CZĘŚĆ SIÓDMA: JUSTYNA 1965-1969

ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY

O śmierci kardynała de Bricassart Rainer dowiedział się z gazety, którą czytał w swoim biurze popijając poranną filiżankę kawy. Polityczne burze ostatnich paru dni nareszcie ucichły i Rainer z przyjemnością zajął się czytaniem prasy, myśląc też o bliskim spotkaniu z Justyną. Nie przejmował się jej milczeniem. To było dla niej typowe. Nie chciała się po prostu przyznać, jak bardzo jest z nim związana.

Zapomniał o Justynie, gdy przeczytał o śmierci kardynała. Dziesięć minut później siedział już za kierownicą mercedesa. Biedny stary Vittorio – będzie taki osamotniony. Rainer uznał, że dotrze szybciej do Watykanu własnym wozem niż samolotem, biorąc pod uwagę jazdę na lotnisko i czekanie na lot. Poza tym wolał działać pozytywnie i mieć nad sprawami kontrolę. Dla człowieka takiego jak Rainer było to niepomiernie ważne.

Kardynał Vittorio opowiedział całą historię, zbyt przejęty, by zastanawiać się, czemu Justyna nie poinformowała Rainera o śmierci Dane'a.

– Przyszedł do mnie i spytał, czy wiedziałem, że Dane był jego synem – mówił kardynał łagodnym głosem, głaszcząc delikatnymi dłońmi ciemnoszary grzbiet Nataszy.

– I co Wasza Eminencja na to?

– Powiedziałem, że się domyślałem. Cóż mogłem więcej powiedzieć? Ta jego twarz, ta twarz!

– Oczywiście, to go zabiło. Gdy widziałem go ostatnio, wyglądał źle, ale wyśmiał mnie, gdy błagałem, by zasięgnął porady lekarza.

– Bóg tak chciał. Myślę, że kardynał de Bricassart był jednym z najbardziej udręczonych ludzi, jakich znałem. W śmierci znalazł ukojenie, którego za życia nie doznał.

– A Dane, Vittorio! Taka tragedia.

– Sądzę, że to raczej piękne. W każdym razie tak wolę o tym myśleć. Trudno mi uwierzyć, by śmierć byłą Dane;owi niemiła, a już nie dziwię się wcale, że nasz Pan nie mógł ani chwili dłużej czekać, by zabrać go na swoje łono. Boleję, owszem, ale nie nad chłopcem. Raczej nad jego matką, która tak cierpi! I nad siostrą, wujami, babką. Nie, nad nim nie boleję. Ksiądz O'Neill żył w niemal całkowitej czystości ducha i ciała. Czymże śmierć mogła być dla niego, jak nie wrotami do wieczności? Dla nas, którzy pozostaliśmy, ta doga nie jest taka łatwa.

Z hotelu Rainer wysłał telegram do Londynu. Nie zawarł w nim swojego gniewu, bólu, rozczarowania, napisał jedynie:

Muszę wracać do Bonn Stop W Londynie będę na weekend Stop Dlaczego mnie nie zawiadomiłaś Stop Kocham Rain.

Na jego biurku w bostońskim biurze czekał już list od Justyny oraz gruba koperta, która nadeszła, jak poinformował go sekretarz, od adwokatów kardynała de Bricassart. Otworzył ją od razu i dowiedział się, że zgodnie z ostatnią wolą Ralpha de Bricassart miał zostać dyrektorem spółki Michar Limited i wziąć w zarząd Droghedę. Rozeźliło go to, ale i wzruszyło. Zrozumiał, że kardynał zmienił zdanie o jego osiągnięciach i uznał modlitwy z czasów wojny za wysłuchane. W jego ręce przekazał dobro Meggie O'Neill i jej rodziny.

Wrzucił kopertę do korespondencji oznaczonej jako ogólna i jawna i otworzył list od Justyny. Zaczynał się sucho, bez jakiegokolwiek nagłówka.

„Dzięki za telegram. Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że nie widzieliśmy się przez ostatnie tygodnie. Nie chciałam ciebie widzieć i dziękowałam Bogu, że o niczym nie wiesz. Może trudno ci w to będzie uwierzyć, ale nie chcę, żebyś był przy mnie. Nie ma nic pociągającego w cierpieniu, a to, że byłbyś przy mnie, w żaden sposób nie zmniejszyłoby mojego bólu. Zaiste, można powiedzieć, że przekonałam się, jak mało cię kocham. Gdybym naprawdę cię kochała, zwróciłabym się do ciebie instynktownie, prawda? A ja raczej uciekam od ciebie.

Wolałabym więc, żebyśmy rozstali się na zawsze. Nic ci nie mogę ofiarować i niczego od ciebie nie oczekuję. Przekonałam się, co to znaczy być kimś przez dwadzieścia sześć lat. Nie zniosłabym, gdyby miało się to powtórzyć. Zresztą sam to powiedziałeś – małżeństwo albo rozstanie. Ja wybieram rozstanie. Matka mówiła mi, że stary kardynał umarł w kilka godzin po moim wyjeździe z Droghedy. To dziwne, że mama tak bardzo się przejęła jego śmiercią.

Wciąż nie pojmuję, co ona, Dane i ty widzieliście w nim. Ja nic nie widziałam. Uważałam go zawsze za okropnego lizusa i nie mam zamiaru zmieniać zdania tylko dlatego, że umarł.

To tyle. Wierz mi, Rain, jestem przekonana o słuszności mojego wyboru. Dbaj o siebie”.

Podpisała się jak zwykle wyraźnie nowiutkim czarnym flamastrem, który dostała od niego. Uznała go wtedy za odpowiednie narzędzie, b był wystarczająco czarny, gruby i zdecydowany.

Rain dłuższą chwilę siedział nieruchomo, zanim przepuścił kartkę przez elektryczną krajarkę zamontowaną przy koszu na śmieci. Robił tak zawsze z korespondencją nie wymagającą odpowiedzi. Pomyślał rozżalony, że to niesprawiedliwe, żeby śmierć Dane'a zniszczyła to, co zaczynało się między nim a Justyną. Przecież czekał już tak długo.

W sobotę mimo wszystko poleciał do Londynu, nie po to jednak, by się z nią zobaczyć. Obejrzał ją na scenie w roli Desdemony. Była wspaniała! Teatr pomagał jej teraz znacznie bardziej, niż on by mógł, przynajmniej przez jakiś czas. Tak, tak, kochanie, wyrzuć to z siebie wszystko na scenie.

Scena była jedynym miejscem, które dawało jej spokój i zapomnienie. Powtarzała sobie wprawdzie, że czas zabliźnia wszystkie rany, ale wcale w to nie wierzyła. Dopóki żył Dane, nie myślała o nim zbyt często, chyba, że spędzali razem czas. Kiedy dorośli, czas ten został niezwykle ograniczony, a ich powołania były tak różne, że niemal przeciwstawne. Jego odejście wytworzyło jednak w jej życiu lukę tak wielką, że z rozpaczą myślała, czym ją wypełnić.

Przeżywała wstrząs za każdym razem, gdy zdarzało się coś, o czym chciałaby opowiedzieć Dane'owi. To przypomnienie, że go nie ma, było tak bolesne zapewne dlatego, że zdarzało się często i przedłużało cierpienia. Może gdyby okoliczności jego śmierci nie były takie straszne, szybciej wzięłaby się w garść. Koszmar zdarzenia wciąż pozostawał niezatarty. Tęskniła za nim nie ukojona, myślami wciąż wracając do tego niewiarygodnego fakty, że Dane nie żyje i nigdy już nie wróci.

Gnębiło ją też przekonanie, że nie pomogła mu wystarczająco gdy żył. Wszyscy poza nią zdawali się sądzić, że Dane jest doskonały i że nie doświadcza tych samych kłopotów co inni. Jedynie ona wiedziała, jak wiele miał wątpliwości, jak bardzo dręczył się tym, że jest niegodny miłości, jak stale zastanawiał się, co ludzie widzą w nim poza ciałem i twarzą. Biedny Dane do końca nie zrozumiał, że ludzie kochali go za jego dobroć. Świadomość, że jest już za późno, by mu pomóc, była nie do zniesienia.

Żałowała też matki. Jeśli ją śmierć Dane'a tak dotknęła, to co dopiero musiała przeżywać mama. Sama myśl o tym powodowała chęć histerycznej ucieczki od wspomnień. Pamiętała, jak napuszeni i dumni byli wszyscy wujowie podczas ceremonii wyświęcenia Dane'a w Rzymie. Najgorsza ze wszystkiego była właśnie świadomość tej ogromnej pustki, jaką odczuwa jej matka i pozostali mieszkańcy Droghedy.

Justyno, bądź sprawiedliwa! Czy to rzeczywiście wszystko? Czyż nie ma jeszcze czegoś o wiele bardziej niepokojącego? Nie potrafiła odepchnąć od siebie myśli o Rainie i o swoim rzekomym porzuceniu Dane'a. Dla zaspokojenia własnych pragnień wysłała Dane'a samego do Grecji. Gdyby wtedy z nim pojechała, żyłby jeszcze. Inaczej nie może tego traktować. Dane zginął z powodu jej samolubnego zapatrzenia w Raina. Za późno już, by przywrócić życie bratu, ale jeśli rozstanie z Rainem w jakiś sposób okupi jej winę, sto samotność i niezaspokojenie są tego warte.

Tak mijały tygodnie, miesiące. Rok, dwa. Desdemona, Ofelia, Kleopatra. Od samego początku pochlebiała sobie, że zachowując się tak, jak gdyby nic się nie zdarzyło. Zwracała szczególną uwagę na to, by jej kontakty z ludźmi, rozmowy i śmiech były całkiem naturalne. Jeśli cokolwiek się zmieniło, to to, że może teraz była nieco bardziej życzliwa, ponieważ odczuwała ludzkie cierpienie jak swoje własne. A poza tym była wciąż tą samą Justyną.

Dwukrotnie chciała pojechać do Droghedy w odwiedziny, ale za każdym razem znalazła w ostatniej chwili ogromnie ważny powód, żeby nie pojechać. Zdawała sobie sprawę, że prawdziwymi powodami było poczucie winy i tchórzostwo. Po prostu nie potrafiła znaleźć w sobie tyle siły, by spotkać się z matką. Wiedziała, że znów opowiadano by całą tę smutną historię, zapewne przy głośnym wybuchu żałości, którego dotąd udało się jej uniknąć. Mieszkańcy Droghedy, a szczególnie jej matka, musieli trwać w przekonaniu, że przynajmniej Justyna wyszła z tego bez szwanku. Lepiej zatem nie odwiedzać Droghedy, zdecydowanie lepiej.

Meggie miała ogromną ochotę osiodłać konia. Pojechałaby na przejażdżkę, gdyby kości tak jej nie bolały. Dzisiaj jednak sama myśl o tym byłą bolesna. Musiała odłożyć przejażdżkę na kiedy indziej, gdy artretyzm nie będzie jej tak okrutnie dokuczał.

Usłyszała samochód, a po chwili uderzenie mosiężnej kołatki w kształcie baraniej głowy na drzwiach frontowych. Potem szmer głosów i kroki.

– Meggie – powiedziała Fee stając w drzwiach werandy – mamy gościa. Może wejdziesz na chwilę?

Gościem był dystyngowany mężczyzna w średnim wieku, choć mógł być młodszy. Emanował z niego ten sam rodzaj wewnętrznej siły i pewności siebie, jak niegdyś Ralpha.

– Meggie, to jest pan Rainer Hartheim – powiedziała Fee, stając obok swego krzesła.

– Och! – Meggie mimowolnie krzyknęła, zdumiona wyglądem Raina, który kiedyś tyle zajmował miejsca w listach Justyny. Przypomniała sobie jednak o dobrym wychowaniu. – Panie Hartheim, proszę usiąść.

On z równym zdumieniem wpatrywał się w nią.

– Justyna nie jest wcale podobna do pani – powiedział bardziej do siebie niż do niej.

– Tak, to prawda – usiadła naprzeciwko.

– Zostawię cię z panem Hartheimem, Meggie. Twierdzi, że ma do ciebie osobistą sprawę. Kiedy będziecie mieli ochotę na herbatę, zadzwoń – zakomenderowała Fee i wyszła.

– Pan jest oczywiście tym Niemcem, który przyjaźni się z Justyną? – zapytała Meggie nie wiedząc, jak zacząć.

– Tak. Czy mogę zapalić? – Wyjął papierośnicę.

– Proszę bardzo.

– A czy pani zapali, pani O'Neill?

– Dziękuję, nie palę. – Wygładziła sukienkę. – Przyjechał pan z tak daleka, panie Hartheim, czy prowadzi pan interesy w Australii?

Uśmiechnął się, zastanawiając, co by powiedziała, gdyby dowiedziała się, że jest w zasadzie właścicielem Droghedy. Nie miał jednak zamiaru informować jej o tym, wolał bowiem, by mieszkańcy Droghedy sądzili, że ich losy leżą w rękach całkowicie obcej im osoby.

– Proszę im mówić Rainer – wymówił imię tak, jak to zwykłą robić Justyna. Wiedział jednak, że jeszcze wiele czasu upłynie, nim ta kobieta zacznie używać tego imienia spontanicznie. Meggie nie zwykłą szybko oswajać się z nieznajomymi. – Nie, nie mam żadnych interesów w Australii, ale miałem jeden bardzo ważki powód, dla którego przyjechałem. Chciałem się z panią zobaczyć.

– Ze mną? – spytała zdumiona. Chcąc pokryć nagłe zmieszanie, zmieniła temat. – Moi bracia często pana wspominają. Był pan bardzo życzliwy podczas ich pobytu w Rzymie na wyświęceniu Dane'a – wymawiała to imię bez przykrości, widać używała go często. – Mam nadzieję, że zostanie pan jakiś czas i spotka się z nimi.

– Z przyjemnością, pani O'Neill – zgodził się uprzejmie.

Rozmowa stawała się dla Meggie niespodziewanie trudna. Miała przed sobą nieznajomego człowieka, który przybył dwanaście tysięcy mil tylko po to, żeby się z nią zobaczyć, i któremu wyraźnie nie spieszyło się, by wyjawić cel swojej wizyty. Sądziła, że go polubi, choć na razie nieco ją przerażał. W jej świecie nie było ludzi tego pokroju i zapewne dlatego czuła się niepewnie w jego obecności. Całkiem nowe wyobrażenie o córce powstało w jej myślach. Otóż Justyna czuła się swobodnie z takimi ludźmi jak Rainer Moerling Hartheim! Wreszcie pomyślała o Justynie jak o kobiecie.

Tymczasem Rainer myślał o Meggie, że nadal jest piękna, mimo starości i siwych włosów. Gdy tak siedziała, uprzejmie mu się przyglądając, wciąż nie mógł wyjść z podziwu, jak Justyna niepodobna jest do niej. Jakże musi być samotna! Ale nie współczuł jej tak, jak współczuł Justynie, wyraźnie bowiem pogodziła się z tym.

– Jak się czuje Justyna? – zapytała.

Wzruszył ramionami.

– Obawiam się, że nie wiem. Ostatni raz widziałem ją tuż przed śmiercią Dane'a.

Nie zdziwiła się.

– Ja też jej nie widziałam od pogrzebu – powiedziała i westchnęła. – Miałam nadzieję, że wróci kiedyś do domu, ale tak się chyba nie stanie.

Chciał ją pocieszyć, ale ona zdawała się nie słyszeć i mówiła dalej, bardziej do siebie niż do niego.

– Drogheda wydaje mi się teraz domem starców – powiedziała. – Potrzebujemy świeżej krwi, a tylko Justyna nam została.

– Mówi pani o Justynie, jakby byłą częścią majątku Droghedy – powiedział oschle. – Oświadczam pani, pani O'Neill, że tak nie jest.

– A kto panu dał prawo decydować, czym jest lub nie jest Justyna? – zapytała gniewnie. – W końcu sam pan powiedział, że widział ją przed śmiercią Dane'a, a to było dwa lata temu!

– Ma pani rację, minęły już całe dwa lata! – Opanował się, zdając sobie sprawę, co ona musi przeżywać. Dodał łagodniej: – Pani znosi to bardzo dobrze, pani O'Neill.

– Czyżby? – spytała starając się uśmiechnąć przez zaciśnięte usta i patrząc mu w oczy.

– Tak, dobrze to pani znosi – powtórzył.

– Skąd pan wie, co łączyło Dane'a i Ralpha? – spytała niepewnie.

– Domyśliłem się. Proszę się nie martwić, pani O'Neill, nikt inny nie wie o tym. Domyśliłem się, bo znałem kardynała dużo wcześniej, nim poznałem Dane'a. W Rzymie wszyscy sądzili, że kardynał był pani bratem, a wujem Dane'a. Dopiero Justyna wyprowadziła mnie z błędu.

– Justyna? Justyna? – krzyknęła Meggie.

Wyciągnął rękę, by przytrzymać jej dłoń uderzającą gwałtownie o kolano.

– Nie, nie, pani O'Neill. Justyna nie ma pojęcia o tym i modlę się, by się nie dowiedziała nigdy! To był lapsus, zupełnie niewinne przejęzyczenie z jej strony niech mi pani wierzy.

– Jest pan tego pewien?

– Tak, przysięgam.

– To dlaczego, na Boga, nie chce wrócić do domu? Dlaczego nie przyjedzie mnie odwiedzić? Dlaczego nie może spojrzeć mi w twarz?

Nie tylko słowa, ale także cierpienie w głosie odsłoniły przed nim to, co gnębiło matkę przez dwa lata nieobecności córki. Nagle jego własny cel przestał być tak ważny, miał przed sobą nowy – uśmierzyć obawy Meggie.

– To z mojej winy – powiedział zdecydowany tonem.

– Pana? – powtórzyła Meggie, nic nie rozumiejąc.

– Justyna zamierzała pojechać z Dane'em do Grecji i jest przekonana, że gdyby pojechała, Dane żyłby jeszcze.

– Ależ to bzdura! – powiedziała Meggie.

– Oczywiście, my wiemy, że to bzdura, lecz nie Justyna. Pani powinna ją o tym przekonać.

– Ja? Pan nic nie rozumie, panie Hartheim. Justyna nigdy w życiu mnie nie słuchała. A jeśli nawet kiedykolwiek miałam na nią wpływ, to teraz z pewnością go utraciłam. Ona nie chce mnie widzieć – powiedziała tonem człowieka przegranego, lecz nie zrozpaczonego. – Wpadłam tak samo jak moja matka – kontynuowała rzeczowo. – Drogheda jest moim życiem… Dom, książki… Tu jestem potrzebna, mam jeszcze jakiś cel w życiu. Tu są ludzie, którym jestem potrzebna. Moim dzieciom nigdy nie byłam potrzebna, wie pan o tym? Nigdy.

– To nieprawda, pani O'Neill. Gdyby tak było, Justyna mogłaby wrócić i spojrzeć pani w oczy bez obawy. Nie docenia pani miłości, jaką panią obdarza. Kiedy powiedziałem, że mnie należy winić za to, co się dzieje z Justyną, miałem na myśli, że została w Londynie przeze mnie, dla mnie. Ale cierpi z pani powodu, nie mojego.

Meggie znieruchomiała.

– Ona nie ma do tego prawa! Jeśli już musi, niech cierpi sama za siebie ale nie za mnie. Nigdy za mnie!

– Zatem wierzy pani, że ona nie ma pojęcia o kardynale i Danie?

Postawa Meggie zmieniła się, jakby przypomniał jej, że chodzi tu o inne sprawy.

– Tak – powiedziała. – Wierzę panu.

– Przyjechałem zobaczyć się z panią, Justyna bowiem potrzebuje pomocy, a nie umie o nią poprosić – stwierdził. – Musi pani przekonać ją, że powinna zająć się znów swoim życiem. Nie chodzi tu o życie w Droghedzie, lecz o jej własne życie, w którym nie ma miejsca na Droghedę. – Oparł się wygodniej, założył nogę na nogę i zapalił jeszcze jednego papierosa. – Justyna wdziała włosienicę, ale nie z tych powodów, co trzeba. Pani prawdopodobnie jest jedyną osobą, która potrafiłaby jej to wytłumaczyć. Ale ostrzega panią: jeśli pani przyzna mi rację, Justyna nigdy nie wróci do domu, jeśli zaś sprawy pozostaną bez zmian, skończy się jej powrotem do Droghedy na stałe. Scena nie wystarczy komuś takiemu jak Justyna – kontynuował. – I ona wkrótce się o tym przekona. Wtedy wybierze ludzi – albo rodzinę i Droghedę, albo mnie – uśmiechnął się z głębokim zrozumieniem. – Lecz rodzina też Justynie nie wystarczy, pani O'Neill. Jeśli mnie wybierze, zachowa scenę, a w Droghedzie, niestety, tego nie będzie imała. – Patrzył na Meggie surowo jak na przeciwnika. – Przyjechałem, ponieważ chcę panią prosić o dopilnowanie, by Justyna wybrała mnie. Może się to wydać pani okrutne, ale potrzebuję Justyny znacznie bardziej niż wy w Droghedzie.

Meggie znów zesztywniałą.

– Drogheda nie jest takim złym wyborem – powiedziała chłodno. – Mówi pan tak, jakby przyjazd do Droghedy oznaczał koniec życia, ale tak wcale nie jest. Mogłaby dalej występować. Nawet gdyby wyszła za mąż za Boya Kinga, tak jak tego pragniemy od lat, jego dziad i ja, ich dzieci byłyby równie zadbane podczas jej nieobecności, jak w przypadku małżeństwa z panem. Tu ma dom! Zna i rozumie nasze życie. Gdyby je wybrała, z pewnością wiedziałaby, co to oznacza. Czy może pan to samo powiedzieć o życiu, które pan jej ofiaruje?

– Nie – odpowiedział flegmatycznie. – Ale Justyna nie umie żyć bez niespodzianek. W Droghedzie czeka ją stagnacja.

– Chce pan powiedzieć, że byłaby tu nieszczęśliwa?

– Nie, niezupełnie. Nie mam wątpliwości, że gdyby tu wróciła i wyszła za Boya Kinga… A kim jest ten Boy King, jeśli wolno spytać?

– To spadkobierca z sąsiedniej farmy, z Bugeli. Stary przyjaciel z lat szkolnych, który chciałby być kimś więcej niż przyjacielem. Dla jego dziada ważne są względy dynastyczne. Ja też to popieram, bo wydaje mi się, że Justyna właśnie tego potrzebuje.

– Rozumiem. A więc gdyby tu wróciła i wyszła za Boya Kinga, nauczyłaby się być szczęśliwa? Szczęście jest jednak stanem relatywnym. Nie sądzę, by zaznała tu tyle satysfakcji, ile zaznałaby ze mną. Pani O'Neill, Justyna kocha mnie, a nie Boya Kinga.

– Ma dziwny sposób okazywania tego – zaśmiała się Meggie pociągając za sznur dzwonka, aby poprosić o herbatę. – Ponadto, panie Hartheim, jak już powiedziałam, pan przecenia mój wpływ na Justynę. Justyna nigdy nie słuchała tego, co mówiłam, a więc tym bardziej niczego nie zrobi.

– Pani jest naiwna – odpowiedział. – Jeśli tylko pani zechce, to zrobi. Nie mogę wymagać więcej, proszę tylko, by pani zastanowiła się nad moją propozycją. Nie musi się pani śpieszyć, nie ma takiej potrzeby. Jestem cierpliwym człowiekiem.

Meggie uśmiechnęła się.

– To rzadkość – powiedziała.

Nie wrócił już do tej sprawy. Podczas swego tygodniowego pobytu zachowywał się jak każdy inny gość, chociaż Meggie nie mogła oprzeć się wrażeniu, iż stara się pokazać od jak najlepszej strony. Jej braciom podobał się ogromnie. Jak tylko dowiedzieli się o jego przyjeździe, wrócili z pastwisk i pozostali w domu aż do jego wyjazdu.

Fee także polubiła go. Wzrok jej popsuł się do tego stopnia, że nie mogła już prowadzić ksiąg, ale daleka byłą od starczego uwiądu. Pani Smith umarła spokojnie we śnie poprzedniej zimy, a Minnie i Cat, choć już stare, nadal trzymały się doskonale. Fee nie przyjęła nowej gospodyni, oddała prowadzenie ksiąg Meggie, a sama przejęła obowiązki dawniej wypełniane przez panią Smith. Fee pierwsza zdała sobie sprawę, że Rainer stanowi ogniwo w poznaniu tej części życia Dane'a, o której nie mięli żadnego pojęcia. On z radością odpowiadał na pytania, kiedy zauważył, że wszyscy chętnie rozmawiali o Danie i z wielką przyjemnością słuchali nowych o nim opowieści.

– Meggie – pozornie uprzedzająco grzeczna – nie potrafiła poradzić sobie z tym, co Rainer jej powiedział, nie umiała przestać myśleć o Justynie i jej życiu. Już dawno straciła nadzieję, że Justyna kiedykolwiek powróci do domu, a on tylko to potwierdził, choć jednocześnie przyznał, że gdyby wróciła, zapewne byłaby szczęśliwa. Miała jeszcze jeden powód, by być mu wdzięczna: rozwiał jej obawy, że Justyna w jakiś sposób dowiedziała się o więzi łączącej Dane'a z Ralphem.

Jeśli chodzi o małżeństwo z Rainerem, Meggie nie bardzo wiedziała, co mogłaby zrobić, by popchnąć Justynę w kierunku, w którym najwidoczniej nie chciała iść. A może nie chciała wiedzieć? Polubiła go ogromnie, lecz jego szczęście nie mogło przecież przeważyć nad dobrem córki, dobrem mieszkańców Droghedy i samej Droghedy. Musiała zdecydować, czy przyszłe szczęście Justyny zależało od Raina. Mimo jego przekonania, że Justyna go kocha, Meggie nie mogła sobie przypomnieć żadnej wypowiedzi, z której wynikałoby, iż jest on tym dla Justyny, kim Ralph był dla niej.

– Przypuszczam, że prędzej czy później zobaczy się pan z Justyną – powiedziała Meggie do Raina, gdy odwoziła go na lotnisko. – Wolałabym, by pan nie mówił jej o wizycie w Droghedzie.

– Jeśli pani sobie tego życzy – odpowiedział. – Chciałbym jednak, by pani spokojnie i bez pośpiechu przemyślała to, o czym mówiłem. – W chwili gdy prosił ją o to, miał wrażenie, że ona wyciągnęła z tej wizyty znacznie więcej aniżeli on.

Nadszedł kwiecień w dwa i pół roku po śmierci Dane'a. Justyna czuła nieodpartą chęć zobaczenia czegoś, co nie byłoby szeregiem domów i tłumem ponurych twarzy. W łagodny, słoneczny, wiosenny dzień centrum Londynu stało się nagle nie do zniesienia. Wsiadła więc do tramwaju i pojechała do ogrodów w Kew, zadowolona, że jest wtorek i nikogo tam nie będzie. Na szczęście nie występowała tego wieczoru, mogła więc chodzić alejkami do woli, nie martwiąc się, że się zmęczy.

Park ten znała doskonale. Dla każdego mieszkańca Droghedy Londyn ze wszystkimi jego schludnymi klombami kwiatów był uroczym miejscem, ale ogrody w Kew były klasą same dla siebie. Dawniej bywała tu często od kwietnia do słońca października, każdy miesiąc bowiem mógł się pochwalić innymi kwiatami.

Połowa kwietnia była jej ulubionym okresem, wtedy bowiem kwitły drzewa, azalie, narcyzy. Znalazła miejsce, które na swój maleńki, intymny sposób mogło konkurować z najpiękniejszymi widokami świata, i usiadła na wilgotnej ziemi, podziwiając je jako jednoosobowa publiczność. Jak daleko wzrok sięgał, rozciągało się pole narcyzów, a mniej więcej w połowie odległości, pośród żółtych dzwonków, stał wieli kwitnący migdał, którego ciężkie od białego kwiecia gałęzie opadały ku ziemi wielkimi łukami. Obraz był tak piękny i tak skończony jak japoński pejzaż. Jaki spokój! Ostatnio niełatwo było jej odczuwać taki spokój.

W tym momencie, gdy z odchyloną głową usiłowała zapamiętać doskonałe piękno migdałowego drzewa, zauważyła Rainera ostrożnie stąpającego między kępami narcyzów.

– Przeziębisz sobie nerki – powiedział zdejmując czarny skórzany płaszcz i rozściełając go na ziemi podszewką do góry, żeby mogli na nim usiąść.

– Jak mnie tutaj znalazłeś? – spytała sadowiąc się na kawałku czarnej satyny.

– Pani Kelly powiedziała mi, gdzie pojechałaś. Chodziłem tak długo, aż cię znalazłem.

– No i myślisz, że powitam cię z otwartymi ramionami?

– A nie powitasz?

– Odpowiadasz pytaniem na pytanie. Wcale się nie cieszę. Myślałam, że pozbyłam się ciebie raz na zawsze.

– Trudno jest pozbyć się porządnego faceta. Jak się czujesz?

– Dobrze.

– Przyszłaś już do siebie?

– Nie.

– Mogłem się tego spodziewać. Wiedziałem, że skoro raz na zawsze mnie odprawiłaś, duma nie pozwoli ci wyjść z propozycją pojednania. Ja zaś, kochanie, jestem wystarczająco mądry, by wiedzieć, że z dumą źle się śpi!

– Tylko nie myśl sobie, że wskoczysz mi do łóżka. nie pozwolę na to, Rain, ostrzegam cię.

– Nie mam takiego zamiaru. Tamto minęło.

Szybkość, z jaką odpowiedział, zaskoczyła ją, ale przybrała minę pełną ulgi.

– Naprawdę?

– Gdybym cię jeszcze pragnął, to przecież nie wytrzymałbym tak długo bez ciebie. W ty względzie byłaś tylko przejściowym kaprysem. Nadal jednak uważam cię za przyjaciela i tęsknię a tobą jak za przyjacielem.

– Och, Rain, ja też!

– To dobrze. Mogę więc w dalszym ciągu uważać się za twojego przyjaciela?

– Oczywiście.

Położył się na wznak i podłożył ręce pod głowę. Uśmiechnął się leniwie.

– Ile masz lat? Trzydzieści? W tym okropnym stroju wyglądasz jak licealistka. Justyno, potrzebujesz mnie choćby jako osobistego arbitra elegancji.

– Przyznaję, że kiedy mogłam się ciebie spodziewać za każdym rogiem, bardziej dbałam o swój wygląd. Jeśli chodzi o wiek, rzeczywiście mam trzydziestkę, ale i z ciebie żaden kurczaczek wiosenny! Masz co najmniej czterdziestkę. Co prawda, teraz nie wydaje się ta różnica taka widoczna. Straciłeś chyba na wadze. Chorowałeś, Rain?

– Nigdy nie byłem otyły, tylko potężny, a siedzenie za biurkiem nie buduje mięśni!

Justyna osunęła się na ziemię przysunęła twarz do twarzy Raina i uśmiechnęła się.

– Och, Rain, tak się cieszę, że znów cię widzę! Przy tobie nigdy nie wiem, czego się spodziewać.

– Biedaczka! Ale taka biedna to chyba nie jesteś?

– Biedna? – powtórzyła. – To dziwne, że kardynał zostawił mi aż tyle. Po połowie – mnie i Dane'owi, ale ja jestem jedyną spadkobierczynią Dane'a. – Twarz jej mimowolnie wykrzywił grymas. Szybko odwróciła głowę, udając, że przygląda się kwiatom. Odezwała się dopiero wtedy, gdy opanowała drżenie głosu. – Wiesz, Rain, wiele bym dała, by dowiedzieć się, co naprawdę łączyło kardynała z naszą rodziną. Czy był jedynie przyjacielem? Chyba kimś więcej, ale kim? Tego nie wiem, a chciałabym wiedzieć.

– O nie, wcale nie. – Wstał i podał jej rękę. – Chodź, zapraszam cię na obiad. Chodźmy tam, gdzie wścibscy dziennikarze od razu stwierdzą, że australijska aktorka z ognistą czupryną i pewien członek rządu niemieckiego znowu są razem.

Moja reputacja uwodziciela ucierpiała, odkąd mnie porzuciłaś.

– Uważaj, mój drogi przyjacielu, na to, co mówisz. Nie jestem już australijską aktorką z ognistą czupryną, lecz znaną brytyjską aktorką, bujną, wspaniałą, tycjanowską blondyną. A wszystko dzięki mojej nieśmiertelnej kreacji w „Kleopatrze”. Nie mów, że nie czytałeś recenzji nazywających mnie najbardziej egzotyczną Kleopatrą od lat.

– Egzotyczną? – zapytał niedowierzająco.

– Tak, egzotyczną – potwierdziła stanowczo.

Rain bywał w Rzymie coraz rzadziej, ponieważ kardynał Vittorio już nie żył. Jeździł natomiast często do Londynu. Początkowo Justyna cieszyła się tak bardzo, że nie zastanawiała się nad charakterem ich związku, gdy jednak mijały miesiące, a on ni słowem, ni gestem nie powracał do dawnego układu, jej oburzenie przerodziło się w niepokój. Powtarzała sobie, że wcale nie chciała tego powrotu, że skończyła już z tymi rzeczami, nie potrzebuje ich i nie pragnie. Byłoby jej jednak przyjemnie, gdyby on jeszcze myślał o niej.

Czas mijał i wydawało się, że Rain już nigdy nie wróci. Nie wyglądał bowiem na człowieka ginącego z nie odwzajemnionej miłości i nie robił wrażenia, że chce wrócić do tamtego okresu ich życia. Szukał w niej przyjaciela, a jej to odpowiadało. Tylko… czy on naprawdę zapomniał? Nie, to niemożliwe! Jeśli tak jest, to niech go diabli wezmą!

Rozważania Justyny na tyle przenikały do jej świadomości, że Lady Makbet, którą grała w tym sezonie, nabrała interesującego wymiaru, dotąd nie spotykanego w jej interpretacjach.

List, który otrzymała od matki, zaniepokoił ją w niewytłumaczalny sposób. Matka rzadko ostatnio pisywała, a przychodzące listy były sztuczne i wymuszone. Ten ostatni różnił się jednak od poprzednich. Zawierał jakby dalekie echo starzenia się, podskórne zmęczenie, które wyzierało czasem pojedynczym słowem z czczej, pustej treści. Justynie nie podobał się ten list. Starość. Mama i starość!

Czy coś się stało w Droghedzie? Czy mama stara się ukryć coś poważnego? Może Nanna jest chora? Może jeden z wujów? Może, Boże broń, sama mama? Już trzy lata ich nie widziała, a w ciągu trzech lat wiele mogło się zdarzyć, nawet jeśli w jej życiu wszystko pozostawało bez zmian. Jej życie mogło być nudne i nieciekawe, ale nie musiało to odnosić się do innych.

Ten wieczór miała wolny. Dzień wlókł się niemożliwie i nawet perspektywa kolacji z Rainem nie cieszyła jej jak zwykle. Ta przyjaźń staje się bezcelowa, jałowa, prowadzi donikąd – mówiła sobie Justyna, wbijając się w sukienkę w odcieniu pomarańczy, którego najbardziej nie znosił. Stary, konserwatywny gderała! Jeśli nie podoba mu się taka, jaka jest, to może ją zostawić. Poprawiając falbanki na nisko wykrojonym staniku, Justyna nagle spotkała swój wzrok w lustrze i zaśmiała się smutno. Właśnie takiego zachowania nie tolerowała u innych kobiet. To pewnie ze zmęczenia – pomyślała.

– Czemu tak często się ze mną widujesz? – zapytała bez ogródek, kiedy już siedzieli przy kolacji. – Czasami wydaje mi się, iż jestem tylko pretekstem dla twoich wizyt w Londynie.

– rzeczywiście, czasami jesteś pretekstem – przyznał spokojnie. – Ale lubię cię i nie sprawia mi przykrości przebywanie z tobą. – Patrzył na nią w zamyśleniu. – Dlaczego nic nie mówisz? Martwisz się czymś?

– Nie, niezupełnie. Nic takiego. Mama i ja nie pisujemy do siebie zbyt często. Tak długo nie widziałyśmy się, że nie bardzo jest o czym pisać. Dziś jednak dostałam od niej list bardzo dziwny, zupełnie inny niż zwykle.

Przestraszył się. Meggie długo ociągała się podjęciem decyzji, lecz instynkt podpowiadał mu, że decyzja ta nie jest mu przychylna. List stanowił zapewne pierwszy krok na drodze do odzyskania córki, która powinna wrócić do Droghedy.

Sięgnął przez stolik i wziął Justynę za rękę. Pomyślał, że starsza, dojrzalsza wygląda jeszcze piękniej, mimo tej okropnej sukienki. Dzięki drobnym zmarszczkom jej twarz psotnicy przybrała poważniejszy wygląd, odzwierciedlając silniej jej osobowość.

– Kochanie, twoja matka czuje się samotna – powiedział.

– Być może – odrzekła marszcząc brwi. – Wydaje mi się jednak, że jest w tym coś więcej. Przecież musiała czuć się samotna przez tyle lat, skąd więc ta nagła zmiana? Nie potrafię tego zrozumieć i dlatego tak mnie to gnębi.

– Starzeje się. Wydaje mi się, że zapominasz o tym. Możliwe, że zaczynają jej doskwierać sprawy, z którymi dawniej potrafiła sobie poradzić. – Zapatrzył się w przestrzeń, jakby myślał o czymś innym. – Justyno, trzy lata temu straciła syna. Czy sądzisz, że ból zmniejsza się wraz z upływem czasu? Myślę, że się powiększa. Jego nie ma, a po tylu latach sądzi zapewne, że i ciebie straciła. W końcu nie odwiedziłaś jej ani razu.

Zamknęła oczy.

– Pojadę, Rain, pojadę! Obiecuję, że pojadę i to wkrótce! Oczywiście masz rację. Ty zawsze masz rację. Nigdy nie przypuszczałam, że zatęsknię za Droghedą, ale ostatnio myślę o niej coraz częściej. Jakby mimo wszystko moje miejsce było tam.

Spojrzał na zegarek i uśmiechnął się smutno.

– Bardzo mi przykro, kochanie, ale dziś właśnie jesteś pretekstem. Muszę cię prosić, byś sama wróciła do domu, ponieważ za niecałą godzinę mam spotkanie z bardzo ważnymi dżentelmenami w supertajnym miejscu, do którego musi mnie zawieźć moim własnym samochodem mój po trzykroć wspaniały Fritz.

– Mowa o płaszczu i szpadzie! – rzekła wesoło, choć w głębi ducha poczuła się urażona. – Teraz rozumie te wszystkie nagłe taksówki! Mnie można powierzyć taksówkarzowi, ale nie przyszłość Wspólnego Rynku! Ale żeby pokazać ci, jak mało potrzebne im są taksówki, pojadę do domu metrem. Jest całkiem wcześnie. – Podniosła rękę do Raina, przyłożyła do swego policzka i pocałowała. – Och, Rain, co ja bym bez ciebie zrobiła!

– Jestem twoim przyjacielem – odrzekł. – W końcu po to są przyjaciele, by nie można było się bez nich obejść.

Justyna wróciła do domu zamyślona. O tak osobistych sprawach dotąd nie rozmawiała z Rainem, ale z tego, co powiedział, wynikało, że i on sądzi, iż matka czuje się samotna i stara i że powinna wrócić do domu.. Powiedział: odwiedzić dom, ale nie mogła wyzbyć się myśli, że chodziło mu o pozostanie w domu. Cokolwiek czuł do niej kiedyś teraz to już się skończyło, skończyło nieodwracalnie.

Czemu więc pojawił się ponownie w jej życiu dziewięć miesięcy temu? Współczuł jej? A może uważał, że ma w stosunku do niej jakiś dług? Bardzo lubił Dane'a i kto wie, o czym rozmawiali podczas długich wizyt w Rzymie, kiedy jej nie było? Może Dane poprosił go, by opiekował się nią i to on właśnie czyni? Odczekał stosowny czas, by upewnić się, że go nie wyrzuci za drzwi, i pojawił się z powrotem w jej życiu, by wypełnić obietnicę daną Dane'owi. Tak, na pewno o to chodzi. Z pewnością już jej nie kocha. Dawna fascynacja minęła. W gruncie rzeczy to ona potraktowała go okropnie i może winić tylko siebie.

Leżała bezsennie, usiłując czytać jakiś scenariusz, ale ogarniająca ją rozpacz nie pozwalała stłumić złych myśli. W końcu, gdy brudny londyński świt przekradł się przez okna, siadła za biurkiem. W oddali słyszała pomruk silników samochodowych, w powietrzu czuć było wilgoć, chłód i spaliny. Myśl o Droghedzie stała się nagle czymś wspaniałym. Zatęskniła za świeżym, czystym powietrzem, za ciszą przerywaną tylko odgłosami natury.

Wzięła jeden ze swych czarnych flamastrów i zaczęła pisać list do matki.

„Mam nadzieję, że rozumiesz, dlaczego nie byłam w domu od śmierci Dane'a. Cokolwiek jednak sądzisz, przypuszczam, że ucieszysz się z wiadomości, że zamierzam naprawić ten błąd.

Tak, mam zamiar wrócić do domu na stałe. Mamo, miałaś rację, przyszedł czas, że zatęskniłam za Droghedą. Postawiłam na swoim, ale teraz odkryłam, że nie ma to dla mnie takiego znaczenia. Czy mam do końca żyć tylko sceną? Czy jest coś w moim życiu innego? Pragnę bezpieczeństwa, czegoś stałego i trwałego, więc wracam do Droghedy. Drogheda jest tym wszystkim. Mam dość pustych marzeń. Kto wie, może wyjdę za tego Boya Kinga, jeśli on jeszcze mnie zechce? Może zrobię coś pożytecznego w moim życiu, na przykład urodzę dużo, dużo małych Australijczyków. Mamo, jestem zmęczona, taka zmęczona, że nie wiem, co mówię a tak bardzo bym chciała wyrazić to wszystko, co czuję.

Spróbuję innym razem. Już nie gram Lady Makbet, a nie zdecydowałam jeszcze, co będę robić w następnym sezonie. Zatem nie sprawię nikomu kłopotu, jeśli rozstanę się z aktorstwem. W Londynie jest pełno aktorek, i Clyde z pewnością znajdzie kogoś na moje miejsce.

Pewnie decydowałabym się jeszcze dłużej, gdyby nie Rain. To niezwykle spostrzegawczy facet. Nigdy ciebie nie poznał, ale lepiej rozumie niż ja. Mówi się, że z boku lepiej widać, co się dzieje na boisku. Jeśli chodzi o niego, to prawda. Mam go już dość. Wciąż nadzoruje moje życie z wysokości swego Olimpu. Zdaje się, że uważa, iż jest winny Dane'owi jakąś przysługę czy spełnienie przysięgi, i wciąż się pojawia ku mojemu utrapieniu. Jeśli będę bezpieczna w Droghedzie, jego dług czy obietnica przestaną odgrywać rolę, prawda? Powinien być mi wdzięczny za te wszystkie podróże samolotowe, których mu zaoszczędzę.

Jak tylko wszystko zorganizuję, napiszę, kiedy macie się mnie spodziewać. Pamiętaj, że na swój dziwny sposób naprawdę cię kocham”.

Podpisała się bez zwykłego jej zawijasa, włożyła kartki do koperty i wysłała.

Natychmiast zajęła się wyjazdem z Anglii. Clyde zdenerwował się do tego stopnia, że zwymyślał ją gwałtownie. Potem jednak zmienił się – i mimo że jeszcze nieco nadąsany – pogodził się z jej decyzją. Nie miała żadnych trudności ze sprzedażą mieszkania, ponieważ tego typu apartamenty były poszukiwane. Musiała odłożyć słuchawkę, bo tylu było chętnych. Pani Kelly, która sprzątała u niej, od kiedy po raz pierwszy przyjechała do Londynu, kręciła się wśród wiór i skrzyń, żaląc się na swój los i ukradkowo kładąc z powrotem słuchawkę na widełki w nadziei, że zadzwoni ktoś, kto przekona Justynę, by pozostała.

I ten ktoś zadzwonił, ale nie miał zwyczaju przekonywać Justyny. Rain nic nie wiedział o jej wyjeździe. Chciał, by pełniła honory pani domu na przyjęciu, które miał zamiar wydać u siebie na Park Lane.

– Jak to u ciebie na Park Lane? – pisnęła Justyna zdumiona.

– Wiesz, wraz z rosnącą rolą Anglii w EWG spędzam tutaj tyle czasu, że postanowiłem mieć jakiś punkt zaczepienia i wynająłem dom na Park Lane – wytłumaczył.

– Na Boga, Rain, ale jesteś tajemniczy! Od kiedy go masz?

– Od miesiąca.

– I nic mi nie powiedziałeś?

– Ależ, kochanie, nie gniewaj się! Bądź moją panią domu, a obejrzysz każdy kąt.

– Razem z pięcioma milionami gości?! Rain, boisz się być ze mną sam na sam? Czy może mi nie ufasz?

– Nie będziesz gościem. Będziesz moją panią domu, a to zupełnie co innego. Zrobisz to dla mnie?

Wierzchem dłoni otarła łzy i zgodziła się opryskliwie.

Było przyjemniej, niż się spodziewał. Dom podobał jej się, a Rain był w tak dobrym nastroju, że Justyna w końcu sama poczuła się świetnie. Wziął ją pod rękę i przed przybyciem pierwszych gości oprowadził po wszystkich kątach. Podczas wieczoru zachowywał się bez zarzutu, traktując ją wobec gości z bezceremonialną zażyłością, dzięki której czuła się potrzebna. Jego goście byli ważnymi politykami, podejmującymi z pewnością w swej pracy ważne decyzje, a przy tym zwyczajnymi ludźmi, co jej zdaniem pogarszało tylko sytuację.

– Nie przeszkadzałoby mi tak bardzo, gdyby choć jeden z nich zachowywał się jak wybraniec – powiedziała później, gdy gości już nie było, zadowolona, że ma go tylko dla siebie. – No wiesz, jak Napoleon albo Churchill. Moim zdaniem polityk powinien zachowywać się jak mąż opatrznościowy. Czy ty uważasz siebie za męża opatrznościowego?

Wzdrygnął się.

– Mogłabyś nie zadawać takich pytań Niemcowi. Nie, Justyno, nie uważam się. Politycy nie powinni uważać się za mężów opatrznościowych. Niektórym to się przydaje, ale olbrzymia większość ludzi tego typu stwarza sobie i swoim państwom nie kończące się problemy.

Nie chciała sprzeczać się z nim, ale mogła teraz niepostrzeżenie zmienić temat.

– Te żony bardzo się różnią między sobą, prawda? – spytała niewinnie. – Większość z nich prezentowała się znacznie gorzej ode mnie, nawet jeśli tobie nie odpowiada ostry róż mojej sukni. Pani Jakjejtam nie była najgorsza, pani Ktoto po prostu zlewała się z tapetą a pani Lepkipuch była nie do zniesienia. Jak jej mąż z nią wytrzymuje? Mężczyźni są takimi głupcami, gdy idzie o wybór żony!

– Justyno! Kiedy wreszcie nauczysz się zapamiętywać nazwiska tych ludzi? Całe szczęście, że dałaś mi kosza swego czasu, bo byłabyś fatalną żoną dla polityka. Słyszałem, jak się zacinałaś, gdy nie mogłaś sobie przypomnieć, z kim rozmawiasz. Wielu mężczyzn z okropnymi żonami osiągnęło sukces, wielu zaś z doskonałymi żonami niczego nie osiągnęło. W gruncie rzeczy to nie ma znaczenia, bo liczy się wartość człowieka. Niewielu jest takich, którzy żenią się z powodów czysto politycznych.

Skłoniła mu się po hindusku, kryjąc twarz za dłońmi, po czym usiadła na dywanie.

– Och, nie wygłupiaj się, Justyno!

W odpowiedzi podwinęła nogi i oparła się plecami o ścianę. Pogładziła Nataszę. Odkryła po swoim przybyciu, że Rain wziął kotkę zmarłego kardynała Vittorio.

– Czy mówiłam ci już, że wracam do Droghedy na zawsze? – spytała nagle.

Wyjmował właśnie papierosa z papierośnicy. Jego duże dłonie nie zadrżały ani nie zastygły w bezruchu, spokojnie kończył wykonywaną czynność.

– Wiesz dobrze, że jeszcze mi nie mówiłaś – odrzekł.

– Więc mówię ci teraz.

– Kiedy podjęłaś tę decyzję?

– Pięć dni temu. wyjeżdżam pod koniec tygodnia. Nie mogę się doczekać.

– Aha.

– Tylko tyle masz mi do powiedzenia?

– A co mogę powiedzieć poza tym, że życzę ci szczęścia? – mówił z takim opanowaniem, że poczuła niepokój.

– Dzięki więc! – powiedziała lekko. – Cieszysz się, że nie będę zawracać ci głowy?

– Nie zawracasz mi głowy, Justyno – odpowiedział i zapytał:

– Pod koniec tygodnia, tak? Nie tracisz czasu.

– A jaki sens w odwlekaniu?

– A twoja kariera?

– Mam dość mojej kariery. Zresztą po Lady Makbet nic już nie zostało.

– Justyno, kiedy ty wreszcie spoważniejesz? Mam ochotę potrząsnąć tobą, gdy opowiadasz takie studenckie brednie! Dlaczego nie powiesz po prostu, że nie widzisz już w teatrze nic, co by cię mogło zainteresować, i że tęsknisz do domu?

– No, dobrze, dobrze! Możesz to rozumieć, jak chcesz! Żartowałam, jak zwykle. Przepraszam, jeśli cię obraziłam! – Wstała. – Cholera, gdzie są moje buty? I płaszcz?

Pojawił się Fritz z płaszczem i odwiózł ją do domu. Rain nie pojechał, wymawiając się pilnymi sprawami. Siedział jednak bezczynnie wpatrzony w ogień.

– No, mam nadzieję, że zrobiłyśmy właściwą rzecz – powiedziała Meggie do matki.

Fee popatrzyła na nią uważnie i przytaknęła.

– Och, jestem o tym przekonana. Justyna już taka jest, że nie potrafi podjąć decyzji, musimy więc to zrobić za nią. Nie mamy wyboru.

– Nie jestem pewna, czy powinnam. Sądzę, że wiem, czego ona naprawdę chce, ale nawet gdybym jej powiedziała, wyparłaby się.

– To duma Clearych – rzekła Fee z lekkim uśmiechem. – Pojawia się w nich zupełnie nieoczekiwanie.

– To nie wszystko duma Clearych! Zawsze wydawało mi się, że jest w tym odrobina Armstrongów.

Fee potrząsnęła głową.

– O nie, co robiłam, to robiłam, ale duma nie miała nic z tym wspólnego. To właśnie jest zadanie starości, Meggie. Możemy zastanowić się przed śmiercią, dlaczego zrobiliśmy to, co zrobiliśmy.

– Oczywiście, jeśli skleroza jest rodzajem łaski dla tych, którzy nie umieliby żyć z myślami o przeszłości. musisz jeszcze trochę poczekać, nim stwierdzisz to na pewno. Jeszcze ze dwadzieścia lat.

– Jeszcze dwadzieścia lat? – Meggie powtórzyła przerażona. – Tak długo?

– Cóż, mogłaś się postarać, by te dwadzieścia lat nie upływały w takiej samotności – powiedziała Fee nie przerywając roboty na drutach.

– Tak, mogłam. Ale czy warto było, mamo czy warto? – Dotknęła listu Justyny główką jednego ze starych drutów, z nutą wątpliwości w głosie. – Wahałam się tak długo. Od czasu wizyty Rainera siedziałam tu i miałam nadzieję, że nie będę musiała nic robić, że nie będę musiała podejmować tej decyzji. A jednak to on miał rację. Wyszło na to, że musiałam.

– Przynajmniej mogłabyś przyznać, że i ja do tego się przyczyniłam – zaprotestowała Fee. – Kiedy wreszcie przełknęłaś na tyle dumę, by mi o tym powiedzieć.

– To prawda, pomogłaś – przyznała Meggie łagodnie.

Stary zegar tykał. Obie pary rąk nadal poruszały starymi rogowymi drutami.

– mamo, powiedz mi – spytała nagle Meggie – dlaczego tak się załamałaś przy Danie, a nie przy tacie czy Franku, czy Stu?

– Załamałam się? – ręce Fee zatrzymały się i odłożyły druty. – Co masz na myśli?

– Jakby cię to zabiło.

– Za każdym razem było tak samo, Meggie. Dawniej jednak byłam młodsza i miałam więcej siły, by to ukryć. Miałam też więcej powodów. Tak jak ty teraz. Ale Ralph wiedział, co czuję, kiedy tato i Stu zginęli. Byłaś za młoda, by to zauważyć – uśmiechnęła się. – Uwielbiałam Ralpha. Był kimś… szczególnym. Taki podobny do Dane'a.

– Tak, to prawda. Nigdy nie przypuszczałam, że to zauważyłaś., to znaczy ich charaktery. Śmieszne, jesteś dla mnie jak najczarniejsza Afryka. Niezbadana. O tylu rzeczach nie mam pojęcia.

– Całe szczęście! – zaśmiała się Fee. – Jeśli jesteś w stanie zrobić to teraz dla Justyny, Meggie, myślę, że zyskasz więcej niż ja kiedykolwiek. Ja nie miałam ochoty skorzystać z rady Ralpha i zająć się tobą. Nie chciałam nic prócz wspomnień. Ty nie masz wyboru. Ty masz tylko wspomnienia.

– Wspomnienia potrafią być pociechą, kiedy uśmierzy się ból. Nie sądzisz? Miałam Dane'a przez dwadzieścia sześć lat i nauczyłam się wierzyć, że tak jest lepiej, że zaoszczędzono mu jakiegoś straszliwego cierpienia, którego być może nie umiałby znieść. Tak jak Frank, choć niezupełnie tak samo. Są straszniejsze rzeczy od śmierci, obie to wiemy.

– Nie czujesz się oszukana choć trochę? – spytała Fee.

– Początkowo tak czułam, ale ze względu na nich nauczyłam się nie mieć żalu.

– Kiedy odejdziemy, nikt nie pozostanie – powiedziała Fee cicho. – Drogheda przestanie istnieć. Na pewno wspomną ją w podręcznikach historii i jakiś poważny młody człowiek przyjedzie do Gilly rozmawiać ze wszystkimi, którzy jeszcze pamiętają, aby napisać książkę o Droghedzie, ostatniej z wielkich farm Nowej Południowej Walii. Nikt jednak z czytelników nie dowie się, jak było naprawdę. Nie dowiedzą się, bo musieliby tu żyć i być częścią tego wszystkiego.

– Tak – powiedziała Meggie. – Musieliby być częścią tego wszystkiego.

Pożegnać się z Rainem listownie, gdy szarpał ją żal, było łatwo, w pewnym sensie nawet przyjemnie, w okrutny sposób oddawała wtedy cios – sama jestem w agonii, więc i ty bądź. Lecz tym razem Rain nie pozwolił na takie załatwienie sprawy. Mieli się spotkać na kolacji w ich ulubionej restauracji. Nie zaproponował domu na Park Lane, czym rozczarował ją, ale nie zdziwił. Z pewnością nie chciał ryzykować.

Tym razem postarała się, by swoim wyglądem sprawić mu przyjemność. Diablątko, które zwykle popychało ją ku pomarańczowym falbankom, znikło gdzieś. Ponieważ Rain lubił proste stroje, włożyła długą suknię z jedwabnego trykotu w kolorze burgunda, z małym wycięciem pod szyją i długimi ciasnymi rękawami. Szyję ozdobiła dużą obrożą ze skręconego złota, wysadzaną perłami i granatami, na ręce włożyła dwie bransolety. Zrobiła nieco mocniejszy makijaż,, by ukryć ślady depresji. Tak było dobrze, jeżeli nie będzie się zanadto przyglądał.

Nie przyglądał się, a przynajmniej nie skomentował zmęczenia, nie wspomniał nawet o trudach pakowania. Było to do niego niepodobne.

– Nie chciał jej pomóc w stworzeniu takiej atmosfery, by ten ostatni wspólny wieczór mogli wspominać później z listach z przyjemnością i nostalgią. Gdyby tylko potrafiła przekonać się, że jest po prostu zdenerwowany jej wyjazdem, poczułaby się lepiej. Nie potrafiła jednak. Jego nastrój był inny. Sprawiał wrażenie nieobecnego, jakby siedział przy stoliku z papierową kukłą, jednowymiarową i pragnącą ulecieć na skrzydłach wiatru daleko poza jej pole widzenia. Mogło się zdawać, że on już się pożegnał, a to spotkanie było zbyteczne.

– Czy dostałaś jeszcze jeden list od matki? – spytał grzecznie.

– Nie, ale szczerze mówiąc, nie spodziewam się żadnego. Najprawdopodobniej nie wie, co napisać w tej sytuacji.

– Czy chcesz, by Fritz odwiózł cię na lotnisko?

– Dzięki, łapię taksówkę – odpowiedziała niegrzecznie. – Nie chcę pozbawiać cię jego usług.

– Mam spotkania zaplanowane na cały dzień, więc zapewniam cię, że nie sprawisz mi tym kłopotu.

– Powiedziałam już, że wezmę taksówkę!

Uniósł brwi.

– Nie musisz krzyczeć, Justyno. Będzie tak, jak chcesz.

Pragnęła, by ta przygnębiająca kolacja skończyła się już! Odkryła, że przypatruje się jego dłoniom usiłując przypomnieć sobie, jak ją dotykały, ale nie mogła. Już nie nazywał jej czule „kochanie” – jak dawniej. Dlaczego życie nie może być schludne i dobrze urządzone? Dlaczego zdarzają się takie sprawy jak śmierć Dane'a? Może dlatego, że pomyślała o Danie. poczuła nagle, że nie wytrzyma ani chwili dłużej. Położyła ręce na oparciu.

– Czy moglibyśmy już wyjść? – spytała. – Strasznie rozbolała mnie głowa.

Na skrzyżowaniu High Road z jej uliczką Rain pomógł Justynie wysiąść z samochodu i wziął grzecznie za łokieć. Dotyk jego był całkiem bezosobowy. W lodowatej londyńskiej mżawce przeszli powoli po bruku, a ich kroki odbiły się echem dokoła. Żałosnym, samotnym echem.

– Tak więc, Justyno, przyszło nam się pożegnać – powiedział.

– na jakiś czas – odpowiedziała siląc się na wesołość. – Ale przecież nie na zawsze. Będę tu przyjeżdżała od czasu do czasu, mam też nadzieję, że znajdziesz czas, by wpaść do Droghedy.

Pokręcił głową.

– Nie, Justyno, to jest nasze pożegnanie. Sądzę, że nie mamy już sobie nic do zaoferowania.

– Chcesz powiedzieć, że nie jestem ci już potrzebna – rzuciła starając się zaśmiać naprawdę. – W porządku, Rain! Nie musisz mnie oszczędzać, poradzę sobie z tym!

Wziął jej dłoń i pocałował, wyprostował się, uśmiechnął i odszedł.

Na wycieraczce leżał list od matki.

Загрузка...