CZĘŚĆ PIĄTA: FEE 1938-1953

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Meggie nie chciała, by ktokolwiek wiedział o jej powrocie, zabrała się więc do Droghedy ciężarówką pocztową starego Blueya Williamsa. Justyna leżała w koszyku stojącym obok niej na siedzeniu. Bluey był zachwycony, że znów ją widzi, i ciekawy tego, co robiła przez ostatnie cztery lata, przestał jednak wypytywać, gdyż zbliżyli się do rezydencji, wyczuwając, że pragnie, by jej w tej chwili nie przeszkadzano.

Wracała do znajomych stron, do pustej szarej ziemi i do wspaniałej srebrzystej trawy. Tu nie było takiej bujnej roślinności jak w Queenslandzie ani tak szybko następujących w przyrodzie zmian, dzięki którym na miejscu umierających wyrastały nowe rośliny. Tu był tylko toczący się nieuchronnie czas, powoli jak konstelacje na niebie. Kangurów było więcej niż kiedykolwiek. Rosły piękne symetryczne wilgi przypominające krągłe kształty kobiece. Papugi galah wzlatywały różowymi falami nad ciężarówką. Emu biegały jak oszalałe, a króliki uskakiwały z drogi zuchwale łyskając białymi puszkami ogonków. W trawie widać było wybielałe szkielety uschniętych pni. Na dalekim horyzoncie pojawiały się samotne drzewa i tylko fruwające niebieskie linie u ich podstawy wskazywały, że są to miraże. Słyszała posępne krakanie wron – dźwięk, za którym nie przypuszczała, że kiedykolwiek zatęskni. Mgliste brązowe welony kurzu, podobne do brudnego deszczu, smagał suchy jesienny wiatr. I wreszcie trawa, srebrzystobeżowa trawa Wielkiego Północnego Zachodu, która ciągnęła się ku niebu w wielkim geście błogosławieństwa.

Drogheda! Drogheda! Upiorne eukaliptusy i wielkie senne sumaki szumiące od pszczół. Ogrodzenia dla bydła i budynki z wapienia żółtego jak masło, dziwnie zielona trawa wokół rezydencji, jesienne kwiaty w ogrodzie, wonne laki i cynie, astry i dalie, nagietki, chryzantemy i róże. Ogromne ilości róż. Na podwórze wybiegła pani Smith, nie wierząc własnym oczom, potem zaczęła się śmiać i płakać. Nadbiegły też Minnie i Cat, zarzucając Meggie na szyję stare żylaste ramiona. Serce Meggie ścisnęło się jak opasane łańcuchem. W Droghedzie był jej dom, tu pozostawiła serce na zawsze.

Fee wyszła zobaczyć, co spowodowało takie zamieszanie.

– Witaj, mamo! Wróciłam do domu.

Szare oczy Fee nie zmieniły wyrazu. Meggie, teraz dojrzalsza zrozumiała – matka cieszy się, lecz nie umie tego okazać.

– Zostawiłaś Luke'a? – spytała Fee w obecności pani Smith i służących zakładając, że one mają takie samo prawo wiedzieć jak i ona.

– Tak. Nigdy do niego nie wrócę. On nie potrzebuje ani domu, ani dzieci, ani mnie.

– Dzieci?

– Tak. Jestem w ciąży.

Służące były zachwycone, a Fee wyraziła swoje zdanie ostrożnym tonem, tak typowy dla niej, z którego jednak przebujała radość.

– Jeśli on ciebie nie potrzebuje, to dobrze zrobiłaś, zostawiając go. Zaopiekujemy się tobą.

Wróciła do swojego dawnego pokoju wychodzącego na pastwisko przy domu i na ogrody. Obok miała pokój dla Justyny i dla malucha, gdy się urodzi. Och, jak dobrze znowu być w domu!

Bob także się ucieszył z jej powrotu. Przygarbiony i żylasty, wysuszony przez słońce, coraz bardziej przypominał Paddy'ego. Miał tę samą co Paddy łagodną siłę charakteru, brakowało mu jedynie ojcowskiego podejścia, być może dlatego, iż nie miał własnej rodziny. Ale też był podobny do Fee. Cichy, zamknięty w sobie, niechętnie wyrażał opinie czy uczucia. Przecież on musi mieć około trzydziestu pięciu lat, a jeszcze się nie ożenił – pomyślała Meggie ze zdumieniem. W tym momencie pojawili się Jack i Hughie, lustrzane odbicia Boba, lecz bez jego autorytetu, witali ją nieśmiałymi uśmiechami. Pewnie dlatego są tacy nieśmiali – zastanowiła się, że ziemia nie potrzebuje umiejętności oratorskich i ogłady towarzyskiej. Ziemia wymaga właśnie tego co oni mogli jej dać – niekwestionowanej miłości i całkowitej wierności.

Tego wieczora wszyscy bracia byli w domu, trzeba było bowiem rozładować ciężarówkę zboża, którą Jims i Patsy przyprowadzili ze składu w Gilly.

– Nigdy jeszcze nie było tak sucho, Meggie – powiedział Bob. – Od dwóch lat nie spadła ani kropla deszczu. Króliki dokuczają nam bardziej od kangurów, zjadają więcej trawy niż owce i kangury razem wzięte. Będziemy dokarmiać je sami, ale wiesz przecież, jak to jest z owcami.

Meggie zdawała sobie sprawę, jak to jest z owcami. Tępe zwierzęta, niezdolne do pojęcia nawet elementarnych zasad przetrwania. Resztki rozumu, jakie posiadały pierwotnie, zostały wyeliminowane w procesie hodowli. Owce nie jadły niczego poza trawą i zaroślami wyciętymi w ich naturalnym środowisku. A do zebrania paszy dla ponad stu tysięcy owiec po prostu brakowało ludzi.

– Czy to znaczy, że się przydam? – spytała.

Czy się przydasz?! Meggie, zwolnisz mi człowieka do zbierania paszy, jeśli będziesz tak jak dawniej objeżdżać bliższe pastwiska.

Wierni danemu słowu, bliźniacy wrócili do domu na stałe. Prze cały czas spędzony w szkole nie mogli się wręcz doczekać powrotu na te nizinne czarnoziemy. Mając czternaście lat opuścili szkołę na zawsze. Już teraz przypominali swoim wyglądem swoich braci, mimo że byli przyodziani w strój, który z wolna wypierał tradycyjne szare materiały noszone przez hodowców z Wielkiego Północnego Zachodu. Były to białe barchanowe bryczesy, biała koszula, szary filcowy kapelusz z niską główką i szerokim rondem oraz buty do jazdy konnej z elastyczną cholewką do kostek i niskimi obcasami. Zaledwie garstka aborygenów, mieszkających na obrzeżach Gilly, naśladowała kowbojów z amerykańskiego Dzikiego Zachodu, nosząc ozdobne buty na wysokich obcasach i wielkie stetsony. Dla urodzonego na tych czarnoziemach taki strój był bezużyteczną pozą, częścią zupełnie innej kultury. Trudno się przedzierać przez busz, a zdarzało się to przecież często, w butach na wysokich obcasach, a w wielkim kowbojskim stetsonie było niewygodnie i gorąco.

Kasztanka i czarny wałach nie żyły już: stajnie były puste. Meggie zapewniała, że wystarczy jej którykolwiek koń ze stadniny. Bob mimo to pojechał do Martina Kinga i kupił je dwa spośród jego półkrwi podjezdków – jasną klacz z czarną grzywą i ogonem oraz długonogiego kasztanowego wałacha. Z niejasnego powodu Meggie znacznie dotkliwiej odczuła stratę starej kasztanki niż rozstanie z Ralphem. Była to swojego rodzaju opóźniona reakcja, jakby w ten sposób fakt jego wyjazdu został jeszcze silniej podkreślony. Mimo wszystko dobrze znów było jeździć konno przez pastwiska, z psami w tumanach kurzu wznoszących się za beczącym stadem owiec, obserwować ptaki, niebo i ziemię.

Było przeraźliwie sucho. Meggie nie pamiętała, by kiedykolwiek trawa w Droghedzie nie przetrwała suszy, tym razem jednak dostrzec można było czarną ziemię pokrytą drobną siateczką szczelin przypominających wyschnięte i spękane usta. Działo się to przede wszystkim za prawą królików. Podczas czterech lat jej nieobecności rozmnożyły się ponad wszelką miarę, chociaż przypuszczała, że już od dawna musiało być źle. Po prostu, niejako z nocy na noc, ich liczebność przekroczyła znacznie dopuszczalne granice. Były wszędzie i zjadały cenną trawę.

Nauczyła się nastawiać pułapki na króliki. Nie znosiła sposobu w jaki te słodkie małe zwierzątka ginęły pokiereszowane stalowymi zębami, była jednak zanadto przywiązana do ziemi, by wzdragać się przed robieniem tego, co konieczne. Zabijanie w celu przetrwania nie było okrucieństwem.

– Szlag by trafił tego pierwszego Angola, który z tęsknoty za domem przywiózł z Anglii króliki – mówił Bob pełen goryczy.

Nie należały do rodzimych zwierząt Australii i ich sprowadzenie spowodowane sentymentalizmem, całkowicie zakłóciło ekologiczną równowagę kontynentu. Bydło i owce tego nie robiły, bowiem od samego początku wypasane zgodnie z zasadami nauki. W Australii nie było żadnego drapieżnika, który kontrolowałby populację królików, a przywiezione lisy nie zadomowiły się. Człowiek musiał spełniać rolę nienaturalnego drapieżnika, ale ludzi było za mało, królików zaś za dużo.

Gdy ciąża nie pozwalała Meggie dosiadać konia, spędzała dni w domu z panią Smith, Minnie i Cat, szyjąc lub robiąc na drutach, dla tej małej istoty poruszającej się w jej wnętrzu. – On – od początku myślała o nim jako o istocie męskiej – był częścią jej, tak jak Justyna nigdy nią nie była. Nie odczuwała ani mdłości, ani depresji, wypełniona pragnieniem wydania go na świat. W pewnym stopniu Justyna przyczyniła się do tego sama. Mała jasnooka istotka przeradzała się z bezmyślnego niemowlęcia w bardzo inteligentną dziewczynkę i Meggie z zafascynowaniem obserwowała i dziecko, i sam proces rozwoju. Ponieważ Meggie zbyt długo okazywała obojętność wobec Justynki, teraz pragnęła otaczać córeczkę miłością, przytulać ją, całować i śmiać się razem z nią. Szokowała ją stanowczość, z jaką Justynka odrzucała wszelkie próby okazania jej czułości.

Kiedy Jims i Patsy powrócili z Sydney, pani Smith sądziła, że znów zgarnie ich pod swoje skrzydła. Przeżyła rozczarowanie, gdy okazało się, że większość czasu spędzali na pastwiskach. Zajęła się więc Justynką, lecz dziecko ignorowało ją tak jak wszystkich pozostałych domowników, którzy przechodzili samych siebie w wyprawianiu różnych sztuczek, aby tylko wywołać uśmiech na jej twarzyczce. Bezskutecznie. We wrodzonej powadze Justynka prześcignęła nawet swoją babkę.

Zaczęła chodzić i mówić wcześnie, gdy miała dziewięć miesięcy. Ale kiedy stanęła na nogi i opanowała mowę, zaczęła chodzić własnymi ścieżkami i robić dokładnie to, na co miała ochotę. Nie można powiedzieć, by była hałaśliwa czy też niegrzeczna, po prostu była niezależna. Meggie nie miała pojęcia o genach, ale gdyby miała, zastanawiałaby się nad skutkami zmieszania genów Clearych, Armstrongów i O'Neillów. Nie mogło to nie dać w efekcie bardzo wybuchowej mieszanki.

Pierwszego października, kiedy Justynka miała równo no szesnaście miesięcy, urodził się w Droghedzie syn Meggie. Przyszedł na świat prawie cztery tygodnie za wcześnie i całkowicie nieoczekiwanie. Dwa czy trzy ostre skurcze, po czym odeszły wody i dziecko zostało przyjęte przez panią Smith i Fee w kilka zaledwie minut po telefonicznym wezwaniu lekarza. Poród był bardzo szybko, a ból minimalny. Lekarz musiał założyć szwy, ale Meggie czułą się wspaniale. Poprzednio nie miała pokarmu, tym razem nie potrzebowała butelek, ani mleka w proszku.

Mały był taki śliczny! Długi i szczupły, z loczkiem jasnych włosów na czubku doskonale uformowanej malutkiej główki i oczyma o żywym niebieskim kolorze, nie zdradzającym żadnych oznak, by miały się później mienić. Jakże mogłyby się zmienić? To były oczy Ralpha, ręce Ralpha, nos i usta Ralpha, nawet stopy Ralpha. Meggie pozbawiona skrupułów, dziękowała losowi za to, iż Luke do tego stopnia przypominał Ralpha w budowie, w karnacji skóry, a także rysach twarzy. Lecz ręce, sposób, w jaki zrastały się brwi, puszysty loczek na czubku, kształt paluszków, wszystko to było tak podobne do Ralpha, a tak mało przypominało Luke'a. Miała nadzieję, że nikomu nie przyjdzie do głowy zastanawiać się nad tą sprawą.

– Czy wybrałaś już imię dla niego? – spytała Fee, zafascynowana małym.

Meggie przyglądała jej się z wdzięcznością. Mama znowu będzie kochała, może nie tak jak Franka, ale przynajmniej coś będzie czuła.

– Nazwę go Dane.

– Co za dziwne imię! Dlaczego takie? Czy to rodzinne imię O'Neillów? Sądziłam, że skończyłaś już z O'Neillami.

– Ono nie ma nic wspólnego z Lukiem. Nie znoszę imion rodzinnych; to tak, jakby narzucano nowej istocie cząstkę kogoś innego. Justynę nazwałam Justyną dlatego, iż podobało mi się to imię. A jego nazwę Dane z tego samego powodu.

– W gruncie rzeczy całkiem nieźle brzmi – przyznała Fee.

Meggie drgnęła: jej piersi były przepełnione.

– Daj mi go, mamo. Musi być już głodny! Mam nadzieję, że stary Bluey pamięta o odciągaczu do pokarmu. W przeciwnym razie trzeba będzie pojechać do Gilly.

Był głodny. Ssał tak mocno, że jego małe dziąsełka zadawały ból. Gdy Meggie spoglądała na niego z góry, na jego zamknięte oczka z ciemnymi rzęsami, puszystymi brwiami, malutkimi pracującymi policzkami, kochała go tak mocno, że bolało ją to bardziej niż jego ssanie.

On mi wystarczy, on musi mi wystarczyć. Nic więcej nie będę miała. Lecz, na Boga, Ralphie de Bricassart, na tego Boga, którego kochasz bardziej ode mnie, nigdy się nie dowiesz, co ci ukradłam – i Jemu. Nigdy ci nie powiem. Och, mój malutki! – Przesunęła się na poduszkach, by lepiej ułożyć w zagięciu ręki, by łatwiej patrzeć na jego doskonałą twarzyczkę. – Moja dziecinka! Jesteś mój i nikomu cię nie oddam. A już najmniej twojemu ojcu, który jest księdzem i nie może cię uznać. Czyż to nie wspaniałe!

Statek zacumował w Genui na początku kwietnia. Arcybiskup Ralph wylądował we Włoszech zakwitających właśnie pełnią śródziemnomorskiej wiosny i wsiadł w pociąg do Rzymu. Mógł poprosić, by wyjechał po niego samochód z szoferem z Watykanu, lękał się jednak chwili, w której Kościół znów go ogarnie i pragnął odwlec ją. Wieczne Miasto. Naprawdę jest wieczne – pomyślał spoglądając przez okno taksówki na dzwonnice i kopuły, place upstrzone gołębiami, dumne fontanny i malownicze ruiny rzymskich budowli. Ale dla niego to wszystko nie miało znaczenia. Dla niego ważny był Watykan, jego wystawne sale dostępne ogółowi i jego skromne ale prywatne.

Dominikanin poprowadził go przez wysokie marmurowe korytarze pośród rzeźb z kamienia i brązu wartych wystawiania w muzeum, obok wielkich obrazów takich malarzy, jak Giotto, Rafael, Botticelii, Angelico. Znajdował się w reprezentacyjnych salach wielkiego kardynała i bez wątpienia bogata rodzina Contini-Verchese nie szczędziła majątku, aby upiększyć otoczenie ich dostojnego potomka.

Vittorio Scarbanza, kardynał di Contini-Verchese, siedział w pokoju utrzymanym w tonacji purpury, pełnym złota i kości słoniowej, bogatym w tkaniny i obrazy oraz francuskie dywany i meble. Gładka małą dłoń kardynała, na palcu której płonął rubinowy pierścień, wyciągnięta była ku niemu. Spuściwszy wzrok, arcybiskup Ralph przeszedł przez pokój, ukląkł i ujął dłoń, by pocałować pierścień. Przyłożył do niej policzek. Dotykając ustami tego symbolu władzy duchownej, symbolu autorytetu w życiu doczesnym, zrozumiał, że nie mógłby skłamać, nawet jeśli dotąd miał taki zamiar.

Kardynał Vittorio położył drugą rękę na ramieniu Ralpha, skinieniem głowy odprawiając mnicha. Gdy tylko zamknęły się cicho drzwi, przesunął rękę z ramienia klęczącego na jego włosy i łagodnie odgarnął je z pochylonego czoła. Nie były już takie czarne jak dawniej, stawały się szpakowate. Pochylony kark napiął się, ramiona wyprostowały. Arcybiskup Ralph spojrzał w oczy swego pana.

Ach, ta zmiana była widoczna! Usta ściągnięte zaznały cierpienia i stały się przez to bardziej wrażliwe. Oczy, takie piękne w kolorze, kształcie i rozstawieniu, które miał w pamięci, jak gdyby stale na nie patrzył, były teraz całkiem inne. Kardynał Vittorio sądził w duchu, iż oczy Chrystusa musiały być niebieskie jak oczy Ralpha – łagodne i patrzące na wszystko z dystansem. Dzięki temu mogły zawrzeć wszystko, zrozumieć wszystko.

– Chodź, Ralphie, usiądź.

– Pragnę cóż wyznać Waszej Eminencji.

– Później, później! Najpierw musimy porozmawiać, i to po angielsku. Ściany mają uszy, na szczęście tutaj nie rozumieją po angielsku. Usiądź, Ralphie, proszę. Jak dobrze znów cię widzieć! Brakowało mi twojej mądrej rady, rozsądku i tobie tylko właściwego sposobu rozmawiania z ludźmi. Nikogo z przydzielonych mi księży nie polubiłem tak jak ciebie.

Czuł, jak jego myśli przystosowują się do poprawności, jak zaczynają ponownie układać się w sztywną frazeologię kościelną. Ralph de Bricassart bardziej od innych zdawał sobie sprawę, że człowiek zmienia się pod wpływem swego otoczenia, zmienia się nawet jego sposób mówienia. Nie dla uszu kardynała prostota kolokwialnego języka angielskiego. Usiadł więc niedaleko, naprzeciw drobnej postaci przyodzianej w szatę mieniącej się purpurowej mory, stapiającej się z otoczeniem.

Ogromne beznadziejne zmęczenie, ciążące mu od wielu tygodni, zaczęło ustępować. Zastanowił się, czemu tak się obawiał tego spotkania, skoro w głębi duszy wiedział, że zostanie zrozumiany i że zostanie mu wybaczone. Ale nie o to chodziło. Lękał się ze względu na swoje poczucie winy, że nie jest tym, za kogo chciał być uważany, że zawiódł człowieka, który miał jego dobro na myśli, który był mu niezwykle życzliwy i był jego prawdziwym przyjacielem. Czuł się winny znalazłszy więc w obecności tej czystej istoty, sama nie będąc już czystym.

– Ralphie, jesteśmy księżmi, lecz przede wszystkim jesteśmy tacy, jacy byliśmy, zanim zostaliśmy księżmi. Nie uciekniemy przed tym nawet w naszej wyjątkowości. Jesteśmy ludźmi ze wszystkimi ich słabościami i wadami. Cokolwiek mi powiesz, nie zmieni to mojego zdania o tobie, zdania, które wyrobiłem sobie przez te wszystkie lata spędzone razem. Nie przestaną cię lubić. Przez wiele lat widziałem, iż nie pojmujesz tej wrodzonej słabości, jaką jest nasza ludzkość. Wiedziałem jednak, że będziesz musiał kiedyś dojść do tego. Wszyscy dochodzimy. Nawet Ojciec Święty, który jest najbardziej pokorny i ludzki z nas wszystkich.

– Eminencjo, złamałem śluby. Niełatwo to wybaczyć, bo to świętokradztwo.

– Śluby ubóstwa złamałeś już dawno, kiedy przyjąłeś spadek po Mary Carson. W takim razie pozostały czystość i posłuszeństwo.

– Wszystkie złamałem, Wasza Eminencjo.

– Mów do mnie Vittorio, tak jak dawniej! Nie zdziwiłeś mnie, Ralphie, ani też nie rozczarowałeś. Tak chciał nasz Pan Jezus Chrystus. Sądzę, że musiałeś zrozumieć tę ważną lekcję, i nie było na to innego, mniej bolesnego sposobu. Bóg jest tajemniczy, a Jego wola dla nas niezrozumiała. Myślę jednak, że nie przyszło ci to lekko, nie złamałeś swoich ślubów, jakby nie miały one dla ciebie żadnej wartości. Znam cię bardzo dobrze. Wiem, że jesteś bardzo dumny, zakochany w kapłaństwie i świadomy swojej wyjątkowości. Być może ta nauczka miała na celu opanowanie twojej dumy, byś zrozumiał, że jesteś przede wszystkim człowiekiem, a zatem nie tak wyjątkową istotą, jak sądziłeś. Czyż nie tak?

– Tak brakowało mi pokory. W pewnym sensie chciałem być Bogiem. Zgrzeszyłem w najbardziej jaskrawy i niewybaczalny sposób. Nie mogę sam sobie wybaczyć, jakże więc mogę spodziewać się przebaczenia boskiego?

– Duma, Ralphie, duma przez ciebie przemawia! To nie ty przebaczasz – czyż jeszcześ tego nie zrozumiał? Tylko Bóg może przebaczać. Tylko Bóg! A on przebaczy, jeśli szczerze żałujesz. Wiesz przecież, że straszniejsze winy przebaczył znacznie większym świętym i większym zbrodniarzom. Czyż nie przebaczył Lucyferowi? Przebaczył mu już w chwili rebelii. To Lucyfer, nie Bóg, wybrał swój los jako władcy piekieł. Czyż sam tego nie powiedział? „Lepiej rządzić w Piekle, niż służyć w Niebie!”. Bowiem nie umiał przemóc swojej dumy i podporządkować swojej woli Innej Istoty, nawet jeśli był nią sam Bóg. Nie chciałbym, byś popełnił ten błąd, mój drogi przyjacielu. Jedyną twoją wadą jest brak pokory,, a pokora czyni wielkiego świętym – i wielkiego człowieka. Dopóki nie pozostawisz przebaczania Bogu, nie będziesz prawdziwie pokorny.

Na zdecydowanej twarzy pojawił się grymas.

– Wiem, że masz rację. Muszę zaakceptować to, czym jestem, bez zastrzeżeń. Muszę starać się być lepszym, nie będąc dumnym z siebie. Żałuję, zatem wyspowiadam się i będę czekał na przebaczenie. Żałuję naprawdę, gorzko żałuję. – Westchnął, a jego oczy zdradziły wewnętrzny konflikt, którego słowami nie potrafił wyrazić, przynajmniej w tym pokoju. – A jednak, Vittorio, w pewnym sensie musiałem to zrobić. Miałem do wyboru: albo zniszczyć ją, albo wziąć winę na siebie. Nie umiałem postąpić inaczej, bo kocham ją szczerze. To nie jest jej wina, że nie chciałem, by moja miłość stałą się fizyczna. Jej los stał się ważniejszy od mojego, czy pojmujesz to? Do tej pory zawsze myślałem najpierw o sobie, sądziłem, że jako kapłan jestem ważniejszy, a ona mniej istotna. Zrozumiałem jednak, że jestem odpowiedzialny za to, kim się stała… Powinienem był coś zrobić, gdy była małą dziewczynką, ale nie zrobiłem niczego. Trzymałem ją w moim sercu i ona o tym wiedziała. Gdybym wtedy wyrwał ją z serca całkowicie, wiedziałaby o tym i może stałaby się kimś innym, na kogo nie miałbym wpływu. – Uśmiechnął się. – Widzisz, jak wiele mam na sumieniu. Chciałem być stwórcą.

– Czy to Róża właśnie?

Arcybiskup Ralph odchylił głowę i spojrzał na sufit zdobiony złoconymi stiukami i barokowym żyrandolem z Murano.

– Któż inny? Ona jest moją jedyną próbą tworzenia.

– Co z nią będzie? Czy wyrządziłeś jej większą krzywdę, niż gdybyś odmówił?

– Nie wiem, Vittorio. Chciałbym wiedzieć! Wtedy po prostu nie widziałem innego wyjścia. Nie posiadam prometejskiego daru przewidywania, a uczucie czyni człowieka ślepym. Poza tym to się po prostu zdarzyło! Sądzę jednak, że dałem je to, czego najbardziej potrzebowała – poznanie siebie jako kobiety. To nie znaczy, że nie była tego świadoma wcześniej, ale ja nie wiedziałem. Gdybym spotkał ją po raz pierwszy, gdy byłą już kobietą, może wszystko potoczyłoby się inaczej. Lecz ja znałem ją wiele lat przedtem, już od dzieciństwa.

– Brzmi to tak, Ralphie, jakbyś nie był jeszcze gotów, by ci przebaczono. Cierpisz, czyż nie tak? Dlatego, że byłeś wystarczająco ludzki, by ulec ludzkiej słabości. Czy naprawdę chciałeś być taki szlachetny?

Zaskoczony Ralph spojrzał w ciemne oczy kardynała. Zobaczył w nich siebie: dwie malutkie postacie.

– Nie – rzekł. – Jestem mężczyzną i jako mężczyzna odczuwałem przyjemność. Nie sądziłem, że może istnieć taka przyjemność. Nie przypuszczałem, iż poznanie kobiety może być źródłem tak głębokiej radości. Chciałem być z nią nie z powodu jej ciała, lecz dlatego, iż sprawiało mi radość bycie z nią, rozmowa i milczenie, wspólnie jedzone posiłki, jej uśmiechy i myśli… Będę tęsknił za nią do końca życia!

Żółtawa ascetyczna twarz kardynała w niezrozumiały sposób przypomniała mu nagle twarz Meggie w chwili rozstania. Było w niej widoczne duchowe brzemię, jakie podjęła, i zdecydowanie, by iść naprzód wbrew wszelkim przeciwnościom. Co przeżywał ten człowiek w jedwabnej purpurze, którego jedyną widoczną ludzką słabością zdawał się być jego ospały abisyński kot?

– Nie mogę żałować tego, czego z nią doznałem – ciągnął Ralph, gdy kardynał się nie odezwał. – Żałuję złamania moich ślubów, które są przecież tak wiążące i ważne jak moje życie. Nie będę mógł już nigdy spełniać obowiązków kapłańskich tak jak dawniej, z tą samą gorliwością. Gorzko tego żałuję. A Meggie? – Wyraz jego głowy wobec cisnących się myśli.

– Żałowanie tego czynu równałoby się zamordowaniu Meggie. – Zmęczonym gestem przesunął dłonią przed oczyma. – Czy jasno wyrażam choć w małej części to, o co mi chodzi? Nigdy, przenigdy nie potrafiłem właściwie wyrazić tego, co czuję do Meggie. – Pochylił się do przodu. Oczy Vittorio, który znów zwrócił się do niego, przypominały zwierciadła – odbijały to, co widziały, nie odsłaniając prawdziwych myśli. – Meggie jest błogosławieństwem – rzekł. – Jest rzeczą świętą, sakramentem, tyle że innego rodzaju.

– Tak, rozumiem – westchnął kardynał. – Dobrze, że tak to pojmujesz. Myślę, że w oczach naszego Pana łagodzi to twój wielki grzech. Dla twego własnego dobra będzie jednak lepiej, jeśli wyspowiadasz się przed ojcem Giorgio, a nie ojcem Guillermo. Ojciec Giorgio odczyta właściwie twoje uczucia i intencje. On ciebie zrozumie, podczas gdy ojciec Guillermo jest mniej spostrzegawczy i może nie uznać twojej prawdziwej skruchy. – Ledwie dostrzegalny cień uśmiechu przesunął się po jego twarzy. – Mój drogi Ralphie, oni też są ludźmi, ci, którzy spowiadają wielkich. Nigdy o tym nie zapominaj. W swoim powołaniu są jak naczynia, w których mieści się Bóg, ale we wszystkim innym są tylko ludźmi. Przebaczenie, którego udzielają, pochodzi od Boga, ale uszy, które słuchają i osądzają, należą do ludzi.

Dało się słyszeć dyskretne pukanie do drzwi. Kardynał Vittorio siedział w milczeniu, czekając, aż tacę z herbatą postawią na inkrustowanym stoliku.

– Widzisz, Ralphie, od czasu mojego pobytu w Australii stałem się prawdziwym miłośnikiem popołudniowej herbatki. Całkiem nieźle ją parzą w mojej kuchni, choć początki były trudne. – Powstrzymał arcybiskupa, który sięgnął po czajniczek. – Och, nie! Sam naleję. Bawi mnie odgrywanie „mamusi”.

– Widziałem dużo czarnych koszul na ulicach Genui i Rzymu – powiedział arcybiskup Ralph przyglądając się kardynałowi, gdy nalewał herbatę.

– To specjalne kohorty II Duce. Ciężkie czasy przed nami, mój drogi Ralphie. Ojciec Święty jest nieugięty w postanowieniu, by nie zaistniały żadne różnice między Kościołem a świeckim rządem Włoch. Oczywiście ma rację, jak we wszystkim. Cokolwiek by się miało zdarzyć, musimy mieć możliwość pełnienia naszych obowiązków wobec wszystkich, nawet jeśli wojna podzieli nasze owieczki na dwie strony, które będą zwalczać się w imię tego samego katolickiego Boga. Bez względu na nasze uczucia i przekonania musimy starać się, by Kościół pozostał ponad wszelkimi ideologiami politycznymi i międzynarodowymi kłótniami. Chciałem mieć ciebie przy sobie, bowiem mogę być pewny, że twarzą nie zdradzisz, co myślisz, bez względu na to, co zobaczysz, a także, ponieważ masz najlepszy dyplomatyczny umysł, jaki kiedykolwiek spotkałem.

Arcybiskup Ralph uśmiechnął się smutno.

– Będziesz mnie popierał nawet wbrew mnie, czyż tak? Zastanawiam się czasami, co by się ze mną stało, gdybym ciebie nie spotkał.

– Zostałbyś arcybiskupem Sydney. To dobra i ważna funkcja – rzekł kardynał uśmiechając się szeroko. – Lecz drogi naszego życia nie w naszych rękach leżą. Poznaliśmy się, ponieważ tak miało być i teraz nie może być inaczej, musimy współpracować dla Ojca Świętego.

– Nie sądzę, by czekał nas sukces – powiedział arcybiskup Ralph. – Rezultat będzie taki, jak zawsze wobec podstawy bezstronnej. Nikt nas nie polubi, za to wszyscy potępią.

– Wiem i Jego Świątobliwość też to wie. Nie mamy wszak wyboru. Nie zaprzeczysz jednak, iż nic nie stoi na przeszkodzie, by modlić się prywatnie o szybki upadek II Duce i Fuhrera.

– Sądzisz, że będzie wojna?

– Nie widzę sposobu, by jej uniknąć.

Kot kardynała wolnym krokiem wyszedł z nasłonecznionego kąta, gdzie drzemał, i wskoczył na kolana. Zrobił to z trudnością, bowiem był już stary.

– Ach, Sheba! Przywitaj się ze starym przyjacielem, którego niegdyś wolałaś ode mnie.

Sataniczne żółte oczy kota spojrzały na arcybiskupa Ralpha wyniośle, po czym się zamknęły. Obaj wybuchnęli śmiechem.

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

Drogheda miała własny radioodbiornik. Po wybudowaniu stacji nadawczej Australijskiego Komitetu do Spraw Radia postęp dotarł do Gillanbone. Nareszcie było coś, co mogło przyćmić wspólną linię telefoniczną jako masową rozrywkę. Sam odbiornik był dość brzydkim przedmiotem w orzechowej budowie. Ustawiono go w salonie na niewielkim wykwintnym sekretarzyku, a zasilający go akumulator samochodowy ukryto w szafce.

Każdego ranka pani Smith, Fee i Meggie włączały radio, by posłuchać wiadomości i prognozy pogody dla rejonu Gillanbone, wieczorami zaś słuchały wiadomości ogólnokrajowych nadawanych przez stację ABC. Wciąż jeszcze dziwiło to bezpośrednie połączenie wielkim światem, przynoszące informacje o powodziach, pożarach i deszczach w każdym zakątku kraju, a także o niepokojach w Europie i o polityce australijskiej, a wszystko bez udziału Blueya Williamsa i tych przestarzałych gazet, które przywoził ze sobą.

Kiedy w piątek pierwszego września w wiadomościach ogólnokrajowych podano, że Hitler napadł na Polskę, w domu nie było nikogo oprócz Fee i Meggie. Nie zainteresowała ich ta informacja. Od wielu już miesięcy słyszały spekulacje na ten temat, a poza tym Europa byłą daleko. Nie miało to nic wspólnego z ich światem, z Droghedą. Mężczyźni znaleźli się w domu dopiero w niedzielę trzeciego września, by wysłuchać mszy odprawianej przez księdza Watty. Sprawy europejskie interesowały ich, ale ani Fee ani Meggie nie pomyślały, by i przekazać piątkowe nowiny, a ksiądz Watty, który z pewnością by to zrobił, spieszył się do Narrengang. Radio włączono wieczorem, tak jak zwykle, aby wysłuchać wiadomości krajowych. Zamiast jednak energicznego, oksfordzkiego akcentu spikera doszedł ich dystyngowany, bez wątpienia o australijskim akcencie głos premiera Roberta Gordona Menziesa.

„Obywatele! Przypada mi w udziale smutny obowiązek poinformowania was, iż wobec niezaprzestania przez Niemcy inwazji na Polskę Wielka Brytania wypowiedziała Niemcom wojnę. W rezultacie Australia także jest w stanie wojny…

Należy sądzić, iż ambicją Hitlera nie jest zjednoczenie wszystkich Niemców pod jego władzą, lecz poddanie tej władzy jak największej liczby krajów, które zdoła podbić siłą. Gdyby ta sytuacja nie uległa zmianie, Europa nie byłaby bezpieczna, a na świecie nie byłoby pokoju… Nie możemy mieć żadnych wątpliwości. Wielką Brytanię popierają wszystkie narody wspólnoty brytyjskiej…

Naszym zdaniem, tak jak i Anglii, jest nieprzerywanie produkcji, kontynuowanie działalności przedsiębiorstw i zakładów usługowych, utrzymanie zatrudnienia, co pozwoli na zachowanie naszej siły. Wiem, że pomimo uczuć, jakie nami miotają w tej chwili, Australia gotowa jest wytrwać.

Oby Bóg w swej łaskawości sprawił, by świat został szybko wybawiony od tego nieszczęścia”.

W salonie zaległa cisza, przerywana tylko płynącym z głośnika głosem Neville'a Chamberlaina przemawiającego do Anglików. Fee i Meggie wbiły zaniepokojony wzrok w mężczyzn.

– Gdyby liczyć Franka, jest nas sześciu – powiedział Bob przerywając milczenie. – Wszyscy oprócz Franka pracujemy na ziemi, co oznacza, że nie będą chcieli nas brać do wojska. Spośród naszych obecnych pracowników sześciu z pewnością zechce się zaciągnąć, dwóch zostanie.

– Idę do wojska! – odezwał się Jack, a oczy mu się zaświeciły.

– Ja też! – dodał Hughie szybko.

– I my – powiedział Jims w imieniu swoim i swego małomównego brata bliźniaka.

Wszyscy spojrzeli na Boba, który był tu szefem.

– Musimy być rozsądni – powiedział Bob. – Wełna jest produktem ważnym dla produkcji wojennej, i to nie tylko na ubrania. Używa się jej do pakowania amunicji i materiałów wybuchowych i do wielu innych dziwnych rzeczy, o których nie mamy nawet pojęcia. Na dodatek mamy bydło rzeźne, a stare skopy i owce dostarczają skór, kleju, łoju, lanoliny. Wszystkie te produkty są potrzebne w działaniach wojennych. Nie możemy więc porzucić Droghedy, nawet jeśli mamy taką ochotę. W czasie wojny trudno będzie znaleźć ludzi do pracy w miejsce tych, których z pewnością utracimy. Mamy trzeci rok suszy, a króliki dają nam naprawdę w kość. Mamy co robić w Droghedzie. Nie jest to takie podniecające jak wojenka, ale równie potrzebne. Najbardziej będziemy przydatni tu na miejscu.

Mężczyźni zachmurzyli się, podczas gdy twarze kobiet pojaśniały.

– Co będzie, jeśli wojna potrwa dłużej, niż to się wydaje staremu Bobowi Surówce? – spytał Hughie określając premiera jego znanym hutniczym przydomkiem.

Bob zmarszczył brwi i się zamyślił.

– Jeśli będzie gorzej i potrwa dłużej, to myślę, że dwóch z nas mogłoby się zaciągnąć. Póki pozostaną dwaj robotnicy, poradzimy sobie, ale Meggie musi objeżdżać bliższe pastwiska. Będzie bardzo ciężko. W lepszych czasach nie dalibyśmy sobie rady, ale przy tej suszy jaką sądzę, że w pięciu chłopa, z pomocą Meggie i pracując siedem dni na tydzień, będziemy w stanie utrzymać Droghedę. Tylko czy z dwójką małych dzieci Meggie da radę?

– Jak trzeba, to trzeba – powiedziała Meggie. – Pani Smith na pewno zechce zająć się dziećmi. Powiedz, kiedy, a zacznę znów objeżdżać pastwiska.

– A zatem bez nas dwóch Drogheda może się obejść – stwierdził Jims z zadowoleniem.

– Nie, nie, beze mnie i Hughiego – zaprzeczył Jack.

– Bogiem a prawdą, Jims i Patsy powinni iść do wojska – rzekł Bob po namyśle. – Jesteście najmłodsi i macie najmniej doświadczenia jako hodowcy. Macie jednak dopiero po szesnaście lat, chłopcy.

– Skończymy siedemnaście, nim to się zacznie na serio – podpowiedział Jims. – Wyglądamy na starszych, niż jesteśmy, więc nie powinniśmy mieć kłopotów z zaciągnięciem się, o ile będziemy mieli twoją zgodę poświadczoną przez Harry'ego Gougha.

– Dobrze, na szczęście na razie nikt nigdzie nie idzie. Może uda nam się zwiększyć produkcję z Droghedy nawet przy tej suszy i królikach.

Meggie wymknęła się z salonu i poszła na górę do pokoju dziecinnego. Dane i Justynka spali spokojnie. Minęła pomalowane na biało łóżeczko swej córki i zatrzymała się przy synu. Długo patrzyła na niego.

– Dzięki Bogu, że jesteś jeszcze taki malutki – szepnęła.

Minął rok, zanim wojna wkroczyła w maleńki świat Droghedy. Podczas tego roku robotnicy jeden po drugim odchodzili, króliki nadal się rozmnażały, a Bob starał się ze wszystkich miar, by księgi rachunkowe odzwierciedlały wielki wysiłek na rzecz wojny. Na początku czerwca 1940 roku przyszła wieść o ewakuacji spod Dunkierki wojsk brytyjsko-francuskich. Ochotnicy zgłaszali się tysiącami do Drugiego Australijskiego Korpusu Królewskiego. Wśród nich byli też Jims i Patsy.

Cztery lata jeżdżenia konno po pastwiskach bez względu na pogodę sprawiły, że stracili chłopięcy wygląd i nabrali tych ponadczasowych cech, jakimi są łagodne zmarszczki przy zewnętrznych kącikach oczu i bruzdy biegnące od nosa po obu stronach ust. Przedstawili swoje zaświadczenia i zostali przyjęci, bez komentarzy. Ludzie z buszu byli dobrze widziani. Dobrze strzelali, umieli słuchać rozkazów, ale przede wszystkim byli twardzi.

Jims i Patsy zaciągnęli się w Dubbo, ale ich obóz był w Ingleburn, niedaleko Sydney. Odjeżdżali nocnym pociągiem pocztowym Cormac Carmichael, najmłodszy syn Edena, jechał tym samym ekspresem, i jak się okazało, do tego samego obozu. Obie rodziny wpakowały swoich synów do przedziału pierwszej klasy i czekały teraz w zakłopotaniu, chcąc uściskać się serdecznie na pożegnanie, aby móc zachować w pamięci ciepłe wspomnienie tej chwili, wstrzymywała ich jednak wrodzona niechęć do okazywania uczuć. Syrena wielkiej parowej lokomotywy C-36 zawyła żałośnie, naczelnik stacji zagwizdał.

Meggie pochyliła się pierwsza, by nieśmiało cmoknąć w oba policzki swych braci i Cormaca, który wyglądał zupełnie tak jak jego najstarszy brat Connor. Bob, Jack i Hughie uścisnęli kolejno trzy różne dłonie. Jedynie zapłakana pani Smith bez żenady całowała i tuliła do siebie chłopców. Eden Carmichael, jego żona i starzejąca się, choć nadal przystojna córka pożegnali się sztywno. W następnej chwili wszyscy znaleźli się już na peronie stacji w Gilly, a pociąg, uderzywszy raz czy drugi w odbój, zaczął pełznąć do przodu.

– Do widzenia, do widzenia! – wołali wszyscy i machali białymi chusteczkami, dopóki za oddalającym się pociągiem nie pozostała jedynie smuga dymu na tle zachodzącego słońca.

Na ich własną prośbę Jims i Patsy zostali obaj przydzieleni do surowej, nie wyszkolonej jeszcze Dziewiątej Dywizji Australijskiej, która na początku 1941 roku została wysłana do Egiptu. Zdążyli wziąć udział w bitwie pod Benghazi. Świeżo przybyły generał Erwin Rommel spowodował, iż szala zwycięstwa przechyliła się na stronę państw osi. Nastąpił pierwszy zwrot w tej wojnie wielkich marszów pościgowych tam i z powrotem przez Afrykę Północną. Podczas gdy siły brytyjskie wycofały się sromotnie z Egiptu pod naporem „Afrika-Korps”, Dziewiąta Dywizja Australijska otrzymała zadanie utrzymania Tobruku, wysuniętej placówki na terytorium wroga. Plan ten był wykonalny z jeszcze jednego powodu: dzięki dostępowi do morza placówkę można było zaopatrywać w żywność, dopóki okręty brytyjskie pływały po Morzu Śródziemnym. Szczury Tobruku zagrzebały się tam na osiem miesięcy, trwając mimo wciąż ponawianych ataków wojsk niemieckich, którym w rezultacie nie udało się zdobyć tej placówki.

– Wieta, po co tu jesteśta? – zagaił szeregowiec Col Stuart liżąc bibułkę i leniwie skręcając papierosa.

Sierżant Bob Malloy podniósł daszek żołnierskiej czapki i spojrzał spod jego brzegu na zadającego pytanie.

– Gówno wiemy – odparł z szerokim uśmiechem. – Tu często zadawano to pytanie.

– Lepsze to niż bielenie getrów w cholernym areszcie – wtrącił szeregowiec Jims Cleary, ściągając nieco bliźniakowi szorty, by wygodniej oprzeć głowę na miękkim i ciepłym brzuchu.

– Tak, ale w areszcie przynajmniej do ciebie nie strzelają – zaoponował Col, celując zużytą zapałką w grzejącą się na słońcu jaszczurkę.

– Tyle wiem, kochasiu – rzekł Bob zasłaniając ponownie oczy czapką – że wolałbym, by do mnie strzelano, niż żebym miał tu umrzeć z pieprzonej nudy.

Rozłożyli się wygodnie w suchym, żwirowatym okopie, który znajdował się naprzeciwko min i drutu kolczastego odcinających południowo-zachodni narożnik obwodu. Z przeciwnej strony Rommel kurczowo trzymał swój jedyny przyczółek na terenie Tobruku. W okopie mieli olbrzymi pięćdziesięciokalibrowy karabin maszynowy, obok którego stały równo poukładane skrzynki z amunicją. Nie przejawiali wszakże czujności czy choćby zaniepokojenia możliwością ataku. Karabiny stały oparte o brzeg okopu, a bagnety lśniły w ostrym słońcu. Wszędzie bzyczały muchy. Wszyscy czterej byli ludźmi z australijskiego buszu, toteż Tobruk i Afryka Północna nie mogły ich zaskoczyć niczym: ani upałem, ani kurzem, ani wreszcie muchami.

– Całe szczęście, żeście są bliźniakami, Jims – powiedział Col rzucając kamyczkami w jaszczurkę, która wcale nie miała ochoty ruszyć się z miejsca. – Leżąc tak wyglądacie jak para pedalątek.

– Zazdrosnyś po prostu – zaśmiał się Jims klepiąc Patsy'ego po brzuchu. – Patsy to najlepsza poduszka w Tobruku.

– Pewnie, tobie to dobrze, ale biedny Patsy. Ej, Milczku, odezwij się! – dokuczał mu żartobliwie Bob.

Patsy pokazał białe zęby w uśmiechu, ale jak zwykle nic nie powiedział. Wielu próbowało wyciągnąć z niego coś ponad krótkie „tak” czy „nie”, ale nikomu się to jeszcze nie udało. Nazywano go więc powszechnie Milczkiem.

– Słyszeliście nowinę? – rzucił nagle Col.

– Jaką?

– Matyldy z Siódmej dały się rozsmarować osiemdziesiątkom ósemkom pod Halfaya. To jedyne działo na tej pustyni, które może załatwić Matyldę. Pociski przeszły przez te wielgaśne czołgi jak masło.

– Naprawdę? Bajki opowiadasz – Bob nie uwierzył. – Jestem sierżantem i nic o tym nie słyszałem, a ty, szeregowiec, wszystko wiesz. Powiem ci, kochasiu, Niemiaszki nic takiego nie mają, co by mogło załatwić brygadę Matyld.

– Byłem w namiocie łączności z rozkazem od dowódcy, gdy podali to przez radio, więc to prawda – utrzymywał Col.

Przez chwilę nikt się nie odezwał. Każdy żołnierz oblężonej placówki w Tobruku musiał wierzyć bez zastrzeżeń w to, iż jego strona jest nadal militarnie silna, bowiem tylko to umacniało wiarę w przetrwanie. Nowina Cola nie była przyjemna, szczególnie że nikt w Tobruku nie lekceważył Rommla. Odpierali dotąd jego ataki, bowiem szczerze wierzyli, iż walczący Australijczyk nie ma siebie równego, być może z wyjątkiem Gurkhów. Jeśli zaś przyjąć, że wiara stanowi dziewięć dziesiątych siły, to okazali się prawdziwie nie do pokonania.

– Cholerni Brytyjczycy! – rzekł Jims. – Czego jak czego, ale w tej Afryce trzeba nam samych Australijczyków.

Chór potakiwań przerwany został wybuchem na skraju okopu. Z jaszczurki nic nie zostało, a czterej żołnierze rzucili się do karabinów i browninga.

– Pieprzony włoski granat, same odłamki – westchnął z ulgą Bob. – Gdyby to był specjał od Hitlera, już gralibyśmy na harfach niebiańskich. To by ci się podobało, Patsy, prawda?

Na początku operacji „Krzyżowiec” Dziewiąta Dywizja Australijska została ewakuowana drogą morską do Kairu. Wydawało się, że długa, męcząca obrona niczego nie osiągnęła. Jednakże w czasie, gdy dywizja trzymała Tobruk, zdołano utworzyć ze stale rosnących szeregów żołnierzy brytyjskich w Afryce Północnej Ósmą Armię Brytyjską pod wodzą generała Bernarda Law Montgomery'ego.

Fee nosiła małą srebrną broszkę w kształcie wschodzącego słońca, znak Australijskich Sił Zbrojnych, z zawieszoną na dwóch łańcuszkach plakietką ozdobioną dwiema złotymi gwiazdkami. Oznaczało to, iż dwóch jej synów służy w wojsku, a także to, że spełniła swój patriotyczny obowiązek wobec ojczyzny. Meggie nie przysługiwała ta odznaka, ponieważ nie miała ani męża, ani syna w wojsku. Luke napisał do niej, żeby się o niego nie martwiła, bo nie ma zamiaru zaciągać się. Chce nadal pracować przy zbiorze trzciny cukrowej. Wydawało się, że nie pamięta ich ostatniej rozmowy w barze w Ingham. Meggie pokręciła głową i wyrzuciła list do śmieci. Zastanowiła się, czy Fee martwi się o swoich synów walczących w Afryce i co naprawdę myśli o wojnie, ale Fee nigdy nie zdradzała się słowem, chociaż swoją broszkę nosiła codziennie.

Czasem przychodził list z Egiptu. Po rozłożeniu rozpadał się na strzępy, tyle bowiem równiutkich otworów wycięły w nim nożyce cenzora usuwające nazwy miejsc i oddziałów. Czytanie tych listów polegało w zasadzie na usiłowaniu złożenia ich w sensowną całość. Spełniały mimo to jeden podstawowy cel, który przyćmiewał wszystkie inne: póki przychodziły, wiadomo było, że chłopcy żyją.

Deszczu wciąż nie było. Wydawało się, iż nawet żywioły się sprzysięgły. Rok 1941 był piątym kolejnym rokiem zgubnej suszy. Meggie, Bob, Hughie i Fee byli zdesperowani. Co prawda na koncie Droghedy znajdowała się wystarczająca suma pieniędzy, aby mogli kupić odpowiednią ilość paszy na utrzymanie owiec przy życiu, ale problemem było zmuszenie ich do jedzenia. Każde stado miało swego naturalnego przywódcę i jeśli udało się nakłonić go do zjedzenia, można było mieć nadzieję, że reszta stada pójdzie jego śladem. Często jednak nawet widok przeżuwającego przywódcy nie miał żadnego wpływu na resztę owiec.

I w Droghedzie przelewała się krew w okropny sposób. Trawy już nie było. Ziemia wyglądała jak ciemna popękana pustynia, gdzieniegdzie tylko jaśniały plamy szarych i brunatonobrązowych drzew. Oprócz strzelb mieszkańcy nosili także noże. Podcinali nimi gardła zdychającym zwierzętom, aby oszczędzić im śmierci w męczarniach, z wydłubanymi przez wrony oczyma. Bob zwiększył liczbę bydła i dokarmiał je, aby utrzymać produkcję dla wojska. Nie miał z tego żadnego dochodu ze względu na wysokie ceny paszy, bowiem bliżej leżące tereny rolnicze zostały dotknięte przez suszę tak samo jak odległe tereny hodowlane. Zbiory zbóż były katastrofalnie niskie. Pomimo tego otrzymali z Rzymu polecenie, żeby robić, co jest tylko możliwe, bez względu na koszty.

Meggie najbardziej było żal czasu straconego na objeżdżanie pastwisk. W Droghedzie udało się zatrzymać tylko jednego człowieka i jak dotąd nie było nikogo na miejsca pozostałych. W Australii zawsze najbardziej brakowało ludzi. Meggie jeździła siedem dni w tygodniu. Jeżeli Bob zwalniał ją na jeden dzień, zauważywszy jej zdenerwowanie i zmęczenie, sam musiał pracować za dwóch. Starała się więc nie pokazywać po sobie, jak bardzo ją to męczy. Nie przyszło jej nigdy do głowy, że mogłaby po prostu odmówić pracy w gospodarstwie, wymawiając się dziećmi. Dzieci były pod doskonałą opieką, a Bob potrzebował jej o wiele więcej niż one. Swoją tęsknotę uważała w tej sytuacji za egoizm. Zabrakło jej intuicji by zrozumieć, że im też jest potrzebna. Nie przypuszczała nawet, jak bardzo. Spędzała dni na objeżdżaniu pastwisk i całymi tygodniami widywała dzieci już śpiące w łóżeczkach.

Zawsze, gdy patrzyła na Dane'a, odczuwała wzruszenie. Był uroczym dzieckiem. Nawet nieznajomi na ulicach Gilly zwracali na niego uwagę. Zazwyczaj uśmiechał się, a jego natura stanowiła przedziwną kombinację spokoju i pełnego szczęścia. Wyglądało na to, że jego osobowość i jego świadomość ukształtowały się całkiem naturalnie, bez tych cierpień, które są zwykle udziałem dzieci. Rzadko mylił się co do ludzi i rzeczy i nic go nie wyprowadzało z równowagi. Jego matkę przerażało chwilami podobieństwo do Ralpha, lecz nikt poza nią tego nie dostrzegł. Ralph wyjechał z Gilly tak dawno, a mały Dane, mimo że miał te same rysy twarzy i podobną sylwetkę, różnił się od ojca jedną podstawową cechą: zamiast kruczoczarnych włosów miał jasne kędziory koloru trawy w Droghedzie, srebrzyste, z odcieniem beżu.

Justyna pokochała swojego małego braciszka od chwili, w której go ujrzała. Niczego mu nie żałowała, każdą rzecz gotowa była zrobić dla niego. Kiedy zaczął chodzić, nie odstępowała go ani na krok. Meggie wdzięczna była za to, obawiała się bowiem, że pani Smith i służące są już za stare, by nadążyć za malcem. Którejś wolnej niedzieli Meggie wzięła Justynę na kolana i przeprowadziła z nią poważną rozmowę na temat opiekowania się braciszkiem.

– Nie mogę być teraz w domu cały czas, by się nim opiekować – powiedziała – wszystko zatem zależy od ciebie, Justynko. To twój maleńki braciszek i musisz zawsze na niego uważać, żeby nie zrobił sobie krzywdy.

Jasne oczy patrzyły na nią inteligentnie, wcale nie jak rozkojarzone oczy czterolatka.

– Nie martw się mamo – powiedziała pewnym głosem. – Zawsze będę się nim opiekowała za ciebie.

– Chciałabym sama się nim opiekować – westchnęła Meggie.

– A ja nie – odpowiedziała Justynka, zadowolona z siebie. – Podoba i się, że jest cały mój. Nie musisz się martwić. Nie pozwolę, by mu się cokolwiek stało.

Dla Meggie to zapewne wcale nie było takie radosne, choć z pewnością pocieszające. Nad wiek rozwinięte dziecko zamierzało zabrać jej syna, a ona nie mogła temu zapobiec. Wracała na pastwiska, zostawiając Justynkę na straży małego. Czułą się odsunięta przez własną córkę, która zachowywała się jak mały potwór. W kogo ona się wrodziła, na Boga? – myślała Meggie. – Nie w Luke'a, nie we mnie, nie w Fee.

Teraz Justynka była dzieckiem uśmiechniętym i radosnym. Skończyła cztery lata, zanim zobaczyła cokolwiek śmiesznego w świecie, który ją otaczał. To, że tak się stało, było zasługą Dane'a, który od niemowlęctwa śmiał się ze wszystkiego. Ponieważ on się śmiał, to i ona się uśmiechała. Dzieci Meggie cały czas uczyły się od siebie nawzajem. Bolało ją jednak, że potrafiły dawać sobie znakomicie radę bez niej. Zanim skończy się ta nieszczęsna wojna, Dane urośnie i już nigdy nie będzie między nami bliskiej więzi. Na zawsze pozostanie bliższy Justynie. Dlaczego za każdym razem, gdy sądzę, że udało mi się ułożyć życie, zdarza się coś nieprzewidzianego? Nie chciałam przecież ani tej wojny, ani tej suszy…

W gruncie rzeczy dobrze się złożyło, że w Droghedzie życie było takie ciężkie. Gdyby było inaczej Jack i Hughie zaciągnęliby się bez wątpienia. A tak nie mieli innego wyboru, jak zabrać się do pracy i próbować ratować, co się tylko dało, z suszy, która w przyszłości zyskała miano Wielkiej Suszy. Dotknęła ponad milion mil kwadratowych ziemi uprawnej i pastwisk, od Wiktorii na południu aż po Stepy Mitchella na północy.

Wojna zaprzątała myśli ludzi Droghedy na równi z suszą. Niespokojni o los bliźniaków walczących w Afryce, uważnie śledzili przebieg kampanii z jej przepychankami przez Libię tam i z powrotem. Popierali gorąco Partię Pracy i odnosili się niechętnie do obecnego rządu, który z nazwy był co prawda liberalny, ale w istocie konserwatywny. Kiedy w sierpniu 1941 roku Robert Gordon Menzies podał się do dymisji, przyznając, że nie jest w stanie rządzić, świętowali radośnie. Kiedy zaś trzeciego października przywódca Partii Pracy John Curtin został poproszony o utworzenie gabinetu, uznali to za najlepszą wieść, jaka dotarła do Drohgedy od wielu lat.

W tysiąc dziewięćset czterdziestym i w tysiąc dziewięćset czterdziestym pierwszym roku narastał niepokój co do stanowiska Japonii, szczególnie po tym, jak Roosvelt i Churchill odcięli źródła ropy naftowej. Europa była bardzo daleko, a Hitler ze swymi armiami oddalony od Australii o całe dwanaście tysięcy mil. Japonia natomiast leżała w Azji. Zagrażała temu bogatemu, ale pustemu i rzadko zaludnionemu kontynentowi jak wielki młot zawieszony nad kowadłem. Nikt więc w Australii nie zdziwił się, gdy Japonia zaatakowała Pearl Harbor. Czekali na ten cios, nie wiedzieli tylko, z której strony nadejdzie. Nagle wojna stała się bliska, mogła nawet wtargnąć na ich własne terytorium. Pomiędzy Australią a Japonią nie było żadnych wielkich oceanów, tylko wielkie wyspy na niewielkich morzach.

W Boże Narodzenie tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego roku upadł Hongkong. – Niemożliwe jednak, by żółtki zdobyły Singapur – mówili ludzie z troską. Potem przyszły wieści o lądowaniu Japończyków na Malajach i Filipinach. Wielka baza marynarki na czubku Półwyspu Malajskiego stała w gotowości bojowej, jej wielkie działa wymierzone w morze, jej flota gotowa do akcji. W dniu ósmym lutego tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego roku Japończycy przeszli przez wąski przesmyk Johore i wylądowali po północnej stronie wyspy Singapur, zachodząc miasto od tyłu, poza zasięgiem jego bezsilnych dział. Singapur dostał się w ręce wroga bez jednego wystrzału.

A potem przyszły wspaniałe wieści! Wszystkie wojska australijskie miały wrócić z Afryki do domu. Premier Curtin stawił czoło wściekłości Churchilla, obstając przy tym, iż obowiązkiem Australijczyków jest przede wszystkim obrona Australii. Szósta Dywizja i Siódma szybko zaokrętowały się w Aleksandrii. W miarę uzyskiwania dalszych okrętów w ich ślady miała pójść Dziewiąta Dywizja, wciąż jeszcze przychodząca do sił w Kairze po stratach poniesionych w Tobruku. Fee uśmiechała się, a Meggie była niemal nieprzytomna z radości. Jims i Patsy wracali do domu.

Ale nie wrócili. Podczas gdy ich dywizja czekała na okręty, szale wojny znów się przechyliły. Ósma Armia Brytyjska znajdowała się w pełnym odwrocie spod Benghazi. Premier Churchill dobił targu z premierem Curtinem. Dziewiąta Dywizja Australijska pozostała w Afryce Północnej w zamian za dywizję amerykańską, którą wysłano do obrony Australii. Dla Australijczyków był to jednak wstrząs, gdy się dowiedzieli, że Anglia wypycha z gniazda wszystkie swoje dalekowschodnie pisklęta, nawet tak tłuste jak Australia. Nocą dwudziestego trzeciego października tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego roku na pustyni było bardzo cicho. Patsy poruszył się nieznacznie, odnalazł w ciemności swego brata i jak małe dziecko wtulił się w jego ramiona. Jims otoczył go ramieniem i tak siedzieli w pełnym zrozumienia milczeniu. Sierżant Bob Malloy dał kuksańca w bok szeregowcowi Colowi Stuartowi i wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Para pedałków – powiedział.

– Odczep się – odpowiedział Jims.

– No, Milczku, powiedz coś – zamruczał Col.

Patsy uśmiechnął się do niego słodko, choć niewiele było widać w ciemności. Otworzył usta wydając dźwięk doskonale imitujący trąbkę. Wszyscy dokoła syknęli, by się uciszył, bowiem obowiązywała cisza przed natarciem.

– O Chryste, to czekanie mnie wykończy – westchnął Bob.

Patsy odezwał się niemal krzykiem.

– To milczenie mnie wykańcza!

– Ty cholerny cyrkowcu, ja cię wykończę! – wykrztusił Col sięgając po bagnet.

– Na miłość boską, zamknijcie się! – rozległ się głos kapitana. – Co za pieprzony idiota tak wrzeszczy?

– Patsy – zawtórowało pół tuzina głosów.

Wybuch śmiechu przeleciał pocieszająco po polu minowym i zgasł w strumieniu zduszonych przekleństw kapitana. Sierżant Malloy spojrzał na zegarek. Dochodziła dwudziesta pierwsza czterdzieści.

Osiemset siedemdziesiąt dwa brytyjskie działa i haubice zagrzmiały jednocześnie. Niebiosa zawirowały, ziemia drgnęła, rozprężyła się i nie mogła już wrócić do poprzednich kształtów, bowiem ostrzeliwanie ogniem zaporowym trwało bez chwili przerwy z natężeniem rozsadzającym mózg. Zatykanie uszu palcami nic nie pomagało. To gigantyczne huczenie przechodziło przez ziemię, kości i dochodziło do mózgu. Jaki to miało wpływ na wroga, żołnierze Dziewiątki w okopach mogli sobie tylko wyobrazić. Na ogół rozpoznawali typ i wielkość strzelających dział po huku, lecz tej nocy ich żelazne gardziele grzmiały w doskonałej harmonii, nie przestając ani na chwilę.

Pustynia rozświetliła się nie światłem dnia, lecz ogniem samego słońca. Wielka kłębiąca się chmura kurzu unosiła się na tysiące stóp w powietrze jak wijący się dym, płonący błyskami eksplodujących pocisków i min, zapalający magazyny broni wielkimi skaczącymi jęzorami ognia ze zmasowanych wybuchających pocisków. Wszystko, co miał Montgomery – działa, haubice, moździerze – wycelowane było w pola minowe. I wszystko, co miał Montgomery, strzelało tak szybko, jak tylko mogli nadążyć uwijający się, spoceni żołnierze, przypominający niewolników karmiących paszcze broni, jak kukułcze pisklę karmione jest zapamiętale przez malutkie ptaszki. Lufy dział rozgrzały się, a czas między odrzutem i załadowaniem stawał się coraz krótszy, w miarę jak artylerzyści dawali się unieść własnemu impetowi. Jak szaleńcy tańczyli stereotypowy taniec przy swoich działach polowych.

To było piękne, wspaniałe – szczytowy moment w życiu każdego artylerzysty, moment, który przeżywał wciąż od nowa w marzeniach, na jawie i we śnie, przez resztę swego zupełnie spokojnego życia. Te piętnaście minut z działami Montgomery'ego każdy z nich pragnął przeżyć jeszcze raz od początku.

Cisza. Absolutna cisza po ustaniu ognia jak fala odbiła się o rozszerzone bębenki. Wydawało się, że jej nie zniosą. Nastała dokładnie na pięć minut przed dziesiątą. Dziewiąta Dywizja ruszyła z okopów do przodu na ziemię niczyją, wyciągając magazynki nabojów, odbezpieczając broń, sprawdzając manierki, żelazne racje, zegarki, hełmy. Patrzyli, czy sznurowadła są dobrze zawiązane i gdzie podziewają się żołnierze z karabinami maszynowymi. Widzialność byłą dobra w świetle płomieni i żarzącego się, zeszklonego w ogniu piasku. Byli jednak jeszcze bezpieczni, bowiem między nimi a wrogiem wisiała kurtyna kurzu. Zatrzymali się na samym brzegu pól minowych i tam czekali.

Dokładnie o dziesiątej sierżant Malloy podniósł gwizdek do ust i zagwizdał przenikliwie na swoją kompanię. W tym momencie kapitan krzyknął komendę: „Naprzód!” Na przestrzeni dwóch mil front dywizji ruszył do natarcia przez pola minowe. Za nimi zaryczały znów działa. Widzieli, gdzie idą, jakby to był dzień. Pociski z haubic o najkrótszym zasięgu rozrywały się zaledwie na kilka jardów przed nimi. Co trzy minuty zasięg dział wydłużał się o sto jardów. Trzeba było przeskoczyć te sto jardów modląc się, by miny po drodze okazały się minami przeciwczołgowymi, albo, jeśli to były miny przeciw piechocie, żeby zostały zniszczone wcześniej bombardowaniem Montgomery'ego. W polu znajdowali się jeszcze Włosi i Niemcy, były tam placówki broni maszynowej i artylerii małego kalibru oraz moździerze. Czasami ktoś stawał na minie i widział jeszcze, jak wyskakuje ona do góry, zanim go rozerwała na pół. Nie było czasu na myślenie. Trzeba było poruszać się szybkimi skokami do przodu, w takt dział, sto jardów do przodu co trzy minuty, modląc się przez cały czas. huk, jasność, kurz, dym i przeraźliwy strach. Polom minowym nie było końca, ciągnęły się dwie, trzy mile i nie było żadnego odwrotu. Czasami w króciutkich chwilach między kolejnym ostrzeliwaniem artyleryjskim słychać było w oddali niesamowity dźwięk kobzy, unoszący się w rozpalonym, zgrzytającym powietrzu. To szła Pięćdziesiąta Pierwsza Dywizja Szkocka prowadzona przez kobziarzy. Dla Szkota dźwięk kobzy był najmilszym wezwaniem do boku, dla Australijczyka wydawał się przyjazny i pocieszający, natomiast na Niemcach sprawiał okropne wrażenie, jeżąc im włosy na głowie.

Bitwa trwała dwanaście dni. Była to bardzo długa bitwa. Początkowo Dziewiąta Dywizja miała szczęście, poniosła niewielkie straty.

– Wiecie co? Wolę, żeby do mnie strzelano, niż być saperem – powiedział Col Stuart, opierając się na łopatce.

– Nie jestem taki pewny. Im się najlepiej powodzi – warknął sierżant. – Czekają na tyłach, aż my zrobimy za nich całą robotę, potem włażą z cholernymi wykrywaczami min, żeby oczyścić ścieżynki dla cholernych czołgów.

– To nie wina czołgów, Bob, tylko dowództwa, które je wysyła – wtrącił się Jims przyklepując łopatką wierzch nowego okopu.

– Chryste, mogliby potrzymać nas dłużej w jednym miejscu. Więcej przekopałem piasku w ciągu ostatnich pięciu dni niż mrówkojad.

– Kop dalej, kolego – odparł Bob bez współczucia.

– Hej, patrzcie! – krzyknął nagle Col wskazując na niebo.

Osiemnaście lekkich bombowców RAF leciało wzdłuż doliny w doskonałym szkolnym szyku, zrzucając patyczki bomb ze śmiertelną dokładnością na Niemców i Włochów.

– Cholernie fajnie – powiedział sierżant Bob Malloy zadzierając głowę do góry.

Trzy dni już nie żył. Podczas następnego natarcia olbrzymi odłamek szrapnela oderwał mu rękę i cały bok. Nie było czasu się zatrzymać. Ktoś tylko wyrwał gwizdek z tego, co pozostało po jego ustach. Ludzie padali jak muchy, zbyt zmęczeni, by zachować pierwotną czujność i szybkość. Trwali na każdej piędzi tej pustej, smutnej ziemi, którą zdobyli na zaciekle broniącym się wrogu. Trzymała ich uparta chęć wygrania tej walki.

Australijczycy powstrzymali Sponecka i Lungerhausena, podczas gdy czołgi przerwały linię na południu. Rommel został pokonany. W dniu ósmym listopada starał się zebrać resztki sił po drugiej stronie granicy egipskiej, pozostawiając pole Montgomery'emu. Było to szalenie istotne taktyczne zwycięstwo, zwane drugim Alamajn. Rommel został zmuszony do pozostawienia wielu czołgów oraz dział i wyposażenia. Operacja „Pochodnia” mogła rozpocząć się uderzeniem na wschód z Maroka i Algierii przy nieco lepszym zabezpieczeniu. Lis Pustyni mógł jeszcze walczyć, lecz kitę zostawił pod Alamajn. Największa i decydująca bitwa północnoafrykańskiego teatru wojennego została wygrana przez wicehrabiego Montgomery'ego pod Alamajn.

Drugie Alamajn było łabędzim śpiewem Dziewiątej Dywizji w Afryce Północnej. Nareszcie wracali do domu, aby stawić czoło Japończykom w Nowej Gwinei. Od marca tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego roku znajdowali się w zasadzie cały czas na pierwszej linii. Włączyli się w tę wojnę słabo wyszkoleni i wyposażeni, opuszczali ją z reputacją nieco tylko gorszą od Czwartej Dywizji Hinduskiej. Z dywizją wracali do domu Jims i Patsy, obaj cali i zdrowi.

Oczywiście dostali przepustki na wyjazd do Droghedy. Bob pojechał do Gilly odebrać ich z pociągu z Goondiwindi. Dziewiąta Dywizja została bowiem ulokowana w Brisbane i po przeszkoleniu w dżungli miała wziąć udział w walkach w Nowej Gwinei. Kiedy rolls pojawił się na podjedzie, wszystkie kobiety wyległy na trawnik. Jack i Hughie trzymali się nieco z tyłu, choć i oni nie mogli się już doczekać młodszych braci. Wszystkie pozostałe w Droghedzie owce mogły wyzdychać tego dnia, jeśli chciały – dla braci było to święto.

Samochód zatrzymał się i chłopcy wysiedli, ale nadal nikt się nie ruszył. Tak bardzo się zmienili. Ubrani byli w nowe zielone mundury do walki w dżungli, wcale niepodobne do tych starych, zniszczonych p[podczas dwóch lat walk na pustyni. Przede wszystkim stali się mężczyznami. Wyrzeczenia, walka, euforia i gwałtowna śmierć uczyniły z nich nieznajomych. Słońce Afryki Północnej wysuszyło ich i opaliło na ciemny mahoń, starło wszelkie ślady dzieciństwa. Patrząc na tych dwóch mężczyzn w prostych mundurach ze znakami Australijskich Sił Zbrojnych, można było uwierzyć, że zabijali ludzi. Widać to było w ich oczach, które były niebieskie jak oczy ojca, lecz smutniejsze i pozbawione łagodności.

– Moi kochani chłopcy, moi chłopcy! – wołała pani Smith biegnąc do nich i płacząc ze szczęścia. Dla niej nie miało znaczenia, co robili i jak bardzo się zmienili. Pozostali nadal jej małymi dziećmi, które kąpała, przewijała i karmiła, którym ocierała łzy i całowała rany, aby szybciej się goiły. Ran, które teraz nieśli w sercach, jej pocałunki nie umiały już zagoić.

Wszyscy otoczyli bliźniaków. Śmiali się, płakali, nawet biedna Fee pogładziła ich po plecach usiłując się uśmiechać gdy ją nieśmiało uścisnęli. Całowała chłopców Meggie, potem Minnie i Cat. Jack i Hughie wyciągnęli dłonie nie mogąc wydobyć z siebie słowa. Mieszkańcy Droghedy nie mięli się nigdy dowiedzieć, jakie znaczenie miał dla bliźniaków powrót do domu, jak długo czekali na tę chwilę i jak bardzo się jej obawiali.

A jaki apetyt mieli! – Jedzenie w armii nie dorównuje domowemu – mówili ze śmiechem. Kruche ciasteczka, trufle w czekoladzie, pudding przygotowany na parze, owoce z cukrem i domową śmietaną. Pamiętając, jakie mieli delikatne żołądki w dawnych czasach, pani Smith była przekonana, że cały tydzień będą to odchorowywać. Jednak dopóki starczało herbaty do popijania, nie mieli żadnych kłopotów z trawieniem.

– Trochę to inne od szlonskich chlebków, Patsy?

– Ano.

– Co to znaczy „szlonskie”? – spytała pani Smith.

– Szlon to Arab, a makaroniarz to Włoch, tak, Patsy?

– Ano.

W gruncie rzeczy było to dziwne. Mogli godzinami opowiadać, przynajmniej Jims, o Afryce Północnej, o miastach, ludziach, jedzeniu, muzeum w Kairze, życiu na transportowcu wojskowym, w obozie, unikali jednak rozmów na temat samej walki, bitew pod Gazala, Benghazi, Tobrukiem czy Alamajn. Po wojnie kobiety ciągle się z tym stykały. Ci z mężczyzn, którzy wzięli udział w walce, nigdy nie chcieli o tym mówić, odmawiali należenia do klubów i lig byłych żołnierzy, których celem było kultywowanie wspomnień z wojny.

W Droghedzie przygotowano przyjęcie. Ponieważ Alastair MacQueen był w tej samej jednostce i też wrócił do domu, w Rudnej Hunish również odbyło się przyjęcie. Dwaj najmłodsi synowie Dominika O'Rourke walczyli w Nowej Gwinei, więc mimo iż oni sami nie mogli być obecni, Dibban-Dibban także zorganizowało zabawę. We wszystkich posiadłościach, gdzie właściciele mieli synów w wojsku, świętowano szczęśliwy powrót do domu trzech chłopców z Dziewiątej Dywizji. Kobiety i dziewczęta otaczały ich, ale dwaj bohaterowie Cleary uciekali od nich przy byle okazji, bardziej przerażeni tą nową sytuacją niźli kiedykolwiek na polu bitwy.

Wyglądało na to, iż Jims i Patsy nie chcą mieć do czynienia z kobietami. Woleli towarzystwo Boba, Jacka i Hughiego. Nocami, długo po odejściu kobiet na spoczynek, siadywali z braćmi i wtedy otwierali przed nimi swoje rany i zbolałe serca. W dzień objeżdżali pastwiska Droghedy wchodzącej w siódmy rok suszy i cieszyli się z możliwości noszenia cywilnego ubrania.

Nawet tak spękana i storturowana ziemia wydała się bliźniakom niewypowiedzianie piękna, owoce swojskie, a późne róże w ogrodzie pachniały niebiańskimi perfumami. Pragnęli zagłębić się w tym wszystkim, by nigdy nie zapomnieć. Poprzednio odeszli nieco beztrosko, nie zdawali sobie wtedy sprawy, co ich czeka. Tym razem opuszczali dom zachowując w pamięci każdą wspaniałą chwilę, a w portfelach zabrali zasuszone róże i kilka ździebeł jedynej w swoim rodzaju trawy z Droghedy. Dla Fee byli serdeczni i pełni współczucia, dla Meggie, pani Smith, Minnie i Cat kochający i bardzo, bardzo czuli. To one przecież były dla nich prawdziwymi matkami.

Meggie najbardziej cieszył ich stosunek do Dane'a. Bawili się z nim całymi godzinami, zabierali na długie przejażdżki, śmiali się wspólnie i turlali po trawniku. Justyna zdawała się ich przerażać. Ale taki stosunek mieli do wszystkich niewiast, których nie znali tak dobrze jak starszych kobiet z gospodarstwa. Poza tym Justyna była wściekle zazdrosna o braciszka, którym zajmowali się cały czas, sama bowiem nie miała się z kim bawić.

– To wspaniały maluch, Meggie – powiedział Jims pewnego dnia, gdy Meggie wyszła na werandę. Siedział w wyplatanym fotelu i przyglądał się bratu baraszkującemu z malcem na trawniku.

– Jest śliczny, to prawda – zaśmiała się Meggie siadając naprzeciwko. Popatrzyła na niego ze współczuciem, przecież niegdyś też byli jej dziećmi. – Co ci jest, Jims? Nie możesz mi powiedzieć?

Podniósł ku niej oczy, w których rysowało się głębokie cierpienie. Potrząsnął jednak głową.

– Nie, Meggie, to nie są rzeczy, o których mógłbym rozmawiać kobietą.

– A co będzie, jeśli się to wszystko skończy i się ożenicie? Nie będziesz chciał opowiedzieć żonie?

– Mielibyśmy się ożenić? Nie sądzę. Wojna każe o tym wszystkim zapomnieć. Chcieliśmy tak bardzo iść na wojnę, ale teraz jesteśmy mądrzejsi. Gdybyśmy się ożenili, mielibyśmy synów i po co? Żeby wyrośli i musieli iść tam, gdzie myśmy byli. zobaczyć, co myśmy zobaczyli?

– Jims, nie mów tak!

Pobiegł za jej wzrokiem, który skierowała na małego Dane'a chichoczącego, bowiem Patsy trzymał go do góry nogami.

– Meggie, nie pozwól mu nigdy wyjechać z Droghedy. Tutaj nie stanie mu się nigdy żadna krzywda.

Nie bacząc na zdumione spojrzenie przechodzących, arcybiskup de Bricassart przebiegł wysokim pięknym korytarzem i wpadł do pokoju kardynała. Tu zatrzymał się jak wryty widząc pana Papee, ambasadora polskiego rządu emigracyjnego w Watykanie.

– Ralphie, co się stało? – spytał kardynał.

– Mussolini został obalony!

– O Jezusie! Czy Ojciec Święty już wie?

– Sam dzwoniłem do Castel Gandolfo, chociaż radio powinno podać to za chwilę. Dzwonił do mnie przyjaciel z niemieckiego sztabu.

– Mam nadzieję, że Ojciec Święty ma spakowane walizki – powiedział pan Papee z nikłym cieniem zadowolenia.

– Nawet gdybyśmy go przebrali za żebrzącego franciszkanina, to nie wiem, czyby mu udało się wydostać – uciął krótko arcybiskup Ralph. – Kesselring zablokował wszystkie wyjazdy z miasta. Nawet szczur się nie prześlizgnie.

– Zresztą nie ruszyłby się stąd – powiedział kardynał.

Pan Papee wstał.

– Muszę opuścić Waszą Eminencję. Reprezentuję rząd, który jest wrogiem Niemiec. Jeśli jego Świątobliwość nie jest bezpieczny, to tym bardziej ja. Muszę zająć się pewnymi dokumentami znajdującymi się w moim posiadaniu.

Skromny i dokładny, był dyplomatą w każdym calu. Wyszedł, pozostawiając księży samych.

– Czy przyszedł wstawić się za swój uciemiężony naród?

– Tak, biedny człowiek, tak bardzo mu na tym zależy.

– A nam nie?

– Oczywiście że tak, Ralphie! Ale sprawa jest bardziej skomplikowana, niż on przypuszcza.

– W rzeczy samej, nie wierzy się jego słowom.

– Ralphie!

– A czy nie jest tak, jak mówię? Ojciec Święty spędził wczesne lata w Monachium, zakochał się w Niemcach i nadal ich kocha, wbrew wszystkiemu. Gdyby nawet mu pokazano te okropne zniszczone ciała jako dowód, powiedziałby, że to sprawka Rosjan, a nie tych ukochanych Niemców, narodu tak cywilizowanego i kulturalnego.

– Ralphie, nie jesteś jezuitą! Znalazłeś się tutaj, bowiem przysiągłeś osobiste posłuszeństwo Ojcu Świętemu. Płynie w twoich żyłach gorąca krew twych irlandzkim przodków, lecz błagam cię, zachowaj rozsądek! Od zeszłego roku zastanawiamy się, kiedy nadejdzie koniec, i modlimy się, by II Duce pozostał, aby nas uchronić od niemieckich represji. Adolf Hitler jest dziwnie przekorny, bowiem są dwie potęgi, o których wie, że są wrogo nastawione do niego, a które chciałby zachować, o ile to możliwe: Imperium Brytyjskie i Kościół katolicki w Rzymie. Postawiony jednak w sytuacji bez wyjścia, zrobił wszystko, co mógł, by zniszczyć Imperium Brytyjskie. Sądzisz, że nas zniszczy, jeśli go do tego zmusimy? Wystarczy jedno oskarżenie tego, co się dzieje w Polsce, i na pewno nas zniszczy. A co dobrego może przynieść takie oskarżenie, mój przyjacielu? Nie mamy armii, nie mamy żołnierzy. Represje byłyby natychmiastowe, a Ojciec Święty zostałby wywieziony do Berlina, czego najbardziej się obawia. Czyż nie pamiętasz marionetkowego papiestwa z Avignon tyle wieków temu? Chcesz, by nasz papież był marionetką Berlina?

– Przepraszam, Vittorio, widzę to w zupełnie innym świetle. Musimy oskarżyć Hitlera, wykrzykiwać powszechnie każde jego bezeceństwo! Kazałaby nas rozstrzelać, stalibyśmy się męczennikami. To by było jeszcze skuteczniejsze.

– Jesteś zaślepiony, Ralphie! Wcale by nas nie kazał rozstrzelać! Równie dobrze jak my rozumie oddziaływanie męczeństwa. Ojciec Święty pojechałby do Berlina, a nas wysłano by do Polski. Do Polski, Ralphie, do Polski! Chcesz umrzeć bez sensu gdzieś w Polsce? Tu chociaż masz jakieś możliwości działania.

Arcybiskup Ralph usiadł, zacisnąwszy pięści w niemym geście buntu. Miał teraz czterdzieści dziewięć lat i był jeszcze szczuplejszy niż dawniej.

– Ralphie, jesteśmy, jacy jesteśmy. Jesteśmy ludźmi, ale przede wszystkim jesteśmy kapłanami.

– Vittorio, ujmowałeś to nieco inaczej, gdy wróciłem z Australii.

– Wtedy chodziło mi o coś innego i ty dobrze o tym wiesz. Jesteś uparty. Nie możemy teraz myśleć jak zwykli ludzie. Musimy myśleć jak kapłani, bowiem jest to najważniejszy aspekt naszego życia. Cokolwiek byśmy myśleli lub chcieli zrobić jako zwykli ludzie, musimy pamiętać, że winni jesteśmy posłuszeństwa Kościołowi, a nie żadnej doczesnej władzy. Winni jesteśmy lojalność jedynie Ojcu Świętemu! Przysięgałeś posłuszeństwo, Ralphie. Czy masz zamiar znów złamać śluby? Ojciec Święty jest nieomylny we wszystkich sprawach dotyczących Kościoła.

– Ale on się myli! Jest uprzedzony. Całą swoją energię zużywa na walkę z komunizmem, a w Rzeszy widzi jego największego wroga, jedyny czynnik hamujący przenikanie komunizmu na Zachód. On chce, by Hitler mocno trzymał się w niemieckim siodle, tak jak nie miałby nic przeciwko temu, by Mussolini rządził we Włoszech.

– Uwierz mi, Ralphie, są rzeczy, o których nie masz pojęcia. On jest papieżem jest nieomylny! Jeśli zaprzeczysz temu, zaprzeczysz swojej wierze.

Drzwi otworzyły się szybko i dyskretnie.

– Wasza Eminencjo, generał Kesselring.

Obaj wstali. Z ich twarzy znikły wszelkie oznaki niedawnej różnicy zdań. Uśmiechali się.

– To wielka przyjemność, panie generale. Proszę usiąść. Napije się pan Herbaty?

Konwersacja prowadzona byłą po niemiecku. Wiele osób wysokiej rangi w Watykanie znało ten język, ponieważ Ojciec Święty lubił mówić po niemiecku i słuchać tej mowy.

– Dziękuję, Wasza Eminencjo. Z przyjemnością. Nigdzie w Rzymie nie można posmakować tak doskonale parzonej herbaty.

Kardynał Vittorio uśmiechnął się szczerze.

– Nauczyłem się tego zwyczaju, gdy byłem papieskim legatem w Australii. I mimo całej mojej włoskości, nie umiem się go wyzbyć niemal od kołyski.

Generał Albert Kesselring lubił arcybiskupa de Bricassart za jego bezpośredniość. Po tych wszystkich śliskich, włoskich prałatach odbierał go jako człowieka prostego, pozbawionego chytrości i przebiegłości.

– Wasza Wielebność jak zwykle zdumiewa mnie poprawnością niemieckiego.

– Mam ucho do języków, panie generale. A to znaczy, że jak każdym talentem, nie ma się czym chwalić.

– Czym możemy służyć, panie generale? – uprzejmie zapytał kardynał.

– Przypuszczam, że o II Duce już słyszeliście?

– Tak, słyszeliśmy.

– Zatem po części domyślacie się, w jakim celu przyszedłem. Chcę was zapewnić, że wszystko jest w porządku i prosić o przekazanie tej wiadomości do Castel Gandolfo. Jestem w tej chwili zbyt zajęty, bym sam mógł udać się tam z wizytą.

– Wiadomość zostanie przekazana. Jest pan tak zajęty?

– Naturalnie. Czy zdajecie sobie sprawę, że teraz kraj wasz jest wrogi wobec Niemców?

– Nasz, panie generale? To nie jest ziemia włoska i żaden człowiek nie jest tu wrogiem.

– Proszę o wybaczenie, Wasza Eminencjo. Oczywiście miałem na myśli Włochy, a nie Watykan. W przypadku Włoch zobowiązany jestem czynić tak, jak rozkaże mój Fuhrer. Kraj będzie okupowany. Nasze wojska, które dotąd obecne były tylko w charakterze sprzymierzeńców, staną się teraz okupantami.

Arcybiskup Ralph siedział wygodnie w fotelu i przyglądał się uważnie gościowi. Jego twarz była nieprzenikniona. Przyglądając się Kesselringowi zastanawiał się, czy jest możliwe, by nie wiedział on o tym, co działo się w Polsce. Jak mógł nie wiedzieć, co robił tam jego Fuhrer?

Kardynał Vittorio udał zaniepokojenie.

– Drogi panie generale, chyba nie w samym Rzymie? O nie! W Rzymie, z jego historią i bezcennymi zabytkami? Jeśli wprowadzi pan wojska do miasta, będzie walka, zniszczenia. Błagam pana, niech pan tego nie robi!

Generał Kesselring wyglądał na zakłopotanego.

– Mam nadzieję, Wasza Eminencjo, że do tego nie dojdzie. Mnie również wiąże przysięga. Wykonuję tylko rozkazy. Muszę działać zgodnie z życzeniami Fuhrera.

– Panie generale, niech pan się postara. Błagam, to od pana zależy. Byłem w Atenach parę lat temu – powiedział arcybiskup Ralph pochylając się w stronę generała. Oczy miał szeroko otwarte, a na czoło opadł kosmyk szpakowatych włosów. Ralph doskonale zdawał sobie sprawę z wrażenia, jakie wywierał na generale, i wykorzystywał to bez żenady. – Czy był pan w Atenach, panie generale?

– Byłem – odparł krótko generał.

– Zatem wie pan, jak doszło do zniszczenia starożytnych budowli na Akropolu? Panie generale, Rzym stoi, jak stał od wieków, pomnik dwóch tysięcy lat troski i miłości. Proszę, błagam! Niech pan nie wystawia tego na niebezpieczeństwo.

Generał patrzył na niego ze zdumieniem i podziwem. W mundurze było mu do twarzy, lecz nie tak, jak arcybiskupowi w jego sutannie, sylwetkę miał żołnierską i twarz anioła. Tak zapewne wyglądał archanioł Michał. Wcale nie jak ten renesansowy młodzieniec, znany ze sztuki, lecz jak dojrzały i doskonały mężczyzna, który darzył miłością Lucyfera, walczył z nim, wygnał Adama i Ewę, zabił potwora, stanął po prawicy Pana Boga. Czy arcybiskup zdawał sobie sprawę ze swojego wyglądu? Niewątpliwie był człowiekiem, którego niełatwo się zapomina.

– Zrobię, co w mojej mocy, obiecuję. Przyznaję, że jest to do pewnego stopnia rzeczywiście zależne ode mnie. Jestem człowiekiem cywilizowanym. Wymagacie jednak bardzo wiele. Jeśli ogłoszę Rzym miastem otwartym, będzie to znaczyło, że nie mogę wysadzić mostów czy zamienić jego budowli w fortece, a to może w ostatecznym rachunku obrócić się przeciwko Rzeszy. Jaką mogę mieć pewność, że Rzym nie odpłaci mi zdradą, jeśli będę mu życzliwy?

Kardynał Vittorio ściągnął wargi cmokając na swoją syjamską kotkę. Uśmiechnął się lekko, patrząc na arcybiskupa.

– Rzym nigdy nie zapłaci zdradą za życzliwość, panie generale. Jestem przekonany, że te same zapewnienia usłyszy pan, gdy znajdzie pan czas na wizytę w Castel Gandolfo. Moja pieszczotko, jaka jesteś śliczna! – Pogładził wyprężony koci grzbiet.

– Niezwykłe zwierzę, Wasza Eminencjo.

– Arystokratka, generale. I ja, i arcybiskup nosimy stare szanowane nazwiska, lecz przy jej rodowodzie nasze generale są niczym. Czy podoba się panu jej imię: Kheng-see? Po chińsku znaczy to jedwabny kwiat. W pokoju zapanowało milczenie, dopóki świecka siostra nie rozstawiła filiżanek i nie wyszła.

– Nie będzie pan żałował tej decyzji, panie generale – arcybiskup Ralph zwrócił się do nowego pana Włoch ze wzruszającym uśmiechem. Gdy odwrócił się znów do kardynała, zrzucił jednak tę maskę wdzięku, niepotrzebną wobec umiłowanego człowieka.

Tego wieczory arcybiskup Ralph czuł się zmęczony, rozdrażniony i niespokojny. Nic, co czynił, nie pomagało w zakończeniu tej wojny, a miał już dość targowania się o zachowanie zabytków. Nienawidził całego serca inercji Watykanu. Choć sam był raczej konserwatywny, czasami nie potrafił tolerować ślimaczej ostrożności tych, którzy zajmowali w Kościele najwyższe godności. Jeśli w Watykanie, to od tygodni nie rozmawiał ze zwykłym człowiekiem, kimś, kto nie miałby swoich własnych politycznych, duchowych czy militarnych interesów do załatwienia. Nawet modlitwa nie przychodziła mu teraz łatwo, a Bóg wydawał się być oddalony o lata świetlne, jakby wycofał się, pozwalając istotom ludzkim bez przeszkód niszczyć świat, który dla nich stworzył. Najbardziej potrzebował w tej chwili rozmowy z Meggie i Fee albo z kimkolwiek, kogo nie interesowałyby losy Watykanu czy nawet Rzymu.

Zszedł do prywatnych schodach do bazyliki Świętego Piotra. Wrota bazyliki zamykano teraz o zmierzchu, co było oznaką niespokojnych czasów, znacznie bardziej widoczną niż nawet kompanie szaro odzianych Niemców, poruszających się po ulicach miasta. Nikłe upiorne światło rozjaśniło wielką pustą apsydę. Jego kroki głucho dudniły na kamiennej posadzce i ucichły, gdy ukląkł przed wielkim ołtarzem, po czym znów zabrzmiały. Wtem, pomiędzy jednym stąpnięciem a drugim, usłyszał ostre wciągnięcie powietrza. Zapalił natychmiast trzymaną w ręku latarkę i rzucił snop światła w kierunku, skąd doszedł dźwięk. Bardziej był zaciekawiony niż przestraszony. To był jego świat i mógł go bronić wolny od strachu.

Latarka wydobyła z ciemności rzeźbę, którą uważał za najpiękniejszą – „Pietę” Michała Anioła. Poniżej dramatycznych twarzy z marmuru mignęła jeszcze jedna, ludzka, zapadnięta i podobna do maski pośmiertnej.

– Witaj! – rzekł uśmiechając się.

Nie słyszał odpowiedzi, ale zauważył mundur należący do niemieckiego szeregowca piechoty. To był ten zwykły człowiek, z którym pragnął porozmawiać! To, że zwykły człowiek był Niemcem nie miało znaczenia.

– Jak się masz? – spytał po niemiecku wciąż się uśmiechając.

Zobaczył w świetle latarki błyszczące krople potu na wysokim czole.

– Jesteś chory? – spytał myśląc, że może chłopiec – bo był to zaledwie chłopiec – jest chory.

Wreszcie usłyszał odpowiedź.

– Nie.

Arcybiskup Ralph położył latarkę na podłodze i podszedł do chłopca, ujął go pod brodę i podniósł twarz, by spojrzeć w ciemne oczy.

– Co się stało? – spytał i roześmiał się. – Nawet nie wiesz, że moim głównym zadaniem w życiu jest stawianie ludziom tego pytania. I wierz mi, nieraz wpakowałem się w tarapaty przez to pytanie.

– Przyszedłem się pomodlić – powiedział chłopiec głosem zbyt głębokim jak na jego wiek, z silnie zaznaczonym akcentem bawarskim.

– Co się stało? Zamknięto cię w środku?

– Tak, ale nie o to chodzi.

Arcybiskup podniósł latarkę.

– Nie możesz tu zostać przez całą noc, a ja nie mam kluczy do drzwi. Chodź ze mną. – Ruszył w kierunku prywatnych schodów prowadzących do pałacu papieskiego, mówiąc cały czas cicho i powoli. – Sam też przyszedłem się pomodlić. Dzięki waszemu najwyższemu dowództwu miałem przykry dzień. O tu, do góry… Miejmy nadzieję, że służba Ojca Świętego nie uzna mnie za aresztowanego i zauważy, że to ja eskortuję ciebie, a nie odwrotnie.

Przez jakieś dziesięć minut szli w milczeniu korytarzami, przez otwarte dziedzińce i ogrody, wielkie sienie i schody. Młody Niemiec trzymał się blisko swego opiekuna. Wreszcie arcybiskup otworzył jakieś drzwi i wprowadził zabłąkanego chłopca do małego, skromnie umeblowanego saloniku, zapalił światło i zamknął drzwi.

Stali przyglądając się sobie nawzajem. Niemiecki żołnierz widział przed sobą bardzo wysokiego i przystojnego mężczyznę, z niebieskimi oczyma o wnikliwym spojrzeniu. Arcybiskup Ralph widział dziecko prawie, ubrane w mundur, który w całej Europie wzbudzał strach i lęk. Chłopiec nie miał więcej niż szesnaście lat. Był średniego wzrostu, z bardzo długimi rękoma, jeszcze młodzieńczo szczupły, choć budowa jego ciała zapowiadała przyszłą siłę i umięśnienie. Twarz jego przypominała włoskie twarze – ciemna, patrycjuszowska i bardzo atrakcyjna dzięki szerokim orzechowym oczom, obwiedzionym długimi czarnymi rzęsami, oraz szopie pofalowanych czarnych włosów.

– Usiądź – powiedział i otworzył kredens, z którego wyciągnął butelkę wina. Nalał do dwóch kielichów, podał chłopcu jeden, drugi sam wziął i usiadł na krześle, skąd mógł wygodnie obserwować jego twarz. – Czy Niemcom pozostały już tylko dzieci, które mogłyby za nich walczyć? – spytał zakładając nogę na nogę.

– Nie wiem – odpowiedział chłopiec. – Byłem w sierocińcu, więc i tak wzięliby mnie do wojska.

– Jak się nazywasz, chłopcze?

– Rainer Moerling Hartheim – każdy człon wymawiał z wielką dumą.

– Wspaniałe imię – powiedział ksiądz poważnie.

– Prawda? Sam je wybrałem. W domu nazywano mnie Rainer Schmidt, ale gdy poszedłem do armii, zmieniłem je na takie, jakiego zawsze pragnąłem.

– Jesteś sierotą?

– Siostry nazywały mnie dzieckiem miłości.

Arcybiskup Ralph starał się powstrzymać uśmiech. Chłopiec mówił teraz, gdy już przestał się bać, z godnością i opanowaniem. Dlaczego tak się przestraszył? Że go nie znajdą? Czy że został zamknięty wewnątrz bazyliki?

– Czemu byłeś taki przestraszony, Rainer?

Chłopiec napił się ostrożnie wina i spojrzał na Ralpha z zadowoloną miną.

– Dobrze, że jest słodkie. – Usadowił się wygodniej. – Chciałem zobaczyć bazylikę Świętego Piotra, bowiem siostry często mówiły o niej i pokazywały nam zdjęcia. Kiedy wysłano nas do Rzymu ucieszyłem się. Przyjechaliśmy dziś rano. Od razu tu przyszedłem.- Zmarszczył brwi. – Ale rozczarowałem się. Myślałem, że będę czuł się bliższy Pana będąc w Jego własnym Kościele. Zamiast tego czułem zimno i pustkę. Wcale nie odczuwałem Jego obecności.

Arcybiskup Ralph uśmiechnął się.

– Rozumiem cię, ale bazylika Świętego Piotra nie jest takim samym Kościołem jak większość innych. Bazylika Świętego Piotra jest symbolem Kościoła. Pamiętam, jak wiele czasu upłynęło, zanim przyzwyczaiłem się do tego.

– Chciałem pomodlić się o dwie rzeczy – powiedział chłopiec kiwając na znak głową, że usłyszał, ale że nie o to mu chodzi.

– To co cię tak przeraziło?

– Myślałem, że będzie lepiej modlić się w bazylice.

– Co cię przeraziło, Rainer?

– To, że uznają mnie wreszcie a Żyda i że mój pułk w końcu zostanie wysłany na front rosyjski.

– Rozumiem. Nie dziwię się, że się boisz. Czy rzeczywiście mogą cię wziąć za Żyda?

– Wystarczy na mnie popatrzeć – stwierdził chłopiec rzeczowo. – Kiedy zapisywali moje dane, powiedzieli, że muszą to sprawdzić. Nie wiem, czy mogą to zrobić, ale przypuszczam, że siostry wiedziały więcej, niż mi kiedykolwiek powiedziały.

– Nawet jeśli wiedzą, to nie powiedzą – orzekł arcybiskup uspokajająco.

– Tak pan sądzi? Oby!

– Czy przeraża cię myśl, że w twoich żyłach płynie krew żydowska?

– Co płynie w moich żyłach, nie ma znaczenia – odpowiedział Rainer. – Urodziłem się Niemcem i to jest istotne.

– Tylko że oni nie widzą tego w ten sposób.

– Tak.

– A Rosja? Nie musisz chyba teraz tym się martwić. Jesteś w Rzymie, to zupełnie przeciwny kierunek.

– Podsłuchałem dziś rano, jak mój dowódca mówił, że może jednak zostaniemy tam wysłani. Źle się tam dzieje.

– Jesteś dzieckiem jeszcze – powiedział arcybiskup krótko. – Powinieneś chodzić do szkoły.

– I tak bym już nie chodził. Mam szesnaście lat, więc poszedłbym do pracy – westchnął. Wolałbym chodzić do szkoły. Nauka to coś ważnego.

Arcybiskup zaczął się śmiać, wstał i dolał wina.

– Nie zwracaj na mnie uwagi, Rainer. Zachowuję się bezsensownie. Takie różne myśli nachodzą mnie zwykle o tej porze. Nie jestem nazbyt dobrym gospodarzem, niestety.

– Jesteś w porządku – powiedział chłopiec.

– Zatem – arcybiskup usiadł ponownie. – Powiedz, kim jesteś, Rainerze Moerlingu Hartheimie.

Chłopiec odparł dumnie:

– Jestem Niemcem i katolikiem. Chcę, aby Niemcy były miejscem, gdzie rasa i religia nie będą prześladowane, i chcę poświęcić moje życie temu celowi. O ile przeżyję.

– Będę się za ciebie modlił. Obyś przeżył i osiągnął to, czego pragniesz.

– Zrobiłbyś to? – spytał chłopiec nieśmiało. – Modliłbyś się za mnie tak imiennie?

– Oczywiście. W rzeczy samej, uświadomiłeś mi, że nie do swojej dyspozycji tylko jedną broń – modlitwę. Nie mam żadnej innej.

– Kim jesteś? – pytał Rainer, mrugając sennie oczyma pod wpływem wina.

– Jestem arcybiskupem Ralphem de Bricassart.

– O rany! Myślałem, że jesteś prostym księdzem!

– Ależ jestem prosty księdzem. Zapewniam cię.

– Dobijmy targu! – zaproponował chłopiec. Oczy jego błyszczały. – Będziesz się modlił za mnie, a jeśli przeżyję i osiągnę to, o czym marzę, wrócę do Rzymu, byś mógł się przekonać, czego dokonała twoja modlitwa.

Niebieskie oczy patrzyły na niego czule.

– Dobrze umowa stoi. A jak wrócisz, opowiem ci, jak ja oceniam rezultat moich modlitw. – Wstał z krzesła. – Siedź sobie tutaj, mały polityku, znajdę ci coś do jedzenia.

Rozmawiali niemal do świtu. Rozjaśniło się niebo wokół kopuł i wież, a gołębie zaczęły latać w pobliżu okien, gdy arcybiskup poprowadził swego gościa przez oficjalną część pałacu, przyglądając się z radością jego olśnieniu, i wypuścił na zewnątrz w chłodny, świeży poranek. Chociaż chłopiec o tak wspaniałym imieniu nie mógł jeszcze o tym wiedzieć, rzeczywiście pojechał do Rosji, lecz zabrał ze sobą wspomnienie dziwnie słodkie i pocieszające – w Rzymie jest ksiądz, który obiecał modlić się za niego codziennie.

W chwili gdy Dziewiąta Dywizja gotowa była do akcji w Nowej Gwinei, było już po wszystkim. Pozostało jedynie zgarnięcie niedobitków. Niezadowoleni z takiego obrotu rzeczy żołnierze mogli jedynie mieć nadzieję, że dalszą sławę przypadnie im zdobywać gdzie indziej, ścigając Japończyków przez Indonezję. Bitwy na wyspie Guadalcanal rozwiały nadzieje Japończyków na podbój Australii. Wycofywali się jednak niechętnie. I choć ich siły były żałośnie rozciągnięte, armie zaś grzęzły z powodu braku zaopatrzenia i posiłków, Japończycy kazali Amerykanom i Australijczykom drogo płacić za każdą piędź odzyskanej ziemi. W pełnym odwrocie Japończycy oddali kolejno Bunę, Gonę, Salamaua i wycofali się północnym wybrzeżem ku Lae i Finschafen.

Piątego września tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego roku Dziewiąta Dywizja wylądowała niedaleko na wschód od Lae. Był upał a wilgotność sięgała stu procent. Padało każdego popołudnia, choć do monsunu było jeszcze ze dwa miesiące. Ze względu na zagrożenie malarią wszyscy zażywali atabrinę, a te żółciutkie pastylki powodowały, że wszyscy czuli się tak jakby rzeczywiście chorowali na malarię. Ciągła wilgotność oznaczała nieprzerwanie wilgotne buty i skarpety. Nogi przypominały gąbkę, a ciało między palcami było starte do żywego i krwawiło. Ukłucia moskitów i innych owadów zaogniały się i ropiały.

W Port Moresby zobaczyli, w jakim stanie znajdują się mieszkańcy Nowej Gwinei. Jeśli oni chorowali na malinicę, beri-beri, malarię, zapalenie płuc, chroniczne choroby skóry, powiększenie wątroby i śledziony, to dla białego człowieka nie było wielkiej nadziei. W Port Moresby byli także ci, co przeszli szlak do Kokoda oraz ofiary nie tyle Japończyków, co Nowej Gwinei, wychudzone, pokryte wrzodami w gorączce. Dziesięć razy tyle, co zginęło z rąk Japończyków, umarło na zapalenie płuc spowodowane przebywaniem na wysokości dziewięciu tysięcy stóp w dominującym zimnie, pod którym cienkie mundury tropikalne nie stanowiły żadnej ochrony. Lepkie, stęchłe błota, niesamowita dżungla świecąca po nocach zimnym, bladym spektralnym światłem, wydawanym przez fosforyzujące grzyby, niebezpieczne wspinanie się po sękatej plątaninie odsłoniętych korzeni również dziesiątkowały żołnierzy. Człowiek nie mógł ani na chwilę oderwać wzroku od ziemi, stając się łatwym celem dla snajperów. Różniło się to tak diametralnie od Afryki Północnej, że żołnierze Dziewiątej Dywizji nie żałowali, iż uprzednio tam walczyli.

Lae leżało na wybrzeżu otoczonym silnie zalesionymi stepami, oddalonymi od jedenastotysięcznych wzniesień w głębi lądu. Jako pole bitwy było znacznie lepsze od Kokoda.

Kilka domów Europejczyków, stacja paliw i kilka chatynek tubylców. Japończycy jak zwykle pałali żądzą walki, choć tym razem ich siły były niewielkie i wynędzniałe, tak samo przetrzebione przez klimat jak Australijczyków. Po ciężkiej artylerii i wyjątkowym zmechanizowaniu obecnym na każdym kroku a Afryce, tutaj trudno było przyzwyczaić się do braku moździerzy czy armatek. Jedynym ich wyposażeniem były karabiny z bagnetami założonymi na stałe oraz karabiny Owena. Jims i Patsy lubili walkę wręcz, walczyli blisko siebie i chronili się nawzajem. W porównaniu z Afryką Północną było to niewątpliwie wielkie rozczarowanie. Wrogowie byli malutcy, w okularach i zajęczymi zębami. W żaden sposób nie mogli swym militarnym wyglądem zastraszyć przeciwnika.

W dwa tygodnie po wylądowaniu Dziewiątej Dywizji w Lae, Japończyków już tam nie było. Jak na nowogwinejską wiosnę, był to piękny dzień. Wilgotność spadła o dwadzieścia procent, niebo było dziwnie niebieskie, nie pokryte białą parą jak zwykle. Teren za miasteczkiem zakwitał zielenią, purpurą i fioletem. Dyscyplina rozluźniła się. Wszyscy korzystali z wolnego dnia. Grali w krykieta, spacerowali i żartowali z tubylcami o krwistoczerwonych bezzębnych dziąsłach – od ciągłego żucia betelu. Jims i Patsy przechadzali się w wysokiej trawie za miasteczkiem. Przypominała im trawę w Droghedzie, która po sezonie obfitych deszczów była tak samo wysoka i miała ten sam wyblakły brunatny kolor.

– Niedługo wrócimy tam, Patsy – powiedział Jims. – Japończycy zwiewają, Niemcy też. Do domu, Patsy, do Droghedy! Nie mogę się już doczekać.

– Ano – skwitował Patsy.

Szli ramię w ramię, znacznie bliżej siebie, niż wypadałoby mężczyznom. Czasami nieświadomie dotykali swoich ciał, jakby mimochodem sprawdzali, czy jeszcze wszystko jest na miejscu. Przyjemnie było czuć na twarzy prawdziwie letnie słońce. Co jakiś czas podnosili nozdrza do góry, wciągali zapach trawy rozgrzanej w słońcu i marzli, że są już w domu, że idą w środku dnia, by położyć się w cieniu wilgi, poczytać lub podrzemać, poczuć przez skórę przyjazną piękną ziemię i jakieś ogromne serce bijące gdzieś tam w głębi. Tak musiało pulsować serce matki w uszach śpiącego niemowlęcia.

– Jims, Patrz! Prawdziwa papużka, jak w Droghedzie! – Patsy był tak zaskoczony, że aż przemówił.

Być może te papużki żyły także w okolicach Lae, ale ten piękny dzień i to całkiem niespodziewane przypomnienie domu wywołało ogromne podniecenie Patsy'ego. Ze śmiechem pobiegł za ptakiem, czując na nogach łaskotanie trawy. Zerwał z głowy kapelusz i wyciągał go, jakby naprawdę sądził, że złapie znikającego ptaszka. Jims przyglądał mu się z uśmiechem.

Dzieliło ich może dwadzieścia jardów, kiedy karabin maszynowy rozorał trawę. Jims widział, jak Patsy podrzuca ramiona, jak jego ciało okręca się wokół osi, a ręce pozostają wyciągnięte, jakby w błaganiu. Od pasa do kolan pokrył się jasnoczerwoną krwią.

– Patsy! Patsy! – darł się Jims. W każdej komórce swego ciała czuł rozrywające się kule, czuł, jak uchodzi z niego życie, jak umiera. Rzucił się biegiem w stronę brata, lecz przypomniał sobie wojskowe wyszkolenie, padł w trawę akurat w chwili, gdy z karabinu maszynowego ponownie otworzono ogień.

– Patsy, Patsy, nic ci nie jest? – wołał bezsensownie, choć przecież widział krew. A jednak doszło go słabe „Ano”. w odpowiedzi.

Jims czołgał się przez pachnącą trawę. Nasłuchiwał wiatru i szelestu wywołanego ruchami. Kiedy dotarł wreszcie do brata, położył głowę na jego obnażonym ramieniu i zapłakał.

– Daruj sobie – syknął Patsy. – Jeszcze żyję.

– Gdzie dostałeś? – spytał Jims, ściągając z niego nasączone krwią szorty i wzdrygając się na widok zakrwawionego ciała.

– W każdym razie nie tak, żeby od tego umrzeć.

Zewsząd otoczyli ich koledzy grający w krykieta. Ktoś pobiegł po nosze, podczas gdy reszta rozprawiła się z karabinem z drugiej strony polany. Zrobiono to z większą niż zazwyczaj zawziętością, bowiem Milczek był ulubieńcem wszystkich. Gdyby mu się coś stało, Jims nie przeżyłby tego.

Dzień był nadal piękny. Papużka co prawda dawno odleciała, ale inne ptaki ćwierkały nadal nieustraszenie: zamilkły tylko na czas strzelaniny.

– Patsy miał szczęście – powiedział lekarz nieco później. – Trafił go prawie tuzin kul, ale większość w uda. Dwie lub trzy utkwiły w miednicy, ale wnętrzności chyba ma w porządku, pęcherz także. Jest jedna rzecz…

– No co? – niecierpliwił się Jims, wciąż jeszcze trochę zielony i roztrzęsiony.

– Oczywiście, w tej chwili trudno coś powiedzieć na pewno. Nie jestem też tak genialnym chirurgiem jak ci faceci z Moresby. Oni będą mogli powiedzieć znacznie więcej. Cewka moczowa została naruszona, a z nią wiele drobnych nerwów prowadzących do krocza. Raczej na pewno da się go załatać, będzie jak nowy, z wyjątkiem może nerwów. Z nerwami będzie gorzej – odchrząknął. – Zmierzam do tego, że być może straci możliwości odczuwania doznań w rejonie genitaliów.

Jims spuścił głowę patrząc na ziemię przez łzy.

– Dobrze, że żyje – powiedział.

Jims dostał pozwolenie na towarzyszenie bratu do port Moresby. Miał przy nim pozostać, dopóki lekarze nie orzekną, że najgorsze minęło. Rany były zdumiewające. Kule przeszły ciało wokół brzucha cudem nie zadrasnąwszy żadnych organów. Jednakże medyk z Dziewiątej Dywizji miał rację – odczucia w dolnej miednicy były zdecydowanie ograniczone. Na ile stan ten mógł się z czasem poprawić, nikt nie potrafił powiedzieć.

– To nieważne – rzekł Patsy leżąc na noszach w samolocie, którym miał lecieć do Sydney. – Nigdy specjalnie nie miałem ochoty na małżeństwo. A ty, Jims, uważaj na siebie, słyszysz? Przykro mi opuszczać cię w ten sposób.

– Nie bój się o mnie, dam sobie radę. Chryste! – Jims uśmiechnął się szeroko, jednocześnie kurczowo trzymając brata za rękę. – Popatrz, resztę wojny muszę spędzić sam, bez mojego najwierniejszego kompana. Napiszę ci, jak to jest. Pozdrów ode mnie panią Smith, Meggie, mamę i braci. W pewnym sensie masz szczęście, bo wracasz do Droghedy.

Fee i pani Smith poleciały do Sydney na spotkanie amerykańskiego samolotu, którym Patsy miał być przywieziony z Townsville. Fee zatrzymała się tylko na kilka dni, ale pani Smith wynajęła pokój w hotelu „Randwick” w pobliżu wojskowego szpitala i pozostała tam dłużej. Patsy leżał w szpitalu jeszcze trzy miesiące. W wojnie już nie wziął udziału. Pani Smith wypłakała wiele łez, ale też była wdzięczna Bogu za wiele rzeczy. Co prawda Patsy nie będzie mógł prowadzić normalnego życia, ale będzie mógł jeździć, chodzić, nawet biegać. Małżeństwo i tak nie było pisane mężczyznom z rodu Clearych. Kiedy wypisano go ze szpitala, Meggie przyjechała rollsem. Wymościły mu miejsce na tylnym siedzeniu, obłożyły na drogę kocami i czasopismami. Modliły się jeszcze o jedno: żeby Jims również wrócił cały do domu.

ROZDZIAŁ SZESNASTY

Gillanbone uwierzyło w zakończenie wojny dopiero wtedy, gdy cesarz Hirohito podpisał oficjalną kapitulację Japonii. Wieść nadeszła w niedzielę, drugiego września tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku, to znaczy dokładnie w sześć lat po rozpoczęciu wojny. Sześć rozpaczliwych lat! Tyle pustych miejsc! Zginęli Rory, syn Dominika O'Rourke,, John, syn Horry'ego Hopetona, Cormac, syn Edena Carmichaela. Najmłodszy syn Rossa MacQueena, Angus, nie mógł chodzić, zaś David, syn Kinga, co prawda chodzić mógł, lecz nie widział, dokąd idzie. Syn Paddy'ego Cleary, Patsy, nie mógł spłodzić dzieci. A co z tymi, których rany nie były widoczne, ale równie ciężko zaważyły na ich życiu? Co z tymi, którzy poszli na wojnę weseli i radośni, a wrócili cisi, małomówni i nieskorzy do śmiechu? Kiedy wojna się zaczynała, któż mógł przypuszczać, że będzie trwała tak długo i że trzeba będzie za nią zapłacić taką cenę?

Gillanbone nie było szczególnie przesądną społecznością, jednakże tamtej niedzieli, drugiego września, zadrżeli najwięksi cynicy, bowiem w dniu zakończenia wojny skończyła się też najdłuższa susza w historii Australii. Przez prawie dziesięć lat nie spadł żaden liczący się deszcz. A tego dnia gruba warstwa chmur pokryła niebo. Czarne chmurzyska pękły i na spragnioną ziemię spadło dwanaście cali deszczu. Dwanaście cali! Tyle deszczu przywróci trawę!

Meggie, Fee, Bob, Jack, Hughie i Patsy stali na werandzie i wpatrywali się w ciemność, wdychając niepowtarzalny, świeży zapach deszczu padającego na wyschniętą i kruszącą się ziemię. konie, owce, bydło i trzoda usiłowały utrzymać się na szeroko rozstawionych nogach, które rozjeżdżały się w nagle rozmokłym gruncie, woda spływała im po grzbietach. Większość z nich przyszła na świat już w czasie suszy i nie znała takiego deszczu. Na cmentarzu woda zmyła kurz i wybieliła wszystko, opłukała też skrzydła kamiennego anioła. Na rzece pojawiła się olbrzymia fala powodziowa, której ryk mieszał się z bębnieniem zalewającego wszystko deszczy. Deszcz, deszcz! Błogosławiony, wspaniały deszcz, dzięki któremu rosła trawa, a dzięki trawie wracało życie.

Na ziemi pojawił się jasnozielony meszek. Blaszki trawy wycelowały w niebo, rozgałęziły się, puściły pędy. Rosły, ciemniały, potem płowiały i grubiały, stając się tą dobrze znaną, srebrzystobeżową trawą z Droghedy. Pastwisko w pobliżu rezydencji przypominało pole pszenicy falujące przy każdym podmuchu wiatru, ogród eksplodował orgią kolorów, a wielkie eukaliptusy nagle stały znów się białe i jasnozielone. Po dziewięciu latach zrzuciły wreszcie powłokę brudnego kurzu. Okazało się, że Michael Carson miał rację – zapas wody w zbiornikach, które wybudował, był wystarczający by ogrody przy rezydencji przetrwały tak długą suszę.

Mężczyźni powrócili na pastwiska zastanawiając się, jak doprowadzić Droghedę do dawnej świetności. Fee otworzyła nowiutką butelkę czarnego atramentu, zakręciwszy z impetem buteleczkę czerwonego. Dla Meggie skończyło się życie w siodle. Wkrótce wróci Jims, przyjdą też ludzie szukający pracy.

Po dziewięciu latach suszy pozostało niewiele bydła i owiec, w zasadzie tylko okazy rozrodcze, byki i barany, trzon hodowli czempionów, ceniony inwentarz, który bez względu na okoliczności był zawsze trzymany w zamknięciu. Bob udał się na wschód, gdzie w gospodarstwach mniej dotkniętych suszą mógł zakupić owce dobrej rasy. Jims wrócił do domu. Zatrudniono ośmiu ludzi.

Meggie otrzymała list od Luke'a, drugi, odkąd go porzuciła.

„Myślę, że to już niedługo – pisał. – Jeszcze kilka lat roboty przy trzcinie i powinienem wreszcie się dorobić. Plecy trochę bolą, ale wciąż dotrzymuję kroku najlepszym – codziennie osiem, dziewięć ton. Arne i ja zatrudniamy dwanaście grup, ścinających dla nas, wszyscy to porządni faceci. Pieniądz przychodzi łatwo, Europa potrzebuje tyle cukru, że nie nadążamy z produkcją. Zarabiam koło pięciu tysiączków rocznie i prawie wszystko odkładam. Już niedługo, Meggie, będę miał własny kawałek ziemi koło Kynuny. Gdy się urządzę, może zechcesz do mnie wrócić? Czy zrobiłem ci tego dzieciaka, którego tak pragnęłaś? Dziwne, że kobiety zrobiłyby wszystko dla dziecka. Wydaje mi się, że to nas właśnie rozdzieliło. Daj mi znać, co u ciebie i jak Drogheda przeżyła suszę. Twój Luke”.

Fee wyszła na werandę, gdzie Meggie siedziała z listem w ręku, patrząc bezmyślnie na wspaniałą zieleń trawników otaczających rezydencję.

– Jak tam Luke?

– Bez zmian, Mamo. Wciąż to samo, że jeszcze trochę popracuje przy tej cholernej trzcinie i będzie miał własny kawałek ziemi gdzieś koło Kynuny.

– Myślisz, że dopnie swego?

– Chyba tak. Kiedyś.

– Pojedziesz wtedy do niego?

– Za nic w świecie.

Fee siadła w wyplatanym krześle obok córki. W pobliżu słychać było krzyki ludzi i walenie młotków. Na werandzie i w oknach na piętrze zakładano cienkie druciane siatki chroniące przed muchami. Fee broniła się przed tym całe lata i nie dawała się przekonać. Nie chciała brzydkim osiatkowaniem psuć wyglądu rezydencji, ale susza spowodowała, że much było coraz więcej, i wreszcie, na dwa tygodnie przed jej końcem, Fee ugięła się i wynajęła przedsiębiorcę do osiatkowania nie tylko samej rezydencji, ale wszystkich domów i baraków.

Nie zgodziła się jednak na elektryfikację, chociaż już od tysiąc dziewięćset piętnastego roku w Droghedzie pracował mały silniczek parowy zaopatrujący w prąd szopę do strzyżenia. Drogheda bez łagodnie rozproszonego światła lamp naftowych? To było nie do pomyślenia. Mieli jedynie nową kuchenkę gazową na gaz z butli przywożonych na zamówienie oraz z tuzin nowych naftowych lodówek.

– Meggie, dlaczego nie rozwiedziesz się i nie wyjdziesz ponownie za mąż? – spytała nagle Fee. – Enoch Davies wziąłby cię bez zastanowienia, gdybyś tylko chciała. Świata za tobą nie widzi.

Meggie spojrzała na matkę zdumiona.

– O Boże, mamo, zdaje się, że rozmawiasz ze mną jak kobieta z kobietą!

Fee nie uśmiechnęła się – uśmiech był u niej nadal rzadkością.

– No, jeśli jeszcze nie jesteś kobietą, to już nigdy nią nie będziesz. Przypuszczam, że masz wszelkie dane ku temu. Chyba się starzeję, bo staję się gadatliwa.

Meggie parsknęła śmiechem, zachwycona tym występem matki. Chętnie zachowałaby ten nowy nastrój między nimi.

– To ten deszcz, mamo. Nic innego. Wspaniale znów widzieć trawę w Droghedzie i zielone trawniki dookoła domu.

– Jest pięknie, to prawda. Ale unikasz odpowiedzi na moje pytanie. Czemu nie rozwiedziesz się i nie wyjdziesz powtórnie za mąż?

– To niezgodne z prawem Kościoła.

– Głupstwo! – wykrzyknęła Fee, ale zaraz łagodnie dodała: – Jesteś moją córką, a ja nie jestem katoliczką. Nie opowiadaj, Meggie. Gdybyś naprawdę chciała, tobyś się z nim rozwiodła.

– Masz rację, chyba tak. Tylko że ja nie chcę wychodzić za mąż. Jest mi całkiem dobrze z moimi dziećmi tu w Droghedzie.

Z pobliskiego krzewu dobiegł ją czyjś chichot. Ktoś śmiał się zupełnie jak Meggie, ale za kwiatami nikogo nie było widać.

– Słyszysz? To pewnie Dane! Wiesz, dosiada już konia?

– Pochyliła się do przodu. – Dane! Co ty tam robisz? W tej chwili wyjdź stamtąd!

Chłopiec wypełzł spod najbliższego krzaka, w garści trzymał czarną ziemię. Na twarzy wokół ust malowały się podejrzanie ciemne smugi.

– Mamo! Wiesz, ziemia jest pyszna! Naprawdę, mamo, serio!

Podszedł i stanął przed nią. W wieku siedmiu lat był dzieckiem pełnym wdzięku: wysoki, szczupły i silny, o twarzy pięknej jak delikatna porcelana.

Za nim pojawiła się Justyna. Też była wysoka, ale bardziej chuda niż szczupła, i okropnie piegowata. Niemal trudno było rozpoznać jej rysy pod piegami, oczy jednak zachowały tę samą jasność co w niemowlęctwie. Rudozłote loki jak u Paddy'ego otaczały jej psotną twarzyczkę. Nie była ładna, ale zwracała na siebie uwagę i to nie tylko z powodu oczu, ale także ze względu na niezwykle zdecydowany charakter. Była prostolinijna, bezkompromisowa i inteligentna i w wieku ośmiu lat tak samo obojętna na to, co ludzie o niej myślą, jak wtedy, gdy była malutka. Tylko jedna osoba była jej bliska – Dane. Nadal uwielbiała go i uważała za swoją prywatną własność.

Wielokroć doprowadzało to do konfliktów z matką. Justyna przeżyła szok, gdy Meggie odwiesiła siodło i znów stała się matką. Po pierwsze, Justynie matka nie była potrzebna, bowiem i tak uważała, że ma we wszystkim rację. Nie czuła potrzeby zwierzeń ani też nie szukała w niej serdecznej aprobaty. W jej mniemaniu Meggie była kimś, kto przeszkadzał jej czerpać przyjemność z zabawy z braciszkiem. Znacznie lepsze stosunki miała z babką, która trzymała się z daleka i uważała, że każdy ma swój rozum.

– Mówiłam mu, żeby nie jadł ziemi – powiedziała Justyna.

– Nic mu nie będzie, Justynko, ale na pewno nie wyjdzie mu to na dobre. – Meggie zwróciła się do syna: – Dane, czemu to zrobiłeś?

Chłopiec zastanowił się chwilę.

– Jest, więc ją jadłem. Gdyby miała mi zaszkodzić, toby mi nie smakowała, prawda? A ona jest dobra.

– Niekoniecznie – wtrąciła Justyna wyniośle. – No wiesz, Dane, nie wytrzymam. Czasami rzeczy, które najlepiej smakują, są najbardziej trujące.

– Na przykład? – spytał chłopiec wyzywająco.

Z triumfem w głosie oznajmiła:

– Melasa.

Dane bardzo chorował po zjedzeniu całej puszki melasy, którą znalazł w spiżarni pani Smith. Przyznał więc jej rację, ale odparował:

– Nie może być aż tak trująca, skoro jeszcze tu jestem.

– Bo zwymiotowałeś. Gdybyś nie wymiotował, tobyś już nie żył.

Z takim twierdzeniem Dane nie mógł polemizować. Oboje byli mniej więcej tego samego wzrostu, więc wzięli się za ręce i razem odeszli wolnym krokiem przez trawnik do domku-gniazdka, który wujowie zawiesili pośród opadających gałęzi wielkiego sumaka. Początkowo dorośli nie chcieli się zgodzić na to miejsce ze względu na zagrożenie ze strony pszczół, ale okazało się, że dzieci miały rację. Pszczoły żyły z nimi w zgodzie. Dzieci twierdziły, że żadne inne drzewo nie stwarza takiego nastroju. Miało suchy wonny zapach, a winogrowate kiście maleńkich różowych kuleczek rozpadały się, oparte w dłoniach, na kruche, pachnące bławatki.

– Dane i Justyna tak się różnią od siebie, ale dobrze im ze sobą – powiedziała Meggie. – Nie przestaje mnie to zadziwiać. nie przypominam sobie, by się kiedykolwiek kłócili. Choć zupełnie nie rozumiem, jak mu się udaje nie kłócić z osóbką tak zdecydowaną i upartą jak Justyna.

Fee myślała jednak o czymś zupełnie innym.

– Wielki Boże, przecież to skóra zdarta z ojca – powiedziała patrząc, jak Dane schyla się i znika wśród liści drzewa.

Meggie z wrażenia poczuła zimne dreszcze. Była to reakcja mimowolna, chociaż od lat słyszała to zdanie z ust wielu ludzi. Oczywiście wynikało to z jej poczucia winny. Ludzie zawsze mieli na myśli Luke'a. W gruncie rzeczy Luke O'Neill był bardzo podobny do Ralpha de Bricassart. Mimo wszystko nie umiała ze spokojem słuchać komentarzy o podobieństwie Dane'a do jego ojca.

– Tak sądzisz, mamo? – zapytała machając nogą jakby od niechcenia. – Ja tego nie widzę. Dane nie przypomina Luke'a ani charakterem, ani stosunkiem do życia.

Fee zaśmiała się, zaśmiała się wyraźnie, choć zabrzmiało to jak chrząknięcie. Oczy jej, wyblakłe ze starości i katarakty, zatrzymały się na zdumionej twarzy Meggie. Były jednocześnie surowe i ironiczne.

– Nie sądzisz chyba, Meggie, że jestem taka naiwna? Oczywiście, nie Luke'a O'Neilla miałam na myśli. Dane jest skórą zdarty z Ralpha de Bricassart.

Meggie poczuła ogromny ciężar, jakby cała zamieniła się w ołów.

– Ależ mamo! Skąd ci to przyszło do głowy? Ksiądz Ralph de Bricassart?!

– A iluż znamy ludzi o tym imieniu? Luke O'Neill nie spłodził tego dziecka. To syn Ralpha de Bricassart. Wiedziałam o tym od chwili, gdy się urodził.

– I nic nie powiedziałaś? Dlaczego? Dlaczego czekałaś aż siedem lat, by powiedzieć coś tak szalonego i bezpodstawnego?

Fee wyciągnęła nogi przed siebie i skrzyżowała stopy.

– Starzeję się, Meggie. Stare rany się zabliźniają. Starość może być jednak błogosławieństwem! Drogheda podnosi się i miło na to patrzeć. A i ja przez to czuję się lepiej. Po raz pierwszy od lat mam ochotę porozmawiać.

– No wiesz! Jak już wybierzesz sobie temat do rozmowy, to nie ma co! Nie masz, mamo, prawa mówić coś takiego! To nieprawda! – powiedziała Meggie rozpaczliwie, nie wiedząc, czy matka chce jej dokuczyć, czy też współczuć.

Nagle Fee wyciągnęła rękę, położyła na kolanie Meggie i uśmiechnęła się. W uśmiechu tym nie było ani pogardy, ani goryczy, tylko dziwna sympatia.

– Nie okłamuj mnie, Meggie. Okłamuj, kogo chcesz, ale nie mnie. Nie przekonasz mnie, że to Luke O'Neill spłodził tego chłopca. Nie jestem naiwna i mam oczy. Nie ma w nim nic z Luke'a, nigdy nie było, bo być nie mogło. On jest chodzącym odbiciem księdza. Popatrz na jego dłonie, włosy, kształt twarzy, brwi, ust. A sposób poruszania się? To jest Ralph de Bricassart, Meggie, Ralph de Bricassart.

Meggie poddała się. Sprawiło jej to ulgę, siedziała teraz całkiem odprężona.

– To jego spojrzenie, tak dalekie. Przede wszystkim, to widzę w nim. Czy to takie oczywiste? Czy wszyscy wiedzą, mamo?

– Oczywiście, że nie – oświadczyła Fee stanowczo. – Ludzie zauważają tylko kolor oczu, kształt nosa, budowę. W tym jest wystarczająco podobny do Luke'a. Ja wiem, bo obserwowałam was przez lata. Przybiegłabyś na każde jego wezwanie. Więc nie gadaj mi, że rozwód jest niezgodny z prawem Kościoła, bo ci nie wierzę. Gotowa byłaś złamać znacznie poważniejsze prawo Kościoła niż rozwód. Bezwstydna byłaś, Meggie, po prostu bezwstydna! – W jej głos wkradła się nuta surowości. – Ale on był upartym człowiekiem. Chciał być z całego serca doskonałym księdzem, a ty zajmowałaś dalekie miejsce. Czyż to nie idiotyczne? I tak mu to nie pomogło! To była tylko kwestia czasu, prawda?

Za rogiem ktoś upuścił młotek i zaklął. Fee drgnęła, jakby przeszedł ją dreszcz.

– Słodki Boże, będę szczęśliwa, kiedy oni wreszcie skończą zakładać te siatki!… Myślałaś, że mnie oszukałaś wtedy, kiedy nie chciałaś, by to właśnie Ralph de Bricassart udzielił ci ślubu z Lukiem O'Neillem? Ja wiedziałam. Chciałaś, by to on był panem młodym, nie celebrującym duchownym. No, a wtedy, gdy przyjechał do Droghedy przed wyjazdem do Aten i ciebie tu nie było, wiedziałam, że pojedzie cię szukać. Kręcił się tu jak mały chłopczyk zagubiony na wielkich targach w Sydney. Najmądrzejszą rzeczą, jaką zrobiłaś, Meggie, było poślubienie Luke'a O'Neilla. Dopóki Ralph sądził, że usychasz z miłości do niego, nie chciał cię, ale tylko jak poszłaś do innego, zaczął wskazywać wszystkie cechy psa ogrodnika. O tak, on sobie wmówił, że jego uczucia do ciebie są kryształowo czyste, nie zmieniło to jednak faktu, że byłaś mu potrzebna. Byłaś mu potrzebna jak żadna inna kobieta! To dziwne zresztą – Fee powiedziała to z prawdziwym zdumieniem. – Nigdy nie potrafiłam zrozumieć, co on takiego w tobie widział. Ale chyba to normalne, że matki są zawsze trochę ślepe, gdy chodzi o ich córki, dopóki nie zestarzeją się same na tyle, by nie zazdrościć młodości. Ty jesteś zazdrosna o Justynę, tak jak ja byłam o ciebie.

Usadowiła się wygodniej na fotelu, kołysząc się lekko. Oczy miała prawie zamknięte, ale przez szparki przyglądała się Meggie bardzo uważnie, jak badacz rzadkiemu okazowi.

– Cokolwiek to było – kontynuowała – zobaczył przy pierwszym spotkaniu i nigdy nie przestało go to pociągać. Najtrudniejsze dla niego było twoje dojrzewanie. Musiał się z tym pogodzić wtedy, gdy wrócił tu i nie znalazł ciebie, bo wyszłaś za mąż. Biedny Ralph! Nie miał wyboru: musiał cię szukać. I znalazł, czyż nie tak? Wiedziałam, że cię znalazł, tamtego dnia, gdy wróciłaś do domu przed urodzeniem Dane'a. Kiedy raz posiadłaś Ralpha de Bricassart, nie było już powodu pozostawać z Lukiem.

– Tak – westchnęła Meggie. – Ralph mnie odnalazł. Tylko to niczego nie rozwiązało. Wiedziałam, że on nie ma zamiaru porzucić swego Boga. Dlatego musiałam mieć jedyną rzecz, jaką mogłam mieć od niego: jego dziecko.

– Jakbym słyszała siebie – uśmiechnęła się na swój sposób Fee.

– Frank?

Krzesło zaskrzypiało, Fee wstała i odeszła parę kroków. Wróciła i przyjrzała się uważnie córce.

– No, no! Cios za cios, tak, Meggie? Od kiedy o tym wiesz?

– Od dzieciństwa. Od tamtego czasu, gdy Frank uciekł z domu.

– Jego ojciec był żonaty. Znacznie starszy ode mnie, był liczącym się politykiem. Nie wymienię jego nazwiska. W Nowej Zelandii wiele ulic nazwano jego imieniem, może też i parę miasteczek. Ale tobie wystarczy, jeśli powiem, że nazywał się Pakeha, co po maorysku znaczy „biały człowiek”. Oczywiście, już dawno nie żyje. We mnie płynie trochę krwi maoryskiej, ale ojciec Franka był pół-Maorysem. Może dlatego jest to tak wyraźnie u Franka, bo przekazaliśmy mu tę cechę oboje. Ależ ja kochałam tego człowieka! Może to był zew naszej krwi, nie wiem. Był przystojnym, wysokim mężczyzną z wielką szopą czarnych włosów i najbardziej błyszczącymi i śmiejącymi się czarnymi oczami, jakie widziałam w życiu. Był wszystkim, czym Paddy nie był – kulturalny, wyrafinowany, pełen wdzięku… Kochałam go do szaleństwa. Sądziłam, że już nigdy nikogo nie pokocham. Tak długo w to wierzyłam, aż stało się za późno, za późno! – Głos Fee załamał się. Odwróciła się w stronę ogrodu. – Wierz mi, Meggie, wiele mam grzechów na sumieniu.

– Więc dlatego kochałaś Franka bardziej niż nas – powiedziała Meggie.

– Tak mi się wydawało, bo on był synem Pakeha, a ojcem pozostałych był Paddy. – Usiadła, z jej piersi wydobył się jęk dziwny i żałosny. – Zatem historia się powtarza. Przyznam, że się uśmiałam, zobaczywszy Dane'a.

– Mamo, jesteś niezwykłą kobietą!

– Niezwykłą! – Krzesło zaskrzypiało znowu, gdy pochyliła się ku niej. – Powiem ci coś w sekrecie, Meggie. Zwykłą czy niezwykłą, jestem bardzo nieszczęśliwą kobietą. Byłam nieszczęśliwa od dnia, w którym poznałam Pakeha. W gruncie rzeczy z własnej winy. Kochałam go, ale to, co on mi zrobił, nie powinno wydarzyć się żadnej kobiecie. No i Frank… Trzymałam się Franka i ignorowałam pozostałych. Ignorowałam Paddy'ego, choć nic lepszego nie mogło mnie spotkać w życiu. Ale ja tego nie dostrzegałam. Wciąż tylko porównywałam go z tamtym. O, na pewno byłam mu wdzięczna i oczywiście widziałam w nim wspaniałego człowieka… – Wzruszyła ramionami. – To wszystko przeszłość. Chciałam powiedzieć tylko, że to źle, Meggie. Mam nadzieję, że rozumiesz?

– Nie, nie rozumiem. W moim pojęciu ta wielka instytucja Kościoła jest zła, skoro pozbawia tego księży.

– Czy nigdy nie zastanowiło cię, czemu w naszym języku ta instytucja, jak ją nazywasz, jest rodzaju żeńskiego? Ukradłaś mężczyznę innej kobiecie, Meggie, tak jak i ja.

– Ralph nie miał innej kobiety poza mną. Instytucja Kościoła nie jest kobietą, mamo, jest tylko instytucją.

– Nie musisz się przede mną tłumaczyć. Ja to wszystko wiem. Sama tak wtedy myślałam. W jego przypadku rozwód nie wchodził w rachubę. Wśród swojego ludu był jednym z pierwszych, który osiągnął sławę i wielkość jako polityk. Musiał wybierać między mną a swoim ludem. Czy istnieje mężczyzna, który dokonałby innego wyboru? Tak jak twój Ralph wybrał Kościół, prawda? Pomyślałam więc, że mi nie zależy, że wezmę, co się da, przynajmniej będę miała jego dziecko, które będę mogła kochać.

Meggie zbyt w tej chwili nienawidziła matki, by jej współczuć, zbyt była urażona przypuszczeniem, że i ona źle pokierowała swoimi sprawami. Powiedziała więc:

– Tylko że ja, mamo, zorganizowałam to lepiej. Mój syn przynajmniej ma nazwisko, którego nikt mu nie odbierze, nawet Luke.

Fee zasyczała.

– Wstrętna! Ależ jesteś obłudna, Meggie! Niewiniątko! Wiedz, że mój ojciec kupił mi męża, aby Frank miał nazwisko i aby się mnie pozbyć. Pewnie o tym nie wiedziałaś?! Skąd w ogóle wiedziałaś?

– To moja sprawa.

– Zapłacisz Meggie za to. Wierz mi, zapłacisz. Nie ujdzie ci to na sucho, tak jak i mnie. Straciłam Franka w najgorszy dla matki sposób. Nie mogę go nawet zobaczyć, choć tak tego pragnę. Poczekaj, i ty stracisz Dane'a.

O nie, jeśli to tylko ode mnie będzie zależało – pomyślała Meggie a głośno powiedziała:

– Straciłaś Franka, bo nie umiał porozumieć się z tatą. A ja upewniłam się, że nie będzie miał żadnego ojca, który by go zaprzęgnął do kieratu. Zwiążę go sama z Droghedą. Jak sądzisz, czemu już teraz uczę go na hodowcę? W Droghedzie zawsze będzie bezpieczny.

– A Paddy, a Stuart, też byli bezpieczni? Nie ma bezpiecznego miejsca. I nie zatrzymasz Dane'a, jeśli zechce odejść. Tatuś wcale nie zaprzągł Franka do kieratu. Właśnie o to poszło. Frank nie dał się zaprząc. Sądzisz, że ty, kobieta, zatrzymasz syna Ralpha de Bricassart? Mylisz się. Pomyśl zresztą: ani tobie, ani mnie nie udało się zatrzymać ojca, jak więc możemy marzyć o zatrzymaniu syna?

– Stracę go tylko, jeśli ty mu coś powiesz. Zabiłabym cię!

– Nie martw się, nie warto. Nie zdradzę twojej tajemnicy. Jestem tylko widzem. Tak, nikim więcej, tylko widzem.

– Mamo! Czemu jesteś taka? Co takiego się stało, że nic z siebie nie potrafisz dać?

Fee westchnęła patetycznie.

– Sprawy sprzed twoich narodzin.

Meggie gwałtownie potrząsnęła pięścią.

– O nie, nie zrobisz mi tego! Nie po tym, co mi powiedziałaś! Nie uda ci się wciąż zwalać wszystkiego na tamtą sprawę! Bzdury, bzdury, bzdury! Słyszysz mamo? Taplałaś się w nich przez większość życia jak mucha w syropie!

Fee uśmiechnęła się szeroko, szczerze rozbawiona.

– Sądziłam zawsze, że córki nie są tak ważne jak synowie, ale myliłam się. Cieszę się tobą, Meggie, jak żadnym z moich synów. Córka to ktoś właściwy, synowie nie, zobaczysz! Synowie są jak bezbronne lalki, które ustawia się, by w swoim czasie spokojnie się przewrócić.

Meggie patrzyła na nią.

– Nie masz żadnych skrupułów. Powiedz mi, kiedy popełniamy błąd?

– W momencie narodzin – odparła Fee.

Mężczyźni wracali do domu tysiącami, zamieniając mundury na cywilne ubrania. Rząd Partii Pracy, wciąż jeszcze przy władzy, zwrócił uwagę na wielkie posiadłości na zachodnich nizinach i niektóre farmy położone nieco bliżej. To niesprawiedliwe, żeby te ogromne połacie ziemi należały do kilku zaledwie rodzin, podczas gdy ludzie, którzy przysłużyli się ojczyźnie, nie mają gdzie się podziać. Australia wymagała bardziej intensywnego zagospodarowywania swoich ziem. Sześć milionów ludzi zaludniało obszar wielkości Stanów Zjednoczonych Ameryki, ale tylko garstka z tych sześciu milionów, zaledwie kilkanaście nazwisk, była właścicielami ziemi. Największe z tych posiadłości postanowiono rozparcelować i pewną część przekazać weteranom wojennym.

Bugela została okrojona ze 150000 akrów do 70000. Dwóch byłych żołnierzy dostało po 40000 z ziemi Martina Kinga. W Rudna Hunish było 120000 akrów, zatem Ross MacQueen utracił 60000 akrów na rzecz dwóch byłych żołnierzy. I tak dalej. Oczywiście rząd zrekompensował hodowcom te straty, choć po cenach niższych niż na rynku. To bolało. To bardzo bolało. Canberra nie dała się przekonać żadnym argumentom: tak wielkiej posiadłości jak Bugela czy Rudna Hunish musiały zostać podzielone. Było jasne, że żaden człowiek nie potrzebuje tak wiele, skoro w rejonie Gilly było wiele farm prosperujących na mniej niż 50000 akrów.

Dla właścicieli najprzykrzejsza byłą jednak pewność,, że tym razem ci weterani prawdopodobnie się utrzymają. Po pierwszej wojnie światowej także częściowo rozparcelowano większość tych dużych farm, lecz wtedy akcja nie byłą dobrze przeprowadzona, a początkującym hodowcom brakowało wiedzy i doświadczenia. Stopniowo hodowcy odkupili od zniechęconych weteranów swoje skradzione akry po najniższych cenach. Teraz jednak rząd gotów był szkolić nowych hodowców na swój koszt.

Niemal wszyscy hodowcy byli zaangażowanymi członkami Australijskiej Partii Agrarnej, z założenia niechętnej rządom Partii Pracy, którą utożsamiali z robotnikami wielkich miast przemysłowych, związkami zawodowymi i myślą marksistowską. Najbardziej jednak kłuło w oczy to, że rodzina Clearych, znana z sympatii prorządowych, nie miała stracić ani akra z olbrzymich połaci Droghedy. Jako własność Kościoła katolickiego, farma była wyłączona spod podziału. Głosy oburzenia słychać było w Canberrze ale zignorowano je. Hodowcom bydła z trudem przyszło zaakceptować taki stan rzeczy, bowiem dotąd uważali się za najsilniejsze lobby w kraju. Tymczasem okazało się, że kto ma wpływy w Canberrze, może robić, co chce. Australia byłą państwem silnie sfederalizowanym, a stanowe rządy właściwie były bezsilne.

Tak więc Drogheda trwała jak olbrzym wśród liliputów, zachowując w całości swoje ćwierć miliona akrów.

Deszcze padały w miarę, czasem może a dużo, czasem za mało, ale, dzięki Bogu, nie powtórzyła się już taka susza, jak ta z przełomu lat trzydziestych i czterdziestych. Stopniowo wzrastała liczba owiec, a jakość wełny poprawiła się nawet w stosunku do okresu sprzed suszy, co było sporym osiągnięciem. Hodowla stała się modna. Na Królewskich targach Wielkanocnych w Sydney rywalizowano o najwyższe nagrody dla baranów i owiec z właścicielem farmy Haddon Rig koło Warren, Maksem Falkinerem. Ceny wełny zaczęły powoli rosnąć, by wkrótce zawrotnie skoczyć do góry. Europa, Stany Zjednoczone i Japonia czekały na doskonałą wełnę produkowaną w Australii. Inne kraje dostarczały wełny gorszej jakości na grubsze materiały, dywany, filc. Tylko długie, jedwabiste włókna australijskich merynosów nadawały się na wełniane materie, które były tak cienkie, że przelewały się przez palce jak najdelikatniejsza bawełna. A taką właśnie wełnę najlepszej jakości otrzymywano na nizinnych czarnoziemach północno-zachodniej Nowej Południowej Walii i południowo-zachodniego Queenslandu.

Można by sądzić, że to zasłużona nagroda po wielu latach ciężkiej próby. Dochody z Droghedy przychodziły najśmielsze marzenia, sięgając milionów funtów rocznie. Fee zasiadała za swoim biurkiem promieniejąc z zadowolenia. Bob zatrudnił jeszcze dwóch robotników. Gdyby nie króliki, warunki byłyby niemal sielankowe.

Życie niespodziewanie stało się bardzo przyjemne. Siatki w oknach chroniły wnętrza rezydencji przed muchami. Teraz, gdy zostały już założone i wszyscy przyzwyczaili się do ich wyglądu,, zastanawiali się nieraz, jak mogli kiedykolwiek bez nich żyć. Były brzydkie, ale za to w upały można było jadać na powietrzu, na werandzie pod baldachimem z pnących gałęzi wistarii. Osiatkowanie podobało się również żabom. Były to małe żabki o zielonej skórce w odcieniu błyszczącego złota. Wdrapywały się na siatkę i zastygały w bezruchu, przyglądając się jedzącym z wielką powagą i dystynkcją. Nagle któraś wykonywała gwałtowny skok, chwytała ćmę prawie tak dużą jak ona sama i znów zastygała z ćmą miotającą się w jej przepełnionym pyszczku. Dane i Justyna zgadywali dla zabawy, ile czasu zajmie żabce połknięcie ćmy. Owad starczał na długo i zanim znikł, często ruszał się jeszcze.

– Co za los! – chichotał Dane. – Pomyśl, połowa jeszcze żyje, gdy druga połowa jest już trawiona.

Upodobanie do lektury – namiętność mieszkańców Droghedy – sprawiło, że dzieci już od najmłodszych lat miały bogaty słownik. Były inteligentne, żywe i ciekawe wszystkiego. Korespondencyjne lekcje odrabiały przy zielonym kuchennym stole pani Smith, bawiły się w swoim domku na drzewie. Miały kucyki, które rosły wraz z nimi, kotki, pieski, a nawet jaszczura, który posłusznie chodził na smyczy i przybiegał na wezwanie. Ich ulubionym zwierzęciem był różowiutki prosiaczek, zwany Iggle-Piggle, mądry jak pies.

Oddalone od miejskich tłumów, chorowały niewiele, nigdy się nie przeziębiały ani nie przechodziły anginy. Meggie obawiała się wszelkich chorób dziecięcych, które mogły spaść na nie niespodziewanie i zabrać je, toteż gdy tylko pojawiła się jakaś nowa szczepionka, aplikowała ją dzieciom. Było więc to życie idealne, pełne ruchu i umysłowej aktywności.

Gdy Dane skończył dziesięć lat, a Justyna jedenaście, zostali wysłani do szkół w Sydney. Dane, zgodnie z tradycją, do Riverview, a Justyna do Kincoppal. Meggie odprowadziła je na lotnisko. Patrzyła na ich blade twarzyczki, wyglądające przez okno, i białe chusteczki, którymi machały. Nigdy jeszcze nie leciały tak daleko od domu. Bardzo chciała pojechać razem z nimi, by ułatwić trudne początki, ale uległa presji rodziny. Wszyscy, począwszy od Fee, a skończywszy na bliźniakach uważali, że dzieci poradzą sobie same, jeśli im się na to pozwoli.

– Nie pieść się tak z nimi – powiedziała Fee surowo.

Meggie czułą się rozdarta, obserwując samolot DC-3, który w tumanie kurzu odrywał się od ziemi i powoli nabierał wysokości w migotliwym powietrzu. Żałowała, że traci Dane'a, bowiem pogodny i zrównoważony chłopiec chętnie odwzajemniał jej uczucia. Co do Justyny, cieszyła się w gruncie rzeczy z jej wyjazdu. Dziewczynka byłą kochanym, lecz okropnym potworem. Nie można było jej nie kochać, bo miała naprawdę wiele zalet: siłę, prawość, samodzielność. Odrzucała jednak miłość i nigdy nie pozwoliła Meggie, by czułą się potrzebna jako matka. Nie była ani towarzyska, ani skora do zabawy, a na dodatek miała okropną łatwość wprowadzania ludzi w przygnębienie, w szczególności, jak się wydawało, swojej matki. Meggie widziała w niej wiele cech Luke'a, które tak ją denerwowały, mogła być jedynie wdzięczna, że przynajmniej Justyna nie jest skąpa.

Po krótkim okresie adaptacji oboje zaczęli czerpać radość z nauki. Dane tęsknił do Droghedy po każdym pobycie na farmie, ale Justyna wolała Sydney, jakby mieszkała tam od zawsze, i czas w Droghedzie spędzała marząc o powrocie do miasta. Jezuici w Riverveiw byli zachwyceni, bowiem Dane był celującym uczniem. Siostry w Kincoppal miały mniej powodów do radości. Justyna, ze swoimi bystrymi oczkami i niezwykle ciętym językiem, nie mogła być dzieckiem lubianym. Była dobrą uczennicą – i to wszystko.

Gazeta „Sydney Morning Herald” z dnia 4 sierpnia 1952 roku okazała się szalenie interesująca. Na pierwszej stronie umieszczano zazwyczaj tylko jedno zdjęcie, ilustrujące najciekawszą informację dnia. Tego dnia opublikowano udaną podobiznę Ralpha de Bricassart.

„Jego Wielebność Arcybiskup Ralph de Bricassart, obecnie przebywający w Stolicy Apostolskiej, został przez Jego Świątobliwość papieża Piusa XII mianowany kardynałem.

Kardynał Ralph Raoul de Bricassart ma za sobą wiele lat owocnej współpracy z rzymskokatolickim Kościołem w Australii. Przybył tu jako nowy wyświęcony kapłan w lipcu 1919 roku, a w marcu 1938 roku został wezwany do Watykanu.

Urodzony 23 września 1893 roku w Irlandii, kardynał de Bricassart był drugim synem rodziny, której korzenie wywodzą się od barona Ranulfa de Bricassart, przybyłego z Anglii w orszaku Willhelma Zdobywcy. Kardynał de Bricassart karierę w Kościele rozpoczął zgodnie z tradycją rodzinną. Wstąpił do seminarium w wieku lat siedemnastu i po wyświęceniu został wysłany do Australii. Pierwsze miesiące spędził w służbie świętej pamięci biskupa Michaela Clabby w diecezji Winnemurra.

W czerwcu 1920 roku został przeniesiony do parafii w Gillanbone w północno-zachodniej części Nowej Południowej Walii. Jako prałat pozostał w Gillanbone do grudnia 1928 roku, kiedy to został prywatnym sekretarzem Jego Wielebności arcybiskupa Cluny Darka, a następnie legata papieskiego kardynała di Contini-Verchese. W tym czasie został biskupem. Gdy kardynał di Contini-Verschese został przeniesiony do Rzymu, by tam rozpocząć karierę w Watykanie, biskup de Bricassart został arcybiskupem i powrócił z Aten do Australii jako legat papieski. Pełnił tę ważną funkcję do 1938 roku, kiedy to został wezwany do Watykanu. Jego dalszy awans w hierarchii Kościoła rzymskokatolickiego jest szybki i spektakularny. Obecnie, w wieku 58 lat, uważany jest za jednego z nielicznych ludzi aktywnie wpływających na politykę papieską.

Reporter naszej gazety rozmawiał wczoraj z byłymi parafianami kardynała de Bricassart w rejonie Gillanbone. Kardynał pozostawił po sobie dobre i cieple wspomnienia. Mieszkańcy tego bogatego rejonu, specjalizującego się w hodowli owiec, są w większości wyznawcami wiary rzymskokatolickiej.

– Ksiądz de Bricassart założył Świętokrzyskie Towarzystwo Miłośników Książek – powiedział Harry Gough, burmistrz Gillanbone. – W tamtych czasach byłą to niezmiernie ważna instytucja, bardzo hojnie obdarowana przez świętej pamięci panią Mary Carson z Droghedy, a po jej śmierci przez samego kardynała, który nigdy nie zapomniał o nas i o naszych potrzebach.

– Ojciec de Bricassart był najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego znałam – powiedziała pani Fiona Cleary, pani na Droghedzie, jednej z największych i najlepiej prosperujących farm w Nowej Południowej Walii. – Podczas swojego pobytu w Gilly był wspaniałym duchowym przewodnikiem swoich parafian, a szczególnie dla nas w Droghedzie, która, jak pan wie, należy do Kościoła. Podczas powodzi pomagał nam przepędzać bydło, podczas pożarów przychodził także z pomocą, chował naszych zmarłych. Był to człowiek ze wszech miar niezwykły i posiadał więcej uroku niż jakikolwiek inny mężczyzna, którego znałam. Był rzeczywiście przeznaczony do wyższych celów. Wspominamy go, choć już minęło prawie dwadzieścia lat od jego wyjazdu. Tak, sądzę, że mogę to powiedzieć bez obawy – w Gilly są jeszcze ludzie, dla których jest nadal kimś bardzo ważnym.

Podczas wojny ówczesny arcybiskup de Bricassart służył Jego Świątobliwości. Uważa się, że to on przekonał marszałka Alberta Kesselringa, by ogłosił Rzym miastem otwartym po przejściu Włoch na stronę aliantów. Florencja, która zwróciła się do marszałka o ten sam przywilej, nie otrzymała go i w rezultacie straciła wiele ze swych skarbów sztuki, zwróconych jej później tylko dlatego, iż Niemcy przegrały wojnę. Zaraz po wojnie kardynał de Bricassart wspomagając tysiące bezdomnych ludzi szukających schronienia w innych krajach, w szczególności energicznie popierał australijski program dla uchodźców.

Choć jest z pochodzenia Irlandczykiem i jako kardynał de Bricassart zapewne nie będzie miał nic wspólnego z Australią sądzimy, iż Australia może z dumą uznać go za jednego ze swych synów”.

Meggie oddała gazetę Fee i uśmiechnęła się smutno.

– Trzeba mu pogratulować, tak jak to powiedziałam reporterowi „Heralda”, ale tego nie wydrukowali. Za to twoją mowę pochwalną, przytoczyli niemal dosłownie. Ale masz cięty język! Przynajmniej wiem, po kim Justyna odziedziczyła swój. Ciekawa jestem, ile ludzi będzie na tyle inteligentnych, by domyślić się podtekstu?

– On domyśli się na pewno, jeśli kiedykolwiek to przeczyta.

– Zastanawiam się czasem mamo, czy on w ogóle nas pamięta? – westchnęła Meggie.

– Bez wątpienia. Przecież nadal znajduje czas, by zajmować się sprawami Droghedy. Oczywiście, że pamięta nas, Meggie. Jakżeby mógł zapomnieć?

– Rzeczywiście, zapomniałam o Droghedzie. Jesteśmy pierwszą pozycją na liście dochodów, prawda? Musi być bardzo zadowolony. Nasza wełna osiąga na aukcjach funta za funt wagi. Tego nawet kopalnie złota mogłyby nam pozazdrościć. Po prostu złote runo. Ponad cztery miliony funtów ze strzyżenia naszych jagniąt.

– Nie bądź cyniczna, Meggie, nie jest ci z tym do twarzy – powiedziała Fee. Jej stosunek do Meggie, choć czasem nieco cierpki, ostatnimi czasy był pełen miłości i szacunku. – Dobrze nam się powodzi, nie możesz narzekać. Pamiętaj, że co roku otrzymujemy nasze pieniądze, niezależnie, czy jest to rok dobry czy zły. Czyż nie wypłacił Bobowi premii sto tysięcy funtów, a nam po pięćdziesiąt tysięcy? Gdyby nas jutro wyrzucił z Droghedy, moglibyśmy kupić Bugelę, nawet przy dzisiejszych wygórowanych cenach ziemi. A policzyłaś, ile dał twoim dzieciom? Tysiące, tysiące! Bądź więc sprawiedliwa.

– Ale moje dzieci o tym nie wiedzą i się nie dowiedzą. Dane i Justyna muszą się nauczyć, że trzeba dawać sobie radę w życiu bez pomocy naszego kochanego Ralpha Raoula, kardynała de Bricassart. Że też na drugie ma Raoul! Bardzo to normańskie, nie sądzisz?

Fee wstała i podeszła do ognia. Wrzuciła tytułową stronę „Heralda” do płomieni. Kardynał Ralph Raoul de Bricassart zmarszczył się i zniknął.

– Co zrobisz, Meggie, jeśli on wróci?

Meggie burknęła:

– Obiecanki, cacanki.

– Mógłby – powiedziała Fee enigmatycznie.

I wrócił, w grudniu. Bez rozgłosu, tak że nikt o tym nie wiedział; sam prowadził samochód całą drogę z Sydney. Prasa nie wiedziała o jego przybyciu do Australii, więc nikt w Droghedzie nawet nie podejrzewał, że może przyjechać. Nikogo nie było w pobliżu rezydencji, kiedy zaparkował samochód na podjeździe.

Całym ciałem, niemal każdą komórką odczuwał kolejne mile zbliżające go do Droghedy. Wciągał w płuca zapach buszu, owiec, suchej trawy błyszczącej w słońcu. Przypominał sobie kangury i emu, kakadu, iguany, miliony latających owadów, kolumny mrówek przeciągające przez drogę jak przelewająca się melasa i tłuste kluchowate owoce. Kochał to wszystko, bowiem najbardziej kochał we wszystkich istotach tę niezmienność wobec mijającego czasu.

Jedynie osiatkowanie domu było czymś nowym, ale i tu zauważył z rozbawieniem, że Fee nie pozwoliła, by weranda od drogi z Gilly została zamknięta siatką. Oczywiście, Fee miała rację. Metry siatki psułyby czyste linie gregoriańskiej fasady. Ile lat rosną eukaliptusy? Posadzono je tu ponad osiemdziesiąt lat temu. Korony bugenwilly były wielką masą różowych i fioletowych kwiatów.

Było już lato, za dwa tygodnie Boże Narodzenie, i róże kwitły wspaniale. Gdziekolwiek się spojrzało, wszędzie rosły róże: białe, różowe, żółte, karmazynowe i szkarłatne. Pośród zielonej wistarii pięły się sennie różowe i białe pnące róże, opadały z dachu werandy, potem wspinały się po siatce do góry, obejmowały czarne rolety okien na piętrze i sięgały dalej ku niebu. Zbiorniki na wodę i ich podstawy również kryły się pośród róż. Wśród kwiatów wszędzie dominował odcień bladoróżowy. Popielaty róż? Czyż nie tak nazywano ten kolor? To Meggie musiała je zasadzić, na pewno Meggie.

Usłyszała uśmiech Meggie i stanął jak wryty. Ruszył w kierunku dźwięku, który zmienił się w rozkoszne chichotanie. Śmiała się tak, gdy była małą dziewczynką. Śmiech dochodził go za wielkiego krzewu popielatych róż. Rozchylił rękoma kwiaty, niemal odurzony ich zapachem – i śmiechem.

Ale Meggie tam nie było. To chłopiec na zielonym trawniku drażnił się z małym różowiutkim prosiaczkiem. Podbiegał do niego, uciekał galopem, i znów się przybliżał. Nieświadomy obecności kogokolwiek, chłopiec odrzucił głowę do tyłu i zaśmiał się znowu. To był śmiech Meggie. Bezwiednie kardynał Ralph puścił róże i wyszedł na trawnik. Dwunasto- może czternastoletni chłopiec podniósł wzrok, zdumiony. Prosiaczek zakwiczał, zwinął ciasno ogonek i uciekł.

Chłopiec, ubrany w stare szorty, bosy, miał złotobrązową skórę i szczupłą sylwetkę, ale w szerokich ramionach, dobrze zbudowanych udach i łydkach, płaskim brzuchu i wąskich biodrach domyślać się można było przyszłej siły. Długie, lekko kręcące się włosy kolorem przypominały wyblakła trawę z Droghedy, a oczy, w oprawie gęstych ciemnych rzęs, były absurdalnie niebieskie. Wyglądał jak anioł zbiegły z raju.

– Dzień dobry – powitał go chłopiec z uśmiechem.

– Dzień dobry – odpowiedział kardynał Ralph, ulegając urokowi tego uśmiechu. – Kim jesteś?

– Jestem Dane O'Neill – przedstawił się chłopiec. – A kim pan jest?

– Nazywam się Ralph de Bricassart.

Dane O'Neill. A więc to syn Meggie. Nie opuściła wtedy Luke'a, wróciła do niego i urodziła mu tego pięknego chłopca, który mógłby być jego synem, gdyby wybrał ją a nie Kościół. Ileż to miał lat, gdy podjął tę decyzję? Chyba nie więcej niż ten chłopiec. Gdyby poczekał, ten chłopiec mógłby być jego synem. Co za bzdury, kardynale de Bricassart! Gdybyś nie wybrał Kościoła, pozostałbyś w Irlandii, hodował konie i nigdy nie poznałbyś swego przeznaczenia, nie poznałbyś Droghedy, ani Meggi Cleary.

– Czym mogę służyć? – spytał chłopiec grzecznie, podnosząc się giętko, w taki sposób, który kardynałowi natychmiast przypomniał Meggie.

– Czy twój ojciec jest tutaj, Dane?

– Mój ojciec? – Ciemne i delikatnie zarysowane brwi ściągnęły się. – Nie ma. I nigdy go tutaj nie było.

– Ach, rozumiem. A twoja matka?

– Pojechała do Gilly, ale wkrótce wróci. Babcia jest w domu. Czy zaprowadzić pana do niej? – Oczy niebieskie jak bławatki zwęziły się raptownie. – Ralph de Bricassart! Przecież ja o panu słyszałem! O rany, pan jest kardynałem de Bricassart! Wasza Eminencjo, przepraszam. Nie chciałem być niegrzeczny.

Kardynał, choć zamienił sutannę na bryczesy, buty z cholewami i białą koszulę, na palcu pozostawił pierścień z rubinem, nie mógł go bowiem zdjąć pod żadnym pozorem aż do końca swego żywota.

Dane O'Neill ukląkł, wziął szczupłą dłoń kardynała w swoje ręce i ucałował z szacunkiem pierścień.

– Nic się nie stało, Dane. Przyjechałem nie jako kardynał de Bricassart, ale jako przyjaciel twojej matki i babki.

– Przepraszam, Wasza Eminencjo, że nie od razu skojarzyłem imię. Często je tutaj wymawiamy, tylko że wymawiamy nieco inaczej. Wiem, że matka bardzo się ucieszy, gdy pana zobaczy.

– Dane, Dane, gdzie jesteś? – zawołał niecierpliwie głos jednocześnie niski i pociągająco schrypnięty.

Opadające ku ziemi gałązki sumaka rozsunęły się i między nimi stanęła piętnastoletnia dziewczyna. Córka Meggie – pomyślał widząc jej zdumiewające oczy. Piegowata, o ostrych drobnych widząc jej zdumiewające oczy. Piegowata, o ostrych drobnych rysach, ku jego rozczarowaniu wcale nie przypominała Meggie.

– O, dzień dobry. Przepraszam, nie wiedziałam, że mamy gościa. Jestem Justyna O'Neill.

– Justyno, to jest kardynał de Bricassart! – powiedział Dane głośnym szeptem. – Ucałuj jego pierścień.

W jej jakby nie widzących oczach błysnęła pogarda.

– Jesteś prawdziwym dudkiem, jeśli chodzi o religię, Dane – powiedziała nie starając się ściszyć głosu. – Całowanie pierścienia jest niehigieniczne i nie zrobię tego. A poza tym skąd wiesz, że to prawdziwy kardynał de Bricassart? Wygląda jak któryś z hodowców, no wiesz, jak pan Gordon.

– Jest kardynałem – upierał się Dane. – Justyno, bądź grzeczna! Zrób to dla mnie!

– Będę grzeczna, ale tylko dla ciebie. Choć i tak nie pocałuję jego pierścienia, nawet dla ciebie. Okropieństwo! Skąd mogę wiedzieć, kto całował go ostatnio? Może był przeziębiony?

– Nie musisz całować mojego pierścienia, Justyno. Przyjechałem na wakacje, więc nie jestem w tej chwili kardynałem.

– To dobrze. I powiem panu szczerze, że jestem ateistką – rzekła spokojnie córka Meggie Cleary. – Po czterech latach w Kincoppal uważam, że to kupa bzdur.

– To twoje prawo – powiedział kardynał Ralph, usiłując za wszelką cenę dorównać jej powagą i dostojeństwem. – Czy mógłbym się widzieć z waszą babką?

– Oczywiście. Czy jesteśmy jeszcze panu potrzebni? – zapytała Justyna.

– Dziękuję, znam drogę.

– To dobrze. Chodź Dane, pomożesz mi. Choć że już! – zwróciła się do brata, który wciąż gapił się na gościa.

Mimo, że Justyna szarpała go boleśnie za ramię, Dane stał wpatrzony w prostą wysoką postać kardynała, dopóki nie zniknął za krzewami.

– Prawdziwy dudek z ciebie, Dane. Co ty w nim widzisz?

– Jest kardynałem! – rzekł Dane. – Wyobraź sobie: prawdziwy kardynał w Droghedzie!

– Kardynałowie – wyjaśniła Justyna – są książętami Kościoła. Chyba masz rację, to raczej niezwykłe. Ale on mi się nie podoba.

Gdzieżby szukać Fee, jak nie za jej biurkiem? Wszedł do salonu przez wielkie drzwi, obite teraz siatką. Na pewno usłyszała, jak wchodzi, ale pracowała dalej z pochyloną głową, pokrytą pięknymi jasnymi włosami, już posiwiałymi. Przypomniał sobie, że skończyła już siedemdziesiąt dwa lata.

– Dzień dobry, Fee – powiedział.

Gdy podniosła ku niemu głowę, od razu dostrzegł w niej zmianę. Trudno mu było ją określić. Jak kiedyś, dominowała obojętność, ale coś ponadto. Jakby złagodniała z upływem czasu, a jednocześnie stwardniała; stałą się bardziej ludzka, lecz na sposób Mary Carson. Boże, te matrony z Droghedy! Czy Meggie stanie się taka sama, kiedy przyjdzie na nią czas?

– Dzień dobry, Ralphie – powiedziała, jakby jego wejście było czymś najzupełniej naturalnym. – Miło znów cię widzieć.

– Ciebie też.

– Nie wiedziałam, że jesteś w Australii.

– Nikt nie wie. Przyjechałem na parę tygodni na wakacje.

– Zatrzymasz się u nas, mam nadzieję?

– A gdzieżby indziej? – Powiódł spojrzeniem po wspaniałych ścianach, zatrzymał się na portrecie Mary Carson. – Wiesz, Fee, masz doskonały gust. Ten pokój może równać się z najlepszymi w Watykanie.

– Dziękuję! Staram się, jak umiem. Wolę co prawda jadalnię. Zmieniło się w niej od twojego ostatniego pobytu. Cała jest teraz w różu, zieleni i bieli. Brzmi to okropnie, ale poczekaj, aż zobaczysz. Chociaż nie wiem, czemu się tak przejmuję, to przecież twój dom.

– Dopóki żyje choć jeden Cleary, nie jest mój – odpowiedział spokojnie.

– To pocieszające. No, a tobie powiodło się w życiu od tamtych czasów w Gilly. Widziałeś artykuł w „Heraldzie” o twoim awansie?

– Widziałem. Masz coraz bardziej cięty język, Fee.

– I co więcej, jestem z tego zadowolona. Nie odzywałam się całymi latami. Nie wiedziałam, co tracę – uśmiechnęła się. – Meggie jest w Gilly, ale wkrótce wróci.

Dane i Justyna weszli przez werandę.

– Nanna, możemy pojechać nad jeziorko?

– Wiecie, co mama o tym sądzi. Żadnej jazdy konnej, o ile mama nie pozwoli. Przykro mi, ale to postanowienie waszej mamy. Ale gdzie wasze dobre wychowanie? Przedstawcie się naszemu gościowi.

– Już się poznaliśmy.

– Och!

– Myślałem, że jesteście w szkole – zwrócił się do Dane'a z uśmiechem.

– Nie w grudniu, Wasza Eminencjo. Mamy dwa miesiące wakacji.

Zbyt wiele lat go tu nie było. Zapomniał, że na południowej półkuli dzieci mają letnie wakacje w grudniu i styczniu.

– Czy zostanie pan z nami dłużej, Wasza Eminencjo? – spytał Dane, wciąż zafascynowany.

– Dane, Jego Eminencja będzie z nami tak długo, jak tylko to możliwe – powiedziała babka. Sądzę jednak, że będzie dlań uciążliwe, jeżeli przez cały czas będziecie go tytułować Waszą Eminencją. No więc jak będziemy się do niego zwracać? Wujek Ralph?

– Wujek?! – zawołała Justyna. – Babciu, przecież wiesz, u nas w rodzinie tak nie wolno. Naszymi wujkami są Bob, Jack, Hughie, Jims i Patsy. Musi być po prostu Ralph.

– Justyno! Jak ty się zachowujesz? – skarciła ją Fee.

– Nic się nie stało, Fee. Wolę, by wszyscy do mnie mówili Ralph, naprawdę – powiedział szybko kardynał. Czemu to dziecko tak go nie lubi?

– Ależ nie mógłbym! – wykrztusił Dane. – Nie mógłbym mówić tak po prostu Ralph!

Kardynał położył mu ręce na nagich ramionach. Uśmiechnął się, a jego oczy wydały mu się w zacienionym pokoju bardzo jasne i dobre.

– Oczywiście, że możesz, Dane. To nie grzech.

– Chodź, Dane, idziemy do naszego domku – zakomenderowała Justyna.

– Boże, wspomóż! – powiedziała Fee. – No, Dane, idź się bawić na dwór. No, zmykaj! – Klasnęła w dłonie.

Chłopiec wybiegł, a Fee zerknęła na swoje księgi. Kardynał Ralph ulitował się nad nią i stwierdził, że pójdzie do kuchni. To miejsce niewiele się zmieniło przez lata. Nadal było oświetlone lampami. Nadal pachniało pszczelim woskiem i wielkimi naręczami róż.

Długo rozmawiał z panią Smith i służącymi. Zestarzały się bardzo przez te wszystkie lata, ale im było z tym bardziej do twarzy niż Fee. Były szczęśliwe, naprawdę niemal zupełnie szczęśliwe. Biedna Fee, ona nie byłą szczęśliwa. A czy Meggie jest szczęśliwa?

Kiedy wyszedł z kuchni, Meggie jeszcze nie wróciła. Poszedł więc powoli w stronę rzeczki. Na cmentarzyku panował spokój, tak jak dawniej na ścianie grobowca wisiało sześć brązowych tablic. Pomyślał, że chce tu być pochowany musi pamiętać, aby wydać odpowiednie dyspozycje po powrocie do Rzymu. Zauważył dwa nowe groby w pobliżu grobowca. Jeden należał do starego wyrobnika Toma, w drugim pochowana była żona jednego z pracowników farmy, zatrudnionego od 1946 roku. Pewnego rodzaju rekord – pomyślał. Pani Smith uważała, że wciąż pracował w Droghedzie właśnie ze względu na grób swojej żony. Parasolka chińskiego kucharza całkiem już wyblakła na ostrym słońcu, z początkowej purpury, poprzez wszystkie odcienie, które pamiętał, stałą się bladziutko różowa, niemal popielatoróżowa.

Było bardzo upalnie. Lekki podmuch poruszył płaczącymi wierzbami nad rzeczką, dzwoneczki ozdabiające parasolkę chińskiego kucharza zagrały swą żałosną melodyjkę: „Hi Sing, Hi Sing, Hi Sing. Tankstand Charlie dobry był z niego człek” – z trudem odczytał wyblakły napis. Cóż tak powinno być. Cmentarze powinny zapadać się w matkę ziemię, obracać w proch, aż wszystko zniknie i pozostanie tylko wspomnienie w powietrzu. Nie chciał, by pochowano go w krypcie w Watykanie, wśród ludzi mu podobnych. Wolał to miejsce, gdzie leżą ci, którzy żyli prawdziwym życiem.

Odwrócił się i jego wzrok spoczął na marmurowym aniołku. Podniósł dłoń w niemym geście pozdrowienia. Od strony rezydencji nadchodziła Meggie. Szczupłą i złotowłosa, ubrana w bryczesy i białą męską koszulę. Szary męski kapelusz zsunęła na tył głowy, na nogach miała brunatne boty. Wyglądała jak chłopiec, jak jej własny syn, który powinien być jego synem. Był mężczyzną, ale gdy go tutaj pochowają, nie pozostanie po nim wśród żywych nikt, kto byłby tego świadectwem.

A ona szła ku niemu, przestąpiła przez niski biały płotek i podeszła tak blisko, że widział tylko jej oczy, te wspaniałe szare oczy wypełnione światłem, które nie straciły nic ze swego piękna i ze swej władzy nad jego duszą. Zarzuciła mu ręce na szyję i znów dotykał swego przeznaczenia, jakby nigdy od niego nie odszedł. Te usta, których namiętność czuł na swoich wargach, nie były snem śnionym od tak dawna. Był to sakrament innego rodzaju, mroczny nie jak niebo, lecz jak ziemia.

– Meggie, Meggie – powtarzał wtulając twarz w jej włosy, strącając jej kapelusz na trawę, otaczając ramieniem.

– To nie przeszkadza w niczym, prawda? Nic się nie zmieniło? – szepnęła z zamkniętymi oczami.

– To prawda, nic się nie zmieniło – odpowiedział i uwierzył w to.

– Tutaj jest Drogheda, Ralphie. Ostrzegałam cię, w Droghedzie należysz do mnie, nie do Boga.

– Wiem. Przyznaję. Przyjechałem przecież. – Pociągnął ją za sobą na trawę. – Czemu, Meggie?

– Czemu co? – Gładziła go po włosach, całkiem już siwych, bielszych niż włosy Fee, ale wciąż gęstych i wciąż pięknych.

– Czemu wróciłaś do Luke'a? Czemu urodziłaś mu syna? – spytał zazdrośnie.

– Zmusił mnie – powiedziała łagodnie. – Tylko raz, ale mam Dane'a, więc nie żałuję. Dane jest wart wszystkiego, co przeszłam, by go mieć.

– Przepraszam, nie miałem prawa pytać. W końcu sam mu ciebie oddałem.

– Właśnie tak, oddałeś.

– Dane jest wspaniałym chłopcem. Czy jest podobny do Luke'a?

– Nie, raczej nie. Żadne z moich dzieci nie jest zanadto podobne ani do Luke'a, ani do mnie.

– Kocham je, bo są twoje.

– Jesteś jak zwykle sentymentalny. Do twarzy ci z tą siwizną. Wiedziałam, że zestarzejesz się wspaniale, Ralph. I chciałam to zobaczyć. Trzydzieści lat, Ralph, to już trzydzieści lat, jak cię poznałam. A wydaje się, że to trzydzieści dni!

– Trzydzieści lat? Tak dużo?

– Mam czterdzieści jeden, najdroższy, więc nie może być inaczej. – Wstała. – Wysłano mnie w oficjalnej misji, by cię zaprosić do rezydencji. Pani Smith przygotowała wspaniały podwieczorek na twoją cześć, a trochę później, jak się nieco ochłodzi, poda pieczone prosię z chrupiącą skórką.

Szedł przy niej w stronę domu.

– Twój syn śmieje się zupełnie jak ty, Meggie. Jego śmiech był pierwszym ludzkim głosem, jaki usłyszałem tu, w Droghedzie. Myślałem, że to ty, ale zamiast ciebie znalazłem jego.

– Dane był pierwszą osobą, którą tu zobaczyłeś?

– No tak, zdaje się, że tak.

– Co o nim sądzisz, Ralph? – zapytała.

– Spodobał mi się. Czy może być inaczej, skoro to twój syn? Do niego natychmiast poczułem sympatię, czego nie mogę powiedzieć o twojej córce. Ona też za mną nie przepada, jak sądzę.

– Justyna jest moją córką, ale też pierwszorzędną zołzą. Nauczyłam się na stare lata kląć, głównie zresztą przez nią. No i przez ciebie odrobinę. I odrobinę przez Luke'a. I przez wojnę. Zabawne, jak to wszystko się nakłada.

– Bardzo się zmieniłaś, Meggie.

– Czyżby? – Małe pełne usta rozchyliły się w uśmiechu. – Nie sądzę, naprawdę. To tylko ta nasza wielka ziemia powoli zdziera ze mnie kolejne warstwy jak siedem welonów Salomei. Albo jak warstwy cebuli – tak ujęłaby to Justyna. Ani krzty poezji w tym dziecku. Jestem wciąż tą samą dawną Meggie, Ralph, tylko nieco bardziej obnażoną.

– Może…

– Ale, Ralph, ty zmieniłeś się naprawdę.

– W jaki sposób, moja Meggie?

– Jakby cokół chwiał się przy każdym podmuchu i jakby widok stamtąd, z góry, rozczarowywał.

– Rozczarowuje – zaśmiał się bezgłośnie. – I pomyśleć, że miałem kiedyś czelność twierdzić, że nie jesteś niezwykłą! Cofam to. Jesteś jedyną kobietą, Meggie, jedną jedyną.

– Co się stało?

– Nie wiem. Może odkryłem, że dostojnicy Kościoła to olbrzymy na glinianych nogach? Może sprzedałem się za miskę soczewicy? Czy sięgam w próżnię? – Ściągnął brwi jakby w bólu. – I to chyba wszystko, w wielkim skrócie.

– Zawsze byłam bardziej realna, tylko ty tego nie umiałeś docenić.

– Nie mogłem zrobić inaczej, wierz mi! Wiedziałem, gdzie powinienem był pójść, ale nie mogłem. Może byłbym lepszym człowiekiem, nawet jeśli mniej dostojnym. Po prostu nie mogłem, Meggie. Tak bym chciał, żebyś to zrozumiała!

Delikatnie pogładziła go po ramieniu.

– Kochany Ralphie, ja naprawdę rozumiem. Wiem, wiem… Każde z nas ma coś takiego w sobie, czemu nie możemy się oprzeć, nawet jeśli wyje z bólu i pragnie śmierci. Jesteśmy, jacy jesteśmy, i to wszystko. Jak ta stara celtycka legenda o ptaku z cierniem w piersi, wyśpiewującym z siebie duszę, by umrzeć, ponieważ coś go do tego pcha i zmusza. Możemy zdawać sobie sprawę, że czynimy źle, ale ta wiedza w niczym nie zmienia naszego postępowania. Każde z nas ma swoją własną pieśń i jest przekonane, że wspanialszej nie znał świat. Rozumiesz? Sami stwarzamy własne ciernie, nigdy ani przez chwilę nie zastanawiając się nad kosztami. Pozostaje nam cierpienie i wmawianie sobie, że warto było.

– Tego właśnie nie pojmuję: cierpienia. – Spojrzał na jej dłoń, tak delikatnie leżącą na jego ramieniu, a przygniatającą go ciężarem. – Po co tyle cierpienia, Meggie?

– Spytaj Boga, Ralph. To On jest przecież autorytetem, jeśli chodzi o cierpienie. To On nas stworzył takimi, jakimi jesteśmy. To On stworzył cały świat, więc i On wymyślił cierpienie.

Bob, Jack, Hughie, Jims i Patsy uczestniczyli w kolacji, bowiem była to sobota. Następnego dnia rano, ksiądz Watty miał przyjechać, żeby odprawić mszę, ale Bob zadzwonił do niego i uprzedził, że nie będzie nikogo. Takie małe usprawiedliwione kłamstwo, aby zachować w tajemnicy pobyt kardynała Ralpha. Pięciu braci Cleary coraz bardziej przypominało swego ojca: byli teraz starsi, nieco powolniejsi w mowie, ale równie niewzruszeni i wytrzymali jak ich ziemia. A jak kochali małego Dane'a! Zdawali się wciąż na niego patrzeć, odprowadzali go wzrokiem nawet wtedy, gdy wychodził z pokoju. Nietrudno było dostrzec, że żyją w oczekiwaniu na dzień, w którym zacznie wraz z nimi gospodarować na farmie.

Kardynał Ralph odkrył też przyczynę wrogości Justyny. Dane nie odstępował go na krok, czekał na każde jego słowo, pełen sympatii do niego. Justyna była po prostu zazdrosna.

Kiedy dzieci poszły na górę, spojrzał na braci, Meggie i Fee.

– Fee, zostaw na chwilę te swoje papiery – powiedział. – Usiądź razem z nami. Chcę z wami wszystkimi porozmawiać.

Trzymała się nadal prosto i zachowała figurę, tylko piersi nieco opadły i przytyła w talii. W milczeniu usiadła na jednym z wielkich kremowych foteli naprzeciwko kardynała, między Meggie a synami, siedzącymi na kamiennych ławkach.

– Chodzi o Franka – powiedział.

Imię to zawisło między nimi, zabrzmiało dalekim echem.

– To znaczy? – Fee nie straciła panowania nad sobą.

Meggie spojrzała na kardynała, potem na matkę.

– Mów, Ralph – zażądała, nie mogąc znieść tego spokoju.

– Frank przesiedział w więzieniu już prawie trzydzieści lat. Nie wiem, czy zdajecie sobie z tego sprawę – zaczął kardynał. – Wiem, że moi ludzie informowali was, lecz prosiłem ich, by oszczędzili wam zbędnych szczegółów. Szczerze mówiąc, uważałem, że nikomu nie przyniesie to korzyści. I tak nic nie moglibyście zrobić. Myślę, że wypuszczono by go już kilka lat temu, gdyby nie to, że na początku pobytu w więzieniu w Goulburn zyskał opinię człowieka agresywnego i niezrównoważonego. Nawet podczas wojny, gdy niektórych więźniów wypuszczono do wojska, Franka zatrzymano.

Fee podniosła wzrok.

– To jego usposobienie – powiedziała spokojnie, bez żadnej emocji.

Kardynał szukał właściwych słów. Rodzina przyglądała mu się z nadzieją i obawą, chociaż nie dobro Franka mieli na myśli.

– Zapewne dziwicie się, czemu wróciłem do Australii po tylu latach – powiedział wreszcie kardynał, nie patrząc na Meggie. – Nie zawsze myślałem o was, zdaję sobie z tego sprawę. Od dnia, w którym was spotkałem, zawsze myślałem najpierw o sobie, potem o was. Kiedy Ojciec Święty wynagrodził mój trud płaszczem kardynalskim, zadałem sobie pytanie, czy jest coś, co mógłbym zrobić dla waszej rodziny, co wyraziłoby moje uczucia. – Odetchnął głęboko i skoncentrował się na Fee. – Wróciłem do Australii, by zobaczyć, co mógłbym zrobić dla Franka. Pamiętasz, Fee, naszą rozmowę po śmierci Paddy'ego i Stu? Było to dwadzieścia lat temu, ale nigdy nie zapomniałem twoich oczu. Straciły całą energię i witalność.

– Tak – powiedział Bob nagle, wpatrzony w matkę. – Właśnie tak.

– Zwalniają Franka – powiedział kardynał. – Nic innego nie mogłem zrobić, by wam pokazać, że naprawdę mi na tym zależy. Patrzył na Fee. W jej oczach zapaliło się jakieś światło – na początek była to iskierka. Poczuł sens swojego powołania pierwszy raz od czasu wojny, kiedy to rozmawiał z młodziutkim żołnierzem niemieckim o imponującym imieniu.

– Dziękuję – powiedziała Fee cicho.

– Czy przyjmiecie go z powrotem do Droghedy?

– Tu jest jego dom – odpowiedział Bob za wszystkich.

– To nie ten sam Frank – tłumaczył kardynał łagodnie. – Przed przyjazdem do Droghedy odwiedziłem go w więzieniu w Goulburn, aby przekazać wiadomość o jego losie. Musiałem mu dać do zrozumienia, że wszyscy w Droghedzie wiedzą, co się z nim działo. Jeśli wam powiem, że nie przejął się tym zbytnio, zrozumiecie, jak bardzo się zmienił. Był po prostu wdzięczny. I bardzo pragnie zobaczyć swoją rodzinę, szczególnie ciebie, Fee.

– Kiedy wychodzi? – spytał Bob odchrząkując. Radość z powodu matki mieszała się z obawą, co się stanie, gdy Frank wróci.

– Za tydzień lub dwa. Przyjedzie nocnym pociągiem. Chciałem, by przyleciał samolotem, ale on woli pociągiem.

– Patsy i ja wyjdziemy po niego – zaoferował się Jims ochoczo, po chwili jednak się speszył. – Ale my nie wiemy, jak on wygląda.

– Nie trzeba – powiedziała Fee. – Sama pojadę po niego. Sama. Jeszcze nie zdziecinniałam na tyle, by nie móc pojechać do Gilly.

– Mama ma rację – powiedziała Meggie stanowczo, powstrzymując chór protestów ze strony braci. – Pozwólcie mamie zobaczyć się z nim najpierw. Powinna go zobaczyć pierwsza.

– No, mam jeszcze trochę pracy – powiedziała Fee szorstko, wstając i idąc w kierunku biurka.

Pięciu braci wstało jak jeden mąż.

– Na nas też pora – powiedział Bob, ziewając szeroko. Uśmiechnął się nieśmiało do kardynała. – Przypomną nam się dawne czasy, gdy rano odprawisz mszę.

– Ja też powiem już dobranoc, Ralphie – odezwała się Meggie.

– Dobranoc, Meggie. – Odprowadził ją wzrokiem, po czym odwrócił się do Fee. – Dobranoc, Fee.

– Przepraszam, co mówiłeś?

– Powiedziałem dobranoc.

– Aha! Dobranoc.

Nie chciał iść na górę zaraz po Meggie.

– Przejdę się odrobinę przed snem. Wiesz co, Fee?

– Co? – spytała w zamyśleniu.

– Nie zmyliłaś mnie ani na chwilę.

Parsknęła śmiechem, który zabrzmiał dość niesamowicie.

– Czyżby? Nie byłabym taka pewna.

Było późno, wszędzie świeciły gwiazdy, gwiazdy południowego nieba. Stracił nad nimi kontrolę, chociaż wciąż jeszcze jaśniały, zbyt daleko, by ogrzać, zbyt daleko, by pocieszyć. Leżały bliżej Boga, który był obłędnym ognikiem pośród nich. Stał długo, patrząc w niebo, wsłuchując się w wiatr szumiący w drzewach, uśmiechając się do siebie.

Nie chciał natknąć się na Fee, wybrał więc klatkę schodową w drugim końcu domu. Lampa nad jej biurkiem świeciła jeszcze; widział jej sylwetkę nachyloną nad księgami. Biedna Fee. Z pewnością obawia się iść spać, chociaż może będzie jej łatwiej, gdy Frank wróci. Może.

U szczytu schodów spotkała go głęboka cisza. Kryształowa lampa stojąca na niskim stoliku w holu rzucała przyćmiony krąg światła, drgający przy każdym powiewie nocnego wietrzyka, który wydymał firanki w oknie. Przeszedł obok, jego kroki wygłuszył puszysty dywan.

Przez otwarte drzwi w pokoju Meggie padał snop światła. Wchodząc zasłonił je na chwilę, zamknął za sobą drzwi i przekręcił klucz. Meggie przebrała się już w luźną podomkę i siedziała w fotelu przy oknie, spoglądając na niewidoczne w ciemności pastwisko. Gdy wszedł, obróciła ku niemu głowę i patrzyła, jak podchodzi do jej łóżka i siada na brzegu. Wstała powoli i podeszła do niego.

– Pomogę zdjąć ci buty. Sama nigdy nie noszę takich z wysokimi cholewami. Nie mogę ich zdjąć bez zzuwaka, a zzuwak niszczy dobre buty.

– Czy wybrałaś ten kolor specjalnie, Meggi?

– Popielaty róż? – Uśmiechnęła się. – To mój ulubiony kolor i pasuje do moich włosów.

Oparł jedną nogę na jej pośladkach, podczas gdy ona ściągała buty, potem zmienił nogę.

– Taka byłaś pewna, że przyjdę, Meggie?

– Powiedziałam ci przecież. W Droghedzie jesteś mój. Gdybyś ty nie przyszedł do mnie, to ja poszłabym do ciebie, możesz być pewny. – Ściągnęła mu koszulę przez głowę i przez chwilę jej dłoń spoczęła z rozkoszną delikatnością na jego nagich plecach. Podeszłą do lampy i zgasiła ją. Przerzucił ubranie przez poręcz krzesła nasłuchując, jak porusza się w ciemności, zdejmując podomkę. A jutro rano odprawię mszę – pomyślał. – Ale to będzie dopiero jutro rano i czar już dawno pryśnie. Jest jeszcze noc i jest Meggie. Pragnąłem jej. Ona też jest sakramentem.

– Myślałem, że będziesz miał purpurową sutannę! – Dane był rozczarowany.

– Czasem noszę purpurową, ale tylko w murach mojego pałacu. Poza nim wkładam czarną sutannę, taką jak ta.

– Naprawdę masz pałac?

– Tak.

– I są tam żyrandole?

– Tak, ale w Droghedzie też są.

– Eee, Drogheda! – powiedział Dane z niesmakiem. – Założę się, że nasze są malutkie w porównaniu z twoimi. Chciałbym zobaczyć ten twój pałac i ciebie w purpurowej sutannie.

Kardynał Ralph uśmiechnął się.

– Kto wie, Dane? Może któregoś dnia tak się zdarzy.

Twarz chłopca miała niecodzienny wyraz, spojrzenie jakby nieobecne. Gdy w czasie mszy kardynał Ralph odwrócił się i napotkał to wytężone spojrzenie i uświadomił sobie, że ten wzrok jest mu skądś znany, ale żaden człowiek nie widzi się w lustrze takim, jakim jest naprawdę.

Jak co roku, na Gwiazdkę spodziewano się Luddiego i Anne Muellerów. W rezydencji pełno było ludzi radosnych, oczekujących najwspanialszego od lat Bożego Narodzenia. Minnie i Cat fałszując podśpiewywały sobie przy pracy, pulchnej twarzy pani Smith nie opuszczał uśmiech. Meggie nie komentowała faktu, iż Dane całe dnie spędzał z kardynałem, Fee wydawała się nareszcie szczęśliwa i mniej czasu spędzała przy biurku. Mężczyźni znajdywali sobie różne powody, by co wieczór wracać do rezydencji, bowiem po późnym obiedzie w salonie wrzało od rozmów, a na dobranoc pani Smith przygotowywała przekąski: grzanki z serem, gorące bułeczki z masłem i ciastka z rodzynkami. Kardynał Ralph protestował, że utyje, jeśli będzie tyle jadł, ale po trzech dniach przebywania na powietrzu, wśród ludzi i przy stole w Droghedzie nie wyglądał już na tak wymęczonego i wychudzonego jak po przyjeździe.

Czwartego dnia zrobiło się bardzo upalnie. Kardynał Ralph i Dane pojechali przyprowadzić stado owiec. Justyna, obrażona, siedziała sama w domku na drzewie, a Meggie odpoczywała na werandzie. Czułą w sobie radość spełnienia i była niezmiernie szczęśliwa. Kobieta może być sama latami, ale czuje się dobrze, kiedy zjawia się ten jedyny ukochany mężczyzna. Kiedy była z Ralphem, rozkwitała w niej każda cząstka jej ciała, której nie poświęcała Dane'owi. A gdy była z synem, rozkwitało w niej wszystko, co nie należało do Ralpha. Tylko wtedy, gdy miała ich obu przy sobie, czuła się w pełni szczęśliwa.

Było jednak coś, co rzucało cień na jej szczęście: Ralph niczego nie dostrzegł. Meggie zachowała więc swoją tajemnicę. Jeśli on nie zobaczył tego sam, to po co miałaby mu mówić? Czy zasłużył na to, by znać prawdę? Jak mógł więc sądzić, że wróciła do Luke'a? Nie zasługiwał więc na to, by wiedzieć. Czasami czuła na sobie spojrzenie bladych, ironicznych oczu Fee, ale wytrzymywała je niewzruszenie. Fee zrozumiała, naprawdę rozumiała. Rozumiała tę półnienawiść, ten żal i chęć ukarania za wszystkie samotne lata. Ralph de Bricassart wciąż w pogoni za marzeniami. Czemu miałaby go obdarować najpiękniejszym z marzeń, synem? Niech będzie tego pozbawiony. Niech cierpi, nie wiedząc nawet, że cierpi.

Zadźwięczał telefon. Meggie zawołała matkę.

– Mówi Fiona Cleary – powiedziała Fee. Gdy odłożyła słuchawkę, była blada jak kreda.

– Co się stało, mamo?

– Zwolnili Franka. Przyjeżdża nocnym pociągiem. – Spojrzała na zegarek. – Zaraz muszę jechać. Jest już po drugiej.

– Pozwól, że pojadę z tobą – zaoferowała Meggie. Nie chciała, by matka się zawiodła. Wyczuwała, że to spotkanie jest dla niej takie trudne.

– Nie, Meggie. Nic mi się nie stanie. Zajmij się wszystkim i poczekaj z obiadem na mój powrót.

– Mamo, czy się cieszysz? To wspaniale, że Frank zdąży na Boże Narodzenie!

– Tak – powiedziała Fee. – To wspaniałe.

Teraz, gdy można było latać samolotem, kolej nie miała wielu pasażerów. Kiedy więc nocny pociąg pokonał sześćset mil z Sydney i dotarł wreszcie do Gilly, nie było w nim zbyt wielu podróżnych.

Naczelnik stacji znał panią Cleary z widzenia, ale nigdy nie ośmieliłby się ją zagadnąć. Przyglądał się więc tylko, gdy schodziła z drewnianej kładki nad torami i stanęła sztywno na peronie. Wytworna starsza pani – pomyślał. – Modny kapelusz i sukienka, buty na wysokich obcasach. Widać od razu, że spokojne życie na farmie odpowiada kobiecie.

Frank z łatwością poznał matkę. Fee trudniej było rozpoznać syna w pięćdziesięcioletnim mężczyźnie, który stanął na peronie w Gilly o zmierzchu tego dnia. Był wychudzony i bardzo blady. Włosy miał podgolone wysoko, ubranie wisiało na nim bezkształtnie. Ale w sylwetce pozostało jeszcze coś z dawnej siły. Piękne ręce ściskały rondo szarego filcowego kapelusza. Nie garbił się i nie wyglądał źle, lecz widać było, jak bardzo czuje się zagubiony. Bezradnie miętosił kapelusz w garści, zdawało się, że nie spodziewał się nikogo i nie wiedział, co ze sobą zrobić.

Opanowawszy się, Fee podeszłą do niego energicznie.

– Dzień dobry, Frank – powiedziała.

Podniósł oczy, które wcale nie były oczami Franka: wyczerpane, cierpliwe, ogromnie znużone. Gdy jednak zobaczył i rozpoznał Fee, w tych oczach pojawił się niesamowity wyraz cierpienia i całkowitej bezbronności.

– Och, Frank! – powiedziała Fee i objęła go, przytulając jego głowę do ramienia. – Już dobrze, już wszystko dobrze – powiedziała uspokajająco, jak do dziecka, a potem jeszcze raz ciszej powtórzyła: – Już wszystko dobrze.

Na początku siedział w samochodzie zgarbiony i milczący, ale w miarę jak rolls nabierał szybkości po wyjeździe z miasteczka zaczął się rozglądać.

– Wygląda tak jak dawniej – wyszeptał.

– Zapewne. Czas tu płynie bardzo powoli.

Przejechali przez dudniący drewniany most nad wąską błotnistą rzeczką, wzdłuż której rosły wilgi. W odsłoniętym korycie widać było plątaninę korzeni i żwiru, w niewielkich brązowych kałużach gdzieniegdzie stałą woda. Na tym kamienistym pustkowiu wszędzie rosły eukaliptusy.

– Barwon – powiedział. – Nie sądziłem, że jeszcze go kiedykolwiek zobaczę.

Za nimi unosił się tuman kurzu, przed nimi droga biegła prosto przez wielką trawiastą nizinę.

– Nowa droga, mamo? – Rozpaczliwie szukał tematu do rozmowy, pragnąc, by sytuacja wydała się zwyczajna i normalna.

– Tak, przeprowadzili ją z Gilly do Milparinka tuż po wojnie.

Mogliby przynajmniej posmołować.

– A po co? Przyzwyczailiśmy się już do kurzu. Pomyśl, ile kosztowałoby utwardzenie podłoża, by wytrzymało tutejsze błota. Ta nowa droga jest prosta, utrzymują ją w dobrym stanie i wyeliminowała trzynaście z dwudziestu siedmiu bram. Między Gilly i rezydencją zostało już tylko czternaście. Ale zobaczysz, co myśmy z nimi zrobili. Już nie trzeba ich wciąż otwierać i zamykać.

Rolls jechał po rampie do stalowej bramy, która podniosła się leniwie i opuściła, gdy tylko samochód przejechał pod nią i oddalił się o kilka jardów.

– Cudom nie ma końca – zawołał Frank.

– Jako pierwsi założyliśmy automatyczne bramy, oczywiście tylko między drogą do Miliparinka a farmą. Bramy pastwisk trzeba nadal otwierać i zamykać ręcznie.

– Pewnie facet, który wymyślił te bramy, musiał się ich w życiu sporo naotwierać? – Frank uśmiechnął się szeroko. Była to pierwsza oznaka radości.

Umilkł jednak, więc matka skoncentrowała się na prowadzeniu, nie chcąc go przymuszać. Kiedy przejechali przez ostatnią bramę i wjechali na teren rezydencji, odetchnął.

– Zapomniałem, jak tu pięknie.

– To nasz dom – powiedziała Fee. – Zadbaliśmy o niego.

Zostawiła rollsa przy garażach i poprowadziła Franka do domu. Tym razem sam niósł walizkę.

– Chcesz mieć pokój w rezydencji, Frank, czy wolisz domek dla gości? – zapytała matka.

– Wolałbym domek, dziękuję. – Znużone oczy popatrzyły na nią. – Miło będzie być z dala od ludzi – wyjaśnił, w ten tylko sposób nawiązując do pobytu w więzieniu.

– Sądzę, że tak będzie lepiej dla ciebie – powiedziała prowadząc go do salonu. – W rezydencji jest teraz sporo ludzi: kardynał, Dane i Justyna, pojutrze, na Boże Narodzenie, spodziewamy się Anne i Luddiego Muellerów. – Zadzwoniła na podwieczorek i obeszła pokój zapalając lampy naftowe.

– Luddie i Anne Muellerowie? – zapytał.

Zatrzymała się w trakcie podkręcania knota i spojrzała na syna.

– Minęło już tyle czasu, Frank. Anne i Luddie to znajomi Meggie. – Gdy lampa paliła się tak, jak powinna, usiadła w swoim fotelu. – Kolacja będzie za godzinę, ale najpierw napijemy się herbaty. Muszę przepłukać usta po tej jedzie.

Frank usiadł niezdarnie na brzegu otomany i rozglądał się po pokoju z podziwem.

– Wygląda zupełnie inaczej niż za czasów ciotki Mary.

Fee uśmiechnęła się.

– Mam nadzieję – powiedziała.

Weszła Meggie. Trudniej mu było przyzwyczaić się do widoku Meggie jako dorosłej kobiety niż do widoku starej matki. Siostra uściskała go i wycałowała, a on chował twarz i kulił się, szukając wzrokiem matki, która siedziała patrząc na niego, jakby chciał powiedzieć, że wszystko jest w porządku, że z biegiem czasu wszystko stanie się normalne. Kiedy szukał słów, które mógłbym powiedzieć tej nieznajomej, weszła córka Meggie, wysoka chuda dziewczyna, która usiadła sztywno, przesuwając wzrok z jednej twarzy na drugą i dużymi dłońmi układając fałdki na swojej sukience. Pomyślał, że jest starsza niż Meggie wtedy, gdy opuścił dom. Wszedł syn Meggie wraz z kardynałem. Usiadł na podłodze obok siostry, spokojny i powściągliwy.

– Frank, jak się cieszę – przywitał go kardynał Ralph, odwracając się do Fee z podniesionymi brwiami. – Filiżanka herbaty? To bardzo dobry pomysł.

Bracia Cleary weszli wszyscy razem i to było najtrudniejsze, bowiem oni wcale mu nie wybaczyli. Frank wiedział, dlaczego. Dlatego, że tak zranił matkę. Nie wiedział jednak, jak im wytłumaczyć cokolwiek, jak opowiedzieć o samotności i cierpieniu, jak prosić o przebaczenie. Zależało mu zresztą jedynie na matce, a ona i tak nie musiała mu nic przebaczać.

Kardynał starał się stworzyć odpowiedni nastrój, snuł przy stole różne opowieści z dyplomatyczną swobodą i starał się wciągnąć Franka do rozmowy.

– Bob, od samego przyjazdu nie widziałem ani jednego królika. Co się z nimi stało? – spytał kardynał.

– Króliki wyzdychały – wyjaśnił Bob.

– Wyzdychały?

– Tak. Na coś, co się nazywa myxomatosis. W tysiąc dziewięćset czterdziestym siódmym Australia przestała w zasadzie liczyć się jako producent, a to głównie z powodu królików i suszy. Byliśmy w rozpaczy – zaczął opowiadać Bob, wdzięczny za temat nie dotyczący Franka.

W tym momencie Frank znowu mimowolnie zdenerwował brata.

– Wiedziałem, że było źle, ale że aż tak? – Usiadł wygodniej. Miał nadzieję, że zadowolił kardynała włączając się do rozmowy.

– Wcale nie przesadzam! – zaperzył się Bob.

– Co się stało? – wtrącił szybko kardynał.

– Dwa lata temu Naukowo-Przemysłowa Organizacja Badawcza Wspólnoty rozpoczęła w Wiktorii program doświadczalny polegający na zarażeniu królików specjalnie wyhodowanym wirusem. Nie wiem dokładnie, co to jest wirus, ale przypuszczam, że to jakiś zarazek. W każdym razie oni nazwali tego wirusa myxomatosis. Początkowo nie rozprzestrzeniał się tak dobrze, chociaż te króliki, co go złapały., zdychały. Ale w jakiś rok po próbnym zarażeniu zaczął się rozprzestrzeniać jak pożar. Sądzą, że za pomocą moskitów albo naszych żółtych chwastów. Od tego czasu króliki zdychają milionami, to je wykończyło. Czasami widzi się chore zwierzątka z wielkimi guzami w pyszczkach, strasznie to wygląda, ale to wspaniała robota, Ralphie, naprawdę wspaniała. Żadne inne zwierzę nie zaraża się, nawet pokrewne gatunki. Tak więc dzięki facetom z organizacji plaga królików została zlikwidowana.

Kardynał Ralph popatrzył na Franka.

– Czy zdajesz sobie sprawę, co to oznacza, Frank?

Biedny Frank potrząsnął głową pragnąc jedynie, by dali mu spokój.

– Wojna biologiczna na wielką skalę. Zastanawiam się, czy reszta świata wie, że w Australii między tysiąc dziewięćset czterdziestym dziewiątym a tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym drugim rokiem wojna wirusowa doszczętnie wyniszczyła trylinową wręcz populację. No, no! To nie wymysł dziennikarzy, lecz fakt naukowy. Mogą się schować bomby atomowe i wodorowe. Wiem, że to było konieczne i że trzeba było to zrobić. Zapewne jest to przerażające.

Dane uważnie przysłuchiwał się tej rozmowie.

– Wojna biologiczna? Nigdy o tym nie słyszałem. Co to takiego, Ralphie?

– Wojna biologiczna w wielkim skrócie oznacza właśnie coś takiego, co stało się z królikami. Wyhodowanie zarazków, które są w stanie zabić lub okaleczyć tylko jeden konkretny gatunek żywej istoty.

Dane bezwiednie uczynił znak krzyża i oparł się o kolana Ralpha de Bricassart.

– Powinniśmy się pomodlić, prawda?

Kardynał z uśmiechem spojrzał na jasną głowę u swoich kolan.

To, że w końcu udało mu się znaleźć miejsce dla siebie w życiu Droghedy, Frank zawdzięczał Fee, która wobec cichej opozycji synów zachowywała się, jakby nieobecność jej najstarszego syna trwała krótko, jakby nigdy nie przyniósł rodzinie wstydu i nigdy tak straszliwie nie zranił swojej matki. Wiedziała, że pragnął uniknąć przebywania w towarzystwie pozostałych synów, i nie starała się tego zmienić. Nie namawiała go, by odzyskał dawną witalność, bo z niej już nic nie zostało. Zauważyła to już na dworcu w Gilly. Egzystencja, o której nie chciał z nikim rozmawiać, zniszczyła jego żywotność. Jedyne, co mogła dla niego zrobić, to starać się, aby był na tyle szczęśliwy, na ile to możliwe. A można było t zrobić tylko akceptując obecnego Franka, jakby nigdy innego nie było.

Nie było mowy tym, by pracował na farmie, bowiem bracia nie chcieli go, a i on nie pragnął życia, którego zawsze nienawidził. Widok rosnących roślin sprawiał mu przyjemność, więc Fee pozwoliła mu zajmować się ogrodami. Powoli bracia przyzwyczaili się do obecności Franka i przekonali się, że nie stanowi on już, tak jak dawniej, zagrożenia ich dobrobytu. Nic już nigdy nie zmieni tego, co czuje do niego ich matka, i nie miało znaczenia, czy był w więzieniu, czy w Droghedzie. Najważniejsze, że jego obecność sprawiała jej radość. Nie wtrącał się do ich życia, niczego do niego nie wnosił, niczego też nie ujmował.

Dla Fee powrót Franka nie był jednak radością. Jakże mógłby być? Widziała go codziennie i codziennie cierpiała, choć inaczej niż wtedy, gdy go nie mogła widzieć wcale. Cierpiała patrząc na to zniszczone życie, tego zniszczonego człowieka, który był jej ukochanym synem i który miał za sobą przeżycia przekraczające jej wyobraźnię.

Któregoś dnia, gdy Frank był już w domu prawie pół roku, Meggie weszła do salonu. Siedziała tam matka i patrzyła przez wielkie okna na ogród, gdzie Frank przycinał róże na ogromnym klombie przy podjeździe. Odwróciła się i w jej opanowanej twarzy było coś takiego, co ścisnęło Meggie za serce.

– Mamo! – powiedziała bezsilnie.

Fee popatrzyła na nią, pokręciła głową i uśmiechnęła się.

– To nie ma znaczenia, Meggie – powiedziała.

– Gdybym tylko mogła jakoś pomóc!

– Rób wszystko jak dotąd. Jestem ci bardzo wdzięczna. Stałaś się moim sojusznikiem.

Загрузка...