się zdumiona, jakby nigdy dotąd nie widziała tego pomieszczenia. Zobaczyła tu i ówdzie oderwaną tapetę, spojrzała na filodendron zawieszony w koszyku pod sufitem, na zegar w kształcie czarnego kota, który poruszał ogonem i oczyma, jakby dziwił się wciąż lekkomyślnemu traceniu czasu. „Zapakuj szczotkę do włosów” – przypominał napis na kalendarzu. Na stole leżała podobizna Raina, którą naszkicowała kilka tygodni temu. A obok paczka papierosów. Wzięła jednego i zapaliła. Nastawiła czajnik i przypomniała sobie o liście matki, wciąż jeszcze ściskanym w dłoni. Usiadła przy stole kuchennym i oparła nogi na blacie. Zrzuciła rysunek. Odczep się Rainerze Moerlingu Hartheimie! Mnie na tobie nie zależy, ty wielki, sztywniacki szkopie! Nie potrzebujesz mnie, tak? Ja ciebie też nie!

„Moja droga Justyno – pisała Meggie. – Przypuszczam, że działasz z właściwym sobie impulsywnym pośpiechem, mam więc nadzieję, że otrzymasz mój list na czas. Jeśli coś, co ostatnio napisałam, spowodowało twoją nagłą decyzję, przebacz mi. Nie miałam zamiaru sprowokować tak drastycznej reakcji. Po prostu potrzebowałam trochę współczucia, a wciąż zapominam, że pod tą twoją gruboskórnością kryje się osoba bardzo wrażliwa.

Oczywiście, że jestem samotna, bardzo samotna, ale tego nie zmieni twój powrót do domu. Gdybyś tylko pomyślała chwilę, zrozumiałabyś to. Co chcesz osiągnąć wracając do domu? Nie masz takiej mocy, by zwrócić mi to, co utraciłam, i nie możesz mi tego odkupić. Zresztą nie jest to jedynie moja strata. Jest to również twoja strata, Nanny i pozostałych. Mam wrażenie, że sądzisz, całkiem niesłusznie, że w jakiś sposób jesteś za to odpowiedzialna. Podejrzewam, że obecny impuls jest aktem skruchy. Dane był dorosłym mężczyzną, a nie bezbronnym niemowlęciem. Ja go puściłam przecież, prawda? Gdybym myślała jak ty, siedziałabym teraz w zakładzie dla umysłowo chorych, oskarżając się o to, że pozwoliłam mu żyć jego własnym życiem. Ale ja tego nie robię. Nikt z nas nie jest Bogiem, a sądzę, że miałam więcej niż ty okazji poznać tę prawdę.

Wracając do domu, chcesz mi swoje życie złożyć w ofierze. Nie chcę tego. I nigdy nie chciałam. Odmawiam. Nie należysz do Droghedy, nigdy tu nie pasowałaś. Sama jeszcze nie wiesz, gdzie jest twoje miejsce. Radzę ci, być w tej chwili usiadła i przemyślała wszystko. Czasami jesteś naprawdę tępa. Rainer to bardzo miły facet, ale nie spotkałam jeszcze mężczyzny, który byłby takim altruistą, za jakiego ty go uważasz. Ze względu na Dane'a, Justyno, zejdź wreszcie na ziemię!

Moje kochanie! Zgasło światło, zgasło światło dla nas wszystkich. I nic na to nie poradzimy, zrozum to. Nie chcę cię obrażać, udając, że jestem szczęśliwa. Nie jest to stan ludzki. Ale jeśli sądzisz, że my w Droghedzie spędzamy dni na płaczu i żałobie, mylisz się. Jest nam dobrze, a jednym z powodów jest to że nadal jesteś światłem naszego życia. Światłą Dane'a już nie ma. Proszę cię, Justyno kochana, spróbuj pogodzić się z tym.

Odwiedź nas w Droghedzie, bardzo byśmy chcieli cię zobaczyć, ale nie przejeżdżaj na stałe. Nie zaznasz szczęścia mieszkając tu. Byłoby to poświęcenie tyleż niepotrzebne, ile bezużyteczne. Nawet rok spędzony z dala od teatru mógłby negatywnie zaważyć na twojej karierze. Zatem zostań tam, gdzie jest twoje miejsce, i dobrze wypełniaj swoje obowiązki w świecie”.

Poczuła się jak w pierwszych dniach po śmierci Dane'a. Był to ten sam rodzaj bólu, jałowego, bólu nie do uniknięcia. Ta sama udręczona niemoc. Oczywiście, nic na to nie mogła poradzić. Nie było sposobu by naprawić cokolwiek. Po prostu nie było.

Czajnik gwizdał. Jak to jest być jedyną córeczką mamusi, jedynaczką? Ale ja nie jestem tym dzieckiem, którego pragnie ta biedna, stara, odchodząca już kobieta. Mamo! Mamo! Nie sądzisz, że gdyby to leżało w granicach ludzkich możliwości, zrobiłabym to? Stare lampy wymienić na nowe, moje życie za niego! To niesprawiedliwe, że właśnie Dane musiał umrzeć… Ona ma rację. Mój powrót do Droghedy nie zmieni faktu, iż on nigdy ta nie powróci. Jest tam co prawda pochowany, lecz już nigdy nie wróci. Zgasło światło, a ja nie umiem go rozniecić od nowa. Rozumiem jednak, co chciała przez to powiedzieć. moje światło pali się nadal w niej, choć nie jestem w Droghedzie.

Fritz otworzył drzwi. Ubrany był nie w granatowy uniform kierowcy, lecz w eleganckie ubranie kamerdynera. Uśmiechnął się, sztywno ukłonił i trzasnął obcasami na stary germański sposób.

– Czy jesteś skromnym sługą pana Hartheima, czy może jego stróżem? – zapytała podając płaszcz.

Fritz pozostał niewzruszony.

– Pan Harteim jest w swoim gabinecie, panno O'Neill.

Siedział przy kominku, lekko pochylony do przodu. Gdy drzwi się otworzyły podniósł głowę, ale nie ucieszył się na jej widok i nic nie powiedział.

Justyna podeszła do niego i położyła czoło na jego kolanach.

– Rain, przepraszam cię za te wszystkie lata i chcę powiedzieć, że nie umiem żyć bez ciebie – wyszeptała.

Nie podniósł jej, lecz ukląkł przy niej na podłodze.

– Cud – powiedział.

– Nigdy nie przestałeś mnie kochać, prawda?

– Nie, kochanie, nigdy.

– Tak cię musiałam zranić.

– Nie tak, jak sądzisz. Wiedziałem, że mnie kochasz, i mogłem sobie pozwolić na czekanie. Zawsze uważałem, że cierpliwość musi być nagrodzona.

– I postanowiłeś, bym sama się o tym przekonała. Wcale się nie martwiłeś, gdy powiedziałam, że wracam do Droghedy?

– O, Nie! Gdyby chodziło o innego mężczyznę, nie martwiłbym się. Lecz Drogheda to przerażający rywal. Tak, martwiłem się.

– Wiedziałeś o moim wyjedzie, zanim ci powiedziałam?

– Clyde poinformował mnie. Zadzwonił do Bonn, by zapytać, czy nie mógłbym jakoś wpłynąć na ciebie. Powiedziałem mu, żeby nie stawiał ci przeszkód, co najmniej przez tydzień lub dwa, a ja zobaczę, co da się zrobić. Nie ze względu na niego, kochanie, ze względu na siebie. Nie jestem altruistą.

– Tak właśnie napisała mama. A ten dom? Miałeś go już miesiąc temu?

– Nie i wcale nie jest mój. Ale jeśli masz zamiar kontynuować swoją karierę, będziemy potrzebowali domu w Londynie. Kupię go. To znaczy, jeśli tylko ci się podoba. Pozwolę ci nawet urządzić go po swojemu, jeśli obiecasz solennie, że nie zrobisz go na różowo i pomarańczowo.

– Nie zdawałam sobie sprawy, jaki z ciebie tajemniczy gość. Dlaczego nie powiedziałeś po prostu, że mnie kochasz? Tak chciałam, byś to zrobił.

– Miałaś tego dowody i musiałaś sama się o tym przekonać.

– Obawiam się, że jestem chronicznie zaślepiona. Tak naprawdę nie przekonałam się sama, musiał mi ktoś w tym pomóc. Matka w końcu otworzyła mi oczy. Dostałam dziś list od niej. Zakazała mi wracać do domu.

– Twoja matka jest wspaniałą kobietą.

– Wiem, że się spotkaliście, ale kiedy?

– Jakiś rok temu pojechałem zobaczyć się z nią. Drogheda jest wspaniała, ale nie dla ciebie, Justyno. Starałem się wtedy przekonać o tym twoją matkę. Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że dała się przekonać, chociaż przyznaję, nie bardzo wiedziałem, jak to zrobić.

Dotknęła palcami jego ust.

– Nie wierzę w siebie, Rain. Nigdy nie wierzyłam. I chyba nigdy nie uwierzę.

– mam nadzieję, kochanie, że tak będzie! Dla mnie jesteś jedyna, jedna jedyna. Cały świat wiedział o tym już od lat. Ale słowa miłości niewiele znaczą. Mógłbym ci je powtarzać tysiące razy dziennie, a i tak miałabyś wątpliwości. Zatem nie mówiłem ci, o mojej miłości, żyłem nią. Jak mogłaś wątpić w uczucia twojego najwierniejszego rycerza? – westchnął. – Dobrze, że nie wyszło to ode mnie, może słowa twojej matki będziesz uważać za wystarczające.

– Proszę, nie mów tak. Biedny Rain! Zdaje się, że wypróbowałam nawet twoją cierpliwość. Nie przejmuj się, że to wyszło od mamy. To nie ma znaczenia. Korzę się przed tobą na kolanach!

– Całe szczęście, że potrwa to tylko przez dzisiejszy wieczór – powiedział nieco rozpogodzony. – Jutro znowu będziesz sobą.

Powoli odprężała się, najgorsze już minęło.

– Najbardziej cię lubię, nie kocham za to, że nigdy nie mogę zapędzić ci w kozi róg. Wciąż mi uciekasz.

– Spójrz na to inaczej. Mieszkanie ze mną pod jednym dachem da ci możliwość spróbowania. – Całował jej brwi, policzki, powieki. – Nie chcę ciebie innej, Justyno. Biorę cię z każdym piegiem i z każdą komórką w twoim mózgu.

Zarzuciła mu ręce na szyję i zagłębiła palce we włosach.

– Och, gdybyś wiedział, jak bardzo pragnęłam zrobić właśnie to! – powiedziała. – Nie umiałam nigdy zapomnieć.

Telegram donosił:

„Właśnie zostałam panią Hartheim Stop Prywatna ceremonia w Watykanie Stop Papieskie błogosławieństwo Stop Nie ma odwrotu Wykrzyknik Przyjedziemy na odłożony miesiąc miodowy jak najszybciej ale dom nasz w Europie Stop Całusy dla wszystkich ode mnie i Raina Stop Kocham was Justyna”.

Meggie odłożyła blankiet na stolik i rozszerzonymi oczyma patrzyła przez okno na bogactwo jesiennych róż w ogrodzie. Dalej – na hibiskusu, skrzypy, eukaliptusy, bugenwillę z wysoko nad ziemią rozłożonymi koronami i na wspaniałe sumaki. Ogród był taki piękny i taki pełen życia. Z małych roślinek wyrastały wielkie, zmieniające się i więdły, i tak trwał ten nie kończący się, nieprzerwany cykl.

Czas, by Drogheda przestała istnieć. Tak, najwyższy czas. Niechże cykl odnowi się z nowymi ludźmi. Nie mogę winy zrzucać na nikogo. Ale nie żałuję ani chwili.

Ptak z cierniem w piersi wypełnia niezmienne prawo. Coś niezrozumiałego pcha go, by przebił się i zginął śpiewając. W chwili gdy cierń wchodzi w ciało, nie pojmuje jeszcze, że to śmierć. Śpiewa i śpiewa, aż zabraknie mu tchu. Lecz my, gdy wbijamy ciernie w nasze piersi, jesteśmy świadomi, a mimo wszystko robimy to. Mimo wszystko.

Cofnęła się o dwa kroki, ocierając usta dłonią, z oczyma rozszerzonymi strachem.

– To ci się nie uda – wykrztusiła. – Nigdy ci się nie uda, Rain!

Zdjęła buty, chwyciła je w ręce i uciekła. Odgłos jej biegnących stóp szybko ucichł.

Nie miał zamiaru jej gonić, choć obawiała się tego. Nadgarstki krwawiły i bolały. Przycisnął chustkę najpierw do jednej ręki, potem do drugiej wyjął papierośnicę, zapalił papierosa i ruszył powoli przed siebie. Nikt z przechodniów nie odgadłby z jego twarzy, co czuje w tej chwili. Wszystko, czego pragnął, miał dziś w zasięgu rąk, sięgnął po to i stracił. Idiotka! Kiedy ona wreszcie dorośnie?

Na szczęście był hazardzistą, który nie tylko umie wygrywać, ale i przegrywać. Czekał siedem długich lat i kiedy poczuł w niej zmianę z powodu wyświęcenia Dane'a, spróbował szczęścia. A jednak zrobił to za wcześnie. No cóż. Zawsze jest jakieś jutro. Nie miał zamiaru rezygnować. Jeśli będzie ją miał na oku, kiedyś wreszcie uśmiechnie się do niego los.

Zaśmiał się swoim bezgłośnym śmiechem. Tłusta gadatliwa blondyna po czterdziestce! Nie wiedział, czemu użył tego określenia w stosunku do swojej byłej żony. Biedna Annelise! Była ciemnowłosa, chuda i dobrze po czterdziestce, ale trzymała się świetnie, choć wszyscy uważali ją za męczennicę. I co ja teraz myślę o Annelise! Moja cierpliwa wieloletnia kampania została zniweczona, a ja myślę o biednej Annelise! Ale panno Justyno O'Neill, jeszcze zobaczymy!

Okna pałacu były oświetlone. Pomyślał, że wejdzie na parę minut, by porozmawiać z kardynałem Ralphem, który źle dziś wyglądał. Może jest chory? Może należałoby go przekonać, by poszedł do lekarza? Rainer cierpiał, ale nie z powodu Justyny. Ona była młoda i miała czas. Cierpiał za kardynała Ralpha, który nic o tym nie wiedząc, patrzył dziś na własnego syna otrzymującego święcenia kapłańskie.

Było jeszcze dość wcześnie i w hotelowym holu kręciło się sporo ludzi. Justyna szybko przeszła do schodów i z pochyloną głową wbiegła na górę. Dłuższą chwilę szukała w torebce klucza do pokoju i już myślała, że będzie zmuszona zejść do recepcji, ale na szczęście znalazła go i weszła do pokoju po omacku. Usiadła na brzegu łóżka i dopiero wtedy pozwoliła myślom popłynąć spokojnie. Patrzyła posępnie na szeroki prostokąt bladego nocnego nieba za oknem i wmawiała sobie, że czuje odrazę, oburzenie, rozczarowanie. Bliska płaczu, wiedziała, że już nigdy nie będzie tak jak przedtem i w tym tkwiła cała jej rozpacz. Straciła najlepszego przyjaciela. Została zdradzona.

To były tylko puste słowa, nieprawdziwe. Nagle zrozumiała, co ją tak bardzo przestraszyło, że uciekła od Raina, jakby usiłował ją zamordować, a nie pocałować. W gruncie rzeczy sama tego pragnęła. pragnęła odnalezienia domu, choć niby wcale nie chciała go odnaleźć, tak jak nie życzyła sobie zobowiązań wynikających z miłości. Dom i miłość niosły niepokój. Zresztą nie była pewna, czy umiałaby kochać. Gdyby stać ją było na miłość, to przecież czasem poczułaby jakieś głębsze uczucie dla któregoś z nielicznych kochanków. Nie przyszło jej do głowy, że z premedytacją dobierała sobie takich kochanków, by nigdy nie zagrodzili tej obojętności, którą sama sobie narzuciła i w którą tak wrosła, iż przyjmowała jako całkowicie naturalną. Po raz pierwszy w życiu nie miała żadnego punktu oparcia. Nigdy dotąd nie przeżyła niczego, co by ją mogło teraz pocieszyć. I mieszkańcy Droghedy też nie mogli jej pomóc, zawsze bowiem trzymała się od nich z daleka.

Musiała uciekać od Raina. Powiedzieć „tak”, oddać mu się i patrzeć, jak się oddala, gdy ją lepiej pozna? Nie zniosłaby odtrącenia, woli sama odtrącić, wtedy duma nie zostanie zraniona. Rain kochał się w tej Justynie, którą widział. Nie pozwoliła mu nawet domyślić się tego oceanu wątpliwości miotających nią. Nigdy nie powinien dowiedzieć się, jaką jest naprawdę pod tą maską impertynencji.

Pochyliła się i przyłożyła czoło do chłodnego blatu stolika przy łóżku, łzy spływały jej po twarzy. Właśnie dlatego tak kochała Dane'a. On zdawał sobie sprawę, jaka jest naprawdę i kochał ją mimo to. Pomagały tu więzy krwi, jak również całe życie – wspólne wspomnienia, kłopoty, cierpienia, radości. Ale Rain był obcy, nie był do niej przywiązany tak jak Dane czy reszta jej rodziny. Nic nie zobowiązywało go do kochania jej.

Pociągnęła nosem, przetarła twarz dłonią, wzruszyła ramionami i zajęła się trudną sztuką zapominania o swoich kłopotach. Wiedziała, że potrafi to zrobić, całe życie bowiem doskonaliła tę technikę. Po prostu musi być wciąż zajęta, nie powinna mieć czasu na rozpamiętywanie. Zapaliła lampę przy łóżku. Na stoliku leżał bladobłękitny list lotniczy z portretem królowej Elżbiety na znaczku w górnym prawym rogu.

„Kochana Justyno! – pisał Clyde Daltinham-Roberts. – Jesteś mi potrzebna, przyjeżdżaj natychmiast! Coś i mówi, że to rola, na którą czekałaś. Desdemona, kochanie, co ty na to? Z Markiem Simpsonem w roli Otella. Jeśli jesteś zainteresowana, próby zaczynają się w przyszłym tygodniu”.

Czy była zainteresowana?! Desdemona! Desdemona w Londynie! Z Markiem Simpsonem w roli Otella! To była okazja nie do pogardzenia. Jej samopoczucie poprawiło się błyskawicznie do tego stopnia, że scena z Rainem straciła znaczenie, a raczej nabrała całkiem innego wymiaru. Być może, jeśli będzie postępowała bardzo, bardzo ostrożnie, zachowa miłość Raina. Warto spróbować. Gdy zauważy, że zanadto zbliża się do prawdy o niej, może się znów wycofać. Żeby zatrzymać Raina, szczególnie tego nowego Raina, gotowa byłą zrobić wszystko – z wyjątkiem zdjęcia maski.

Trzeba jakoś uczcić taką wiadomość! Nie czuła się na siłach znów zobaczyć Raina, ale w pobliżu znajdowali się przecież ludzie, z którymi może się podzielić sukcesem. Włożyła buty, poszła korytarzem do wspólnego salonu wujów i kiedy Patsy otworzył, stanęła z otwartymi ramionami, promieniejąc radością.

– Trzeba to oblać, będę grała Desdemonę! – oznajmiła dźwięcznym głosem.

Przez chwilę zapanowało milczenie, potem Bob powiedział ciepło:

– To miło, Justyno.

Nie zgasiło to jej radości, wręcz przeciwnie, radość przybrała niekontrolowane rozmiary. Śmiejąc się padła na krzesło i patrzyła się na wujów. Naprawdę byli wspaniałymi ludźmi! Oczywiście, im ta wiadomość nic nie mówi! Nie mieli zielonego pojęcia, kim była Desdemona. Gdyby przyszła i powiedziała, że wychodzi za mąż, odpowiedź Boba byłaby taka sama.

Odkąd pamiętała, byli częścią jej życia. I tak jak wszystko w Droghedzie, ich też traktowała pogardliwie. Wujowie nie mieli nic wspólnego z Justyną, po prostu byli elementem jej rzeczywistości, zjawiali się w rezydencji i znikali, nieśmiało uśmiechali się do niej i unikali, jeśli próbowała nawiązać rozmowę. Nie chodziło o to, że jej nie lubili, po prostu wyczuwali jej inność i to ich wprawiało w zakłopotanie. Dopiero tutaj, w Rzymie, w świecie im obcym, a jej znajomym, zaczynała ich rozumieć lepiej.

Czując w sobie ciepłe uczucie, które można by nazwać miłością, Justyna przenosiła wzrok z jednej uśmiechniętej pomarszczonej twarzy na drugą. Bob był siłą napędową tej grupy, szefem Droghedy, ale nie narzucał się z tym. Jack zawsze trzymał się blisko niego, widocznie dobrze im było ze sobą. Hughie był z nich najweselszy, ale w gruncie rzeczy taki sam jak oni. Jims i Patsy – dwa bieguny jednej całości. Wreszcie biedny Frank, jedyny, którego prześladował strach i niepewność. Wszyscy byli szpakowaci, a Bob i Frank zupełnie siwi, lecz tak naprawdę niewiele różnili się od obrazu z dzieciństwa, jaki zachowała w pamięci.

– Nie wiem, czy powinienem poczęstować cię piwem – powiedział Bob pełen wątpliwości trzymając w ręku schłodzoną butelkę piwa.

Jeszcze przed paroma godzinami taka wątpliwość zdenerwowałaby ją niepomiernie, lecz teraz była byt szczęśliwa, by się obrażać.

– Mój drogi, wiem, że nie przyszło ci do głowy poczęstować mnie podczas naszych rozmów z Rainem, ale naprawdę jestem już dużą dziewczynką i nie upiję się jednym piwem. Przysięgam, że to nie grzech.

– Gdzie jest Rainer? – spytał Patsy biorąc pełną szklankę od Boba i podając Justynie.

– Pokłóciłam się z nim.

– Z Rainerem?

– No tak, ale to była moja wina. Zobaczę się z nim później i przeproszę.

Żaden z wujów nie palił. Podczas ich wspólnych spotkań z Rainem nigdy nie prosiła o piwo, lecz demonstracyjnie paliła. Teraz jednak zabrakło jej odwagi, by wyciągnąć papierosy. Miała ochotę wypić piwo jednym haustem, ale czułą na sobie ich zaniepokojony wzrok. Piła więc drobnymi łyczkami, jak przystało na damę.

– Raine to dobry człowiek – powiedział Hughie, a oczy mu błyszczały.

Justyna nagle zrozumiała, czemu patrzyli na nią z takim szacunkiem. Oto związała się z mężczyzną, którego chcieliby mieć w rodzinie.

– Tak, raczej tak – powiedziała zdawkowo i zmieniła temat. – To był piękny dzień, prawda?

Przytaknęli wszyscy, nawet Frank, choć nie wyglądało na to, by o tym chcieli mówić. Zauważyła, jak bardzo są zmęczeni, ale nie żałowała, że przyszła. Budziły się w niej uczucia, którymi musiała się z kimś podzielić.

– Kim jest Desdemona? – spytał Frank.

Justyna rozpoczęła ożywiony opis, rozbawiona ich przerażeniem, gdy się dowiedzieli, że co noc będzie duszona. Dopiero gdy po dobrej półgodzinie Patsy ziewnął, przypomniała sobie, że są bardzo zmęczeni.

– Muszę już iść – powiedział, odstawiając pustą szklaneczkę. Nie poczęstowano jej drugim piwem, widać młodym damom musiało wystarczyć jedno. – Dzięki, że chciało wam się słuchać mojej paplaniny.

Ku zdumieniu i zakłopotaniu Boba pocałowała go na dobranoc. Jack usiłował usunąć się z drogi, ale łatwo dał się złapać, tylko Hughie ochoczo przyjął pożegnanie. Jims zaczerwienił się i zniósł je w milczeniu. Patsy oprócz pocałunku został jeszcze uściskany. Franka nie pocałowała, bo się uchylił, jednak w chwili gdy położyła ręce na jego ramionach, poczuła coś, czego nie było u pozostałych. Biedny Frank. Czemu jest taki?

Wyszedłszy od nich, oparła się na chwilę o ścianę. Rain kochał ją! Kiedy jednak usiłowała zadzwonić do jego pokoju, telefonistka poinformowała, że wyjechał do Bonn.

Nic nie szkodzi. Może nawet lepiej będzie poczekać i zobaczyć go dopiero w Londynie. Pełne skruchy przeprosiny wysłać pocztą wraz z zaproszeniem, aby odwiedził ją, gdy będzie w Anglii. Wielu rzeczy nie wiedziała o Rainie, ale jednego była pewna – przyjedzie z pewnością, nie umiał bowiem nosić w sercu urazy.

– Poczekaj, mój drogi – powiedziała wpatrując się w lusterko i widząc w nim jego twarz. – Anglia będzie teraz twoją najważniejszą sprawą międzynarodową, już ja się o to postaram. Ja, Justyna O'Neill.

Pozostało tylko powiedzieć Dane'owi, że nie pojedzie z nim do Grecji, ale tym się nie martwiła. Dane zrozumie, zawsze rozumiał. Jakoś jednak nie miała ochoty wyjawić mu wszystkich powodów, dla których nie może mu towarzyszyć. Kochała brata, ale dość miała jego surowych kazań. On chciał, by wyszła za Raina, toteż gdyby usłyszał o jej planach z nim związanych, zabrałby ją do Grecji, nawet siłą. A Dane nie powinien martwić się sprawami, o których nic nie wiedział.

„Kochany Rain – pisała w liściku. – Przepraszam cię za moje zachowanie tamtej nocy. Nie wiem, co mi się stało. To pewnie z powodu tego dnia pełnego wrażeń. Proszę, przebacz, wstyd mi, że ciebie narobiłam tyle zamieszania z powodu drobiazgu. Mam wrażenie, że ciebie też ten dzień zmęczył, i stąd to miłosne wyznanie. Ja ci przebaczam. Bądźmy jak dotąd przyjaciółmi. Nie lubię gniewać się na ciebie. Jak będziesz następnym razem w Londynie, zapraszam cię na kolację u mnie; ustalimy warunki traktatu pokojowego”.

Podpisała się „Justyna”, jak zwykle bez żadnych pozostałych pozdrowień. Rain studiował te niewinne proste zdania, jakby chciał zobaczyć, co naprawdę myślała, gdy je pisała. Z pewnością była to oferta przyjaźni. Ale może coś jeszcze? Musiał jednak przyznać, że prawdopodobnie niewiele więcej. Przeraził ją bardzo. To, że chciała zachować ich przyjaźń, świadczyło, że bardzo jej na nim zależy. Wątpił jednak szczerze, czy Justyna zdaje sobie sprawę, co czuje do niego. W końcu przecież dowiedziała się, że ją kocha. Gdyby zrozumiała, że go kocha, również napisałaby to w liście. Ale mimo wszystko wróciła do Londynu, nie pojechała do Grecji z Dane'em. Wiedział, że nie może mieć nadziei, iż zrobiła to z jego powodu, ale przyszłość jawiła mu się w bardziej optymistycznych barwach. Zadzwonił na sekretarkę. Była dziesiąta rano, najodpowiedniejsza pora, by zastać Justynę w domu.

– Połącz mnie z londyńskim mieszkaniem panny O'Neill – polecił i czekał ze ściągniętymi brwiami.

– Rain! – zawołała Justyna, wyraźnie ucieszona. – Dostałeś mój list?

– W tej chwili.

Po krótkie pauzie zapytała:

– Przyjedziesz do mnie?

– Będę w Londynie w najbliższy piątek i sobotę. Odpowiada ci?

– Tak. Jeśli można, to w sobotę, w piątek mam próbę Desdemony.

– Desdemony?

– Ach, przecież ty nic nie wiesz! Clyde napisał do mnie do Rzymu i zaproponował mi tę rolę. Marc Simpson gra Otella, a Clyde reżyseruje. Czy to nie wspaniałe? Wróciłam do Londynu pierwszym samolotem.

Przysłonił oczy ręką, zadowolony, że nie było w gabinecie sekretarki.

– Justyno, serdeńko, to naprawdę wspaniała wiadomość! – powiedział z udawanym entuzjazmem. – Zastanawiałem się, co tak szybko sprowadziło cię do Londynu.

– Och, Dane to zrozumiał – powiedziała lekko. – Wydaje mi się, że w gruncie rzeczy był zadowolony, iż będzie sam. Wymyślił bajeczkę, że potrzebuje mojego zrzędzenia, żeby nabrać odwagi przed spotkaniem z mamą, ale myślę, że zrobił to z innego powodu. Nie chciał, bym czuła się wykluczona z jego życia teraz, gdy został księdzem.

– Prawdopodobnie – zgodził się uprzejmie.

– Do zobaczenia w sobotę wieczorem – powiedziała. – Około szóstej. Przy winie omówimy spokojnie warunki traktatu pokojowego, a jak dojdziemy do zadawalającego kompromisu, dostaniesz kolację, dobrze?

– Tak, oczywiście. Do widzenia, kochanie.

Połączenie zostało gwałtownie przerwane, bo Justyna odłożyła słuchawkę. Siedział jeszcze przez chwilę, po czym wzruszył ramionami i odłożył słuchawkę na widełki. Zaklął pod nosem. Ta cała sytuacja zaczynała przeszkadzać mu w pracy.

W ciągu następnych kilku dni nie mógł skupić się na pracy, chociaż wątpił, czy ktoś to zauważył. Zjawił się u niej w sobotę, trochę po szóstej, jak zwykle z pustymi rękami, trudno było bowiem kupić jej odpowiedni prezent. Kwiaty nie robiły na niej wrażenia, czekolady nie jadała, a co cenniejszego rzuciłaby w kąt i zapomniała natychmiast. Ceniła jedynie te prezenty, które dostawała od Dane'a.

– Szampan przed kolacją? – spytał patrząc na nią ze zdziwieniem.

– Sądzę, że okazja tego wymaga. Po raz pierwszy posprzeczaliśmy się i po raz pierwszy urządzamy pojednanie – odpowiedziała pewna swej racji i wskazała mu wygodny fotel. Sama usiadła na płowym futrzaku z kangurów. Rozchylone wargi sprawiały wrażenie, że ma gotową odpowiedź na wszystko, co mógł teraz powiedzieć.

Nie miał jednak ochoty na rozmowę, przynajmniej dopóki nie zorientował się w jej nastroju. Patrzył więc na nią w milczeniu. Do pierwszego pocałunku z łatwością potrafił utrzymać dystans między nimi, teraz jednak musiał przyznać, że w przyszłości będzie u znacznie trudniej.

Prawdopodobnie zawsze będzie w niej coś z podlotka, ominie ją kobieca dojrzałość. Pozostawała we władzy chłodnego, logicznego umysłu, jednak fascynowała go i wątpił, by kiedykolwiek mógł ją zastąpić inną kobietą. Ani razu nie zadał sobie pytania,, czy warta jest tej długiej walki. Z obiektywnego punktu widzenia być może nie, ale czy to miało jakieś znaczenie? Była jego celem, marzeniem.

– Wyglądasz dziś bardzo ładnie – powiedział wreszcie, unosząc w jej kierunku kieliszek: zarazem toast i uznanie przeciwnika.

Niewielki ogień palił się bez osłony w małym wiktoriańskim kominku. Justyna siedziała przy nim skulona, wpatrzona w ogień. Po dłuższej chwili z brzękiem postawiła kieliszek na kominku i pochyliła się naprzód, otaczając kolana ramionami i bose stopy kryjąc w fałdach czarnej sukienki.

– Nie umiem owijać w bawełnę – powiedziała. Mówiłeś serio?

– Co mówiłem?

– No wiesz, w Rzymie… że mnie kochasz.

– Czy o to ci chodzi, kochanie?

Odwróciła wzrok i wzruszyła ramionami. Spojrzała znów na niego i skinęła głową.

– Oczywiście.

– Ale po co o tym mówić? Powiedziałaś mi, co myślisz, a dzisiaj mieliśmy nie wracać do przeszłości, tylko planować przyszłość.

– Ojej, Rain. Zachowujesz się, jakby robiła z tego jakąś aferę! Nawet jeśli tak było, chyba domyślasz się, dlaczego.

– Nie, nie domyślam się. – Postawił kieliszek i nachylił się, by lepiej ją widzieć. – Dałaś im do zrozumienia dość wyraźnie, że nie chcesz mojej miłości. Miałem nadzieję, że będziesz na tyle delikatna, by tego nie roztrząsać.

Nie przypuszczała, że to spotkanie będzie takie trudne – bez względu na rezultat. Przecież to on znalazł się w pozycji proszącego i powinien pokornie czekać, aż ona zmieni zdanie! Wyglądało na to, że jak niegrzeczna dziewczynka została złapana na jakimś idiotycznym figlu.

– To ty zmieniłeś status quo, nie ja! Nie zaprosiłam cię po to, by błagać o przebaczenie, bo uraziłam wielkie Hartheimowskie ego!

– W defensywie, Justyno?

Zniecierpliwiła się.

– Tak, tak do diabła! Jak ty to robisz, Rain? Tak bym chciała choć raz okazać się lepsza!

– Gdybym ci na to pozwolił, wyrzuciłabyś mnie jak starą brudną ścierkę.

– Mogę to jeszcze zrobić, kochasiu!

– Bzdura! Jeśli dotąd tego nie zrobiłaś, to już nigdy tego nie zrobisz. Nadal będziesz się ze mną widywać, bo nigdy nie wiesz, czego się po mnie spodziewać.

– Czy dlatego powiedziałeś, że mnie kochasz? – zapytała ze smutkiem.

– A jak sądzisz?

– Rain – zgrzytnęła zębami z wściekłości. – Powiedz to jeszcze raz, a plunę ci w twarz!

On też był wściekły.

– Nie, nie powiem! Chyba nie po to mnie tu zaprosiłaś. Wcale nie liczysz się z moimi uczuciami! Zaprosiłaś nie, bo chciałaś poeksperymentować własnymi emocjami i nawet nie pomyślałaś, czy będzie to w porządku wobec mnie.

Zanim zdążyła się odsunąć, chwycił ją za ramiona, przytrzymując ciało kolanami. Jej gniew minął natychmiast. Oparła dłonie na jego udach i uniosła głowę. Ale nie pocałował jej. Puścił ją i zgasił światło. Głowę oparł o fotel. Nie była pewna, czy to z jego strony krok w grze miłosnej, czy też chęć ukrycia wyrazu twarzy. Niepewna, obawiając się jawnego odrzucenia, czekała, aż powie jej, co ma robić. Powinna byłą wcześniej uświadomić sobie, że takimi ludźmi jak Rain nie można manipulować. Są nie do pokonania. Dlaczego nie umiała położyć głowy na jego kolanach i prosić: „Kochaj mnie, Rain. Tak bardzo potrzebuję ciebie i tak bardzo jest mi przykro!” Gdyby kochał ją naprawdę, może wyzwoliłby te wszystkie uczucia w niej zamknięte…

Chociaż wciąż jeszcze sprawił wrażenie nieobecnego, pozwolił zdjąć sobie marynarkę i krawat. Kiedy jednak zabrała się do rozpinania guzików jego koszuli, wiedziała już, że nic z tego nie będzie. Nie umiała tym prostym czynnościom nadać erotycznego charakteru. To było taki ważne, a jej zupełnie nie wychodziło. Guzik wymknął się jej z rąk, usta ściągnęły i wybuchnęła płaczem.

– Justyno! Tylko nie płacz! – Wziął ją na kolana, objął, położył głowę na swoim ramieniu. – Przepraszam, najmilsza, nie chciałem, żebyś płakała.

– Teraz już wiesz – łkała. – Jestem żałosna. Mówiłam ci, że nic z tego nie będzie! Rain, tak bardzo ciebie pragnęłam, ale wiedziałam, że nic z tego nie będzie, kiedy przekonasz się, jaka jestem okropna!

– Oczywiście, że nie mogło nic z tego wyjść. Nie pomagałem ci wcale, kochanie. – Pociągnął ją za włosy, odsłonił twarz, ucałował powieki, mokre policzki, kąciki ust. – To moja wina, nie twoja. Zemściłem się na tobie. Chciałem zobaczyć, jak daleko się posuniesz bez zachęty z mojej strony. Ale chyba źle pojąłem twoje zamiary, czy tak? – Mówił głosem głębokim, z wyraźniejszym niemieckim akcentem. – A teraz mówię, że jeśli tego chcesz, będziesz miała. Ale zrobimy to razem.

– Proszę cię, Rain. Zapomnijmy o tym! Nie umiem! Tyko cię rozczaruję.

– Kochanie, nie martw się! Wiem, na co cię stać. Nie powinnaś mieć wątpliwości, gdy jesteś ze mną.

Zabrzmiało to tak prawdziwie, że łzy same przestały płynąć.

– Pocałuj mnie tak jak w Rzymie – wyszeptała.

Lecz nie było tak jak w Rzymie. Tamten pocałunek był zaskoczeniem, wybuchem, ten zaś, rozmarzony i powolny, pozwolił smakować głębię, zapach, smak i zmysłową łagodność. Znów rozpinała jego koszulę, a on rozsuwał zamek jej sukni. Potem wziął jej dłoń, wsunął pod koszulę i położył na piersi. Nagła twardość jego usta na jej szyi wywołała nieopanowaną reakcję tak gwałtowną, iż myślała, że zemdleje, myślała, że upadnie i tak rzeczywiście się stało, upadła na dywan, a Rain wyłaniał się nad nią z mroku. Widziała odblask ognia na jego ramionach i piękne surowe usta. Wplotła palce w jego włosy i zmuszała go, by całował mocniej, mocniej!

Czuła go, poznawała każdą część jego ciała wargami, dłońmi, swoim ciałem. Było to zarazem wspaniałe i dziwne. Świat cały zmniejszył się do wymiarów świata rzucanego przez ogień na kominku, a ona otwierała się na to, czego od niej chciał. Zrozumiałą, co przez cały czas ukrywała przed sobą. Zrozumiała, że on w wyobraźni kochał ją tysiące razy. Mówiło jej to doświadczenie i nowo odkryta intuicja. Była całkiem bezbronna. Z innym mężczyzną ta intymność i zdumiewająca zmysłowość przeraziłyby ją, ale przy nim wiedziała, że ma prawo wymagać. I wymagała! Aż wreszcie wykrzyknęła, by kończył, i objęła go ramionami tak mocno, że poczuła kości pod skórą.

Mijały minuty zawinięte w sytą ciszę. Oddychali w tym samym rytmie, wolno i swobodnie, jego głowa oparta na jej ramieniu, jej noga przerzucona przez niego. Stopniowo rozluźniła się, gładziła go po plecach wolnymi, okrężnymi, sennymi ruchami. Westchnął, przewrócił się na wznak, całkiem podświadomie zapraszając ją, by spróbowała inaczej. Położyła rękę na jego biodrze, by czuć gładkość skóry, przesunęła dłoń po rozgrzanych muskułach, objęła miękką ciężką masę w jego kroczu. Czułą tam dziwne ożywienie i było to dla niej zupełnie nowe doświadczenie. Dotychczas żaden z jej kochanków nie interesował jej na tyle, by chciała przedłużać przyjemność to tego sennego i niewymagającego epilogu. I nagle ten senny i nie wymagający epilog zmienił się w tak ogromnie ekscytujące przeżycie, że zapragnęła posiadać go od nowa. Mimo wszystko nie była przygotowana, gdy wziął jej głowę w dłonie i przybliżył do swojej twarzy. Zobaczyła, że jego usta są uformowane teraz przed nią i dla niej. W tym momencie narodziły się w niej czułość i pokora. Musiało to być widoczne w jej twarzy, wpatrywał się bowiem w nią rozjaśnionymi oczyma. Schyliła się, by wargami dotknąć jego ust. Myśli i uczucia nareszcie zlały się w jedno: bezgłośny krzyk, krzyk szczęścia, zatrząsł się nią tak silnie, że zatraciła świadomość wszystkiego. Świat osiągnął swój ostateczny skurcz, zachwiał się i zapadł w nicość.

Rainer zapewne dołożył drew do kominka, bo gdy rankiem łagodny świt wkradł się przez szpary między zasłonami, w pokoju było jeszcze ciepło. Kiedy znów poruszył się, Justyna z niepokojem chwyciła go za ramię.

– Nie odchodź!

– Nie odchodzę, kochana. – Ściągnął jeszcze jedną poduszkę z kanapy i położył sobie pod głowę, przytuliwszy Justynę. – Dobrze?

– Tak.

– Zimno ci?

– Nie,, ale jeśli tobie zimno, możemy przenieść się do łóżka.

– Po tych wszystkich godzinach kochania się z tobą na futrzanym dywanie?! To byłby upadek! Nawet jeśli masz prześcieradła z czarnego jedwabiu.

– Mam zwyczajne, białe, bawełniane. Ten kawałek Droghedy był przyjemny prawda?

– Kawałek Droghedy?

– No, skóry z kangurów z Droghedy – wyjaśniła.

– Ani egzotyczne, ani erotyczne. Zamówię ci tygrysią skórę z Indii.

– Przypomina mi to pewien angielski wierszyk: „Z Eleonorą na tygrysiej skórze zgrzeszysz, jak się uprze. A może wolisz zdobyć ją na innym futrze?” Czy jakoś tak…

– No, serdeńko, uważam, że już najwyższy czas, byś wróciła do własnej formy! Dzięki Erosowi i Morfeuszowi nie byłaś impertynencka przez całe pół nocy.

– W tej chwili nie czuję potrzeby – odpowiedziała, kładąc jego rękę wygodnie między swoimi nogami. – Ten wierszyk tak mi się przypomniał… Nie mam już żadnych tajemnic przed tobą, więc nie muszę być impertynencka. – Pociągnęła nosem, zdając sobie nagle sprawę, że w powietrzu czuć zapach ryby.

– O rany, nie dostałeś kolacji, a teraz czas na śniadanie! Przecież nie możemy żyć samą miłością!

– Raczej nie, jeśli chcesz,, bym zachował siły na później.

– Wypchaj się, nie zrezygnowałbyś z jednej chwili.

– To prawda – westchnął, przeciągnął się i ziewnął. – Czy jesteś w stanie wyobrazić sobie, jak bardzo jestem szczęśliwy?

– Chyba tak – odparła cicho.

Podniósł się na łokciu, by popatrzyć na nią.

– Powiedz mi, czy tylko z powodu Desdemony wróciłaś do Londynu?

Pociągnęła go żartobliwie za ucho.

– Teraz mogę zrewanżować się za te wszystkie pytania! A jak myślisz?

– Jak mi nie odpowiesz, to zaduszę cię ze znacznie lepszym skutkiem niż Otello.

– Wróciłam do Londynu grać Desdemonę, ale także z twojego powodu. Od czasu, gdy mnie pocałowałeś w Rzymie, nie miałam ani chwili spokoju, sam dobrze wiesz.

– Wiem też, że niemal od pierwszej chwili chciałem się z tobą ożenić – powiedział.

Usiadła raptownie.

– Ożenić?!

– Ożenić. Gdybym chciał, żebyś została moją kochanką, zostałabyś nią dawno temu. Znam twój sposób rozumowania. Byłoby więc to stosunkowo proste. Nie zrobiłem tego z jednego powodu. Chciałem się z tobą ożenić i wiedziałem, że nie byłaś jeszcze do tego gotowa.

– Nie jestem tego pewna i teraz – powiedziała w zamyśleniu.

Wstał i podniósł ją na nogi.

– Możesz się już przyzwyczajać do tej roli. Zacznij od śniadania.

– Nie mam nic przeciwko zrobieniu śniadania dzisiaj, ale zobowiązać się do tego na całe życie? – Potrząsnęła głową. – Nie sądzę, by o to mi chodziło, Rain.

– Justyno, to zbyt poważna sprawa, by z nią ograć. Masz dużo czasu. Jestem cierpliwy. Ale wybij sobie z głowy, że możemy tę sprawę załatwić inaczej niż przez małżeństwo. Nie mam zamiaru być kimś mniej ważnym w twoim życiu niż jako twój mąż.

– Nie zamierzam porzucić teatru! – powiedziała porywczo.

– Verfluchte kiste, czy ja cię o to proszę? Justyno, kiedy ty zmądrzejesz?! Przecież nie skazuję cię na życie przy kuchni i garach! Chyba nie żyjemy z zasiłku? Możesz mieć tyle służby, ile zechcesz, i niańki do dzieci. Wszystko, czego będziesz potrzebowała.

– Erk! – wykrztusiła Justyna, która dotąd nie pomyślała o dzieciach.

– Oj, serdeńko, zdaje się, że można to nazwać prawdziwym kacem! Głupio robię tak szybko wracając do rzeczywistości. Wystarczy zatem, że zastanowisz się nad tym. Ale ostrzegam cię, jeśli nie zdecydujesz się zostać moją żoną, to nie chcę cię znać.

Zarzuciła mu ręce na szyję, zaciskając je kurczowo.

– Rain, dlaczego tak wszystko utrudniasz! – zawołała.

Dane kierował się swoim wozem na północ Włoch, minął Perugię, Florencję, Bolonię, Padwę i Wenecję i zatrzymał się w Trieście. Ponieważ było to jedno z jego ulubionych miast, pozostał tam dwa dni, a potem ruszył górską drogą do Lublany. Kolejną noc spędził w Zagrzebiu. Jechał dalej wzdłuż wielkiej rzeki Sawy, pośród pól aż niebieskich od kwitnących cykorii, do Belgradu i do Nisu, gdzie zanocował. Potem Macedonia i Skopje, jeszcze w ruinach po trzęsieniu ziemi przed dwoma laty, Titov Veles, miasto urlopowiczów, malownicze ze swoimi tureckimi meczetami i minaretami. W drodze przez Jugosławię odżywiał się bardzo skromnie, nie umiał zasiąść do wystawnego posiłku, gdy miejscowi zadawalali się chlebem.

Granicę grecką przekroczył w Evzone i skierował się do Salonik. Włoskie gazety pełne były informacji o przewrocie przygotowywanym w Grecji. Stojąc w oknie pokoju hotelowego i przyglądając się tysiącom pochodni niespokojnie poruszających się w ciemnościach nocy, cieszył się w duchu, że Justyna nie zdecydowała się z nim jechać.

– Pap-an-dre-u! Pap-an-dre-u! Pap-an-dre-u! – skandował tłum z pochodniami, choć było już dobrze po północy.

Przewrót dokonywał się jedynie w miastach, stanowiących duże skupiska ludzi i biedy. Zaorane pola Tesalii nie zmieniły się zapewne od czasu, gdy legioniści Cezara maszerowali przez spalone rżyska pod Pharsalos, by walczyć z wojskami Pompejusza. Pasterze drzemali w cieniu namiotów ze skóry, bociany stały na jednej nodze w gniazdach na szczytach starych białych domów, wszędzie było przeraźliwie sucho. Ta susza, wysokie czyste niebo, brunatny pejzaż bez drzew przypominały mu Australię. Głęboko odetchnął i uśmiechnął się na myśl o powrocie do domu.

Dotarł do morza w okolicach Larisy, zatrzymał samochód i wysiadł. Morze na horyzoncie było ciemne jak wino, a w pobliżu plaż delikatnie niebieskie i czyste. Daleko w dole, wśród zieleni, stała maleńka świątynia z kolumnami, błyszczącą bielą w słońcu, z tyłu – wzgórze, na którego szczycie wyrastała ponura forteca krzyżowców. Grecjo, jesteś piękna, piękniejsza niż Włochy! Muszę to przyznać, choć kocham Włochy.

Jechał serpentynami przez przełęcz Domokos do Beocji, podziwiając po drodze oszałamiającą panoramę gajów oliwnych, rdzawych stoków, pagórków i gór. Spieszył się, lecz nie omieszkał zatrzymać się przy pomniku Leonidasa i Spartan w Termopilach, pomniku przywodzącym na myśl Hollywood. Napis na kamieniu głosił: „przechodniu, powiedz Sparcie, że leżymy tutaj, posłuszni jej prawom”. Słowa te budziły jakieś skojarzenia. Może już je kiedyś słyszał? Przeszył go dreszcz, wsiadł szybko do samochodu i pojechał dalej.

W gorącym słońcu zatrzymał się nad morzem i popływał w czystej wodzie patrząc na Eubeję rysującą się po drugiej stronie wąskiego przesmyku. Tędy zapewne płynęło tysiąc okrętów z Aulidy do Troi. Prąd był silny, znosił na pełne morze, wiosłując, pewnie musieli wysilać się zbytnio. Pełne zachwytu cmokanie starej, czarno odzianej kobiety w szatni, która pogładziła go po ramieniu, wprawiło go w zakłopotanie, uciekł więc stamtąd jak najszybciej. W Rzymie ludzie przyzwyczaili się do jego urody, toteż i on o niej nie myślał. Zatrzymał się jeszcze tylko raz, by kupić w sklepie parę olbrzymich ciastek z kremem, i jechał dalej wybrzeżem attyckim, dotarł do Aten o zmierzchu, gdy zachodzące słońce ozłociło wielkie wzgórze wraz z jego bezcenną koroną z kolumn.

W Atenach atmosfera była napięta i grona. Tłumy były wzburzone, gdzieniegdzie dochodziło do rozruchów. głośno domagano się Papandreu. Kobiety bez skrępowania zachwycały się jego urodą, co go upokarzało. W Rzymie kobiety były o wiele subtelniejsze… Nie, nie czuł się dobrze w Atenach. Zostawił auto w garażu i popłynął promem na Kretę.

Tam wreszcie, wśród gajów oliwnych, dzikiej mięty i gór, znalazł spokój. Po długiej podróży autobusem z piszczącymi spętanymi kurczakami i przenikająco wszystko wonią czosnku, z rozkoszą usiadł na niewielkiej biało tynkowanej gospodzie z arkadiami i trzema stolikami wystawionymi na zewnątrz. Rosły tu wielkie sumaki i eukaliptusy sprowadzone z Australii. Żadne europejskie drzewa nie przyjęłyby się na tym jałowym gruncie. Grały cykady, kurz wznosił się czerwonymi tumanami.

Zamieszkał w małym pokoju, z otwartymi na oścież okiennicami. O świcie w samotności celebrował mszę, w dzień chodził na długie spacery. Nikt go nie zaczepiał i on nie szukał towarzystwa. Lecz gdy przechodził, ciemne oczy wieśniaków odprowadzały go z milczącą sympatią i uśmiechem. Było gorąco, cicho i sennie. Dni mijały jak paciorki różańca przesuwane spracowanymi kreteńskimi dłońmi.

Modlił się bezgłośnie. Myśli jak paciorki. Dni jak paciorki. Boże, rzeczywiście należę do Ciebie. Tobie dziękuję za liczne błogosławieństwa. Za kardynała, a pomoc, szczerą przyjaźń i niewyczerpaną miłość. Za Rzym i możliwość przebywania w Twoim sercu, za to, że mogłem krzyżem leżeć przed Tobą w Twojej bazylice i że poczułem w sobie opiekę Twego Kościoła. Pobłogosławiłeś mnie bardziej, niż na to zasłużyłem. Czym mogę okazać Ci wdzięczność? Nie cierpiałem wystarczająco. Odkąd rozpocząłem Twoją służbę, moje życie jest jednym pasmem radości. Powinienem cierpieć, i Ty, który cierpiałeś, wiesz o tym. Tylko przez cierpienie wzniosę się ponad siebie i lepiej zrozumiem Ciebie. Życie bowiem na tym właśnie polega, by zrozumieć Twoją tajemnicę. O Boże, spraw, by cierpiał! Pchnij Twoją włócznię głęboko w moją pierś, pchnij tak, bym jej nigdy nie wyciągnął! Dla Ciebie porzucam wszystkich, matkę, siostrę, kardynała. Ty jeden jesteś moim bólem, moją radością. Możesz mnie poniżyć, a ja będę śpiewał Twoje ukochane imię. Możesz mnie zniszczyć, a ja będę się radował.

Doszedł do malutkiej plaży, gdzie lubił pływać. Była jak żółty półksiężyc wśród groźnych kilfów. Stał chwilę patrząc na morze, na horyzont. Zbiegł lekko po schodach na plażę, zrzucił tenisówki i niosąc je w rękach szedł po piasku do miejsca, gdzie zwykle się rozbierał. Niedaleko leżeli dwaj młodzi Anglicy, wyglądali jak dwa raki gotujące się na słońcu. Za nimi opalały się dwie kobiety rozmawiające po niemiecku. Dane rzucił okiem na kobiety i poprawił w zakłopotaniu kąpielówki, bo nagle zamilkły i usiadły, poprawiły włosy i uśmiechały się do niego.

– Jak leci? – spytał Anglików, których w myślach nazywał po australijsku Angolami. Zdawali się należeć do plaży, byli tu bowiem codziennie.

– Doskonale, kolego. Uważaj na prąd, dla nas jest za silny. Gdzieś jest sztorm.

– Dobrze – Dane podziękował im uśmiechem i zbiegł do morza, nurkując w płytkiej wodzie. W pływaniu był mistrzem.

Woda z pozoru wydawał się spokojna, ale od razu poczuł silny prąd, usiłujący go wciągnąć. Nie przejął się tym, zbyt dobrze pływał. Z twarzą w wodzie lekko przecinał powierzchnię, rozkoszując się chłodem morza i przestrzenią. W pewnej chwili spojrzał w kierunku plaży i zobaczył, że dwie młode Niemki wciągają czepki kąpielowe i zbiegają do wody.

Przyłożył dłonie do ust i zawołał do nich po niemiecku, by trzymały się płytkiej wody ze względu na prąd. Pomachały do niego na znak, że słyszą. Opuścił więc głowę i płynął dalej. Wydawało mu się, że usłyszał krzyki, lecz płynął dalej. Zatrzymał się na chwilę, by odpocząć w miejscu, gdzie prąd nie był aż tak silny. I wtedy znowu usłyszał krzyki. Odwrócił się i zobaczył,, że kobiety toną, krzycząc i machając rękoma. Dwaj Anglicy na plaży wstali i niechętnie podchodzili do wody.

Rzucił się kraulem przez fale i już po chwili był przy nich. Przerażone, wczepiły się w niego i wciągały pod wodę. Udało mu się jedną z kobiet objąć w pasie i oszołomić uderzeniem. Drugą złapał za ramiączka kostiumu, uderzył kolanem w plecy i wykasłując wodę, którą się zachłysnął, przewrócił się na wznak i holował niedoszłe ofiary do brzegu.

Anglicy stali w wodzie po pas, bali się wejść głębiej, za co zresztą Dane nie winił ich wcale. Wyczuł stopami piach i odetchnął z ulgą. Wyczerpany, ostatkiem sił pchnął kobiety na bezpieczne wody. Oprzytomniały i znów zaczęły krzyczeć i rzucać się gwałtownie. Dane ciężko dyszał, ale zdołał się uśmiechnąć. Łapiąc powietrze i odpoczywając na wodzie, nie zauważył, kiedy prąd zniósł go w morze, nie sięgał już stopami dna. Miały szczęście. Gdyby nie było go w pobliżu, z pewnością by utonęły. Angole nie zdołaliby ich wyratować. I w tej chwili uświadomił sobie, że one weszły do wody, by znaleźć się blisko niego. Dopóki się nie pojawił, nie miały wcale takiego zamiaru. To była jego wina, że znalazły się w niebezpieczeństwie.

I gdy tak unosił się na wodzie, poczuł nagle w piersi straszliwy ból, jakby przeszyła go włócznia: długie i palące uderzenie nie do wytrzymania. Krzyknął, wyrzucił ręce ponad głowę, zesztywniał, poczuł gwałtowny skurcz mięśni. Ból się powiększył. Ściągnął ramiona, zaciśnięte pięści wcisnął pod pachy i podkurczył kolana. Moje serce! Mam atak serca, umieram! Moje serce! Nie chcę umierać! Nie teraz, jeszcze nie rozpocząłem mojej pracy, jeszcze się nie sprawdziłem! Dobry Boże, pomóż! Nie chcę umierać, nie chcę umierać!

Skurcz ustąpił, pozwolił rozluźnić mięśnie. Dane odwrócił się na plecy i dał się unosić wodzie, rozrzuciwszy szeroko ramiona. Przez mokre rzęsy patrzył na wielką kopułę nieba nad sobą. To jest Twoja włócznia, o którą w swojej pysze błagałem Cię zaledwie godzinę temu. Prosiłem, żebyś pozwolił mi cierpieć, żebym musiał cierpieć. A kiedy nadeszło cierpienie, bronię się, niezdolny do prawdziwej miłości. Umiłowany Panie, to Twój ból! Muszę go zaakceptować. Nie wolno mi walczyć, nie wolno przeciwstawiać się Twojej woli. Twoja dłoń jest potężna. To jest ból, jaki czułeś podczas ukrzyżowania. Mój Boże, Mój Boże, należę do Ciebie! Bądź wola Twoja, Jak dziecko powierzam się Tobie. Jesteś zbyt dobry dla mnie. Cóżem zrobił, by zasłużyć na tyle dobroci od Ciebie i ludzi, którzy mnie kochają? Czemu dałeś mi aż tyle, skoro nie jestem godzien? Prosiłem, by moje cierpienie nie było długie, wiem, że wkrótce minie i stanę przed Twoim obliczem. W tym jeszcze życiu dziękuję Ci. Boli! Umiłowany Panie, jesteś zbyt dobry. Miłuję Pana mego!

Przeszedł go silny dreszcz, poruszył wargami wymawiając Jego imię, spróbował się uśmiechnąć. Dwaj Anglicy porzucili płaczące kobiety i stanęli wypatrując go w morzu. Lecz spokojne szafirowe morze było puste, drobne fale uderzały łagodnie o brzeg. Dane zniknął.

Ktoś pomyślał o bazie lotnictwa Stanów Zjednoczonych, która znajdowała się w pobliżu, i wezwał pomoc. Nie minęło trzydzieści minut od zniknięcia Dane'a, gdy wystartował helikopter. Maszyna zataczała coraz szersze koła, oddalając się od plaży. Nie spodziewano się jednak odnaleźć ciała. Topielcy szli na dno i dopiero po wielu dniach woda wyrzucała ich na powierzchnię. Minęła godzina. Piętnaście mil od brzegu załoga helikoptera zobaczyła Dane'a: unosił się na spokojnych wodach, z rozpostartymi ramionami i twarzą zwróconą ku niebu. Myśleli przez chwilę, że żyje, lecz gdy zbliżyli się, nie mieli już żadnych wątpliwości. Nie żył. Podali przez radio informację. Wypłynęła motorówka, która po trzech godzinach wróciła z ciałem.

Wieść szybko się rozeszła. Kreteńczycy zdążyli go już poznać i witali zawsze z radością, zamieniając nieśmiałych słów. Teraz zebrali się nad morzem, kobiety w czarnych sukniach jak wrony, mężczyźni w tradycyjnych bufiastych spodniach i białych koszulach rozpiętych pod szyją. Stali grupkami, czekając w milczeniu.

Kiedy motorówka przybiła do brzegu, wyskoczył z niej potężny sierżant, wziął na ręce ciało owinięte w koc i położył na piasku. Koc rozchylił się. Wśród czekających rozległ się szmer. Otoczyli ciało, do ogorzałych ust przyciskali krucyfiks, kobiety cichutko zawodziły.

Była piąta po południu, zachodzące za górą słońce oświetlało niewielką grupkę ludzi na plaży i wysmukłe, nieruchome ciało na piasku. Rzęsy zamkniętych oczu były sklejone kryształkami soli, na siniejących wargach błąkał się ledwo dostrzegalny uśmiech.

W Atenach zaczęły się rozruchy. Pułkownikowi amerykańskiego lotnictwa udało się jednak na specjalnej częstotliwości radiowej porozumieć z przełożonymi. Miał w ręku niebieski australijski paszport Dane'a, który właściwie nic o nim nie mówił. W rubryce „zawód” wpisane było student, a w rubryce „najbliżsi krewni” podane były personalia Justyny i jej londyński adres. Swego czasu Dane wpisał w paszporcie jej nazwisko, ponieważ Londyn jest znacznie bliżej Rzymu niż Drogheda. Nie otwarto jego czarnej kwadratowej walizeczki insygniami kapłańskimi, która wraz z innymi bagażami czekała w gospodzie na decyzję rodziny.

Telefon zadzwonił o dziewiątej rano i Justyna, zaspana, zaklęła w duchu, obiecując sobie, że wyłączy to cholerne urządzenie. Co ją obchodzi, że reszta świata uważa za stosowne rozpoczynać dzień o dziewiątej rano?

Lecz aparat dzwonił, dzwonił, dzwonił. Może to Rain? – pomyślała i trochę nieprzytomna poszła do salonu.

– Halo!

– Czy to panna Justyna O'Neill?

– Tak, przy aparacie.

– Mówię z ośrodka australijskiego w Aldwych. Słyszy mnie pani? – Głos z angielskim akcentem podał jakieś nazwisko, którego nie dosłyszała, ponieważ dopiero teraz dotarło do niej, że to nie Rain dzwoni.

– Rozumiem. – Ziewając stanęła na jednej nodze.

– Czy pan Dane O'Neill jest pani bratem?

Justyna szeroko otworzyła oczy.

– Tak.

– Czy przebywa obecnie w Grecji?

Stanęła na równych nogach.

– Tak, jest w Grecji. – Nie przyszło jej do głowy powiedzieć rozmówcy, że nie pan, lecz ksiądz O'Neill.

– Panno O'Neill, mam przykry obowiązek przekazać pani złą wiadomość.

– Złą wiadomość? Jak to złą wiadomość? Co się stało? O co chodzi?

– Z przykrością muszę panią zawiadomić, że pan Dane O'Neill utopił się wczoraj na Krecie, o ile wiem, w szczególnych okolicznościach, bohatersko ratując tonących w morzu. Jednakże, pani rozumie, w Grecji właśnie dokonuje się przewrót i nasze informacje mogą być niedokładne.

Aparat telefoniczny stał na stoliku przy ścianie, Justyna oparła się o nią i bardzo wolno osunęła na podłogę. Nie śmiała się, nie płakała, z jej gardła wydobywały się tylko nieokreślone dźwięki. Dane utonął. Dane nie żyje. Na Krecie. Dane utopił się. Nie żyje, nie żyje.

– Panno O'Neill? Słyszy mnie pani? – wołał niecierpliwie czyjś głos.

Nie żyje, utonął!

– Panno O'Neill, proszę odpowiedzieć.

– Tak, tak, tak! Na Boga, jestem, słyszę!

– Rozumiem, że jest pani najbliższą krewną, a zatem musi pani zdecydować, co zrobić z ciałem. Panno O'Neill, słyszy mnie pani?

– Tak, tak!

– Co mamy zrobić z ciałem?

Ciało! Powiedzieli: ciało. Dane, mój Dane. Jest ciałem. – najbliższą krewną? – zadała to pytanie słabym, przerywanym głosem. – Nie jestem najbliższą krewną Dane'a. Chyba jest nią moja matka.

Nastąpiła pauza.

– To komplikuje sprawę. Jeśli pani nie jest najbliższą krewną, to tracimy cenny czas. – W głosie, dotąd uprzejmie współczującym, pojawiła się nutka zniecierpliwienia. – Pani, zdaje się, nie rozumie, że w Grecji dokonuje się przewrót. Wypadek zdarzył się na Krecie i trudno nawiązać kontakt. Naprawdę! Komunikacja z Atenami jest w zasadzie przerwana. Muszę natychmiast przekazać wolę najbliższej rodziny. Gdzie jest pani matka? Mogę z nią mówić?

– Moja matka jest w Australii.

– W Australii? O rany, coraz gorzej! Musimy więc wysłać telegram do Australii. To wszystko przedłuży sprawę. Jeśli pani nie jest najbliższą krewną, to czemu jest pani wpisana w paszporcie brata?

– Nie wiem – odpowiedziała i uświadomiła sobie, że się śmieje.

– Proszę mi podać adres pani matki w Australii. Natychmiast wyślemy telegram. Musimy wiedzieć, co zrobić z ciałem! Zanim dostaniemy wiadomość od pani matki, minie pewnie ze dwanaście godzin. Mam nadzieję, że pani zdaje sobie z tego sprawę.

– Proszę więc zadzwonić, nie marnując czasu na telegramy.

– Nasz budżet nie pozwala na międzynarodowe rozmowy telefoniczne – powiedział sztywno urzędnik. – Proszę o imię i adres pani matki.

– Meggie O'Neill – wyrecytowała Justyna. – Drogheda, Gillanbone, Nowa Południowa Walia, Australia. – Przeliterowała obce nazwy.

– Raz jeszcze proszę przyjąć wyrazy najgłębszego współczucia.

Usłyszała dźwięk odkładanej słuchawki. Siedziała na podłodze, słuchawka wypadła jej z ręki. To jakaś straszna pomyłka, jeszcze wszystko się wyjaśni. Dane utopił się? Przecież świetnie pływał! To niemożliwe! Ależ tak, Justyno, dobrze wiesz! Nie pojechałaś z nim, nie było ciebie, żeby go chronić. Opiekowałaś się Dane'em od dzieciństwa i powinnaś była być razem z nim. Jeśli nawet nie mogłabyś go uratować, powinnaś utonąć razem z nim. A nie pojechałaś tylko dlatego, że wolałaś być w Londynie i kochać się z Rainem.

Myślenie przychodziło z trudem. Wszystko przychodziło z trudem. Nie mogła wstać, już nigdy nie wstanie. Myślała tylko o nim, wszystkie myśli krążyły wokół niego. Ale nagle pomyślała o matce i mieszkańcach Droghedy. O Boże! mama nawet nie widziała go w Rzymie. Zapewne wyślą telegram na policję w Gilly i stary sierżant Ern pojedzie samochodem do Droghedy, aby powiedzieć mamie, że jej jedyny syn nie żyje. Niemal obcy człowiek ma być posłańcem?! Moje głębokie współczucie, pani syn nie żyje. Uprzejme, puste słowa… Nie! Nie pozwolę na to, mamo! Nie w ten sposób, nie tak jak mnie zawiadomiono.

Ściągnęła aparat ze stolika i wykręciła numer.

– Centrala? Proszę międzynarodową. Halo! Chcę zamówić błyskawiczną z Australią. Gillanbone jeden-dwa-jeden-dwa. To pilne.

Telefon odebrała Meggie. Było późno, Fee już się położyła. Ona sama ostatnio niechętnie kładła się spać, wolała siedzieć, słuchać cykad i żab, drzemać nad książką, wspominać.

– Halo!

– Pani O'Neill? Dzwoni Londyn – powiedziała Hazel z Gilly.

– Cześć, Justyno – powiedziała Meggie spokojnie. Justyna miała zwyczaj dzwonić od czasu do czasu, by sprawdzić, czy wszystko jest w porządku.

– mamo, to ty? Mamo!

– Tak – powiedziała Meggie łagodnie, wyczuwając rozpacz w głosie Justyny.

– Mamo! Mamo! – W słuchawce słychać było szloch. – Mamo, Dane nie żyje! Dane nie żyje!

Przepaść otworzyła się pod stopami, wielka przepaść bez dna. Meggie wpadła w nią, poczuła zamykające się nad nią krawędzie i zrozumiała, że nie wydostanie się z niej, dopóki żyje. Czy bogowie mogli być bardziej mściwi? Sądziła, że rezygnując z wyjazdu do Rzymu, rezygnując z uczestniczenia w tej najpiękniejszej chwili jego życia, spłaca wreszcie swój rachunek. Przepaść zamknęła się nad nią i dusiła.

– Justyno, kochanie, uspokój się – powiedziała stanowczym głosem. – Uspokój się i opowiedz. Jesteś pewna?

– Dzwonili z ośrodka australijskiego, myśleli, że jestem najbliższą krewną. Jakiś okropny człowiek, który chciał tylko wiedzieć co zrobić z ciałem.

Wciąż nazywał Dane'a ciałem. Jakby on nie miał imienia. – Meggie wyraźnie słyszała jej szloch. – Boże! Pewnie biedak nienawidzi tego, co robi. Mamo, Dane nie żyje!

– Jak to się stało? Gdzie? W Rzymie? Dlaczego Ralph nie zadzwonił?

– Nie, nie w Rzymie. Kardynał prawdopodobnie jeszcze nic nie wie. Na Krecie. Ten człowiek mówił, że utonął, ratował tonących w morzu. Pojechał na wakacje, mamo, chciał, żebym z nim pojechała, ale ja wróciłam do Londynu, chciałam grać Desdemonę i być z Rainem. Gdybym była z Dane'em, może by to się nie stało. O Boże, co ja mam robić?

– Justyno, przestań – powiedziała Meggie surowo. – Nie wolno ci tak myśleć, słyszysz? Dane nie chciałby tego. Całe szczęście, że tobie nic nie jest, że nie straciłam was obojga. Zostałaś mi już tylko ty. Justyno, Justyno, to tak daleko! Świat jest za duży, za duży. Wracaj do domu, do Droghedy! Nie mogę myśleć, że jesteś tam całkiem sama.

– Nie, mam pracę. Tylko praca mi pozostaje. Jeśli nie będę pracować, oszaleję. Nie potrzebuję ludzi, nie potrzebuję pocieszenia. Och, mamo – zaczęła gorzko szlochać. – Jak będziemy żyli bez niego?

Właśnie, jak? Czy to w ogóle jest życie? Należałeś do Boga i do Boga wróciłeś. Prochem jesteś i w proch się obrócisz. Życie jest dla tych, którym się nie udało. Zachłanny Bóg zabiera do siebie najlepszych.

– Nie od nas zależy długość naszego żywota – powiedziała Meggie. – Justyno, dziękuję, że wzięłaś na siebie przekazanie mi tej wiadomości.

– Nie mogłam pozwolić, by zrobił to ktoś obcy. mamo, a co teraz? Co możesz zrobić?

Meggie zaangażowała całą swoją wolę, by przekazać tej zrozpaczonej dziewczynie, oddalonej o tysiące mil, trochę ciepła i pocieszenia. Jej syn nie żył, lecz córka żyje. Musi zostać uzdrowiona. Jeśli to tylko możliwe. W całym swoim życiu Justyna kochała tylko Dane'a. Nikogo innego, nawet siebie.

– Kochana Justyno, nie płacz. Postaraj się nie rozpaczać. Dane nie chciałby tego. Wróć do domu. Sprowadzimy Dane do Droghedy. Zgodnie z prawem jest znów mój, nie należy do Kościoła. Zadzwonię natychmiast do tego ośrodka w Londynie i do ambasady w Atenach, jeśli uzyskam połączenie. On musi wrócić do domu! Nie zniosłabym tego gdyby został pochowany daleko od Droghedy. Tu jest jego miejsce, tu musi wrócić. Wróć z nim, Justyno.

Justyna pokręciła głową, jakby matka mogła to zobaczyć. Wrócić do domu? Już nigdy nie będzie mogła wrócić do domu. Gdyby pojechała z Dane'em, nie zginąłby. Miałaby wrócić do domu i patrzeć matce w twarz przez resztę swojego życia?

– Nie, nie mamo – powiedziała, czując gorące łzy płynące po policzkach. Kto powiedział, że człowiek do głębi poruszony nie płacze? – Zostanę tutaj i będę pracować. Przyjadę do domu z Dane'em, ale potem wracam do Londynu. Nie umiałabym już żyć w Droghedzie.

Przez trzy dni czekali jak zawieszeni w próżni: Justyna w Londynie, Meggie i rodzina w Droghedzie. Im dłużej milczały władze, tym większą mieli nadzieję. Z pewnością wszystko okaże się wielką pomyłką. Dane zjawi się u Justyny i wyśmieje sam pomysł, że mógł umrzeć, wejdzie i będzie tam stał, wysoki i silny, i będzie się śmiał. Nadzieja rosła z każdą chwilą. Zdradliwa, okropna nadzieja. Nie mógł utonąć, on, doskonały pływak. Więc czekali, nie przyjmując do wiadomości tego, co się stało. Będzie jeszcze czas zawiadomić ludzi, zawiadomić Rzym.

Czwartego dnia rano Justyna dostała wiadomość. Wzięła słuchawkę do ręki i zadzwoniła do Australii.

– Mamo!

– Justyno!

– Mamo, pochowali go już, nie możemy sprowadzić go do domu!

Co robić? Kreta to duża wyspa, nie wiadomo, jak się nazywa ta wioska. Zanim przyszedł telegram od nas, ludzie zdążyli już go zabrać i pochować. Leży gdzieś w nie oznaczonym grobie! Nie mogę dostać wizy do Grecji, nikt nie chce mi pomóc, kompletny chaos. Co robić, mamo?

– Spotkamy się, Justyno, w Rzymie – powiedziała Meggie.

Wszyscy z wyjątkiem Anne Mueller, znajdowali się w pobliżu telefonu. Przez te trzy dni mężczyźni postarzeli się, a Fee, jakby mniejsza, bledsza, bardziej pomarszczona, chodziła po domu powtarzając w kółko:

– Czemu to nie ja? Dlaczego on? Jestem taka stara, taka stara! Nie miałabym nic przeciwko śmierci.

Meggie spojrzała na nich w milczeniu. To była Drogheda. Tylko oni zostali. Małe grono starych, złamanych ludzi.

– Dane zginął – powiedziała. – Nie mogą go odnaleźć. Pochowali gdzieś na Krecie. To tak daleko! Nie może leżeć tak daleko od Droghedy. Jadę do Rzymu, do Ralpha de Bricassart. Jeśli ktokolwiek może mi pomóc, to tylko on.

Sekretarz kardynała de Bricassart wszedł do pokoju.

– Wasza Eminencjo, przepraszam, że przeszkadzam, ale ktoś koniecznie chce się z Eminencją widzieć. Tłumaczyłem tej pani, że jest kongres i że Wasza Eminencja jest bardzo zajęty, ale ona mówi, że będzie czekać, póki nie zostanie przyjęta. Jest bardzo zdenerwowana.

– Kto to jest?

– Podała swoje nazwisko: Meggie O'Neill.

Kardynał podniósł się łagodnie, zbladł.

– Wasza Eminencjo, co się stało?

– Nic, nic się nie stało. Proszę odwołać wszystkie moje dzisiejsze spotkania i natychmiast wprowadzić panią O'Neill. Niech nikt nam nie przeszkadza, chyba że Ojciec Święty.

Ksiądz skłonił się i wyszedł. O'Neill. Oczywiście, tak się przecież nazywa młody Dane, powinien pamiętać o tym. Ale w pałacu kardynała mówiono po prostu Dane. Zdaje się, że popełnił błąd, każąc jej czekać tak długo. Dane był ukochanym siostrzeńcem kardynała, pani O'Neill musiała zatem być jego ukochaną siostrą.

Gdy Meggie weszła do pokoju, kardynał Ralph niemal jej nie poznał. Ostatni raz widzieli się trzynaście lat temu. Teraz miała pięćdziesiąt trzy lata, on siedemdziesiąt jeden. Oboje byli starzy. Rysy jej twarzy zaostrzyły się, ale inaczej, niż sobie wyobrażał. Zamiast słodyczy była w nich ostra przenikliwość, zamiast miękkości twardość. Nie przypominała łagodnej, pełnej rezygnacji świętej z jego marzeń. Nadal była piękna, oczy zachowały srebrzystą szarość, ale nabrały twardego wyrazu. Najbardziej wzburzyło go, iż nie chciała patrzeć na niego wystarczająco długo, by mógł zaspokoić gorącą i kochającą ciekawość. Nie potrafił w sposób naturalny przywitać się z tą obcą Meggie, sztywno wskazał jej krzesło.

– Proszę usiądź.

– Dziękuję – odpowiedziała równie oficjalnie.

Dopiero gdy już siedziała i mógł patrzeć na nią bez przeszkód zauważył, jak bardzo jej spuchły nogi w kostkach.

– Meggie, czyżbyś przyleciała prosto z Australii? Czy coś się stało?

– Tak, przyleciałam prosto z Australii – powiedziała. – Ostatnie dwadzieścia dziewięć godzin spędziłam w różnych samolotach między Gilly a Rzymem. – Mówiła zimnym, szorstkim tonem.

– Czy coś się stało? – powtórzył niecierpliwie, zaniepokojony i przestraszony.

Podniosła wzrok i popatrzyła na niego spokojnie. Było coś okropnego w jej oczach, coś ciemnego i lodowatego, co powodowało, że przeszedł go dreszcz. Mimowolnie podniósł rękę do gardła.

– Dane nie żyje – powiedziała Meggie.

Ręka opadła mu bezwładnie jak szmacianej lalce.

– Nie żyje? – powtórzył powoli. – Dane nie żyje?

– Tak. Utonął sześć dni temu na Krecie, ratując jakieś tonące kobiety.

Pochylił się i zakrył twarz dłońmi.

– Nie żyje? – szeptał niewyraźnie. – Dane nie żyje? Mój piękny chłopiec! Był ideałem księdza, wszystkim, czym ja być nie mogłem. Miał to, czego mi brakowało… – Głos mu się załamał. – Wszyscy to widzieli… Nie żyje? O Panie Boże!

– Przestań się martwić twoim Bogiem, Ralph. Masz przed sobą ważniejsze zadanie. Przyjechałam prosić cię o pomoc, a nie przyglądać się twojej rozpaczy. Przez tyle godzin w powietrzu, kiedy patrzyłam na chmury za oknem i myślałam o tym, że Dane nie żyje, zastanawiałam się, jak ci to powiem. Teraz twój ból nie jest w stanie mnie poruszyć.

A jednak gdy podniósł twarz, jej zimne, martwe serce zadrżało. To była twarz Dane'a. Było na niej cierpienie, którego Dane już nie zazna. Dzięki Bogu! Dzięki Bogu, że jest już martwy i nigdy nie zazna takiego cierpienia.

– W jaki sposób mogę ci pomóc, Meggie? – spytał cicho, jakby spełniał swój obowiązek duchowego pocieszyciela.

– W Grecji panuje chaos. Dane został pochowany gdzieś na Krecie i nie mogę dowiedzieć się ani gdzie, ani kiedy, ani dlaczego. Prawdopodobnie moje życzenie, by przewieziono go do domu, nie dotarło na miejsce z powodu wojny domowej. Na krecie jest gorąco jak w Australii. Kiedy nikt po niego nie przyjechał, pewnie pomyśleli, że nie ma nikogo i pochowali. – W napięciu pochyliła się ku niemu. Muszę mieć mojego chłopca, Ralph. Chcę, by go odnaleziono i sprowadzono na wieczny spoczynek do domu, do Droghedy. Tam jest jego miejsce. Obiecałam, że zatrzymam go w Droghedzie, i dotrzymam słowa, nawet jeśli będę musiała iść na kolanach przez wszystkie cmentarze Krety. Nie dla niego jakiś oficjalny grób w Rzymie, Ralph, przynajmniej dopóki żyję i mogę walczyć w sądach. Ma wrócić do domu.

– Nikt ci tego, Meggie, nie odmawia – powiedział łagodnie. – Kościół wymaga tylko by zmarłych grzebać w poświęconej ziemi. Ja też prosiłem, by pochowano mnie w Droghedzie.

– Nie mogę przebić się przez tę całą biurokrację – ciągnęła, jakby wcale go nie słyszała. – Nie znam greckiego i nic sobą nie reprezentuję. Ty masz wpływy, Ralph, użyj ich i znajdź mojego syna!

– Nie martw się, Meggie, znajdziemy go, choć może nie tak prędko, jak byś chciała. Przy władzy jest teraz lewica, a oni są bardzo antykatolicko nastawieni. mam jednak przyjaciół w Grecji, więc załatwię to. Zaraz się tym zajmę, możesz się nie martwić. Był księdzem naszej świętej wiary katolickiej, odnajdziemy go na pewno.

Sięgnął po dzwonek lecz zimny i groźny wzrok Meggie sparaliżował jego ruch.

– Ralphie, ty nic nie rozumiesz. Chcę mojego syna teraz, nie a tydzień, nie za miesiąc! Mówisz po grecku i możesz zdobyć wizy dla mnie i dla siebie. Chcę, żebyś natychmiast pojechał ze mną do Grecji i pomógł mi odzyskać syna.

Współczuł jej, ta wiadomość byłą szokiem także dla niego, ale rozumował przede wszystkim jako ksiądz, logicznie i rozsądnie.

– Meggie, kochałem twojego syna jak własnego, lecz nie mogę w tej chwili opuścić Rzymu. Nie jestem wolny, ty ze wszystkich ludzi na świecie powinnaś najlepiej to rozumieć. Niezależnie od moim uczuć nie mogę wyjechać z Rzymu w samym środku ważnego kongresu. Jestem asystentem Ojca Świętego!

Dotknięta i oburzona cofnęła się. Pokręciła głową, jakby był bezdusznym przedmiotem, na którego poczynania nie ma wpływu. Zadrżała, oblizała wargi i wreszcie się zdecydowała. Usiadła prosto i sztywno.

– Czy naprawdę kochasz mojego syna jak swego, Ralphie? – zapytała. – Co byś zrobił dla swojego syna? Czy siedziałbyś i mówił jego matce, że przykro ci, ale w tej chwili nie masz czasu? Potrafiłbyś powiedzieć coś takiego matce swego syna?

– Nie mam syna – odrzekł pełen bólu i bezsilności. – Ale twój syn nauczył mnie wielu rzeczy, przede wszystkim tego, że bez względu na trudności moją pierwszą i jedyną powinnością jest wierność Najwyższemu Panu.

– Dane był także twoim synem – powiedziała Meggie.

– Nie zrozumiał.

– Co?

– Powiedziałam, że Dane był twoim synem. Kiedy wyjechałam z Matlock, byłam w ciąży. Dane był twoim dzieckiem, nie Luke'a O'Neilla.

– To nie-praw-da!

– Nie miałam zamiaru mówić ci tego, nawet teraz – powiedziała. – Czy mogłabym ciebie okłamywać?

– Żeby odzyskać Dane'a? Tak – rzekł słabym głosem.

Wstała i podeszła do niego. Wzięła jego szczupłą dłoń i ucałowała pierścień. Rubin w pierścieniu zmatowiał od jej oddechu.

– Ralphie, przysięgam na wszystko, co święte, co jest ci drogie, że Dane był twoim synem. Nie był i nie mógł być synem Luke'a O'Neilla. Przysięgam na moją śmierć.

Rozległ się krzyk, krzyk duszy przechodzącej przez wrota piekieł. Ralph de Bricassart padła na kolana i zaniósł się szlochem, kryjąc twarz w ramionach, rękoma trzymając się a głowę.

– Tak, płacz! – powiedziała Meggie. – Płacz teraz, skoro już wiesz! Przynajmniej jedno z rodziców powinno płakać po stracie dziecka. Płacz, Ralphie! Przez dwadzieścia sześć lat miałam twojego syna i ty nie wiedziałeś o tym, nie domyślałeś się. Nie widziałeś, że był skórą zdarty z ciebie! Gdy moja matka odbierała go, wiedziała o tym, a ty nigdy. Twoje ręce, twoje stopy, twoja twarz, twoje oczy, twoje ciało. Tylko kolor oczu miał inny – całą reszta to byłeś ty. Rozumiesz teraz? Dlatego kiedy go tu przysłałam, napisałam w liście, że oddaję to, co ukradłam. Pamiętasz? My oboje ukradliśmy. Skradliśmy to, co zaślubiliśmy Bogu, i oboje musieliśmy zapłacić.

Siedziała w swoim krześle nieubłagana i bezlitosna, patrząc na pogrążoną w rozpaczy postać w purpurze.

– Kochałam cię, Ralphie, ale nigdy nie byłeś mój. Wszystko, co miałam z ciebie, było kradzione. Tylko Dane był tą jedną częścią ciebie, którą mogłam mieć. Przysięgałam, że nigdy się nie dowiesz, że nie dam ci szansy odebrania mi go. Tymczasem on sam ci się oddał, dobrowolnie. Nazywał cię ideałem kapłana. Wiesz, jak się z tego uśmiałam! Za nic jednak nie chciałam ci dać tej broni, nie mogłeś wiedzieć, że on jest twój. Teraz jest inaczej! Teraz to już nie ma znaczenia. Nie należy do nas. Należy do Boga.

Kardynał de Bricassart wynajął prywatny samolot w Atenach. On, Meggie i Justyna sprowadzili Dane'a do domu, do Droghedy. W samolocie żywi siedzieli w milczeniu, zmarły leżał w ciszy, nieczuły już na potrzeby tego świata.

Muszę odprawić mszę, to rekwiem dla mojego syna. Kość z mojej kości, krew z mojej krwi. Tak, Meggie, wierzę ci. Kiedy oprzytomniałem trochę, uwierzyłem – nawet bez twoich przysiąg. Vittorio wiedział od chwili, gdy zobaczył go po raz pierwszy, a ja, w głębi serca, też zapewne wiedziałem. Twój uśmiech z jego ust, wtedy za krzakiem róż. Ale oczy moje, miałem takie same, kiedy byłem chłopcem. Fee wiedziała. Anne Mueller wiedziała. Ale nie ja, mężczyzna. Nie zasłużyłem na to, by mi powiedziano. Tak myśli każda kobieta i kryje swoje tajemnice, mszcząc się a to, że Bóg nie uczynił jej na swoje podobieństwo. Vittorio wiedział, ale to kobieta w nim kazała mu milczeć. Słodka zemsta.

Powiedz no, Ralphie de Bricassart, otwórz usta, uczyń rękoma znak błogosławieństwa, rozpocznij śpiew za duszę zmarłego. Za twojego syna, którego kochałeś bardziej niż jego matkę. Tak, bardziej! Był bowiem tobą w doskonalszej formie.

– In Nomine Patris, et Filii, et Spiritus Sancti…

Kaplica była wypełniona. Wszyscy, którzy mogli być obecni, byli tam. King, O'Rourke, Davies, Pugh, MacQueen, Gordon, Carmichael, Hopeton. I wszyscy Cleary'owie, ludzie z Droghedy. Nadzieje zniweczone, światło zgaszone. W wielkiej trumnie leżał ksiądz Dane O'Neill, obsypany różami. Dlaczego zawsze, gdy wracał do Droghedy, kwitły tu róże? Był październik, wiosna w pełni. Oczywiście, że kwitły.

– Sanctus… Sanctus… Sanctus…

Mój Danie, mój piękny synu. Tak jest lepiej. Nie chciałbym, byś doszedł do tego, do czego ja doszedłem. Nie wiem, czemu odmawiam modlitwy za ciebie. Nie potrzebujesz ich, nigdy nie potrzebowałeś. Czego ja szukałem po omacku, ty wiedziałeś instynktownie.

– Ite, Missa est… Requiescant in pace…

Przeszli przez trawnik, wzdłuż eukaliptusów, róż, sumaków, na cmentarz. Śpij, Danie, tylko wybrańcy Boga umierają młodo. Czemu ich żałujemy? Są przecież szczęśliwi, że odeszli tak szybko. Może to właśnie jest piekło, długi wyrok w ziemskiej niewoli. Może cierpimy nasze piekła żyjąc…

Dzień chylił się ku końcowi, żałobnicy odeszli, mieszkańcy Droghedy poruszali się po domu jak cienie, unikając siebie nawzajem. Kardynał Ralph spojrzał na Meggie i nie mógł spojrzeć po raz drugi. Jean i Boy Kingowie zawieźli Justynę na popołudniowy samolot do Sydney, w nocy miała połączenie do Londynu. Nie przypominał sobie, by usłyszał jej niski czarujący głos, by widział jej dziwne jasne oczy. Od czasu, gdy spotkała go z Meggie w Atenach, do wyjazdu z młodymi Kingami była jak nieobecna. Czemu nie zawiadomiła Rainera? Czemu nie chciała mieć go przy sobie? Przecież wiedziała, jak bardzo ją kocha. Dziwni byli ci ludzie z Droghedy. Unikali współczucia, woleli cierpieć w samotności.

Po nietkniętym obiedzie tylko Fee i Meggie siedziały z kardynałem w salonie. Milczeli, zegar na marmurowym kominku tykał głośno, a oczy na portrecie Mary Carson wyzywająco patrzyły na portret babki Fee. Fee i Meggie siedziały razem na sofie, lekko dotykając się ramionami. Nie pamiętał, by kiedykolwiek w dawnych czasach były sobie tak bliskie. Ale nie mówiły nic, nie patrzyły na siebie, ani na niego.

Starał się zrozumieć, gdzie popełnił błąd, ale za wiele było błędów i w tym tkwił problem. Pycha, ambicja, pewien brak skrupułów. I rozkwitająca miłość do Meggie. Nie znał tylko owocu tej miłości. Czy sprawiłoby to jakąś różnicę, gdyby wiedział, że Dane jest jego synem? Czy mógłby kochać go jeszcze bardziej? Czy poszedłby inną drogą, gdyby wiedział, że ma syna? – Tak! – krzyczało serce. – Nie! – drwił jego umysł.

– Czynił sobie gorzkie wyrzuty. Był głupcem! Powinien był wiedzieć, że Meggie nie była w stanie wrócić do Luke'a. Powinien był od razu się domyślić, czyim dzieckiem był Dane. Taka była z niego dumna! Nic więcej od ciebie mieć nie mogłam – tak powiedziała w Rzymie. A zatem, Meggie… W nim miałaś wszystko, co najlepsze we mnie. Słodki Boże, Ralph, jak mogłeś nie domyślić się, że on jest twój? Powinieneś był zobaczyć to, gdy przyjechał do ciebie jako dorosły mężczyzna, jeśli nie wcześniej. Ona na to czekała. Gdybyś zobaczył, padłaby przed tobą na kolana. Lecz ty byłeś ślepy. Nie chciałeś widzieć, kardynale de Bricassart. Chciałeś godności i zaszczytów bardziej niż jej, bardziej niż własnego syna!

Pokój wypełnił się cichymi okrzykami, szeptami, szmerami, a zegar bił w rytmie jego serca. I nagle coś się zmieniło. Czy to on zgubił rytm? Meggie i Fee rozpływały się w jakiejś nierzeczywistej mgle, widział ich przestraszone twarze, lecz nie słyszał, co mówią do niego.

– Ach! – wykrzyknął zrozumiawszy.

Prawie nie czuł bólu, otoczyły go ramiona Meggie, odwrócił się, by spojrzeć w jej oczy. Starał się powiedzieć „Przebacz” i zobaczył, że przebaczyła mu już dawno. Wiedziała, że otrzymała od niego wszystko, co najlepsze. Chciał jeszcze powiedzieć coś serdecznego i mądrego, żeby pocieszyć ją na wieki, ale zrozumiał, że to też niepotrzebne. Ona umiała znieść wszystko. Więc zamknął oczy i jeszcze raz, ostatni raz, poczuł zapomnienie w Meggie.

Загрузка...