Ziemia odradzała się zdumiewająco szybko. Minął zaledwie tydzień, kiedy w błotnistej mazi ukazały się kiełki trawy, a już po dwóch miesiącach zazieleniły się osmalone drzewa. Ludzie nie poddawali się, zahartowani przez ziemię, na której żyli. Ci, którym brakowało odwagi, wytrwałości czy wręcz fanatyzmu, nie wytrzymywali długo na Wielkim Północnym Zachodzie. Wiadomo było, że upłynął lata, zanim zatrą się ślady pożaru. Niejedna warstwa kory odrośnie i odpadnie w strzępach, zanim pnie eukaliptusów odzyskają biały, szary lub czerwonawy odcień, a część drzew nigdy nie odżyje. Latami będą bielały na równinach szkielety, aż rozdepczą je wędrujące stada, przysypie pył, zetli czas. Pozostaną jedynie bruzdy wyrżnięte przez prowizoryczne mary. Wędrowcy pokazując ślady będą opowiadali jedni drugim, skąd się wzięły, i tak powstanie kolejna, przekazywana z ust do ust opowieść z równin.
Pożar zniszczył około jednej piątej pastwisk Droghedy i dwadzieścia pięć tysięcy owiec; drobiazg w posiadłości, w której pogłowie w ostatnich dobrych latach wynosiło w przybliżeniu sto dwadzieścia pięć tysięcy owiec. Czy ktoś uważał klęski żywiołowe za złośliwość losu, czy dopust boży, wyrzekania na nic by się nie zdały. Trzeba było zacząć od nowa. Działo się tak nie po raz pierwszy i na pewno nie po raz ostatni.
Niemniej widok ogołoconych na wiosnę ogrodów Droghedy bardzo bolał. Dzięki zbiornikom Michaela Carsona mogły przetrzymać suszę, ale nie żar. Nie zakwitła nawet glicynia: żar zwarzył jej delikatne, formujące się dopiero pączki. Róże uschły, bratki poginęły, lewkonie zamieniły się w brunatne badyle, fuksje w cienistych zakątkach zwiędły nieodwracalnie, gipsofilia zmarniała, skruszały pędy pachnącego groszku. Wodę wybraną ze zbiorników uzupełniała ulewa, więc wszyscy w rzadkich wolnych chwilach pomagali Tomowi przywrócić ogrody do życia.
Podobnie jak ojciec, Bob postanowił zatrudnić dodatkowo trzech pastuchów. Mary Carson nie przyjmowała na stałe do pracy nikogo spoza rodziny, bo wolała nająć ludzi tylko na czas przeglądów, kocenia się owiec i strzyży, ale Paddy wiedział, że ludzie lepiej pracują, mając zapewnione dalsze zatrudnienie, a na dłuższą metę i tak wiele to nie zmieniało. Większość pastuchów nie zagrzewała nigdzie dłużej miejsca, gnana chęcią wędrówki.
W nowych domach, zbudowanych dalej od strumienia, osiedlili się żonaci. Stary Tom został właścicielem schludnej, trzyizbowej nowej chaty pod sumakiem, za końskimi zagrodami, i za każdym razem, kiedy do niech wchodził, cieszył się jak dziecko. Meggie nadal jeździła po polach, a jej matka prowadził księgi.
Fee przejęła po Paddym obowiązek korespondencji z biskupem de Bricassart i, jak to ona, nie przekazywała żadnych wiadomości nie związanych z prowadzeniem farmy. Meggie najchętniej porwałaby jego listy i wczytywała się w nie łapczywie, ale Fee nie dopuszczała do tego, zamykając je w kasetce natychmiast po zapoznaniu się z treścią. Po śmierci Paddy'ego i Stu nikt nie miał przystępu do Fee. Ledwie ksiądz Ralph wyjechał, zapomniała o złożonej obietnicy dotyczącej Meggie. Wiedząc o tym, Meggie grzecznie odrzucała wszystkie zaproszenia na zabawy i przyjęcia, Fee nigdy nie robiła jej wymówek i nie nakłaniała do pójścia. Przy każdej okazji przyjeżdżał Liam O'Rourke, dzwonił bez przerwy Enoch Davies, podobnie jak Connor Carmichael i Alastair MacQueen. Ale Meggie odprawiała ich tak zdecydowanie, że w końcu stracili nadzieję, że zwrócą na siebie uwagę.
W lecie dużo padało, ale z przerwami, więc nie groziła powód, natomiast utrzymywało się błoto, a tysiącmilowa rzeka Barwon-Darling płynęła wartkim, szerokim i głębokim nurtem. Z nadejściem zimy wciąż przelatywały deszcze, w powietrzu unosiły się brązowe płachty wody, nie kurzu. Stopniowo zniknęli wędrowcy, wygnani na szlak przez kryzys, bo pora deszczowa zamieniła przeprawę przez równiny w istne piekło, a tych, którzy nie znaleźli ciepłego schronienia na noc, dopadało zapalenie płuc.
Zmartwiony Bob pobrzękiwał o zgorzeli racic u owiec, jeżeli taka pogoda się utrzyma; przy mocno zawilgoconej ziemi merynosy zaczynały chorować na kopyta. Postrzygacze nie chcieli tknąć mokrej wełny i obawiano się, że jeśli błoto nie obeschnie w porę, wiele jagniąt zginie z zimna na rozmiękłej ziemi.
Telefon zaterkotał trzy razy długo, raz krótko – sygnał Droghedy. Fee podniosła słuchawkę i po chwili powiedziała:
– Bob, Jimy do ciebie.
– Część, Jimmy, tu Bob… Tak, zgadza się… O, świetnie! Referencje w porządku?… Fajno, przyślij go do mnie… Jeżeli jest taki dobry to powiedz, że pracę ma prawie zaklepaną, ale muszę się mu jeszcze osobiście przyjrzeć. nie lubię kupować kota w worku, a do referencji nie mam zaufania… Dobra, dzięki. Bywaj.
Bob usiadł.
– Przyjeżdża nowy pastuch. Jimmy twierdzi, że jest dobry. Pracował w Queenslandzie zachodnim, koło Longreach i Charleville. Był też poganiaczem. Ma dobre referencje, do czego nie można się przyczepić. Dosiądzie wszystkiego, co ma ogon i cztery nogi, kiedyś ujeżdżał konie. Był postrzygaczem-piorunem, jak mówi Jimmy strzygł ponad dwieście pięćdziesiąt sztuk dziennie. To właśnie budzi moje podejrzenia. Czemu taki chce zarabiać jako pastuch? Rzadko kiedy dobry postrzygacz zamieni nożyce na siodło. Ale przydałby się do poganiania na polach, co?
Z biegiem lat Bob mówił coraz przeciąglej, z australijskim akcentem, ale krótszymi zdaniami. Dobijał do trzydziestki i sprawił wielki zawód Meggie, gdyż nie zakochał się w żadnej z panien na wydaniu, spotykanych z okazji nielicznych uroczystości, w których nie wypadało nie wziąć udziału. Był chorobliwie nieśmiały, a przy tym sercem oddany ziemi, jakby zawładnęła niepodzielnie jego uczuciami. Jack i Hugie upodobnili się do niego tak bardzo, że mogliby uchodzić za trojaczki, kiedy zasiadali razem na marmurowej ławie, nie korzystając w domu z większych wygód. Najwyraźniej woleli koczować w polu, a jeżeli spali w swoich pokojach, to wyłącznie na podłodze obawiając się, że od łóżek zniewieścieliby. Od słońca, wiatru i suszy jasna, piegowata cera ogorzała im na mahoń, a wokół niebieskich, spokojnych oczu od wypatrywania się w dal nad połaciami srebrzystobeżowej trawy utrwaliły się kurze łapki. Niezmiernie trudno było określić ich wiek albo wskazać najstarszego bądź najmłodszego. Wszyscy trzej odziedziczyli po ojcu rzymskie nosy i dobrotliwe, choć niebyt przystojne twarze, ale byli lepiej zbudowani od Paddy'ego, któremu lata strzyżenia przygarbiły plecy i wydłużyły ręce. Za to wyrobili sobie zręczne, szczupłe sylwetki jeźdźców. Nie pragnęli jednak ani kobiet, ani wygód, ani rozrywek.
– Czy ten nowy jest żonaty? – spytała Fee, rysując czerwonym atramentem równe kreski przy liniale.
– Nie wiem, nie pytałem. Jutro przyjedzie, to się dowiemy.
– Jak się do nas dostanie?
– Jimmy go podwiezie. Musi zająć się tymi starymi skopami na polu Tankstand.
– Miejmy nadzieję, że zostanie przez jakiś czas – powiedziała Fee. – Jeżeli nie jest żonaty, to za parę tygodni już go nie będzie. Co pastuch, to powsinoga.
Jims i Patsy mieszkali w internacie w Riverview, ale poprzysięgli sobie, że nie zostaną w szkole ani chwili po ukończeniu czternastu lat, kiedy to będą mogli sami o sobie decydować. Paliła ich tęsknota za dniem, w którym wyjdą w pola ze starszymi braćmi i znów będą prowadzić Droghedę całą rodziną, wspomaganą tylko czasami przez obcych, przychodzących i odchodzących, kiedy zechcą. Wyniesiona z domu pasja czytania wcale nie przybliżyła im szkoły. Książkę, zapakowaną do torby przy siodle czy kieszeni kurtki, czytało się o wiele przyjemniej w cieniu wilgi niż w szkolnej klasie. Mocno przeżyli przeniesienie do prowadzonej przez jezuitów szkoły z internatem. Sale o dużych oknach, rozległe trawniki i boiska, ogrody i bogate wyposażenie nie robiły na nich wrażenia, podobnie jak Sydney ze swoimi muzeami, salami koncertowymi i galeriami sztuki. Przyjaźnili się z synami hodowców i chwalili się rozmiarami farmy i okazałością domu, wprawiając słuchaczy w szczery podziw, bez domieszki niedowierzania, bo na zachód od Burren Junction wszyscy słyszeli o potężnej Droghedzie.
Dopiero po kilu tygodniach Meggie zobaczyła nowego pastucha. Wpisano jego nazwisko – Luke O'Neill – do księgi i rozmawiano o nim w rezydencji o wiele częściej niż o innych pastuchach. Po pierwsze, odmówił zamieszkania w baraku dla fryców i wprowadził się do ostatniego wolnego domu nad strumieniem. Po drugie, przedstawił się pani Smith, zyskując sobie jej przychylność, choć nie miała dobrego zdania o pastuchach. Stąd też Meggie od dawna ciekawa była go poznać. Ponieważ kasztankę i karego wałacha trzymała w stajni, a nie w zagrodzie, i wyruszała na pola zwykle później od innych, często przez dłuższy czas nie spotykała żadnego z najętych ludzi. W końcu jednak któregoś popołudnia natknęła się na Luke'a O'Neilla. Oboje podążali do brodu w strumieniu – ona jechała ze Studni, on od strony południowo-wschodniej.
Dostrzegła go pierwsza, bo słońce świeciło mu w oczy. Dosiadał narowistego gniadosza z czarną grzywą, ogonem i nogami. Znała dobrze tego konia, ponieważ do niej należało pilnowanie, żeby konie pracowały na zmianę, a ostatnio dziwiła się, dlaczego tak rzadko widuje tego gniadosza. Nikt na nim nie jeździł, jeśli mógł się od tego wykręcić. Widocznie nowy pastuch nie miał takich oporów, co znaczyło, że jest dobrym jeźdźcem, bo koń słynął z porannego brykania, a każdego, kto z niego zsiadł, natychmiast próbował łapać zębami za głowę.
Trudno było ocenić wzrost kogoś siedzącego na koniu, bo Australijczycy używali małych angielskich siodeł, bez wysokiego tylnego łęku i kuli, jeździli wyprostowani, z silnie zgiętymi nogami. Nowy pastuch wydawał się wysoki, ale trafiali się ludzie o nieproporcjonalnie krótkich nogach, więc Meggie wolała zaczekać z osądem. Wyróżniał się białym strojem, bo inni nosili szare koszule i szare spodnie. Elegancik – pomyślała rozbawiona. – Niech mu będzie, jeżeli sam sobie pierze i prasuje.
– Dzień dobry szanownej pani! – zawołał, kiedy zbliżyli się do siebie, i uniósł wyświechtany szary kapelusz, który potem nałożył zadzierając rondo w górę.
Roześmiane niebieskie oczy patrzyły na Meggie z nie skrywanym podziwem.
– Widzę, że to nie szanowna pani, więc zapewne córka – powiedział. – Nazywam się Luke O'Neille.
Meggie coś bąknęła, ale nie patrzyła na niego, zmieszana i zła, nie przychodzi jej na myśl dowcipna odpowiedź. Och, to niesprawiedliwe! – pomyślała. – Jak może ktoś mieć oczy i rysy Ralpha! Tylko spojrzenie miał inne: wesołe i bez serdeczności. Od pierwszej chwili, kiedy ksiądz Ralph klęknął przed nią na stacji w Gilly, Meggie widziała w jego oczach serdeczność. Patrzeć w jego oczy i nie widzieć go – to kara dla niej, okrutny żart.
Nie przypuszczając nawet, o czym rozmyśla jego towarzyszka, Luke prowadził kapryśnego gniadosza koło potulnej klaczy i razem przebrnęli przez wartki, wezbrany strumień. Prawdziwa piękność – ocenił ją w duchu. – A włosy! To, co u braci przypominało marchewkę, u tej małej wyglądało zupełnie inaczej. Żeby tylko podniosła głowę, pozwoliła mu się przyjrzeć! W tym momencie spojrzała na niego z takim wyrazem twarzy, aż zaskoczony zmarszczył brwi. Nie patrzyła na niego z nienawiścią, ale jakby usiłowała coś na próżno wypatrzeć, albo rozczarowało ją to, co zobaczyła. W każdym razie minę miała nieszczęśliwą. Nie zdarzało mu się, żeby jakaś kobieta oceniała go i wynajdywała braki. Jej niezadowolenie podsyciło jego ciekawość schwytaną w sidła rozłoconych w słońcu włosów i łagodnych oczu. Wciąż mu się przyglądała, z rozchylonymi ustami i uniesionymi w zdumieniu brwiami. Nad górną wargą i na czole od upału perlił się pot.
Uśmiechnął się, odsłaniając zęby białe jak u Ralpha, choć samym uśmiechem go nie przypominał.
– Wygląda panienka jak dziecko, które nie może się czemuś dość nadziwić – powiedział.
– Przepraszam – odparła odwracając wzrok. – Niechcący się zagapiłam. Przypominasz mi kogoś po prostu.
– Ależ gap się, ile chcesz. To lepsze niż oglądanie tyłu twojej głowy, choć temu też nic nie brakuje. Kogo ci przypominam?
– Nikogo ważnego. Dziwne uczucie, kiedy zobaczy się kogoś znajomego, a jednocześnie całkiem obcego.
– Jak ci na imię, panienko Cleary?
– Megie.
– Meggie… Za mało dostojnie, ani trochę do panienki nie pasuje.
Wolałbym, żebyś miała na imię Celinda albo Madeline, ale skoro możesz mi zaproponować tylko Meggie, trudno. Od jakiego imienia to zdrobnienie, od Margaret?
– Nie, Meghann.
– A, to co innego! Będę cię nazywał Meghann.
– Nie! – zaprotestowała. – Nie cierpię tego imienia!
– Za często stawiałaś na swoim, panienko Meghann – odparł ze śmiechem. – Jeżeli zechcę, będę nazywał cię Eustacia Sohronia Augusta.
Kiedy dojechali do zagród, zsunął się z gniadosza, kułakiem wymierzonym w nachalny pysk zmusił go do posłuszeństwa, i stał, czekając najwyraźniej, aż Meggie wysunie ręce, żeby pomógł jej zsiąść. Ale ona dotknęła kasztankę piętami i ruszyła dalej.
– Delikatna dama stroni od towarzystwa prostych pastuchów – zawołał za nią.
– Oczywiście, że nie! – odparła nie odwracając głowy.
Nie, to niesprawiedliwe! – powtórzyła w duchu. Nawet stojąc przypominał Ralpha: wysoki, barczysty, szczupły w biodrach, zręczny. Z tą różnicą, że Ralph poruszał się jak tancerz, a Luke O'Neill jak atleta. Miał takie same gęste, kędzierzawe włosy, niebieskie oczy, prosty nos, ładnie wykrojone usta. A mimo to on i Ralph byli niepodobni do siebie jak… jak dwa różne gatunki eukaliptusa.
Po tym przypadkowym spotkaniu Meggie łowiła uchem każdą wzmiankę i plotkę o Luke'u. Bracia byli z niego zadowoleni, i znaleźli z nim wspólny język. Robotny jak rzadko – wyraził się o nim Bob. Nawet Fee wspominała o nim któregoś wieczoru, stwierdzając, że jest bardzo przystojny.
– Czy przypomina ci kogoś? – spytała Meggie od niechcenia, leżąc na brzuchu na dywanie z książką, którą czytała.
– Przypomina chyba trochę księdza de Bricassart – odparła Fee po krótkim zastanowieniu. – Ten sam kolor włosów i oczu, ta sama budowa ciała. Ale podobieństwo nie jest uderzające, są nazbyt różnymi ludźmi. Meggie, czy nie mogłabyś czytać siedząc na krześle? Jesteś w bryczesach, ale to nie znaczy, że masz zapominać o przyzwoitości.
– Phi! – prychnęła Meggie. – Nikt nie widzi!
W tym cała rzecz. Przy zewnętrznym podobieństwie byli obaj zupełnie do siebie niepodobni, ale dręczyło to wyłącznie Meggie, bo kochała się w jednym i bolało ją to, że drugi jest tak pociągający. W kuchni, jak odkryła, Luke cieszył się sympatią, a przy okazji wyszło na jaw, komu zawdzięcza luksus ubierania się w białe koszule i białe spodnie: prała je i prasowała pani Smith, ulegając jego nieodpartemu urokowi.
– Och, jaki to piękny Irlandczyk! – westchnęła Minnie.
– Australijczyk – prowokowała ją Meggie.
– Niechby i tu urodzony, kochana panienko, ale z takim nazwiskiem jest irlandzki jak świnie Paddy'ego, z przeproszeniem świętej pamięci ojca panienki, niech odpoczywa w pokoju między aniołami. Z takimi kruczymi włosami i chabrowymi oczami i nie Irlandczyk? W dawnych czasach O'Neillowie byli królami Irlandii.
– A nie O'Connorowie? – droczyła się Meggie.
Okrągłe oczka Minnie błysnęły.
– Oho, trzeba panience wiedzieć, że to był wielki kraj.
– Daj spokój! Nie większy od Droghedy! A poza tym O'Neill to nazwisko oranżysty. Nie oszukasz mnie.
– Czyżby? To wielkie irlandzkie nazwisko istniało, zanim się urodził pierwszy oranżysta. A ponieważ było popularne w Ulsterze, to znalazło się paru O'Neillów wśród oranżystów. Ale też był, kochana panienko, O'Neill Clandeboy i O'Neiil Mor.
Meggie dała za wygraną. Jeżeli Minnie w ogóle posiadała plemienną wojowniczość, to dawno ją straciła i wymawiała słowo „oranżysta” bez zgrzytania zębami.
Mniej więcej tydzień później znów spotkała Luke'a nad strumieniem. Podejrzewała, że się na nią zaczaił, ale nie wiedziała, co na to poradzić, jeżeli nawet tak było.
– Dzień dobry, Meghann.
– Dzień dobry – odpowiedziała ze wzrokiem wbitym w łeb kasztanki.
– W przyszłą sobotę będzie zabawa w Braich y Pwll. Pojedziesz ze mną?
– Dziękuję za zaproszenie, ale nie umiem tańczyć, więc po co miałabym jechać?
– Nauczę cię szybciej, niż ciele machnie ogonem, to żadna przeszkoda. Jak myślisz, czy Bob pożyczy mi starego rollsa, albo nawet nowego, skoro chcę zabrać na tańce jego siostrę?
– Powiedziałam, że nie pojadę! – wykrztusiła przez zaciśnięte zęby.
– Powiedziałaś, że nie umiesz tańczyć, a ja obiecałem, że cię nauczę. Nie mówiłaś, że nie pojedziesz, nawet gdybyś umiała tańczyć, więc uznałem, że nie masz nic przeciwko temu. Chcesz się teraz wycofać?
Rzuciła mu wściekłe spojrzenie, które skwitował śmiechem.
– Jesteś rozpuszczona jak dziadowski bicz, Meghann. Pora, żeby ktoś ci się przeciwstawił.
– Nie jestem rozpuszczona!
– Nie opowiadaj mi głodnych kawałków! Jedyna córka, obstawa z braci, tyle ziemi i pieniędzy, wystawny dom, czeladź! Wiem, że to własność Kościoła, ale Clearym niczego przecież nie brakuje.
A więc tym się przede wszystkim różnią! – pomyślała triumfalnie, bo nie mogła uchwycić tej różnicy, odkąd go poznała. Ralph nie przywiązywałby wagi do całej tej otoczki, zaś ten człowiek nie dorównywał mu wrażliwością, nie miał wyczucia pozwalającego dostrzec, co kryje się pod pozorami. Szedł przez życie nie mając pojęcia, jakie jest trudne i bolesne.
Nie posiadając się ze zdumienia, Bob wręczył Luke'owi kluczyki do nowego rollsa. Przez chwilę patrzył na niego w milczeniu, potem się uśmiechnął.
– Nie przypuszczałem, że Meggie wybierze się na tańce, ale zabierz ją, Luke, jak najbardziej! Spodoba jej się. Mało ma rozrywek biedactwo. Powinniśmy ją gdzieś zabierać, ale jakoś nigdy tego nie robimy.
– A może ty, Jack i Hughie też pojedziecie? – spytał Luke nie gardząc widocznie większym towarzystwem.
Bob potrząsnął głową ze zgrozą.
– Nie, dziękuję. Nie przepadamy za tańcami.
Z braku innej, Meggie włożyła popielatoróżową sukienkę. Nie pomyślała wcześniej, żeby podjąć część pieniędzy z rosnącego w banku kapitaliku i sprawić sobie nowe wyjściowe sukienki. Do tej pory skutecznie odrzucała zaproszenia, bo tacy kawalerowie jak Enoch Davies i Alastair MacQueen pozwalali się odprawić zdecydowanym „nie”. Nie mieli takiego tupetu jak Luke O'Neill.
Przyglądając się w lustrze pomyślała, że mogłaby się wybrać za tydzień z mamą, która jeździła regularnie do miasteczka, i zamówić to i owo u krawcowej.
Za nic nie chciała jechać w tej sukience i natychmiast by ją zdjęła, gdyby miała drugą, w miarę odpowiednią. Inne czasy, inny mężczyzna. Wiązało się z tą sukienką tyle marzeń, uniesień i łez, że wydawało się profanacją wkładanie jej dla kogoś takiego jak Luke. Nauczyła się skrywać uczucia, okazywać spokój i udawać, że jest szczęśliwa. Obrastała opanowaniem jak drzewo korą, ale wieczorami, gdy pomyślała czasem o matce, wstrząsał nią dreszcz.
Czy upodobni się w końcu do niej, zobojętnieje na wszystko? Czy tak się to zaczęło z mamą, kiedy znała ojca Franka? Co by mama zrobiła, gdyby się dowiedziała, że Meggie poznała prawdę o Franku? Och, tamta kłótnia na plebanii! Jak by to było wczoraj: tata i Frank naprzeciw siebie, Ralph ściskający ją, aż bolało. Okropności, które wykrzykiwali. Wszystko zaczęło wtedy do siebie pasować. Wydawało jej się, że wiedziała o Franku od początku. Z czasem zrozumiała, że po to, by mieć dzieci, trzeba czegoś więcej, niż myślała: jakiegoś fizycznego zbliżenia absolutnie zakazanego poza małżeństwem. Jaką hańbę i poniżenie musiała przeżyć mama. Nic dziwnego, że tak to się na niej odbiło. Gdyby to mnie się przytrafiło – myślała – chciałabym umrzeć. W książkach jedynie prostackie dziewki miały dzieci poza małżeństwem,, a mama przecież nie była prostacką dziewką. Meggie całym sercem pragnęła, żeby mama porozmawiała z nią o tym, albo żeby sama ośmieliła się poruszyć ten temat. Może choć trochę mogłaby pomóc. Mama jednak nie pozwalała się do siebie zbliżyć ani sama nie wychodziła naprzeciw. Meggie westchnęła do swojego odbicia w lustrze z nadzieją, że jej nic się takiego nie przydarzy.
Ale młodość dopominała się o swoje prawa. W chwilach takich jak ta, kiedy przyglądała się sobie, chciała, żeby uczucie owionęło ją jak gorący wiatr. Nie chciała iść przez życie jak drętwa, pragnęła odmiany, ożywczej miłości. Miłości, męża, dzieci. Po co tęsknić za kimś, kogo nie można mieć? Nie chciał jej – myślała – i nigdy nie zechce. Powiedział, że ją kocha, ale nie tak jak mąż, ponieważ śluby połączyły go z Kościołem. Czy wszyscy mężczyźni darzą coś nieożywionego większą miłością niż kobietę? Nie, na pewno nie wszyscy. Może tylko ci myślący, uwikłani w wątpliwości i zastrzeżenia? Ale muszą też być mniej skomplikowani mężczyźni, którzy kobietę pokochają nade wszystko. Jak na przykład Luke.
– Nie znam drugiej tak pięknej dziewczyny, jak ty – powiedział Luke zapuszczając silnik rollsa.
Meggie nie znała się zupełnie na komplementach. Zaskoczona, spojrzała na niego z ukosa i nie odpowiedziała.
– Prawda, jak przyjemnie? – rzekł nie przejmując się brakiem zainteresowania z jej strony. – Wystarczy przekręcić kluczyk i motor zapala. Nie trzeba kręcić tą cholerną korbą do siódmych potów. To dopiero jest życie, Meggie, nie ma co.
– Nie zostawisz mnie samej? – spytała.
– Dobry Boże, gdzie tam! Przecież jedziesz ze mną. To znaczy, że przez cały wieczór należysz do mnie i nie pozwolę, żeby ktoś mi cię odbił.
– Ile masz lat, Luke?
– Trzydzieści. A ty?
– Prawie dwadzieścia trzy.
– Aż tyle? Wyglądasz jak mała dziewczynka.
– Ale nią nie jestem.
– Oho! A byłaś już kiedyś zakochana?
– Raz.
– Tylko raz? I masz już dwadzieścia trzy lata? Dobry Boże! Ja zdążyłem się zakochać i odkochać z dziesięć razy, zanim skończyłem dwadzieścia trzy lata.
– Może i ja bym się zakochiwała, ale w Droghedzie nie bardzo mam w kim. Zanim przyjechałeś, inni pastuchowie tylko nieśmiało się ze mną witali.
– Jeżeli nie chodzisz na zabawy, bo nie umiesz tańczyć, to nigdy nie będziesz miała okazji się nauczyć. Nie szkodzi, szybko się z tym uporamy. Pod koniec wieczoru będziesz już tańczyła, a za parę tygodni nie będziesz miała sobie równych. – Zerknął na nią. – Ale nie powiesz mi, że osadnicy z innych farm nie próbowali cię namówić, żebyś się z nimi wybrała. Pastuchów rozumiem, ciut ich onieśmielasz, ale paru owczarzy na pewno się do ciebie zalecało.
– Jeżeli innych onieśmielam, to czemu ty mnie zaprosiłeś?
– Bo ja jestem zuchwalcem nad zuchwalcami – odparł z wesołym uśmiechem. – Tylko nie zmieniaj tematu. Na pewno są w okolicy tacy, którzy cię zapraszali.
– Owszem, jest kilku takich – przyznała. – Ale ja nigdy nie chciałam się nigdzie wybierać. Dopiero ty mnie do tego namówiłeś.
– Więc tamci są głupi jak but z lewej nogi – rzekł. – Ja się od razu na tobie poznałem.
Niezbyt jej to odpowiadało, że jest taki wygadany, ale nie umiała mu się przeciwstawić.
Na zabawę, która odbywała się w szopie na wełnę, zjeżdżali się wszyscy ze względu na wiek, płeć i stan – synowie i córki osadników, pastuchowie z żonami, służące, guwernantki, mieszkańcy miasteczka.
Nienaganne maniery, zachowywane na bardziej uroczyste okazje tutaj ginęły bez śladu. Z Gilly przyjeżdżał Mickey O'Brien, żeby grać na skrzypcach, i zawsze znalazło się paru akompaniatorów, którzy wtórowali mu na zmianę na akordeonie. Stary skrzypek, siedząc na beczce lub beli wełny, grał godzinami bez wytchnienia, a z obwisłej wargi skapywała u ślina, której nie miał cierpliwości połykać, bo tracił żywe tempo.
Takich tańców Meggie nie widziała na przyjęciu urodzinowym u Mary Carson. Tu królowały polki, mazurki, kadryle i inne zamaszyste i skoczne tańce, w których partnerzy albo przelotnie dotykali się dłońmi, albo puszczali się w szalone obroty. Nie było miejsca na intymność ani rozmarzenie. Wyżywano się po prostu i rozładowywano napięcia, a miłosne intrygi kwitły z dala od hałaśliwego rozgardiaszu.
Meggie szybko odkryła, że jej wysoki, przystojny kawaler budzi zazdrość. Rzucano mu niemal tyle samo tęsknych i uwodzicielskich spojrzeń, co niegdyś księdzu Ralphowi, jedynie bardziej otwarcie. Co niegdyś Ralphowi. Niegdyś. To straszne, że musiała o nim myśleć, jakby nieodwracalnie należał do przeszłości.
Dotrzymując słowa, Luke zostawiał ją samą na krótko, kiedy wychodził do szaletu. Enoch Davies i Liam O'Rourke chętnie zajęliby jego miejsce, ale on do tego nie dopuszczał, a oszołomiona Meggie nie pojmowała, że ma prawo zatańczyć z innymi, którzy ją proszą. Nie słyszała szeptanych komentarzy, ale Luke słyszał, i śmiał się z nich w duchu. Co za bezczelność! Zwykły pastuch i wykrada ją im sprzed nosa! Przygany ani go grzały, ani ziębiły. Każdy z nich mógł się postarać o to samo co on. Skoro nie wykorzystali swojej szansy, ich strata.
Na koniec tańczono walca. Luke wziął Meggie za rękę, objął ją wpół i przyciągnął do siebie. Tańczył znakomicie. Zdziwiona, przekonała się, że wystarczy, żeby szła, gdzie ją prowadzi. Robiło to na niej niezwykłe wrażenie, kiedy trzymał ją tak blisko. Czuła mięśnie jego piersi i ud, chłonęła bijące od niego ciepło. Krótkie chwile bliskości z Ralphem przeżyła tak mocno, że nie zdążyła spostrzec szczegółów, a przy ty była szczerze przekonana, że tak jak w jego ramionach nie poczuje się już nigdy. Lecz choć tym razem było inaczej, też ogarnęło ją podniecenie. Serce biło przyśpieszonym rytmem, a Luke to wyczuł, bo wywinął nią w tańcu, ścisnął mocniej i przytulił policzek do jej włosów.
Nie odzywali się wiele do siebie, słuchając cichego warkotu rollsa, który z łatwością pokonywał wyboje na drodze i bezdrożach. Z Braich y Pwll trzeba było jechać do Droghedy siedemdziesiąt mil przez bezludne pola, na których nie zajaśniało nawet światełko ludzkiej siedziby. Wzniesienie przecinające Droghedę górowało nad okolicą trzydzieści kilka jardów, ale mieszkaniec równin czuł się na jego grzbiecie jak Szwajcar na wierzchołku góry. Luke zatrzymał samochód, wysiadł i poszedł otworzyć drugie drzwiczki. Meggie stanęła przy nim drżąc z obawy: czy zepsuje wszystko chcąc ją zaraz pocałować? Tak cicho, tak daleko od ludzi!
Po jednej stronie biegł zygzakowaty płot z butwiejących belek i Luke, przytrzymując Meggie lekko za łokieć, pomógł jej przejść po nierównej ziemi, uważając, żeby nie zaczepiła pantofelkami o króliczą norę. Chwyciła się płotu i patrzyła oniemiała – z początku ze strachu, że Luke ją dotknie, a potem, kiedy nic takiego się nie stało, z podziwu dla pejzażu.
W bladym świetle księżyca, niemal równie wyraziście jak w słońcu, rysowały się rozległe przestrzenie, falowała trawa srebrzystobiałoszara. Liście na drzewach skrzyły się, kiedy wiatr unosił ich gładkie wierzchy ku górze, a przy zagajnikach ziały otchłanie cienia niczym paszcze podziemnego świata. Spojrzała w niebo i daremnie próbowała zliczyć gwiazdy. Punkciki, delikatne jak krople rosy na pajęczej sieci, jarzyły się i gasły, jarzyły się i gasły w odwiecznym rytmie. Zdawały się patrzeć na nią w milczeniu niczym oczy owadów błyszczące jak klejnoty w świetle reflektorów, nie wyrażając niczego, a widząc wszystko. Słychać było westchnienie wiatru w trawie, szelest drzew, czasem brzęk stygnącego rollsa, senne narzekanie jakiegoś ptaka, któremu zakłócili spokój. W powietrzu unosił się nieokreślony, wonny aromat buszu.
Luke obrócił się tyłem do nocnego krajobrazu, wyjął kapciuch z tytoniem, ryżowe bibułki i zabrał się do robienia skręta.
– Tutaj się urodziłaś, Meghann? – spytał, trąc palcami wysypane na dłoń skrawki tytoniowych liści.
– Nie, urodziłam się w Nowej Zelandii. Przyjechaliśmy do Droghedy trzynaście lat temu.
Wsunął uformowane zwitki do papierowej rurki, obrócił ją zręcznie między kciukiem i wskazującym palcem, polizał, skleił, utkał do środka wystające wiórki końcem zapałki, rozniecił ogień i przypalił.
– Dobrze się dziś bawiłaś, prawda?
– O, tak!
– Chciałbym cię zabierać na wszystkie zabawy.
– Dziękuję.
Umilkł zaciągając się dymem i spoglądając ponad dachem rollsa na pobliską kępę drzew, gdzie wciąż zrzędził rozgniewany ptak. Kiedy między poplamionymi palcami żarzył mu się koniuszek wypalonego papierosa, upuścił go na ziemię i rozgniótł zawzięcie obcasem. Nikt nie gasi niedopałka tak dokładnie jak australijski Buszmen.
Kiedy Meggie odwróciła się z westchnieniem, podprowadził ją do samochodu. Był za sprytny na to, żeby już teraz ją całować, wolał poczekać, aż sama tego zapragnie, bo postanowił się z nią ożenić.
Jeździli potem na inne zabawy, a letnie dni mijały i gasły w krwistym blasku i pyle. Domownicy stopniowo przywykli, że Meggie znalazła sobie bardzo przystojnego adoratora. Bracia go lubili, a siostrę kochali, więc powstrzymywali się od docinków. Nigdy jeszcze nie zatrudniali kogoś tak pracowitego, a to starczało za najlepszą rekomendację. Z ducha byli ludźmi pracy, więc nie przyszło im do głowy oceniać Luke'a O'Neilla na podstawie tego, że jest biedny. Fee, która mogłaby go oszacować wnikliwiej, nie okazała dostatecznego zainteresowania. Tak czy owak, spokojna pewność Luke'a, że jest kimś innym niż zwykłym pastuchem, zaowocowała tym, że bracia zaczęli go traktować jak równego sobie.
Jeżeli nie nocował w polu, przychodził wieczorami w odwiedziny do rezydencji. Po jakimś czasie Bob oznajmił, że wygodniej mu będzie stołować się u nich i tak już zostało. Potem uznano za bezsensowne, żeby szedł milę z powrotem do siebie, skoro był tak uprzejmy i bawił Meggie do późna rozmową, więc namówiono go, żeby przeprowadził się do jednego z domków gościnnych za rezydencją.
Meggie dużo o nim myślała i nie tak wzgardliwie jak na początku, kiedy porównywała do stale z Ralphem.
Dawna rana goiła się. Z czasem zapomniała, że Ralph uśmiechał się w taki sposób, a Luke w inny, że oczy Ralpha nieruchomiały w zamyśleniu, podczas gdy w oczach Luke'a płonęła pasja. Była młoda, zaledwie przelotnie poczuła smak miłości, a chciała ją chłonąć wszystkimi zmysłami aż do zawrotu głowy. Ksiądz Ralph został biskupem. Wiedziała, że nigdy, przenigdy do niej nie wróci. Sprzedał ją za trzynaście milionów srebrników – wciąż ją to dręczyło. Gdyby sam się tak nie wyraził, nie myślałaby o tym, ale takich właśnie słów użył, więc nieraz zastanawiała się leżąc w łóżku, co chciał przez to powiedzieć. Czuła mrowienie w dłoniach, które opierała na plecach Luke'a, kiedy przytulał ją mocno w tańcu. Rozbudzał ją jego dotyk, jego niespożyta energia. O, nigdy nie rozpalał jej mroczny żar, nigdy nie myślała, że uschnie z tęsknoty, jeżeli go więcej nie zobaczy, nie drżała pod jego spojrzeniem, ale inni, których poznała na zabawach, nie działali na nią tak jak on. Jeżeli musiała zadzierać głowę, żeby spojrzeć komuś w oczy, okazywało się, że nie są to oczy Luke'a, a jeżeli nawet oczy mieli podobne, to ich włosy były inne. Każdemu z nich czegoś brakowało w porównaniu z Lukiem, choć nie potrafiła określić, co go tak wyróżniało.. Prócz tego oczywiście, że przypominał Ralpha, a nie chciała się przyznać, że tylko dlatego jej się podoba.
Dużo rozmawiali, ale raczej ogólnikowo – o ziemi, o owcach, strzyży, o tym, czego oczekiwał od życia, gdzie bywał, o wydarzeniach politycznych. Czytywał książki, ale nie tak zachłannie jak Meggie, której mimo starań nie udawało się go nakłonić do interesującej lektury. Nigdy też nie prowadził rozmowy wymagającej wysiłku intelektualnego, a najbardziej drażniło ją, że nigdy nie przejawia bliższego zainteresowania jej osobą, nie pytał, czego oczekuje od życia. Próbowała go czasem naprowadzić na bardziej osobisty temat, ale nadaremnie.
Pracowity i sprytny Luke O'Neill marzył o tym, żeby się wzbogacić. Urodził się w lepiance na przedmieściach Longreach w Queenslandzie Zachodnim, dokładnie na Zwrotniku Koziorożca. Jego ojciec był czarną owcą majętnej, ale zawziętej irlandzkiej rodziny, a matka córką niemieckiego rzeźnika z Winton. Kiedy postawiła na swoim i wyszła za mąż za ojca Luke'a, również została wydziedziczona. W nędznej chacie chowało się dziesięcioro dzieci bez jednej pary butów, które zresztą nie były im potrzebne w tropikalnym klimacie. Ojciec, który zarabiał na życie postrzyganiem, jeżeli miał na to ochotę (a najczęściej ciągnęło go do butelki rumu), zginął w pożarze gospody, kiedy Luke miał dwanaście lat. Więc Luke, kiedy zgodzono się przyjąć go na spółkarza, ruszył w objazd i mazał owce stopniowo smołą, kiedy postrzygaczowi omsknęła się ręka i zaciął zwierzę do żywego.
Jednego Luke się nie bał – ciężkiej pracy. Służyła mu, podobnie jak innym służy coś wręcz przeciwnego. Nigdy nie zostało wyjaśnione, czy dlatego tak pracował, że ojciec był wyśmiewanym w miasteczku pijaczkiem, czy też po matce Niemce odziedziczył zamiłowanie do pracy.
Z czasem został pomocnikiem: biegał po moście, chwytał ciężkie wydęte runo sfruwające z maszynek do strzyżenia i zanosił je na stół, gdzie oczyszczano jego brzegi i rolowano wełnę. Nauczył się wtedy obierać runo ze skorupiałych od brudu brzegów i układać je w sąsiekach, gdzie czekały na klasyfikatora, arystokratę strzyży. Podobnie jak zawodowego znawcę win czy perfum, nie można było takiego człowieka wyuczyć fachu, jeżeli nie miał naturalnych predyspozycji. A Luke ich nie posiadał. Chcąc zarobić więcej, a na tym mu zależało, miał do wyboru prasowanie albo strzyżenie. Miał dość siły, żeby obsługiwać prasę zgniatającą runo w olbrzymie bele ale postrzygacz-piorun zarabiał więcej.
Dał się poznać w Queeslandzie Zachodnim jako dobry pracownik, więc chętnie przyjęto go na nauczenie. Był silny, wytrzymały, zręczny, miał dobrze skoordynowane ruchy, mógł więc zostać postrzygaczem-piorunem. Wkrótce Luke strzygł powyżej dwustu sztuk dziennie, sześć dni w tygodniu, biorąc funta za sto sztuk, a dokonywał tego wąską maszynką do strzyżenia, przypominającą jaszczurkę boggi, od której wzięła nazwę. W Australii nie wolno było używać nowozelandzkich maszynek z szerokimi grzebieniami i ostrzami, choć strzygło się nimi dwa razy szybciej.
To była ciężka harówka. Nachylając się nad owcą, którą przytrzymywał kolanami, przeciągał maszynką przez całą długość tułowia, uwalniając wełnę w jednym kawałku tak, żeby nie trzeba było poprawiać i żeby zadowolić szefa, który dopadał postrzygacza, jeżeli ten nie przestrzegał wyśrubowanych norm. Nie przeszkadzał mu upał, pot i pragnienie zmuszające do wypijania trzech galonów wody dziennie, nie zwracał nawet uwagi na uprzykrzone muchy, do których przywykł od urodzenia. Nie przeszkadzały mu też owce, które śniły się postrzygaczom po nocach – nierówne, mokre, przerośnięte, brudne i zapaskudzone przez muchy – same merynosy, obrośnięte wełną od kopyt po nos, z delikatną, fałdzistą skórą, przesuwającą się jak śliski papier.
Nie, sama praca nie mierziła Luke'a, bo im ciężej pracował, tym lepiej się czuł, drażnił go hałas, smród, przebywanie w zamkniętym pomieszczeniu. Nigdzie na świecie nie znalazłoby się drugiego tak piekielnego miejsca jak szopa do strzyżenia. Postanowił więc, że zostanie szefem który przechadza się koło zgarbionych postrzygaczy i patrzy na runo, ścinane płynnymi, bezbłędnymi ruchami.
Na krześle wyplatanym siedzi sobie z boku
Szef rozparty wygodnie, wszystkich ma na oku.
Tak głosiła stara śpiewka postrzygaczy i kimś takim zapragnął zostać Luke O'Neill. Szefem, panem całą gębą, hodowcą, osadnikiem. Nie dla niego ciągłe schylanie się, wydłużone po latach pracy ręce. Chciał pracować na otwartej przestrzeni i patrzeć, jak rośnie majątek. W szopie mogłaby go zatrzymać jedynie perspektywa zostania postrzygaczem-burzą, jednym z garstki ludzi strzyżących powyżej trzystu merynosów dziennie zgodnie z normą i przy użyciu wąskiej maszynki. Zbijali oni fortunę przyjmując zakłady. Niestety, był odrobinę za wysoki, a te kilka sekund różnicy przy schylaniu się i odchylaniu decydowało o różnicy między piorunem a burzą.
Przyszedł mu do głowy inny sposób osiągnięcia wymarzonego celu: odkrył, że podoba się kobietom. Pierwszą próbę przeprowadził podając się za pastucha w Gnarlundze, gdzie dziedziczką farmy była dość młoda i ładna panna. Pech chciał, że ostatecznie wybrała słynącego z dziwactw parobka z Anglii. Z Gnarlungi przeniósł się do Bingelly, gdzie znalazł pracę jako ujeżdżacz koni, a upatrzył tam sobie niemłodą i nieładną córkę prowadzącą gospodarstwo wraz z owdowiałym ojcem. Biedna Dot, prawie ją zdobył, w końcu jednak spełniła życzenie ojca i wyszła za żwawego sześćdziesięciolatka, właściciela sąsiedniej posiadłości.
Te dwie próby zabrały mu przeszło trzy lata życia, uznał więc, że dwadzieścia miesięcy na dziedziczkę to za długo i za nudno. Wolał wyruszyć w podróż i spenetrować znacznie większy obszar w poszukiwaniu odpowiedniej kandydatki. Czuł się jak w siódmy niebie pędząc po szlakach Queenslandu Zachodniego – wzdłuż rzek Cooper, Diamantina, Barcoo i Bulloo-Overflow niknących w górnym zachodnim rogu Nowej Południowej Walii. Miał trzydzieści lat i zdawał sobie sprawę, że czas najwyższy znaleźć gęś, która zniesie przynajmniej kawałek złotego jajka.
Wszyscy słyszeli o Droghedzie, ale Luke szczególnie pilnie nadstawiał uszu, kiedy dowiedział się, że w rodzinie jest jedyna córka. Wiadomo było, że nie odziedziczy posiadłości, ale może otrzymałaby w wianie skromne sto tysięcy akrów koło Kynuny albo Winton. Okolice Gilly, choć ładne, wydawały mu się zbyt zalesione. Tęsknił za trawiastym bezkresem dalekiego Queenslandu Zachodniego, gdzie drzewa pozostawały tylko we wspomnieniach pochodzących gdzieś ze wschodu. Rosła tam trawa, trawa i jeszcze raz trawa, bez początku i bez końca, ale owce hodowano w takiej liczbie, żeby na jedną przypadało co najmniej dziesięć akrów. Bo czasami zamiast trawy rozpościerała się popękana, dysząca czarna pustynia. Trawa, słońce, upał i muchy. Każdemu odpowiada inny raj, a taki wybrał dla siebie Luke O'Neill.
Pociągnął za język Jimmy'ego Stronga, pośrednika handlowego, który przywiózł go na miejsce, i gorzko się rozczarował na wieść, że Drogheda należy do Kościoła. Wiedział już, jak rzadko trafiają się samotne dziedziczki majątków, ale kiedy Jimmy Strong dodał, że jedyna córka dysponuje niezłą sumką w banku i ma wielu kochających braci, postanowił nie odstępować od swoich zamiarów.
Luke od dawna postawił sobie za cel zdobycie stu tysięcy akrów koło Kynuy albo Winton i dążył do tego celu z niezłomnym uporem, ale najbliższa jego sercu była żywa gotówka, a nie to, co mógłby za nią kupić. Rozpalała go nie tyle perspektywa posiadania ziemi i płynące stąd znaczenie, ile rosnące rządki schludnych cyferek na jego koncie w banku. To nie Gnarlunga czy Bingelly budziły w nim pożądanie, lecz ich wartość wyrażona w gotówce. Człowiek, który pragnąłby zostać panem na swoich włościach, nie zainteresowałby się nie posiadającą ziemi Meggie Cleary. Nie sprawiałaby mu też takiej przyjemności jak Luke'owi O'Neill ciężka praca fizyczna.
Zabawa w sali Świętego Krzyża w Gilly była trzynastą, na którą Luke zabrał Maggie w ciągu ostatnich tygodni. Jak się o nich dowiadywał i wycyganiał zaproszenia, tego Meggie w swojej naiwności nie odgadła, ale co sobota prosił Boba o klucz do rollsa i wiózł ją nawet sto pięćdziesiąt mil od Droghedy.
Kiedy stanęła koło płotu, patrząc na bezksiężycowy pejzaż, zachrupała pod jej stopami zmarzlina. Nadchodziła zima. Luke otoczył ją ramieniem i przyciągnął do siebie.
– Zimno ci – powiedział. – Jedźmy już.
– Nie, teraz mi lepiej, rozgrzewam się – odparła szeptem.
Coś się w nim zmieniło, jakby inaczej trzymał zarzuconą niedbale na jej plecy rękę. Tak miło było oprzeć się o niego, chłonąć ciepło promieniujące z drugiego ciała. Nawet przez sweterek wyczuwała pieszczące krążenie ręki masującej ją delikatnie, niepewnie. Gdyby oznajmiła, że jest jej zimno, przestałby; nie odzywając się, dawała mu milczącą zgodę na to, co robił. Tak mocno pragnęła zasmakować miłości. On jeden poza Ralphem ją interesował, czemu więc nie miałaby się przekonać, jak całuje? Żeby tylko były to inne pocałunki! Nie takie jak Ralpha!
Biorąc jej milczenie za aprobatę, Luke oparł drugą rękę na jej ramieniu, obrócił ku sobie i nachylił głowę. A więc to tak się czuje czyjeś usta? Uścisk i nic więcej! Jak mu okazać zadowolenie? Poruszyła wargami i natychmiast tego pożałowała. Napór wzrósł. Luke zmusił ją do otwarcia ust i końcem języka objechał ich wnętrze. Obrzydliwość. Dlaczego zupełnie inaczej przeżywała pocałunki Ralpha? Nie czuła wtedy lekkich mdłości. Otwierała się jak szkatułka, w której znajoma dłoń poruszy sekretną sprężynę. Co on robi? – pomyślała. – Czemu dygocze, przywieram do niego, choć chciałabym się odsunąć?
Luke odkrył czułe miejsce u boku Meggie i naciskał je palcami, ale nie wykazywał szczególnego entuzjazmu. Przerwał pocałunek i przylgnął wargami do jej szyi. To bardziej jej odpowiadało. Objęła go z krótkim westchnieniem, ale kiedy zsunął usta niżej, usiłując jednocześnie obnażyć jej ramię, odepchnęła go mocno.
– Dosyć, Luke!
Ten epizod rozczarował ją, a nawet zniechęcił. Luke zdawał sobie doskonale sprawę z tego, kiedy pomagał jej wsiąść do samochodu i skręcał upragnionego papierosa. Miał dobre mniemanie o sobie jako kochanku, żadna, jak dotąd, nie narzekała – ale też nie były one takimi damami jak Meggie. Nawet o wiele od Meggie bogatsza dziedziczka Bingelly, Dot MacPherson, była krowim ogonem i do żadnej eleganckiej szkoły w Sydney nie chodziła. Pod względem doświadczenia seksualnego Luke nie różnił się od przeciętnego wiejskiego parobka, niewiele wiedział ponad to, co jemu samemu sprawiało przyjemność. Liczne dziewczyny, z którymi się przespał, zapewniały, że im się podobało, polegał więc na osobiście zdobytych informacjach, niekoniecznie prawdziwych. Niejedna dziewczyna angażowała się w romans w nadziei na małżeństwo z mężczyzną tak atrakcyjnym i pracowitym, gotowa więc była kłamać jak z nut, żeby dać mu satysfakcję. A największą satysfakcję sprawiało mężczyźnie wyznanie, że jest najlepszy. Luke nie przypuszczał nawet, ilu dało się na to nabrać.
Wciąż myśląc o Dot, która po tygodniu uległa woli ojca, zamknięta przez niego w baraku postrzygaczy razem z rozkładającą się padliną, Luke pogodził się z tym, co go czeka. Wiedział, że ciężko będzie zdobyć Meggie,, że nie wolno mu jej przestraszyć ani zniechęcić. Wesołe igraszki musiały poczekać. Dostosuje zaloty do jej oczekiwań – troskliwość i kwiaty, bez klapsów i podszczypywań.
Niezręczne milczenie przerwała Meggie, z westchnieniem opadając na oparcie.
– Przepraszam, Luke.
– Ja też cię przepraszam, Meggie. Nie chciałem cię urazić.
– Ależ nie uraziłeś mnie, skądże! Po prostu nie jestem przyzwyczajona… Przestraszyłam się.
– O, Meghann! – Oderwał rękę od kierownicy i położył na jej zaciśniętych dłoniach. – Nie przejmuj się. Zapomnijmy o tym.
– Dobrze – zgodziła się.
– Czy on cię nie całował? – spytał z zaciekawieniem.
– Kto?
– Mówiłaś, że raz się zakochałaś, więc uznałem, że to dla ciebie nic nowego. Przepraszam, Meghann. Powinienem się domyślić, że mieszkając na takim odludziu podkochiwałaś się z daleka w jakimś facecie, który nawet ciebie nie zauważył.
O tak, Tak! Niech tak właśnie myśli! – powiedziała sobie.
– To prawda, Luke, podkochiwałam się z daleka.
Przed domem znów przyciągnął ją do siebie i pocałował, tym razem czule, bez języka. Podobało się jej, choć mu się nie odwzajemniła. Poszedł do domku gościnnego, upewniony, że nie zaprzepaścił swoich szans.
Meggie, leżąc w łóżku, wpatrywała się w miękki krąg światła, który padał od lampy na sufit. Przynajmniej o jednym się przekonała: pocałunki Luke'a w niczym nie przypominały pocałunków Ralpha. Raz czy dwa przeniknęło ją trwożne podniecenie, kiedy ścisnął ją wpół, pocałował w szyję. Nie widziała sensu porównywać Luke'a z Ralphem, nawet już nie chciała próbować. Lepiej zapomnieć o Ralphie, on nie mógł zostać jej mężem, za Luke'a mogła wyjść za mąż.
Następnym razem, kiedy Luke ją całował, Meggie zachowała się zupełnie inaczej. Wracali właśnie z cudownego przyjęcia w Rudna Hunish, farmie położonej najdalej z tych, do których Bob pozwolił im się wybrać, a wieczór płynął miło od samego początku. Luke przez całą drogę do Rudna Hunish żartował tak, że pękała ze śmiechu, a na przyjęciu otaczał ją troskliwą czułością. Panna Carmichael tak się zawzięła, żeby jej go odbić, że okazywała większą śmiałość niż Alastair MacQueen i Enoch Davies, nie odstępowała ich na krok i otwarcie flirtowała z Lukiem, zmuszając go, żeby zaprosił ją do tańca. Był to prawdziwy bal i Luke zatańczył z panną Carmichael powolnego walca, ale zaraz wrócił do Meggie i wymownie spojrzał w sufit, dając do zrozumienia, że panna Carmichael go nudzi. Sprawił tym Meggie wielką przyjemność, bo nie lubiła tej pannicy od dnia, w którym zakłóciła jej radosny nastrój na festynie w Gilly. Nigdy nie zapomniała, jak Ralph zignorował młodą damę i przeniósł przez kałużę ją, małą dziewczynkę. Dziś Luke demonstrował swoje uczucia w podobny sposób. Brawo, Luke! Wspaniale się spisałeś!
Czekała ich długa podróż do domu. Luke przymówił się do Angusa MacQueena o kilka kanapek i butelkę szampana, a kiedy przejechali prawie dwie trzecie drogi, zatrzymał samochód. Australijskie samochody, podobnie jak dziś, rzadko bywały wyposażone w grzejniki, ale rolls należał do wyjątków. Tego wieczoru grzejnik bardzo się przydał, bo ziemię pokrywała gruba warstwa szronu.
– Prawda, jak przyjemnie siedzieć w taką zimną noc bez płaszcza? – powiedziała Meggie z uśmiechem i wzięła od Luke'a składany srebrny kubeczek z szampanem i kanapkę z szynką.
– Tak. Ślicznie dziś wyglądasz, Meghann.
Co takiego było w tych oczach? Zwykle nie przepadał za szarym kolorem – wydawał mu się bez życia – ale spoglądając w oczy Meggie, gotów był przysiąc, że zawierają barwy tęczy – fioletową, indygo, błękit pogodnego nieba, zieleń mchu, odrobinę płowej żółtości. Błyszczały jak półprzeźroczyste klejnoty, otoczone złotymi rzęsami. Wyciągnął rękę i przesunął p jej rzęsach koniuszkiem palca, po czym obejrzał go z powagą.
– Dlaczego to zrobiłeś, Luke?
– Musiałem sam sprawdzić, czy nie są pokryte złotym pudrem. Jesteś jedyną dziewczyną, która ma naprawdę złote rzęsy, wiesz o tym?
– O! – Przytknęła palec do rzęs, spojrzała i roześmiała się. – Rzeczywiście! Nic a nic nie schodzi. – Szampan burzył jej się w żołądku i łaskotał w nos, czuła się dziwnie cudownie.
– I najprawdziwsze złote brwi, i najpiękniejsze złote włosy… Zawsze mi się zdaje, że powinny być twarde jak szczere złoto w dotyku, a są miękkie i puszyste… Cerę też jakbyś miała przysypaną pudrem… I najpiękniejszą buzię, w sam raz do całowania…
Wpatrywała się w niego rozchylając różowe, delikatne wargi, zupełnie jak za pierwszym razem, kiedy się spotkali. Wyjął z jej ręki pusty kubek.
– Dobrze ci zrobi jeszcze trochę szampana – powiedział.
– Jaki przyjemny jest taki mały przystanek na trasie. Jestem ci bardzo wdzięczna, że poprosiłeś pana MacQueena o poczęstunek na drogę.
Pyrkotał cicho silnik rollsa, z ledwie słyszalnym szumem tłoczyło się do środka ciepłe powietrze – oba dźwięki usypiały. Luke rozwiązał krawat, rozpiął kołnierzyk koszuli. Marynarka i żakiet leżały na tylnym siedzeniu, bo w aucie było na nie za ciepło.
– O, teraz dobrze. Nie wiem, kto wymyślił krawat i uznał, że bez niego człowiek nie jest porządnie ubrany. Udusiłby, gościa jego własnym wynalazkiem.
Obrócił się raptem i nachylił się nad nią, chwytając ustami jej usta. Chociaż jej nie objął, poczuła się z nim złączona tak, że kiedy odchylił się do tyłu, wsparła się na jego piersiach. Przytrzymał jej głowę, wpijając się w te zdumiewająco wrażliwe, oszałamiające wargi, które nareszcie tak idealnie pasowały do jego ust. Objęła go za szyję, wsunęła drżące palce we włosy, drugą dłoń oparła na gładkiej opalonej skórze między rozchylonymi brzegami kołnierzyka. Tym razem się nie śpieszył, chociaż zanim nalał jej drugi kubek szampana, poczuł stwardniałą męskość, podniecony samym patrzeniem na nią. Nie puszczając jej, całował policzki, opuszczone powieki, łukowate sklepienia brwi, znów jedwabiste policzki i znów usta, których dziecinny wykrój doprowadzał go do szaleństwa od chwili, kiedy zobaczył ją po raz pierwszy.
Szyja z małym wgłębieniem u podstawy, skóra na ramieniu delikatna, chłodna, sucha… Nie miał siły, żeby się powstrzymać, a jednocześnie ogarnął go lęk, że Meggie powie „dość”, sięgnął jednak ręką i porozpinał długi rząd guziczków z tyłu sukienki, zsunął z uległych ramion najpierw sukienkę, potem ramiączka satynowej koszulki. Wtulił twarz w szyję koło ramienia, czubkami palców sunął po nagich plecach, wyczuwał nagłe dreszcze i twardniejące na jej piersiach gruzełki. Z otwartymi ustami szukał chłodnego zakończenia miękkiej wypukłości, aż wreszcie jego wargi zamknęły się na krążku napiętego ciała. Zamarł, otumaniony, przycisnął ją do siebie i ssał, chwytał zębami, całował, ssał… Ów odwieczny odruch – szczególne upodobanie – niezawodnie go zaspokajał. Było tak dobrze, dobrze, dobrze, doooooobrze! Nie krzyknął, tylko wstrząsnął się w spazmie rozkoszy.
Odpadł jak syty szczeniak, cmoknięciem w pierś wyraził bezgraniczną wdzięczność i znieruchomiał oddychając ciężko. Czuł na włosach jej pocałunki, pieszczotę ręki wsuniętej pod koszulę, raptem oprzytomniał i otworzył oczy. Usiadł, podciągnął jej ramiączka koszuli, potem sukienkę i zręcznie pozapinał guziki.
– Powinnaś wyjść za mnie za mąż, Meghann – powiedział łagodnie i wesoło. – Twoim braciom nie podobałoby się ani trochę to, co przed chwilą robiliśmy.
– Tak też uważam – odparła ze spuszczonymi oczami i lekkim rumieńcem na policzkach.
– Powiemy im o naszych planach jutro rano.
– Im prędzej, tym lepiej.
– W przyszłą sobotę zawiozę cię do Gilly. Odwiedzimy księdza Thomasa, bo pewnie chciałabyś wziąć ślub kościelny, damy na zapowiedzi i kupimy pierścionek zaręczynowy.
– Dziękuję ci, Luke.
A więc postanowione. Byłą pewna, że nie może być odwrotu od tej decyzji. Upłynie parę tygodni, ile trzeba na ogłoszenie zapowiedzi, i wyjdzie za mąż za Luke'a O'Neilla. Będzie… panią O'Neill! Jakie to dziwne! Dlaczego się zgodziła? Bo on jej powiedział, że to konieczne, że musi to zrobić. Ale dlaczego? Żeby odsunąć od niego niebezpieczeństwo? Żeby chronić jego czy ją? Ralphie de Bricassart, czasami cię nienawidzę…
Wydarzenie w samochodzie zaskoczyło ją i poruszyło do głębi. zupełnie inaczej niż za pierwszym razem. Tyle pięknych, przerażających wrażeń. Dotyk jego rąk! Pieszczota piersi, od której biegły koliste prądy ogarniające całe ciało! W chwili, kiedy uprzytomniła sobie, że ją obnaża, że powinna krzyczeć, uderzyć go, uciekać. Kiedy przeszło obezwładnienie, wywołane szampanem, ciepłem, odkryciem smakowitości pocałunku, wtedy poraził ją tą pieszczotą, wyciszając rozum, świadomość, myśl o ucieczce. Naprężyła ramiona, obsuwając się na jego biodra, a kiedy przycisnął nie nazwany obszar u szczytu jej ud do twardego jak kamień zgrubienia na swoim ciele, chciała tak trwać bez końca, czując przeszywający aż do duszy wstrząs, pustkę, pragnienie… Pragnienie czego? Nie wiedziała. Kiedy odsunął ją od siebie,, wcale tego nie chciała, gotowa była rzucić się na niego z wściekłością. Cały ten epizod przypieczętował dojrzewającą w niej decyzją wyjścia za mąż za Luke'a O'Neilla. Nie mówiąc o tym, że w jej przekonaniu zrobił coś, od czego biorą się dzieci.
Nikogo nie zdziwiła nowina i nikomu nie przyszło na myśl oponować. Zaskoczenie wywołała jedynie Meggie, która stanowczo oświadczyła, że nie zawiadomi biskupa de Bricassart, a potem histerycznie odrzuciła pomysł Boba, żeby zaprosić biskupa de Bricassart do Droghedy i urządzić ślub i wesele na miejscu. Nie, nie, nie! Meggie, która nigdy nie podnosiła głosu, wykrzyczała im to w twarz. Widocznie obraziła się, że ich nie odwiedza. Twierdziła, że małżeństwo to jej prywatna sprawa. Skoro nie przyjechał do Droghedy przez zwykłą grzeczność, bez powodu, to nie ma zamiaru narzucać mu obowiązku wizyty, której złożenia nie wypadałoby mu odmówić.
Fee obiecała, że nie napomknie o niczym w swoim listach. Sprawiała wrażenie, że jest to jej obojętne, podobnie jak nie okazywała zainteresowania przyszłym mężem Meggie. Prowadzenie ksiąg zapewniało jej ciągłe zajęcie. Zapiski Fee dostarczyłyby historykowi szczegółowego opisu życia na farmie owiec, ponieważ nie składały się wyłącznie z liczb i bilansów. Codziennie skrupulatnie notowała każdy ruch każdego stada owiec, pogodę, a nawet co podała na obiad pani Smith. Zapis w niedzielę, 22 lipca 1934 roku, wyglądał następująco: „Niebo czyste, bez chmur, temperatura o świcie 2 stopnie powyżej zera. Mszy nie było. Bob w domu, Jack z dwoma pastuchami na polu Murrimbah, Hughie z jednym pastuchem na polu Zachodnia Grobla, Antałek pędzi trzyletnie skopy z Budgin na Winnemurra. Temperatura o trzeciej 32 stopnie. Barometr bez zmian: 30, 6 cala. Wiatr zachodni. Na obiad podano peklowaną wołowinę, ziemniaki z wody, marchewkę, kapustę, leguminę parzoną ze śliwek. Ślub Meghann Cleary z panem Lukiem O'Neillem, pastuchem, odbędzie się w sobotę, 25 sierpnia, w kościele Świętego Krzyża w Gillanbone. Wpisu dokonano o godzinie dziewiątej wieczorem. Temperatura 8 stopni. Księżyc w ostatniej kwadrze”.
Luke kupił Meggie skromny, ale ładny pierścionek z dwoma brylancikami, osadzonymi w dwóch platynowych serduszkach. Po ślubie cała rodzina miała udać się na obiad do hotelu „Imperial”, gdzie zaproszono też panią Smith, Minnie i Cat. Jims i Patsy mieli zostać w Sydney, gdyż Meggie oznajmiła, że nie widzi powodu ściągania ich z odległości sześciuset mil na nie całkiem zrozumiałą ceremonię. Otrzymała od nich gratulacje. Jims wysmarował dla niej po dziecinnemu nieskładny list, do którego Patsy dopisał dwa słowa: „Dużo szczęścia”. Znali Luke'a, jeździli z nim po polach Droghedy w czasie wakacji.
Upierając się przy urządzeniu jak najskromniejszej uroczystości, Meggie zasmuciła panią Smith, która marzyła o wielkiej pompie z okazji wydania za mąż jedynej córki Clearych. Meggie tak się sprzeciwiła jakimkolwiek celebracjom, że nie chciała nawet słyszeć o stroju panny młodej. Postanowiła wziąć ślub w zwykłej sukience i kapeluszu, które miały jej potem służyć w podróży.
– Kochanie, już zdecydowałem, dokąd cię zabiorę w podróż poślubną – rzekł Luke siadając naprzeciw niej w niedzielę, nazajutrz po tym, jak postanowili się pobrać.
– Dokąd?
– Do północnego Queenslandu. kiedy byłaś u krawcowej, pogadałem z chłopakami w hotelowym barze. Opowiadali mi, ile można zarobić na plantacjach trzciny, jeżeli ktoś jest silny i nie boi się pracy.
– Ależ Luke, masz przecież tutaj dobrą pracę!
– Nie chcę siedzieć na garnuszku u teściowej i szwagrów. Chcę kupić ziemię w zachodnim Queenslandzie, zanim będę za stary, żeby na niej gospodarować. Najpierw muszę oczywiście zebrać na to pieniądze. Bez wykształcenia ciężko w tym kryzysie dostać dobrze płatną pracę, ale w północnym Queenslandzie brakuje ludzi i zarabiałbym przynajmniej dziesięć razy tyle co pastuch w Droghedzie.
– I co byś tam robił?
– Ciął trzcinę.
– Ciął trzcinę? To praca dla kulisów.
– Mylisz się. Kulisi są za mali, żeby szło im tak dobrze jak białym, a poza tym, jak sama wiesz, australijskie prawo zabrania sprowadzania czarnych i żółtych do ciężkiej pracy i zatrudniania za stawki niższe niż dla białych, żeby nie odbierać chleba białym Australijczykom. Brakuje żeńców, a zarobek jest wyśmienity. Rzadko kto jest na tyle duży i silny, żeby ciąć trzcinę. Ale ja dam radę!
– Chciałbyś, żebyśmy zamieszkali na stałe w północnym Queenslandzie?
– Tak.
Spojrzała ponad jego ramieniem przez wielkie okna salonu na eukaliptusy, pole domowe, widoczne za nimi drzewa. Nie mieszkać w Droghedzie? Tylko gdzieś, gdzie Ralph jej nie odnajdzie, żyć z myślą, że nigdy go nie zobaczy, trwać przy obcym człowieku, z którym nieodwołalnie się związała… Posmutniałe szare oczy, piękniejsze niż zwykle, spoczęły na niecierpliwej twarzy Luke'a. Wyczuł jej smutek, choć nie dostrzegł ani jednej łzy, opadnięcia powiek czy kącików ust. Nie obchodziły go frasunki Meggie, nie zamierzał dopuścić, żeby stała się dla niego tak ważna, by się o nią martwił. Owszem, dla kogoś takiego, kto smalił cholewki do Dot MacPherson z Bingelly, Meggie stanowiła nie lada gratkę, ale tym bardziej miał się na baczności, żeby jej łagodność i budząca pożądanie uroda nie podbiły mu serca. Żadna kobieta, nawet tak słodka i piękna jak Meggie Cleary, nie mogła nim zawładnąć na tyle, żeby mu rozkazywać.
Zatem pozostając wierny samemu sobie, przeszedł od razu do sedna, ponieważ tej kwestii wolał nie owijać w bawełnę.
– Meghann, jestem staroświecki – powiedział.
Obrzuciła go zdziwionym spojrzeniem.
– Naprawdę? – spytała tak, jakby mówiła: Czy to ważne?
– Tak – odparł. – Moim zdaniem, kiedy dwoje ludzi się pobiera, własność żony przechodzi na męża. Wiem, że masz trochę pieniędzy, i uważam, że powinnaś je na mnie przepisać. Uczciwie ci o tym mówię, jeszcze przed ślubem.
Meggie nigdy nie myślała, że zatrzyma swój kapitalik, uznała bowiem, że po ślubie stanie się on własnością Luke'a. Z wyjątkiem wykształconych, postępowych kobiet, Australijki żywiły przekonanie, że ich los spoczywa w rękach mężczyzn, a wychowanie Meggie szczególnie sprzyjało utrwaleniu takiego przekonania. W domu zawsze rządził tata, a po jego śmierci Bob. Meggie nigdy nie kwestionowała męskiego prawa do rozporządzania pieniędzmi, domem, żoną i dziećmi.
– Och! – wykrzyknęła. – Nie wiedziałam, że trzeba coś podpisywać. Myślałam, że to, co moje, po ślubie automatycznie będzie należało do ciebie.
– Kiedyś tak było, ale zmieniło się, odkąd ci głupcy w Canberrze dali kobietom prawo do głosu. Chciałbym żeby nie było między nami żadnych niedomówień, Meghann, dlatego mówię ci teraz, jak się rzeczy mają.
– Dobrze, Luke, nie mam nic przeciwko temu – odparła ze śmiechem.
Przyjęła to jak dobra, staroświecka żona, Dot nie poddałaby się tak łatwo.
– Ile masz? – spytał.
– W tej chwili czternaście tysięcy funtów. Co roku dostaję po dwa.
Gwizdnął.
– Czternaście tysięcy funtów! To dużo pieniędzy, Meghann. Lepiej, żebym ja miał nad nimi pieczę. W przyszłym tygodniu możemy pójść do dyrektora banku. Trzeba też załatwić, żeby przyszłe wpływy zapisywane były na mnie. Wiesz, że nie ruszę tych pieniędzy! Kiedyś kupimy za nie naszą farmę. Ale przez pierwsze dwa, trzy lata oboje będziemy ciężko pracować i oszczędzać wszystko, co zarobimy, dobrze?
– Tak, Luke – odparła Meggie.
Luke o mały włos nie udaremnił ślubu przez zwykłe przeoczenie. Nie był katolikiem. Kiedy ksiądz Watty dowiedział się o tym, ze zgrozą uniósł ręce ku niebu.
– Dobry Boże, Luke, dlaczego nie powiedziałeś tego wcześniej? Dużo trudu będzie nas kosztowało nawrócić cię i ochrzcić przed ślubem!
Luke patrzył na księdza zdumiony.
– A kto mówi o nawracaniu, proszę księdza? Żadnej religii nie wyznaję i dobrze mi z tym, ale jeśli to księdzu przeszkadza, proszę wpisać, że jestem kwakrem, szmakrem, czym ksiądz chce. Nie zgadzam się, żeby mnie podano za katolika.
Na próżno go upraszali. Luke nie chciał o niczym słyszeć.
– Nie mam nic przeciwko katolicyzmowi ani Irlandii, myślę nawet, że katolikom w Ulsterze źle się dzieje, ale jestem oranżystą i przechrztą nie będę. Gdybym był katolikiem i chcielibyście, żebym został metodystą, tak samo bym się nie zgodził. Protestuję przeciwko robieniu ze mnie przechrzty, nie przeciwko katolicyzmowi. Nie będę należał do trzódki księdza, koniec, kropka.
– Więc nie możesz wziąć ślubu!
– Czemużby nie? Jeżeli ksiądz nie zechce nam go udzielić, to zrobi to pastor anglikański albo sędzia pokoju Harry Gough.
Uśmiechając się cierpko, Fee przypomniała sobie własną przeprawę księdzem, którą wygrała.
– Ależ Luke, ja muszę mieć ślub kościelny! – zaprotestowała Meggie ze łzami w oczach. – Bez tego żyłabym w grzechu!
– Lepiej żyć w grzechu, niż się przechrzcić – obstawał przy swoim Luke. Choć miał wielką chętkę na pieniądze Meggie, to wrodzony, ślepy upór nie pozwalał mu pójść na ustępstwo.
– Ach, dość tej głupiej gadaniny! – powiedziała Fee zwracając się do księdza. – Zróbcie tak jak ja i Paddy! Jeżeli ksiądz Thomas nie chce zbrukać kościoła, to może udzielić wam ślubu na plebanii!
Wszyscy wybałuszyli na nią oczy, ale jej słowa poskutkowały. Ksiądz Watkin ustąpił i zgodził się udzielić im ślubu na plebanii, ale odmówił błogosławieństwa obrączek.
Częściowa sankcja Kościoła wywołała u Meggie uczucie, że grzeszy, ale nie na tyle, żeby trafić do piekła. Sędziwa Annie, gospodyni, porozstawiała w pokoju wielkie wazony kwiatami i mosiężne lichtarze, żeby wprowadzić uroczysty nastrój. Wszyscy jednak czuli się niezręcznie, a niezadowolony ksiądz dawał odczuć, że ceremonia odbywa się tylko dla zaoszczędzenia wstydu cywilnego ślubu. Nie było mszy dla nowożeńców ani błogosławieństwa.
Klamka zapadła. Meggie została panią O'Neille. Luke nie zgodził się, żeby przenocowali w hotelu „Imperial”, bo pociąg do Goondiwindi kursował tylko raz na tydzień, właśnie w sobotę wieczorem. W niedzielę w Goondiwindi odjeżdżał pociąg pocztowy do Brisbane a stamtąd w poniedziałek ekspres do Cairns.
Jechali do Goondiwindi całą noc w tłoku, bo nie było wagonów sypialnych. Pociąg sapał i toczył się na północny wschód zatrzymując się na czas nieokreślony, ilekroć maszyniście przyszła ochota zaparzyć herbatę w blaszance, przepuścić stado owiec przez tory albo uciąć pogawędkę z poganiaczem.
– Ciekawe, dlaczego mówi się „gandiwindi”, a pisze się Goondiwindi, nie Gundiwindi? – spytała Meggie.
Siedzieli na twardej czarnej ławie w poczekalni dworcowej pomalowanej na okropny zielony kolor, nie mogąc kupić nawet filiżanki herbaty, bo w niedzielę w Goondiwindi wszystko było pozamykane. Meggie czuła się skrępowana i zdenerwowana.
– Skąd mam wiedzieć? – odparł Luke, który nie miał chęci na rozmowę, w dodatku głód skręcał mu kiszki.
Dopiero w poniedziałek rano, kiedy pociąg do Brisbane zatrzymał się na przerwę śniadaniową, mogli coś zjeść i ugasić pragnienie. W Brisbane musieli przejechać przez całą miasto na drugi dworzec, skąd odchodził ekspres do Cairns. Okazało się, że Luke wykupił dwa miejsca siedzące w drugiej klasie.
– Luke, przecież mamy pieniądze! powiedziała zrozpaczona Meggie. – Jeżeli nie zdążyłeś pójść do banku, to mam przy sobie sto funtów od Boba. Dlaczego nie wykupiłeś miejsc sypialnych?
Spojrzał na nią nie posiadając się ze zdumienia.
– Przecież do Dungloe jedzie się tylko trzy dni i trzy noce! Po co wydawać pieniądze na sypialny, skoro oboje jesteśmy młodzi, zdrowi i silni? Co ci szkodzi posiedzieć trochę w pociągu? Pora, żebyś zrozumiała, że wyszłaś za mąż za zwykłego parobka, a nie za jakiegoś cholernego osadnika!
Zdobył dla niej miejsce przy oknie. Zmęczona, usiadła podpierając ręką drżący podbródek i wyglądając przez okno, żeby nie widział jej łez. Mówił do niej jak do kapryśnego dziecka i zaczęła się zastanawiać, czy rzeczywiście tak o niej myśli. Obudził się w niej bunt, ale słaby, duma zaś nie pozwalała jej zniżyć się do kłótni. Jestem żoną tego człowieka – pomyślała – ale on jeszcze nie przywykł do małżeństwa. Trzeba dać mu trochę czasu. Zamieszkamy razem, będę się o niego troszczyć jak dobra żona, urodzę mu dzieci. Pamiętam przecież, jaką czcią i uwielbieniem tata otaczał mamę. Trzeba dać mu trochę czasu.
Jechali do Dungloe, położonego zaledwie pięćdziesiąt mil przed Cairns. Trasa liczyła tysiąc mil, na wąskich torach trzęsło, w przedziale były zajęte wszystkie miejsca. Meggie nie mogła wykrzesać z siebie zainteresowania okolicą, o wiele bardziej kolorową i gęściej zaludnioną niż Gilly.
Bolała ją głowa, nie mogła nic jeść, a upał dręczył gorzej niż największy skwar w Gilly. Wlatujące przez okno sadze pobrudziły śliczną ślubną sukienkę z różowego jedwabiu, całe ciało lepiło się od potu, ale najbardziej nękała ją rosnąca niechęć do Luke'a. Najwyraźniej nie odczuwał zmęczenia podróżą ani najmniejszej dolegliwości, siedział beztrosko i gawędził z dwoma podróżnymi jadącymi do Cardwell. Raz spojrzał w jej stronę, wstał, pochylił się tak niedbale, że aż się skuliła, i cisnął przez okno zwiniętą gazetę jakimś spragnionym wiadomości obszarpańcom z młotkami, którzy krzyczeli:
– Gazetę, gazetę!
– Robotnicy kolejowi – wyjaśnił i usiadł.
Uznał widocznie, że jest jej tak samo wygodnie jak jemu i że zafascynowana ogląda przemykające za oknem widoki wybrzeża. Ona zaś patrzyła nic nie widząc, wrogo nastawiona do tej ziemi, zanim jeszcze na niej stanęła.
W Cardwell Luke poszedł do smażalni ryb i frytek i przyniósł je zawinięte w gazetę.
– Takiej ryby na pewno nie jadłaś, Meghann. Mówią, że w Cardwell są najlepsze ryby na świecie. Spróbuj. Twoja pierwsza queenslandzka potrawa. Mówię ci, nie ma jak Bananaland.
Meggie rzuciła okiem na tłuste kawałki ryby, przyłożyła chusteczkę do ust i czmychnęła do toalety. Czekał na nią w korytarzu, kiedy po jakimś czasie pojawiła się drżąca i blada.
– Co się stało? Niedobrze się czujesz?
– Nie czuję się dobrze od Goondiwindi.
– Dobry Boże! Dlaczego mi nie powiedziałaś?
– A ty sam dlaczego nie zauważyłeś?
– Nie wyglądasz źle.
– Jak długo jeszcze będziemy jechać? – spytała zrezygnowana.
– Trzy do sześciu godzin. Tu się nie jeździ ściśle według rozkładu. Teraz, kiedy tamci dwaj wysiedli, możesz się położyć i oprzeć nózie u mnie na kolanach.
– Szkoda, że nie wysiedli dwa dni temu Bundaberg! – odcięła się. – I nie mów do mnie jak do dziecka.
– Daj spokój, Meghann, nie złość się! Jesteśmy prawie na miejscu. Jeszcze Tully, Innisfail, a potem już Dungloe.
Kiedy późnym popołudniem wysiedli z pociągu, Meggie kurczowo trzymała się Luke'a, za żadne skarby nie chcąc przyznać, że nie ma siły iść. Luke spytał na stacji o adres taniego hotelu, wziął walizki i wyszedł na ulicę. Meggie szła za nim zataczając się jak pijana.
– To blisko, przy następnej przecznicy – pocieszał ją. – Teraz dwupiętrowy biały dom po drugiej stronie.
Mały pokoik pełen dużych wiktoriańskich mebli wydał się Meggie rajem. Zachwiała się i siadła na szerokim łożu.
– Połóż się, złotko, i odpocznij przed kolacją. Pójdę się rozejrzeć po mieście – powiedział i wyszedł wypoczęty jak w dniu ślubu.
Pobrali się w sobotę, a dziś był czwartek, późne popołudnie. Miała za sobą pięć dni spędzonych na siedząco w zatłoczonych pociągach w zaduchu papierosów i sadzy. Łóżko drgało w takt stukających na zwrotnicach kół, ale Meggie z ulgą przyłożyła się do poduszki i zasnęła.
Ktoś ściągnął jej buty i pończochy i przykrył prześcieradłem. Meggie poruszyła się, otworzyła oczy i rozejrzała. Luke siedział na parapecie z kolanem pod brodą i palił papierosa.
– Ładna z ciebie żona! – powiedział z uśmiechem. – Ja się nie mogę doczekać miodowego miesiąca, a ty leżysz nieprzytomna przez dwa dni! Zaniepokoiłem się, kiedy nie mogłem ciebie dobudzić, ale barman powiedział, że kobiety z południa tak reagują na podróż pociągiem i parne powietrze. Jak się teraz czujesz?
Usiadła z trudem, przeciągnęła i ziewnęła.
– Dziękuję, o wiele lepiej. Och, Luke! Jestem młoda i silna, ale jestem kobietą! Nie mogę znosić tak dużego wysiłku jak ty.
Podszedł, przysiadł na łóżku i pogłaskał ją po ramieniu z ujmującą skruchą.
– Przepraszam cię, Meghann, naprawdę. Nie przywykłem jeszcze do tego, że mam żonę. Jesteś głodna, kochanie?
– Umieram z głodu. Wiesz, że nie jadłam prawie od tygodnia.
– No to wykąp się, włóż czystą sukienkę i wyjdziemy na miasto.
Zaprowadził ją do chińskiej restauracji. Była tak głodna, że zjadłaby ze smakiem cokolwiek, a nieznane potrawy wydały jej się wprost wyśmienite. Nieważne, że przyrządzono je ze szczurzych ogonów, płetw rekina czy ptasich wnętrzności, jak głosiła plotka w Gillanbone, gdzie jedyną restaurację, której specjalnością był stek z frytkami, prowadzili Grecy. Luke przyniósł z hotelu w papierowej torbie dwie butelki piwa i kazał jej wypić szklaneczkę, choć piwa nie lubiła.
– Z wodą na razie uważaj – poradził. – Od piwa na pewno nie zachorujesz na żołądek.
Potem wziął ją pod rękę i oprowadzał po Dungloe z dumą właściciela, o tyle zarozumiałą, że urodził się w Queenslandzie. Było tu zupełnie inaczej niż w miasteczku na zachodzie! Dungloe ciągnęło się wzdłuż jednej głównej ulicy jak Gilly, tutaj wiele ulic krzyżowało się ze sobą, a wszystkie domy pomalowane były na biało, nie na brązowo. Uchylone okna łapały każdy podmuch, a gdzieniegdzie, na przykład w kinie, obywano się bez dachu.
Zewsząd nacierała na miasto dżungla. Po słupach, ścianach, dachach pięły się i rozrastały pnącza. Pędy pojawiały się nawet na środku drogi. Niektóre domy sprawiały wrażenie, że zbudowano je wokół drzewa albo że rosnące drzewo przebiło je na wylot. Roślinność zdawała się wdzierać wszędzie. Palmy kokosowe o prostych pniach, wyższe niż eukaliptusy w Droghedzie, kiwały liśćmi na tle drgającego nieba. Drzewa kwitły na fioletowo, pomarańczowo, purpurowo, różowo, niebiesko i biało.
Chińczycy z długimi warkoczykami chodzili w białych koszulach, czarnych jedwabnych spodniach i czarno-białych pantoflach z białymi skarpetkami. Meggie miała trudności z rozróżnieniem wśród nich mężczyzn i kobiet. Niemal cały handel w mieście znajdował się w rękach Chińczyków. Na domu towarowym, nieporównanie bogatszym od największego sklepu w Gilly, widniało chińskie nazwisko: AH WONG.
Wszystkie domy stały na wysokich palach, jak dawny dom zarządcy w Droghedzie. Żeby zapewnić ciągłą wymianę powietrza – wyjaśnił Luke – i żeby dom nie zwalił się w rok po wybudowaniu, przeżarty przez termity. Każdy słup miał zwieńczenie z kawałka wygiętej w dół blachy, która powstrzymywała inwazję owadów. Oczywiście termity żerowały na słupach, ale o wiele łatwiej i taniej było je wymienić niż budować nowy dom. Zarośnięte bambusem i palmami ogrody przypominały dżunglę, jakby mieszkańcy zrezygnowali z zaprowadzenia porządku wśród zieleni.
Wstrząsające wrażenie zrobiły na niej tutejsze stroje. Przed wyjściem na obiad i spacer włożyła pończochy i pantofle na obcasie, satynową koszulkę i jedwabną sukienkę z półdługimi rękawami. Wzięła też rękawiczki i słomkowy kapelusz. Irytowało ją w najwyższym stopniu, że ludzie wybałuszali na nią oczy, jakby to ona była niewłaściwie ubrana!
Mężczyźni chodzili na bosaka, prawie nadzy, bo w samych szortach, nieliczni tylko nosili podkoszulki. Kobiety wyglądały jeszcze gorzej. Niektóre ubrane były w skąpe kretonowe sukienki i znoszone sandały. Większość paradowała na bosaka, w krótkich szortach i nieprzyzwoitych bluzkach ledwie osłaniających pierś. Przecież Dungloe to cywilizowane miasto, a nie plaża! Chińczycy byli lepiej ubrani od tych bezwstydnych białych.
Rowery, setki rowerów, trochę samochodów, ale ani jednego konia. Tak, zupełnie inaczej niż w Gilly. Upał dokuczał tu strasznie, strasznie. Na termometrze, który minęli, z niedowierzaniem odczytała trzydzieści dwa stopnie. W Gilly przy czterdziestu pięciu stopniach wydawało się chłodniej. Meggie przy każdym ruchu miała wrażenie, że rozgarnia zgęstniałe powietrze jak masło, a przy każdym wdechu płuca jakby napełniały się wodą.
– Luke, już nie mogę! Czy możemy wrócić? – jęknęła, ledwie przeszli niecałą milę.
– Jak chcesz. Daje ci się we znaki wilgotność powietrza. Rzadko spada poniżej dziewięćdziesięciu procent, przy temperaturze od trzydziestu do trzydziestu pięciu stopni przez cały rok. W lecie monsuny podwyższają wilgotność do stu procent.
– W lecie pada, nie w zimie?
– Przez cały rok. Jak nie wieją monsuny, to pasaty z południowego wschodu. Też przynoszą deszcze. W Dungloe jest rocznie od stu do trzystu cali opadów.
Trzysta cali rocznie! W Gilly, dwa tysiące mil stąd,,, szczodre piętnaście cali wywoływało radosną ekstazę.
– Czy w nocy nie jest chłodniej? – spytała Meggie przed hotelem. Upalne noce w Gilly były znośniejsze od tej parówki.
– Niewiele. Przyzwyczaisz się. – Otworzył drzwi i wpuścił ją do pokoju. – Zejdę do baru na piwo i wrócę za pół godziny. Tyle czasu chyba ci starczy.
Spojrzała na niego spłoszona.
– Tak, Luke – odparła.
Dungloe leżało siedemnaście stopni na południe od równika, więc noc zapadła jak z bicza trzasł. Słońce ledwie chyliło się ku zachodowi, a zaraz potem rozlała się ciepła, gęsta ciemność. Luke zastał po powrocie zgaszone światło. Meggie leżała w łóżku przykryta prześcieradłem po samą brodę. Ze śmiechem pociągnął za koniec i zrzucił prześcieradło na podłogę.
– I bez tego jest gorąco, złotko! Nie będzie nam potrzebne.
Słyszała jego kroki, widziała ciemną sylwetkę, kiedy zrzucał z siebie ubranie.
– Piżamę położyłam ci na toaletce – szepnęła.
– Piżamę? Przy takiej pogodzie? Wiem, że w Gilly dostaliby ataku serca na samą myśl o nagim mężczyźnie, ale to jest Dungloe! Naprawdę masz na sobie jakąś idiotyczną koszulę?
– Tak.
– Więc ją zdejmij. Tylko by zawadzała.
Meggie wyplątała się z batystowej koszuli nocnej, którą pani Smith pracowicie wyhaftowała na jej noc poślubną. Dobrze, że było ciemno i Luke nie widział jej rozebranej. Rzeczywiście, tak było o wiele chłodniej, czuła na skórze lotny dotyk wietrzyka wpadającego przez otwarte szeroko okno. Z niechęcią myślała o tym, że będzie dzielić łóżko z drugim rozgrzanym ciałem.
Zaskrzypiały sprężyny. Meggie aż podskoczyła, kiedy wilgotne ramię dotknęło jej ramienia. Luke obrócił się na bok, przyciągnął ją do siebie i pocałował. Początkowo leżała nieruchomo, starając się nie myśleć o rozwartych ustach i wszędobylskim języku, potem zaczęła się wyrywać, nie chciała się przy ty upale przytulać, nie chciała się całować, nie chciała Luke'a. Było zupełnie inaczej niż wtedy w rollsie, kiedy wracali z Rudna Hunish. Zachowywał się tak, jakby w ogóle o niej nie myślał, pchał jakąś częścią ciała w jej uda, wbijając palce w pośladek, aż wyczuwała kanciaste paznokcie. Przerażała ją jego zapalczywość i siła, ale także jego obojętność na jej doznania. Raptem puścił ją, usiadł i z trzaskiem coś rozciągnął.
– Grunt to dobre zabezpieczenie – stęknął. – Połóż się. Nie, nie tak! Szeroko nogi! Boże, czy ty nic nie wiesz?
Chciała zawołać: Nie, Luke, nie wiem! To wstrętne, obrzydliwe. Niemożliwe, żeby prawa ludzkie czy kościelne pozwalały ci tak ze mną postępować!… Położył się na niej, uniósł biodra, ugniatał z boku ręką, a drugą wplatał we włosy tak, że bała się ruszyć. Wzdrygając się przed nieznanym intruzem między nogami, starała się rozłożyć, ale pod ciężarem szerokiego, ciężkiego ciała, w niewygodnej pozycji złapał ją skurcz. Zamroczona lękiem i wyczerpaniem, kiedy natarł na nią wezbrana siła, wydała przeraźliwy krzyk.
– Cicho! – jęknął, wyplątał rękę z jej włosów i położył na ustach.
– Co ty wyrabiasz?! Chcesz, żeby wszyscy myśleli, że cię morduję? Leż spokojnie, to będzie mniej bolało! Leż spokojnie, spokojnie!
Miotała się, chcąc się pozbyć tego okropieństwa, które sprawiało jej ból, ale Luke ją przygniatał i tłumił dłonią krzyki. Udręka trwała bez końca. Ocierając suchym kondomem jej delikatne tkanki, huśtał się na niej biodrami i oddychał ze świstem, potem znieruchomiał, wstrząsnął się, przełknął ślinę. Uwolnił ją wreszcie, przekręcił się i położył obok ciężko dysząc. Ból, choć przyćmiony, nie ustawał.
– Na drugi raz będzie lepiej – wykrztusił. – Za pierwszym razem kobietę zawsze boli.
Miała ochotę warknąć: Więc dlaczego mnie o tym nie uprzedziłeś, ale zabrakło jej sił. Chciała umrzeć – nie tylko z powodu bólu, ale również dlatego, że potraktował ją tak bezdusznie, jak przedmiot.
Za drugim razem bolało tak samo, podobnie za trzecim. Zniecierpliwiony Luke, który spodziewał się, że jej drobne dolegliwości, bo za takie je uważał, zniknął jak ręką odjął po pierwszym razie, nie zrozumiał, dlaczego Meggie wciąż się wyrywa i krzyczy, zezłościł się, obrócił do niej plecami i zasnął. Łzy spływały Meggie po skroniach, pragnęła śmierci albo powrotu do dawnego życia w Droghedzie.
Więc to miał na myśli Ralph, kiedy przed laty powiedział jej, o ukrytym kanale mającym związek z przychodzeniem na świat dzieci. Nic dziwnego, że zrezygnował z dokładniejszych wyjaśnień. A Luke'owi raz było za mało. To znaczy, że jemu się podoba i go nie boli. Poczuła wstręt do niego i do tego, co robił.
Ostrożnie, czując ból przy najmniejszym ruchu, Meggie obróciła się plecami i płakała w poduszkę. Nie mogła zasnąć a Luke spał tak mocno, że jej nieśmiałe przekręcanie się na bok nie zakłóciło jego równego oddechu. miał spokojny sen, nie chrapał ani się nie rzucał. Pomyślała, że gdyby tylko leżeli razem, mogłoby jej być z nim przyjemnie. Świt nastał równie szybko jak zapadł zmierzch. Wydawało jej się dziwne, że nie słyszy radosnego piania kogutów ani innych odgłosów budzącej się Droghedy.
Luke ocknął się i przekręcił: poczuła na ramieniu pocałunek. Ze zmęczenia i tęsknoty a domem nie pomyślała nawet o tym, żeby zakryć swoją nagość.
– No, Meghann, daj na siebie popatrzeć – powiedział i położył jej rękę na pośladku. – Bądź grzeczną dziewczynką i obróć się.
Tego ranka nic nie miało znaczenia. Meggie obróciła się krzywiąc z bólu i spojrzała na niego tępo.
– Nie lubię, kiedy mówisz do mnie Meghann – rzekła nie umiejąc się zdobyć na formę protestu. – Wolałabym Meggie.
– Nie podoba mi się Meggie. Jeżeli naprawdę tak nie lubisz Meghann, będę nazywał cię Meg. – Powiódł po niej rozmarzonym spojrzeniem. – Jakie ty masz ładne ciało. – Dotknął piersi z miękkim, różowym zakończeniem. – Zwłaszcza te dwie. – Poprawił wyżej poduszki, ułożył się na nich i uśmiechnął. No, pocałuj mnie, Meg. Może bardziej ci się spodoba, kiedy ty będziesz mnie kochała, co?
Nigdy nie będę miała ochoty cię pocałować – pomyślała patrząc na muskularne ciało, zarośniętą pierś, zbiegające na brzuch pasemko ciemnych włosów, rozkrzewiających się niżej w kępę, z której wyrastał niewielki pęd zdolny zadać tyle bólu. Jakie owłosione nogi! Mężczyźni w jej rodzinie, których nie widywała rozebranych, co najwyżej rozchełstanych, mieli torsy zarośnięte jasnymi włosami, które jej nie raziły. Ralph miał ciemne włosy, ale dobrze pamiętała jego gładką opaleniznę.
– Rób, co ci mówię, Meg!
Pochyliła się i pocałowała go. Położył dłonie na jej piersiach przedłużając pocałunek, potem ujął jej rękę i przesunął w dół. Zaskoczona, oderwała niechętnie usta od jego ust i spojrzała na pęczniejący pod jej dłonią kształt.
– Och, proszę cię, Luke, nie! – zawołała. – Proszę cię, nie!
Spojrzał na nią niepewnie.
– Tak bardzo boli? Dobrze, zrobimy co innego, ale na miłość boską wykrzesz z siebie choć trochę entuzjazmu!
Posadził ją na sobie i przyssał się jak wtedy w samochodzie. Nieobecna duchem Meggie wytrzymała tę pieszczotę. Jacy dziwni są mężczyźni – pomyślała. – Tak się zachowują, jakby te rzeczy sprawiały im największą przyjemność na świecie. Gdyby nie nadzieja, że zostanie w końcu obdarzona dzieckiem, Meggie stanowczo odmówiłaby udziału w tej obrzydliwej parodii miłości.
– Znalazłem ci pracę – oznajmił Luke przy śniadaniu w hotelowej jadalni.
– Co? Myślałam, że najpierw urządzę dom. Przecież nie mamy jeszcze nawet własnego kąta!
– Nie ma sensu, żebyśmy wynajmowali dom, Meg. Będę ciął trzcinę, już to załatwiłem. Najlepszą brygadą żeńców w Queenslandzie, w której są Szwedzi, Polacy i Irlandczycy, kieruje Arne Swenson. Widziałem się z nim, kiedy odsypiałaś podróż. Brakuje mu jednego człowieka i przyjmie mnie na próbę. Zamieszkam z nim na kwaterze. Pracujemy od wschodu do zachodu słońca sześć dni w tygodniu. Będziemy też przenosić się z miejsca na miejsce. Zarobię tyle, ile zetnę trzciny. Jeżeli dostanę się do brygady Arnego, wyciągnę dwadzieścia funtów tygodniowo. Wyobrażasz sobie?
– Więc nie będziemy mieszkać razem, Luke?
– Nie możemy, Meg! Kobietom nie wolno mieszkać na kwaterze, a po co miałabyś siedzieć sama w domu? Lepiej, żebyś też pracowała, razem zarobimy na naszą farmę.
– Ale gdzie będę mieszkać? Do jakiej pracy się nadaję? Nie ma tu hodowli owiec.
– Nie, a szkoda. Znalazłem ci pracę z mieszkaniem i utrzymaniem, to też oszczędność. Ludwig Mueller z Himmelhoch przyjmie cię na pomoc domową. To największy plantator w okolicy, a jego żona jest inwalidką i nie daje rady sama prowadzić domu. Zabiorę cię tam jutro rano.
– A kiedy będziemy się widywać, Luke?
– W niedzielę. Luddie nie ma nic przeciwko temu, żebyś miała wtedy wychodne.
– Ułożyłeś wszystko po swojej myśli, nie powiem.
– Na to wygląda. Och, Meg, będziemy bogaci! Dzięki ciężkiej pracy, oszczędzając każdy grosz, już niedługo zbierzemy tyle, żeby kupić najlepszą farmę w zachodnim Queenslandzie. W banku w Gilly mam czternaście tysięcy funtów, co roku dochodzi tam dwa tysiące, a we dwójkę zarobimy rocznie tysiąc trzysta albo i więcej. To nie potrwa długo, obiecuję. Głowa do góry, złotko. Im więcej będziemy teraz pracować, tym prędzej znajdziesz się we własnej kuchni.
– Jak chcesz – odparła i spojrzała na torebkę. – Luke, czy to ty zabrałeś moje sto funtów?
– Włożyłem je na konto w banku. Nie możesz nosić przy sobie takiej sumy, Meg.
– Ale zabrałeś mi wszystko! Nie mam nic na drobne wydatki!
– Jakie znów drobne wydatki? Jutro rano zawiozę cię do Himmelhoch, a tam nie masz gdzie wydać pieniędzy. Ja zapłacę za hotel. Uzgodniłem z Muellerem, że będzie wpłacał twoją pensję na moje konto. Wiesz, że nie wydam tych pieniędzy na siebie. Żadne z nas ich nie ruszy, bo to nasza przyszłość, Meg, nasza farma.
– Tak, rozumiem. Jesteś bardzo rozsądny, Luke. A jeśli będę miała dziecko?
– Przez chwilę kusiło go, żeby wyjawić prawdę, że nie dopuści do tego, dopóki nie zdobędą farmy, ale wyraz jej twarzy powstrzymał go.
– Wszystko w swoim czasie, dobrze? Wolałbym mieć farmę, a potem dziecko.
Ani domu, ani pieniędzy, ani dzieci, na dobrą sprawę męża też nie ma. Ogarnął ją pusty śmiech. Luke też się roześmiał i wzniósł toast filiżanką.
– Za kondomy! – powiedział.
Pojechali do Himmelhoch autobusem, starym fordem bez szyb, na tuzin pasażerów. Meggie czuła się lepiej, bo tej nocy Luke'owi wystarczyła pieszczota piersi, co widać podobało mu się tak samo jak tamta druga okropność. Nie miała odwagi go zachęcić, choć tak bardzo pragnęła dziecka. Postanowiła, że pierwszej niedzieli, kiedy bolesność minie, znów spróbuje. A może to już nie jest konieczne? I nie musi znosić tamtej przykrości do czasu, kiedy zechce mieć drugie dziecko?
Jechali bitą drogą pośród pejzażu zapierającego dech w piersiach. Krwistoczerwona ziemia kontrastowała z łanami trzciny – długie jasnozielone liście o wysokości pięciu, sześciu jardów chwiały się nad grubymi bordowymi łodygami. Luke zachwalał jej tutejszą trzcinę, mówił, że nigdzie nie rośnie taka wysoka i bogata w cukier. Czerwona gleba jest tak żyzna, że przy obfitych deszczach trzcina daje najlepsze plony na świecie.
Wokół Himmelhoch, dużego białego domu na wzgórzu, rosły palmy kokosowe, bananowe i drzewa podróżnika których liście rozkładały się wachlarzowato jak pawie ogony. Bambusowy lasek osłaniał dom, stojący na palach, przed północno-zachodnimi monsunami.
Luke niósł walizkę, a Meggie wlokła się pod górę zadyszana w oklapłym kapeluszu, choć wciąż w eleganckich pantofelkach i pończochach. Trzcinowy potentat był nieobecny ale jego żona, podpierając się dwoma laskami, wyszła na werandę powitać ich. Widok miłej, uśmiechniętej pani Mueller od razu podniósł Meggie na duchu.
– Proszę, proszę! – powiedziała gospodyni.
Meggie, która spodziewała się niemieckiego, a nie australijskiego akcentu, niezmiernie się ucieszyła. Luke odstawił walizkę uścisnął rękę pani Mueller i zbiegł po schodach śpiesząc się na powrotny kurs autobusu. Arne Swenson miał go zabrać sprzed hotelu o dziesiątej.
– Jak pani ma na imię, pani O'Neill?
– Meggie.
– Ładne. Ja mam na imię Anne i chciałabym, żebyś się tak do mnie zwracała. Niełatwo o dobrą pomoc domową, a ja już od miesiąca męczę się tu sama. Mieszkamy we dwoje, nie mamy dzieci. Mam nadzieję, Meggie, że ci się u nas spodoba.
– O, na pewno, pani Mueller… Anne.
– Pokażę ci twój pokój. Poradzisz sobie z walizką? Ja niestety nie mogę wiele nosić.
Pokój Meggie, podobnie jak inne, był skromnie umeblowany, ale wychodziła na werandę z tej strony, gdzie roślinność nie zasłaniała widoku. Bawialnia obok, bez zasłon, z wyplatanymi trzcinowymi meblami, wydała się Meggie mało przytulna.
– Za gorąco na aksamity i perkale – wyjaśniła Anne. – Używamy tylko takich mebli i ubieramy się jak najlżej. W tym, co masz na sobie, roztopisz się z gorąca. Musisz się przebrać.
Anne ubrana była w wydekoltowaną bluzkę i szorty odsłaniające wątłe, chore nogi. Nie zwlekając pożyczyła Meggie podobny strój. Upokorzona Meggie, prawie zapominając o zażenowaniu z powodu skąpego przyodziewku, wyjaśniła, że nie ma pieniędzy i musi poprosić Luke'a o kupno ubrania.
– Te szorty o wiele korzystniej wyglądają na tobie niż na mnie – zażartowała Anne i udzieliła jej dalszych objaśnień. – Luddie będzie cię zaopatrywał w opał. Nie wolno ci samej rąbać drzewa ani wnosić po schodach. Żałuję, że nie mamy elektryczności, ale władze strasznie się z tym ślimaczą. Może w przyszłym roku zostaniemy podłączeni, a do tego czasu musi nam wystarczyć piec. Jak tylko będzie prąd, sprawimy sobie elektryczne lampy, kuchenkę i lodówkę.
– Umiem się bez tego obejść.
– Jesteś przyzwyczajona do suchych opadów, a tu jest o wiele gorzej. Boję się, żebyś nie podupadła na zdrowiu. Często się to zdarza przyjezdnym kobietom. Te ziemie leżą na tej samej szerokości geograficznej co Bombaj i Rangun. Nieodpowiednia okolica dla kogoś, kto się tu nie urodził. – Uśmiechnęła się. – Ach, już się cieszę z twojego miłego towarzystwa! Będzie nam ze sobą wspaniale! Lubisz czytać? Bo my z Luddiem pasjami.
– O, tak! – odparła Meggie rozpromieniona.
– Świetnie! Postaramy się, żebyś nie tęskniła za swoim przystojnym mężem.
Meggie nie odpowiedziała. Zastanawiała się, czy w ogóle mogłaby tęsknić za Lukiem? Nie zmartwiłaby się, gdyby na zawsze zniknął jej z oczu. Ale jest przecież jej mężem, według prawa powinna z nim żyć. Sama o tym zadecydowała. A może kiedy Luke zrealizuje marzenie o farmie w zachodnim Queenslandzie, wtedy lepiej się poznają i ułożą sobie życie?
Nie był złym człowiekiem, tylko widocznie za długo żył samotnie i nie umiał dzielić życia z kimś innym. Widział przed sobą jeden wymarzony cel i nic więcej. Osiągnięcie go miało być nagrodą za niestrudzone wysiłki, poświęcenie, upór i wytrwałość. Zasługiwał ty na szacunek. Ani przez chwilę nie pomyślała, że może wydać leżące w banku pieniądze na jakieś przyjemności. Wierzyła w jego szczerość.
Kłopot w tym, że nie starał się zrozumieć kobiecej natury ani jej odmiennych potrzeb. Ale mogło być gorzej. Mógł znaleźć jej pracę u koś znacznie mniej serdecznego i troskliwego niż Anne Mueller. W tym domu nie bała się żadnej krzywdy, tylko że to tak daleko od Droghedy!
Po zwiedzeniu całego domu stanęły na werandzie przed bawialnią oglądając widok na Himmelhoch. Wybujałe pióropusze trzciny, wymytej przez deszcz i lśniącej niespokojnie na wietrze, zieleniły się na dużych, ale nie tak nieogarnionych jak w Droghedzie polach. Pola opadały łagodnie do porośniętego dzikimi chaszczami brzegu szerokiej rzeki, o wiele szerszej niż Barwon. Za rzeką znów wznosiły się zjadliwie zieloną szachownicą, urozmaiconą szkarłatnymi odłogami, a u stóp góry uprawa ustępowała dżungli. Daleko za stożkiem samotnej góry, wyrastały inne szczyty niknące w liliowej mgiełce. Białe, skłębione obłoki płynęły po niebie bardziej błękitny niż nad Gilly.
– To góra Bartle Frere – powiedziała Anne. – Dwa tysiące jardów. Podobno sama cyna, ale dżungla uniemożliwia wydobycie.
Wiatr przynosił silny, mdlący zapach, od którego Meggie usiłowała uciec, jak tylko wysiadła z pociągu. Przypominał butwiejący odór, nieznośnie słodki, wszechobecny, nie malejący nawet przy silnym wietrze.
– To zapach melasy – wyjaśniała Anne zauważając rozdęte nozdrza Meggie. Zapaliła papierosa.
– Obrzydliwy.
– Wiem, dlatego palę. Ale można się trochę przyzwyczaić, chociaż nie tak jak do innych zapachów, które po pewnym czasie przestaje się czuć. Melasa jest z nami dzień i noc.
– A te budynki nad rzeką, z czarnymi kominami?
– To cukrownia. Przerabia trzcinę na surowy cukier. Pozostałe suche resztki to bagasa. Surowy cukier i bagasę wysyła się do Sydney do dalszej przeróbki. Tam wytwarzają syropy, biały i brązowy cukier, płynną glukozę. Z bagasy wyrabiają płyty pilśniowe. Nic się nie marnuje. Dlatego nawet w kryzysie uprawa trzciny cukrowej przynosi duże zyski.
Arne Swenson był tego samego wzrostu co Luke i też był przystojny: kędzierzawy blondyn o szwedzkich rysach, mocno opalony od pracy na słońcu. Bardzo przypominał Luke'a, co świadczyło o tym, że w żyłach Szkotów i Irlandczyków płynie sporo skandynawskiej krwi.
Luke, przebrany w szorty, bez koszuli, wsiadł z Arnem do starej, ledwo zipiącej ciężarówki i ruszyli do Goondi, gdzie pracowała brygada. Walizka i używany rower, który kupił, leżały z tyłu. Nie mógł się doczekać, kiedy weźmie się za robotę.
Ludzie Arnego żęli od świtu i nawet nie podnieśli głów, kiedy od strony kwater nadeszli Luke i Arne. Wszyscy ubrani byli w płócienne kapelusze, szorty, wełniane skarpety i solidne buty. Osobliwy widok pracujących przykuł uwagę Luke'a. Byli usmoleni od stóp do głów, a spływający pot pozostawiał w czarnym brudzie różowawe smugi.
– Najpierw przepalamy trzcinę – wyjaśnił Arne. Podniósł z ziemi dwa noże, jeden dla Luke'a, drugi dla siebie. – Nóż do trzciny – powiedział trzymając go od niechcenia. – Ciąć jest bardzo łatwo, jeżeli się wie jak. – Wyszczerzył zęby w uśmiechu i pokazał, jak to się robi, nie okazując przy tym wysiłku.
Luke popatrzył na groźne narzędzie, które trzymał w ręku, różniące się od jamajskiej maczety. Rozszerzające się w duży trójkąt ostrze miało na jednym końcu hak.
– Maczeta jest za mała do tutejszej trzciny – rzekł Arne po zakończonym pokazie. – Przekonasz się, że nie ma lepszego noża. Tylko musi być ostry. Powodzenia.
Ruszył na swoje stanowisko zostawiając Luke'a, który po chwili wahania zabrał się do pracy. Wkrótce zrozumiał, że to niewolniczy wysiłek. Jak strzyżenie owiec – pomyślał cierpko. Schylał się, siekał nożem, chwytał nieporęcznie wiąchą z ciężkim czubem, przesuwał uchwyt, ścinał liście, kładł na równy stos, podchodził do następnej kępy, schylał się, prostował, ciął, dokładał do stosu…
W trzcinie żyły szczury, podobne do nich jamaraje, węże, ropuchy, pająki, karaluchy, osy, pszczoły, muchy. Dlatego najpierw trzcinę podpalano. Każdy wolał się osmolić niż ciąć żywą, zieloną trzcinę. Mimo to ciągle coś kąsało, kłuło, raniło ręce. Nikt jednak nie nakładał rękawic. Zwalniały tempo, a poza tym były niemęskie.
O zachodzie Arne ogłosił fajrant i podszedł do Luke'a.
– Nieźle, bracie! – zawołała klepiąc go po ramieniu. – Pięć ton. Nieźle jak na pierwszy dzień!
Tropikalna noc zapadła tak szybko, że doszli do kwatery po ciemku, choć mieli blisko. Umyli się pod prysznicami we wspólnej łazience i przepasani ręcznikami wparadowali do blaszanego baraku, gdzie czekała na nich fura jedzenia. Każdy przez tydzień dyżurował w kuchni przygotowując, co najlepiej umiał. Rzucili się jak zgłodniałe wilki na steki i ziemniaki i podpłomyki, a potem sprzątnęli do ostatniego okruszka ciasto z dżemem.
Dwa rzędy żelaznych pryczy stały naprzeciw siebie pod ścianami. Wzdychając i klnąc siarczyście nadzy mężczyźni kładli się na zgrzebnych prześcieradłach, opuszczali moskitiery i natychmiast zasypiali, ledwie widoczni pod zwiewnymi namiotami.
Arne zatrzymał Luke'a, zanim się położył.
– Pokaż ręce – polecił. Obejrzał skaleczenia, pęcherze, ukłucia. – Zdezynfekuj, a potem nasmaruj maścią. Dobrze ci radzę, nacieraj co wieczór olejkiem kokosowym. Masz duże ręce, więc jeżeli grzbiet ci wytrzyma, będziesz dobry robotnikiem. Za tydzień się zahartujesz.
Luke czuł się jak z krzyża zdjęty, bolał go każdy mięsień. Kiedy namaścił i obandażował ręce, wyciągnął się na przydzielonej pryczy, ściągnął moskitierę i zamknął oczy. Gdyby przypuszczał, co go czeka, nie traciłby sił przy Meggie, która tutaj stała się jedynie wyblakłym, niepożądanym wspomnieniem. Wiedział, że nie da jej nic z siebie, dopóki tnie trzcinę.
Zgodnie z zapowiedzią, po tygodniu obolałość minęła i Luke wyrabiał wymagane minimum – osiem ton dziennie. Postanowił nawet prześcignąć Arnego. Chciał, żeby jemu przypadł największy udział w zyskach, bo może wtedy Arne wziąłby go na wspólnika. Najbardziej jednak marzył o tym, żeby być podziwianym i ubóstwianym tak jak Arne, najlepszy żeńca w Queenslandzie, a więc zapewne i na świecie. Kiedy w sobotę wieczorem szli do miasta, mężczyźni dopraszali się, żeby mu postawić rum albo piwo, a kobiety kręciły się koło niego jak kolibry. Obaj, Arne i Luke zaspokajali swą próżność chłonąc zachwyty kobiet, ale nic z tego nie wynikało, bo wszystkie siły oddawali trzcinie.
Luke znalazł w tej pracy bolesne piękno, jakiego szukał przez całe życie. Schylał się i prostował w rytualnym rytmie, czując, że bierze udział w misterium niepojętym dla zwykłego śmiertelnika. Arne powiedział mu kiedyś, obserwując go przy pracy, że jeśli ją dobrze wykona, może się uważać za wybrańca należącego do robotniczej elity. Może chodzić z dumnie uniesioną głową, wiedząc, że mało kto wytrzyma choćby dzień na trzcinowym polu. Może się uważać za równego angielskiemu królowi, który podziwiałby go, gdyby znał. Może patrzeć z politowaniem na doktorów, prawników, gryzipiórków i plantatorów. Ciąć trzcinę w zachłannym tempie białego człowieka – to najtrudniejszy fach.
Luke siadał czasem na pryczy, czuł nabrzmiałe żylaste mięśnie, oglądał blizny na stwardniałych dłoniach, opalone silne nogi i uśmiechał się. Ten, kto wytrzymywał taką pracę i w dodatku ją lubił, był prawdziwym mężczyzną.
Meggie zobaczyła Luke'a dopiero po czterech tygodniach. Co niedziela pudrowała nos, wkładała jedwabną sukienkę i czekała na męża, ale on się nie zjawiał. Muellerowie nic nie mówili patrząc, jak jej ożywienie gaśnie z końcem dnia, kiedy mrok zapadał jak kurtyna, zakrywając jasno oświetloną pustą scenę. Właściwie nie pragnęła go, ale przecież należał do niej lub, jak kto woli, ona należała do niego. Kiedy wyobraziła sobie, że o niej nie pamięta, podczas gdy ona całymi dniami i tygodniami myślała o nim, przepełniała ją bezsilna złość, gorycz upokorzenia i smutek. Ze wstrętem wspominała dwie noce w hotelu, ale wtedy była dla niego najważniejsza. Teraz żałowała, że nie ugryzła się w język zamiast krzyczeć. No tak, wszystko przez to. Miał jej dość, zepsuła mu przyjemność. Przedtem jego obojętność na jej cierpienie zgniewała ją, teraz winiła samą siebie.
Czwartej niedzieli nie przebrała się i człapała po kuchni na bosaka, w szortach i bluzce, szykowała śniadanie – cotygodniowy kaprys Luddiego i Anne. Usłyszała kroki i odwróciła się od patelni, na której skwierczał bekon. Przez chwilę wpatrywała się we włochatego stwora stojącego w progu. Luke? To naprawdę on? Wyglądał jak jaskiniowiec. Olbrzym podszedł do niej, cmoknął w policzek i usiadł przy stole. Dołożyła bekonu na patelnię i zaczęła rozbijać jajka.
Do kuchni weszła Anne i uśmiechnęła się uprzejmie, choć miała ochotę mu wygarnąć. Co ten nicpoń sobie myśli, jak może tak zaniedbywać żonę?
– Cieszę się, że przypomniałeś sobie o istnieniu żony – powiedziała. – Chodźcie na werandę, zjemy razem śniadanie. Luke, pomóż Meggie, zanieś patelnię. Ja wezmę koszyczek z grzankami.
Ludwig Mueller urodził się w Australii, ale niemieckie pochodzenie wyraźnie było widać w jasnoniebieskich oczach, spłaszczonej siwej głowie, cerze tak czerwonej od piwa i słońca, jakby z policzków miała trysnąć krew. Oboje z żoną bardzo lubili Meggie, uważali jej pobyt u siebie za dar losu. Zwłaszcza Luddie cieszył się, widząc Anne szczęśliwą.
– Jak ci idzie, Luke? – spytał nakładając dużą porcję.
– Uwierzysz, jeśli powiem, że lubię tę pracę? – odparł ze śmiechem Luke, też nie żałując sobie jajek na bekonie.
Luddie obrzucił go przenikliwym spojrzeniem i kiwnął głową.
– Tak, masz odpowiedni temperament i jesteś właściwie zbudowany. Ta praca cię wywyższa, czujesz się lepszy od innych.
Luddie, związany z odziedziczoną plantacją, którą chętnie zamieniłby na życie w jakimś mieście, z zapałem studiował ludzką naturę, czytał oprawne w safian, opasłe tomy, na grzbietach których widniały takie nazwiska jak Freud, Jung, Huxley i Russell.
– Już myślałam, że w ogóle nie przyjedziesz zobaczyć się z Meggie – powiedziała Anne, pędzelkiem smarując ghi na grzance. Tylko w takiej postaci jadano tu masło. Lepsze takie niż żadne.
– Postanowiliśmy z Arnem popracować trochę w niedzielę. Jutro jedziemy do Ingham.
– To znaczy, że Meggie rzadko cię będzie widywać.
– Meg rozumie. To potrwa tylko parę lat, a mamy przecież letnią przerwę. Arne mówi, że załatwi mi na ten czas pracę w rafinerii w Sydney. Mógłbym wtedy zabrać Meggie ze sobą.
– Dlaczego tak ciężko pracujesz, Luke? – spytała Anne.
– Muszę zebrać pieniądze na farmę. Meg nie mówiła o tym?
– Nasza Meggie nie lubi się zwierzać, ty nam opowiedz.
Troje słuchaczy wpatrywało się w ożywioną twarz i błyszczące oczy Luke'a. Meggie nie odezwała się ani słowem, odkąd się pojawił, a on mówił i mówił o stepach na kresach, o szarych ptakach brologa stąpających z namaszczeniem po jedynej w Kynunie drodze, o tysiącach kangurów, o suchym upale.
– Już niedługo kawałek ziemi będzie należał do mnie. Meg wyłożyła na ten cel trochę pieniędzy, a jeżeli nadal będziemy pracować tak jak teraz, to najdalej za cztery, pięć lat zbierzemy odpowiednią sumkę. Wcześniej mógłbym kupić mniejsze gospodarstwo, ale z moimi zarobkami zostanę przy trzcinie dłużej i postaram się o porządną farmę. – Pochylił się obejmując wielkimi dłońmi filiżankę. – Wiecie, raz mało brakowało, a miałbym lepszy urobek od Arnego. Jednego dnia ściąłem jedenaście ton!
Luddie gwizdnął z podziwem i rozmowa zeszła na temat urobków.
Meggie w milczeniu popijała mocną herbatę. Och, Luke – myślała.
– Mówiłeś: parę lat, teraz: cztery czy pięć, a ile powiesz następny razem? Nie ulegało wątpliwości, że Luke przepadał za trzciną. Czy zechce z niej zrezygnować, kiedy przyjdzie pora? Czy zrezygnuje? I czy ona zechce czekać tak długo, żeby się o tym przekonać? Muellerowie byli dla niej dobrzy, nie obciążali nadmiernie pracą, ale jeżeli miałaby żyć bez męża, to tylko w Droghedzie. Mieszkając od miesiąca w Himmelhoch ani przez jeden dzień nie czuła się całkiem zdrowa, nie miała apetytu, męczyły ją napady męczącej biegunki, nie mogła otrząsnąć się z letargicznego otępienia. Nigdy dotąd nie narzekała na złe samopoczucie, więc te dziwne dolegliwości napełniały ją lękiem.
Po śniadaniu Luke pomógł jej pozmywać, a potem zabrał na spacer do najbliższego łanu trzciny, rozmawiając o tym, jak się ją tnie, jakie świetne chłopcy pracują w brygadzie Arnego, jaka świetna jest praca na świeżym powietrzu, o ile jest lepsza od strzyżenia owiec.
Zawrócili na wzgórze. Luke zaprowadził Meggie do cienistego chłodnego zakątka pod domem, między palmami. Anne urządziła tu oranżerię: w ustawionych pionowo i napełnionych ziemią kawałkach rury z terakoty rosły paprocie, pnącza i krzewy, a u dołu wielobarwne begonie. W wiszących metalowych koszykach kwitły orchidee i tuberozy. Tutaj Meggie przebywała najchętniej. Nawet w Droghedzie nie miała takiej ulubionej samotni, bo tam nie dałoby się wyhodować tyle roślin na takim małym skrawku ziemi.
– Prawda, jak tu ślicznie, Luke? Czy nie moglibyśmy za jakiś czas wynająć domu? Tak strasznie bym chciała sama czegoś takiego spróbować.
– A po co miałabyś mieszkać sama? To niebezpieczne. Nie jesteś tu szczęśliwa?
– Na ile można być szczęśliwym w cudzym domu?
– Musisz zadowolić się tym, co masz teraz, dopóki nie przeprowadzimy się na zachód. Rozumiesz?
– Tak, Luke.
Tak mu zepsuła humor, że nawet jej nie pocałował, choć miał taki zamiar. Klepnął ją tylko na pożegnanie, trochę za mocno, i ruszył drogą do drzewa, przy którym zostawił rower. Żeby zaoszczędzić na kolejce i autobusie przepedałował dwadzieścia mil, a teraz czekało go drugie tyle.
– Gołąbeczka! – powiedziała Anne do męża. – Jego bym zatłukła!
Minął styczeń, kiedy pracy przy trzcinie było najmniej, ale Luke się nie pokazał. Pojechał z Arnem do Sydney. Ciotka Arnego miała dom w Rozelle, niedaleko Kolonialnej Rafinerii Cukru, nie musieli więc dojeżdżać i oszczędzali na biletach tramwajowych. W betonowej fortecy można było dostać pracę dzięki znajomościom. Luke i Arne nosili worki z cukrem, a po pracy pływali i jeździli na desce surfingowej.
Meggie została z Muellerami i przemęczała się przez monsunową porę deszczową. W tej części kontynentu w trwającej od marca do listopada porze suchej nie było właściwie sucho, ale w porównaniu z porą deszczową przyjemnie. W czasie monsunów niebo raz po raz rzygało wodą, a kiedy potop ustawał, obłoki białej pary unosiły się nad ziemią, trzciną, dżunglą, górami.
Meggie coraz bardziej tęskniła za Droghedą. Wiedziała, że północny Queensland nigdy nie będzie jej domem. Przede wszystkim nie odpowiadał jej klimat. Brzydziła się wielkich ropuch, tarantuli, karaluchów, szczurów – wielkich, agresywnych, głodnych – które zatruwały życie nocą, ale najbardziej brzydziła się wychodków zwanych w miejscowej gwarze dunny, tak samo jak zdrobniale Dungloe, którego mieszkańcy nigdy nie mieli dość żartów opartych na tej zbieżności. W tym klimacie nie można było kopać dołów ziemi, groziły wybuchem epidemii tyfusu lub innej choroby. Dlatego korzystano ze smołowanych blaszanych pojemników, wymienianych raz na tydzień, choć to wydawało się Meggie za rzadko. Nie mogła przyzwyczaić się do cuchnących i kipiących od robactwa urządzeń sanitarnych. Z przygnębieniem myślała o tym, że pewnie będzie tu mieszkać tak długo, aż Luke straci siły do pracy przy trzcinie. Duma nie pozwalała jej przyznać się rodzinie, że mąż ją zaniedbuje, zawzięła się, że wytrzyma, nawet do końca życia.
Minął rok, kończył się powoli drugi. Niezmierna serdeczność Muellerów trzymała Meggie, rozdartą wewnętrznie, w Himmelhoch. Bob natychmiast przysłałby jej pieniądze na bilet powrotny, wystarczyło poprosić go o to w liście, ale Meggie nie mogła się zdobyć na przyznanie, że Luke zostawił ją bez grosza. W dniu, w którym napisałaby o ty rodzinie, zostawiłaby Luke'a na zawsze, a na ten krok jeszcze się nie zdecydowała. Wszystko w jej wychowaniu i naturze przeciwstawiało się tej decyzji: nadzieja na dziecko, przekonanie o świętości ślubów małżeńskich, pogląd, że mąż kieruje losem żony, a także nieugięta, uparta duma i ciche przeświadczenie, że zawiniła tak samo jak Luke. Gdyby ona była inna, może i on zachowywałby się zupełnie inaczej.
W ciągu osiemnastu miesięcy wygnania widziała go sześć razy i często myślała gorzko, że Luke powinien się ożenić z Arnem, bo mieszkał z nim razem i jego towarzystwo znacznie bardziej mu odpowiadało. Utworzyli spółkę i objeżdżali trzcinowe żniwa na liczącym tysiąc mil wybrzeżu. Zdawało się, że żyją samą pracą. Kiedy Luke przyjeżdżał w odwiedziny, ucinał sobie długą pogawędkę z Luddiem i Anne, zabierał żonę na spacer, obdarzał serdecznym całusem i znikał.
Luddie, Anne i Meggie wolny czas spędzali na lekturze. Biblioteka w Himmelhoch, o wiele większa niż w Droghedzie, posiadała również książki nie stroniące od erotycznych opisów i Meggie sporo się z nich dowiedziała.
Którejś czerwcowej niedzieli w 1936 roku Luke i Arne zjawili się razem, bardzo z siebie zadowoleni. Oznajmili, że przyjechali zabrać Meggie na ceilidh, żeby zrobić jej przyjemność.
Różne narodowości w Australii najczęściej się naturalizowały, ale na półwyspie północnego Queenslandu cztery grupy etniczne, które stanowiły większość ludności – Chińczycy, Włosi, Niemcy oraz Szkoci z Irlandczykami z zapałem kultywowały własne tradycje. Kiedy więc urządzano ceilidh, żaden Szkot w okolicy nie omieszkał nie przyjechać.
Na Luke'a i Arnego, ubranych w kilty, Meggie patrzyła ze zdumieniem, ale w duchu przyznawała, że wyglądają wspaniale. Nic tak korzystnie nie wygląda na postawnym mężczyźnie jak kilt, który przy zamaszystym kroku rozkłada się z tyłu fałdziście, a z przodu pod sporranem pozostaje nieruchomy. Było zbyt gorąco na kompletny strój z szalem i kusą kurtką, więc włożyli do spódniczek tylko białe koszule, długie skarpety w skośną kratkę i buty z klamerkami.
– Co to właściwie jest ceilidh? – spytała, kiedy ruszyli.
– To po gaelicku spotkanie potańcówka.
– Dlaczego tak się przebraliście?
– Bo inaczej by nas nie wpuścili.
– Musicie często chodzić na te spotkania, bo w przeciwnym razie Luke nie zdecydowałby się na taki wydatek. Prawda, Arne?
– Człowiek musi się trochę zabawić – odparł Luke.
Ceilidh urządzano w walącej się szopie pośrodku bagien namorzynowych u ujścia rzeki Dungloe. Meggie marszczyła nos wdychając nową obrzydliwą woń wyziewów z nadmorskiej zgnilizny.
Wszyscy mężczyźni rzeczywiście byli ubrani w kilty. Kiedy Meggie weszła do środka, zrozumiała, jak szaro czuje się pawica przyćmiona barwną wspaniałością pawia. Kobiety niknęły, jakby usunięte w cień, a wrażenie to pogłębiało się z upływem wieczoru.
Na podium stało dwóch kobziarzy, rumianych i spoconych, wygrywających wesołą melodię w idealnym współbrzmieniu. Ubrani byli w tartan klanu Andersonów, bogatą kratę na jasnoniebieskim tle. Kilka par tańczyło, ale największy ruch panował wokół mężczyzn, którzy podawali szklaneczki ze szkocką whisky. Meggie znalazła się w kącie z kilkoma innymi kobietami i rozglądała się urzeczona.
Luke i Arne byli witani jak starzy dobrzy znajomi. Jak często chodzili bawić się bez niej? Dlaczego akurat dziś ją ze sobą wzięli? Westchnęła i oparła się o ścianę. Inne kobiety zerkały na nią ciekawie, zwłaszcza na obrączkę na palcu. Skupiła na sobie kobiecą zazdrość, jak Luke i Arne kobiecy zachwyt. Ciekawe, co by powiedziały na to – pomyślała – że mąż mój odwiedził mnie dokładnie dwa razy w ciągu ośmiu miesięcy i wcale nie po to, żeby pójść ze mną do łóżka. Przecież ci dwaj to zarozumiali gogusie! Żaden z nich nie jest nawet Szkotem, poprzebierali się tylko, bo wiedzą, jak świetnie w tych strojach wyglądają, i lubią być podziwiani. Dobrana para oszustów! Każdy tak w sobie zakochany, że od nikogo miłości nie chce ani nie potrzebuje.
O północy wszystkie kobiety usunięto pod ścianę i rozpoczęły się prawdziwe tańce z udziałem samych mężczyzn. Barwy i dźwięki zlały się w żywiołowe widowisko, które odciskało się w pamięci na zawsze. Ilekroć potem Meggie usłyszała piszczącą kobzę, zobaczyła szkocką spódniczkę, stawali jej przed oczami tancerze w kitlach.
O czwartej nad ranem ceilidh dobiegł końca, Jadąc dychawicznym fordem Arnego, Meggie słyszała jeszcze tęskną melodię żegnającą gości wracających do domu. Do domu. Gdzie jest jej dom?
– Jak ci się podobało? – spytał Luke.
– Podobałoby mi się bardziej, gdybym więcej tańczyła.
– Daj spokój, Meg! Na ceilidhu tańczą tylko mężczyźni, więc i tak jesteśmy dla was dobrzy, że w ogóle pozwalamy potańczyć.
– Mężczyźni wiele rzeczy robią dla własnej przyjemności.
– Przepraszam cię bardzo! – obruszył się Luke! – Pomyślałem, że przydałaby ci się jakaś rozrywka i dlatego wziąłem cię ze sobą. Nie musiałem tego robić! Jeżeli ci się nie podoba, więcej cię nie wezmę.
– I na pewno tak zrobisz – odparła Meggie. – Wolisz życie beze mnie. Nie jestem ślepa, Luke. Szczerze mówiąc, mam ciebie dość, mam dość takiego życia, mam dość wszystkiego!
– Cii – syknął. – Nie jesteśmy sami!
– Więc postaraj się, żebyśmy byli sami! – odcięła się. – Kiedy miałam okazję być z tobą sam na sam dłużej niż parę minut?
Arne zatrzymał samochód u stóp wzgórza i uśmiechnął się do Luke'a ze współczuciem.
– Idź, bracie – powiedział. – Odprowadź ją, zaczekam tu na ciebie. Nie musimy się śpieszyć.
– Ja nie żartuję, Luke! – powiedziała Meggie, kiedy odeszli kawałek. – Moja cierpliwość się kończy, słyszysz? Przysięgam ci, że będę posłuszna, ale ty przysięgałeś, że będziesz mnie kochał i szanował, a tera żadne z nas nie dotrzymuje słowa! Chcę wrócić do domu, do Droghedy!
Pomyślał o dwóch tysiącach funtów, które przestaną napływać na jego nazwisko.
– Och, Meg! – rzekł bezradnie. – Posłuchaj, kochanie, wszystko się zmieni, obiecuję! W lecie zabiorę cię do Sydney, słowo O'Neilla!
W domu ciotki Arnego jest dość miejsca. Zamieszkamy tam przez trzy miesiące i użyjemy życia! Wytrzymaj jeszcze rok, a potem kupimy naszą farmę, dobrze?
Księżyc oświetlał mu twarz: był poważny, zaniepokojony, skruszony. I taki podobny do Ralpha de Bricassart!
Meggie złagodniała, bo nadal chciała mieć z nim dzieci.
– Dobrze – odparła. – Jeszcze jeden rok. Ale pamiętaj, że obiecałeś mi Sydney, Luke. Trzymam cię za słowo!
Regularnie co miesiąc Meggie wysyłała list do Fee, Boba i młodszych braci. Pogodnie opisywała północny Queensland, nie wspominając słowem o zmartwieniach. Znów przez tą dumę. Rodzina wiedziała jednak, że Luke dużo jeździ i dlatego umieścił ją u swoich przyjaciół. Z listów przebijała wielka sympatia do Muellerów, więc nikt w Droghedzie niczego nie podejrzewał. Smuciło ich tylko, że nigdy nie przyjeżdża w odwiedziny. Ale jak mogła im napisać, że nie ma pieniędzy na podróż? Musiałaby wówczas przyznać, jak źle ułożyło się jej małżeństwo z Lukiem O'Neillem.
Zdobywała się czasem na odwagę, by mimochodem spytać o biskupa de Bricassart, ale Bob nie zawsze pamiętał, żeby przekazać jej skąpe wiadomości, jakie usłyszał od Fee. Wreszcie nadszedł list, w którym rozwodził się na jego temat.
„Nikt się go nie spodziewał, aż tu raptem przyjechał – pisał Bob – trochę jakby nie w sosie. Bardzo się stropił, że ciebie nie zastał. Potem wściekł się, że nie zawiadomiliśmy go o twoim ślubie, ale kiedy mama wyjaśniła, że to ty nie chciałaś nic mu mówić, przestał się złościć i więcej do tego nie wracał. Zrozumiałe, że najbardziej tęsknił za tobą, bo z nas wszystkich ty najwięcej spędzałaś z nim czasu i chyba myślał o tobie jak o młodszej siostrze. Chciał zobaczyć zdjęcia z twojego ślubu i sam się zdziwiłem, że żadnych nie zrobiliśmy. Pytał, czy masz dzieci. Powiedziałem, że nie. Bo nie masz, prawda? A to już blisko dwa lata, jak wyszłaś za mąż. Może będziesz miała niedługo dzieci? Biskup bardzo by się ucieszył. Chciałem dać mu twój adres, ale podziękował. Powiedział, że i tak by nie skorzystał, bo wybiera się na jakiś czas do Aten z arcybiskupem. Wymienił to długaśne nazwisko, którego nijak nie mogę zapamiętać. Lecą samolotem, wyobrażasz sobie, Meggie? Naprawdę! Krótko u nas bawił, bo brakowało mu twojego towarzystwa. Codziennie odprawiał mszę, pojeździł trochę konno i po sześciu dniach wyjechał”.
Meggie odłożyła list. A więc wie, wie! – pomyślała. – Nareszcie! Jak to przyjął? Czy bardzo się zasmucił? Dlaczego nakłonił ją do tego kroku? Nic na tym nie zyskała. Nie kochała Luke'a i wiedziała, że nigdy go nie pokocha. Był kimś zamiast, kimś, kto miał dać jej dzieci podobne do tych, jakie mogłaby mieć z Ralphem de Bricassart. O Boże, jak to się powikłało!
Arcybiskup di Contoni-Verchese wolał zatrzymać się w hotelu niż skorzystać z zaproszenia grekokatolików i gościny w ateńskim pałacu. Miał do wypełnienia delikatną i ważną misję. Pewne sprawy od dawna czekały na omówienie z dostojnikami Kościoła greckokatolickiego. Domyślał się, że ta dyplomatyczna misja jest sprawdzianem przed większymi zadaniami, jakie czekają go w Rzymie. Przydała się dobra znajomość greckiego, która przeważyła szalę na jego korzyść. Sprowadzono go aż z Australii, i to samolotem.
Nie do pomyślenia było, żeby wybrał się bez biskupa de Bricassart, który z czasem stał się jego prawą ręką. Niezwykły człowiek, istny Mazarin. Arcybiskup darzył o wiele większym podziwem kardynała Mazarina niż kardynała Richelieu, więc to porównanie było wielkim komplementem.
Wiatr przeczesywał siwiejące na skroniach włosy biskupa de Bricassart, który stojąc u stóp Partenonu spoglądał ponad białym miastem na odległe wzgórza i Morze Egejskie. Dopiero teraz, jedenaście tysięcy mil od Australii, potrafił myśleć spokojnie o Meggie. Jak mógł ją winić, skoro sam namawiał ją do wyjścia za mąż? Od razu zrozumiał, dlaczego zakazała rodzinie zawiadamiać go – nie chciała, żeby poznał jej męża. Wiedział, że zamierza osiąść w północnym Queenslandzie. To brzmiało jak nieodwołalny wyrok, że nigdy jej nie zobaczy.
Czy jesteś szczęśliwa, Meggie? – myślał. – Czy ten Luke O'Neille jest dla ciebie dobry? Czy go kochasz? Dlaczego właśnie jego wybrałaś? Czy dlatego, że go nie znałem? Chciałaś się zemścić, chciałaś, żebym cierpiał? Ale dlaczego nie masz dzieci? Co to za człowiek, który zostawia żonę u przyjaciół, a sam włóczy się po wybrzeżu? No tak, nic dziwnego, że nie masz dziecka. Meggie, dlaczego? Dlaczego wyszłaś za mąż za tego Luke'a O'Neilla?
Zszedł z Akropolu i spacerował ruchliwymi ulicami Aten zatrzymując się przy straganach. Kiedy wrócił do luksusowego hotelu na placu Omonia, arcybiskup di Contini-Verchese siedział przy oknie pogrążony w rozmyślaniach.
– W samą porę, Ralphie – powiedział obracając się z uśmiechem. – Chciałbym się pomodlić.
– Myślałem, że wszystko zostało już ustalone. Czyżby pojawiły się jakieś komplikacje?
– Nie, ale dostałem dziś list od kardynała Monteverdiego. Przekazuje w nim życzenie Jego Świątobliwości.
Biskup de Bricassart mimo woli zesztywniał i poczuł dziwne mrowienie koło uszu.
– Słucham uważnie, Wasza Miłość.
– Po skończeniu rozmów mam udać się do Rzymu i tam pozostać. Otrzymam z rąk Ojca Świętego kardynalski kapelusz.
– A co ze mną?
– Zostaniesz arcybiskupem i wrócisz do Australii na moje miejsce.
Ralph poczuł zamęt w głowie. Miał zostać wyniesiony do godności legata papieskiego, chociaż nie był Włochem! Niesłychane! A więc droga do tytułu kardynała otwarta!
– Najpierw przejdziesz odpowiednie przygotowanie w Rzymie. Potrwa to około pół roku. Przedstawię cię moim przyjaciołom, chciałbym, żeby cię poznali, bo nadejdzie czas, kiedy sprowadzę ciebie, Ralphie, do Watykanu.
– Nie wiem, jak mam dziękować! Waszej Miłości zawdzięczam ten wielki zaszczyt.
– Bogu dzięki jestem wystarczająco inteligentny żeby dostrzec zdolności, które należy wykorzystywać! A teraz uklęknijmy i módlmy się.
Różaniec i mszał leżał obok na stole. Biskup de Bricassart drżącą ręką sięgnął po różaniec i strącił mszał, który spadł na podłogę i się otworzył. Arcybiskup podniósł go i spojrzał z zaciekawieniem na zasuszoną różę między kartkami.
– Czy to pamiątka z domu rodzinnego? Może po matce?
Oczy, które potrafiły przejrzeć każdą nieszczerość, wpatrywały się w Ralpha. Nie zdążył zamaskować uczuć.
– Nie – odparł. – Nie chcę wspominać matki.
– Ten kwiat zapewne wiele znaczy dla ciebie, skoro tak troskliwie go przechowujesz. Czego jest znakiem?
– Miłości tak czystej jak miłość do Boga.
– Nie wątpię w to, bo cię znam, ale czy ta miłość nie zagraża twojej miłości do Kościoła?
– Nie. Wyrzekłem się jej dla Kościoła na zawsze. Ale nieraz klęczałem godzinami, żeby powstrzymać siebie i nie wrócić do niej.
– Nie odejdziesz, Ralphie, należysz do Kościoła. Masz prawdziwe powołanie. Teraz pomódlmy się razem, a ja będę zawsze pamiętał o twojej Róży w modlitwach. Podążamy do życia wiecznego i Pan zsyła na naszej drodze wiele cierpień. Każdy z nas musi nieść swój krzyż.
Pod koniec sierpnia Meggie dostała list od Luke'a. Zawiadamiał ją, że cierpi na chorobę Weila i leży w szpitalu w Townsille, ale niedługo już wyjdzie:.
„Nie musimy czekać do końca roku z wyjazdem na wakacje. Nie mogę wrócić do trzciny, dopóki nie odzyskam sił, a najlepiej mi zrobi porządny urlop. Przyjadę po ciebie za jakiś tydzień. Wybierzemy się na parę tygodni nad jezioro Eacham”.
Meggie nie mogła wprost uwierzyć, że nadarza się taka okazja. Miała przecież wątpliwości, czy jeszcze chce z nim być. Długo leczyła ból w duszy po przeżyciach w hotelu, ale tamto wspomnienie nie budziło już przerażenia, a lektury pomogły zrozumieć, że wiele zawiniła niewiedza i jej, i Luke'a. Dobry Boże – modliła się – sprawa, żebym na tych wakacjach zaszła w ciążę! Gdyby miała kogo otoczyć miłością, łatwiej byłoby jej żyć. Anne byłaby zachwycona, gdyby w domu pojawiło się dziecko. Luddie także. Oboje zapewniali Meggie o tym wiele razy i liczyli, że Luke zostanie kiedyś na tyle długo, żeby odmienić jej puste jałowe życie.
Kiedy podzieliła się z nimi nowiną, okazali wielką radość, wątpliwość chowając dla siebie.
– Głowę dam, że ten łajdak znajdzie jakąś wymówkę, żeby pojechać bez niej – powiedziała Anne do Luddiego, kiedy byli sami.
Luke przyjechał po Meggie z samego rana pożyczonym samochodem. Wychudzony, ze skórą pomarszczoną i pożółkłą. Wstrząśnięta jego wyglądem, Meggie podała walizkę i usiadła obok.
– Co to jest choroba Weila, Luke? Pisałeś, że to nic groźnego, a wyglądasz okropnie.
– To rodzaj żółtaczki, na którą prędzej czy później choruje każdy przy trzcinie. Roznoszą ją szczury, a my się zarażamy przez skaleczenie. Mam silny organizm, więc nie chorowałem tak ciężko jak wielu innych. W szpitalu powiedzieli, że raz-dwa wydobrzeję.
Samochód piął się skalistym wąwozem przez dżunglę. W jednym miejscu przeskakiwał ponad drogą wspaniały wodospad, który wpadał do huczącej w dole rzeki. Przejechali pod rozmigotanym łukiem wody. Robiło się coraz chłodniej. Meggie z przyjemnością oddychała świeżym powietrzem. Dżungla nachylała się ku nim nieprzebytą gęstwiną. Przesłaniały ją liany zwisające od czubów drzew niczym rzucona na las zasłona z zielonego aksamitu.
Jezioro Eacham na płaskowyżu Atherton leżało w dziewiczym otoczeniu. Przed zapadnięciem zmroku wyszli na werandę popatrzeć na spokojną toń. I na chmary wielkich nietoperzy owocowych, zwanych latającymi lisami, opadających na żerowiska. Zawsze ich wypatrywała z werandy w Himmelhoch. Były wyjątkowo płochliwe i łagodne, choć odstraszały niesamowitym wyglądem. Z zapartym tchem patrzyła, jak ciemnymi, pulsującymi falami suną przez gasnące niebo.
Co za rozkosz wyciągnąć się na chłodnym łóżku wiedząc, że pościel nie zwilgotnieje od potu. Luke wyjął z walizki pakiecik, a z niego garść małych, okrągłych przedmiotów, które ułożył na stoliku przy łóżku. Meggie sięgnęła po jeden i uważnie mu się przyjrzała.
– A co to? – spytała ciekawie.
– Kondom – odparł. Zapomniał, że przed dwu laty postanowił nie rozpraszać jej niewiedzy. – Zakładam go na siebie. Gdybym tego nie zrobił, mogłabyś zajść w ciążę, a nie stać nas na to, dopóki nie będziemy na swoim. – Siedział na brzegu łóżka taki wychudły, że pod skórą rysowały się żebra i kości bioder. Ale oczy mu lśniły, kiedy chwycił ją za rękę. – Niewiele brakuje, Meggie, niewiele. Jeszcze pięć tysięcy funtów i kupimy najlepszą farmę na zachód od Charters Towers.
– Możesz ją mieć w każdej chwili – odparła panując nad głosem. – Wystarczy, że zwrócę się do biskupa de Bricassart prośbą o pożyczkę. Nie obciąży nas procentami.
– Nie zrobisz tego! – rozgniewał się. – Do diabła, Meg, gdzie twoja duma? Zapracujemy na wszystko sami! W życiu nie byłem nikomu nic winien, więc nie zacznę teraz pożyczać.
Widziała go przez czerwoną mgłę i ledwie słyszała, co mówi. Jeszcze nigdy nie była taka wściekła! Oszust, kłamca, egoista! Jak śmiał zrobić jej coś takiego?! Podstępem nie dopuszcza, by została matką, wmawia jej, że zależy mu na farmie, której pewnie wcale nie zamierza kupić! Znalazł sobie Arnego Swensona, trzcinę cukrową i to mu wystarcza.
Zdziwiona, jak dobrze udało jej się ukryć gniew, spojrzała na gumowy krążek, który trzymała w ręku.
– Opowiedz mi o tych kondomach. Dlaczego nie mogę zajść w ciążę?
Podszedł i objął ją od tyłu, a kiedy zadrżała z obrzydzenia, myślał, że to z podniecenia.
– Czy ty nic nie wiesz, Meg?
– Nie – skłamała, tyko częściowo, bo nie przypominała sobie, żeby kiedykolwiek czytała o kondomach.
– To proste – odparł, bawiąc się jej piersiami. – Kiedy puszczam ten… sok i jestem bez osłonki, to sok zostaje w tobie. A kiedy zostaje tam długo i często, to zachodzisz w ciążę.
A więc to tak! Jak skórka na kiełbasie! Oszust!
Zgasił światło, pociągnął ją do łóżka i sięgnął po swój zabezpieczający środek.
Doszły ją te same odgłosy, co w pokoju hotelowym w Dungloe, ale tym razem zrozumiała ich znaczenie. Jak tego oszusta przechytrzyć?
Wytrzymała go, starając się nie okazać, ile ją to kosztuje. Dlaczego coś, co jest naturalne, sprawia jej taki ból?
– Nie było co dobrze, co? – spytał potem. – Widocznie jesteś strasznie wąska, skoro boli cię tak długo po pierwszym razie. Nie będę już tak robił. Chciałby spróbował na twoich piersiach, pozwolisz?
– Ach, wszystko mi jedno – odparła zrezygnowana. – Jeżeli tylko nie będzie mnie bolało.
– Mogłabyś okazać trochę entuzjazmu, Meg!
– Po co?!
Znów mu się podnosił. Minęły dwa lata, odkąd był z kobietą. Ach, ta przyjemność smakowała jak zakazany owoc. Nie czuł się wcale mężem Meg. Figle z nią niewiele się różniły od obłapiania przygodnej dziewczyny na tyłach gospody w Kynunie albo przypierania do szopy tej zadzierającej nosa panny Carmichael. Meggie miała ładne piesi, jędrne od konnej jazdy, akurat takie, jakie lubił. Nawet bardziej odpowiadało mu ocieranie o ich brzuszki nie osłoniętym członkiem, o wiele wrażliwszym bez kondomu.
Chwycił Meggie za pośladki, położył ją na sobie, złapał zębami koniuszek piersi i poczuł językiem, jak twardnieje. Meggie z pogardą myślała o nim i jego idiotycznych wysiłkach. W przypływie podniecenia ugniatał ją palcami i zachłystywał się przy piersi jak wielki kociak. Szarpał rytmicznie członek wsuwający się jej między nogi.
Wpadła na pewien pomysł. Powolusieńku obsunęła się bliżej członka, wzięła głęboki oddech i zaciskając zęby wcisnęła się w niego. Wślizgnął się o wiele łatwiej i mniej bolało niż przedtem.
Luke otworzył oczy. Chciał ją odepchnąć, ale… Nie mógł uwierzyć, że to taka różnica bez kondomu. Nigdy tego nie próbował. Był tak podniecony, że nie zdołała jej z siebie zepchnąć. Objął ją, puszczając pierś, i mimo woli krzyknął, choć to nie było niemęskie. Potem pocałował ją lekko.
– Luke?
– Co?
– Czy nie moglibyśmy tak robić za każdym razem? Nie musiałbyś wkładać tej gumy.
– Niepotrzebnie zrobiliśmy tak jeden raz, więcej nie będziemy. Byłem w tobie, kiedy wytrysnąłem.
Nachyliła się nad nim, pogłaskała.
– Nie rozumiesz? Przecież ja siedzę! Nic we mnie nie zostaje, czuję, jak wszystko wycieka! Proszę cię, Luke! Tak jest o wiele przyjemniej, prawie nic nie boli. Na pewno tak jest bezpiecznie. Proszę cię!
Czy znalazłby się potomek Adama, którego nie skusiłoby takie zaproszenie do ponowienia przyjemności? Luke skinął głową, gdyż posiadał znacznie skromniejszą wiedzę niż Meggie.
– Chyba masz rację, a mnie też bardziej odpowiada, kiedy się nie wyrywasz. Dobrze, Meg, od dziś tak właśnie będziemy się kochali.
Meggie uśmiechnęła się zadowolona. Nie wszystko z niej wyciekło. Ledwie poczuwa, że wysuwa się z niej, naprężyła mięśnie, potem położyła się na plecach, niby od niechcenia uniosła zgięte nogi i skrzyżowała uda, z determinacją zatrzymując zdobycz. Czekaj, czekaj, mój miły panie! Jeszcze zobaczysz! Będę miała dziecko, choćby nie wie co!
Z dala od parnych upałów Luke szybko dochodził do zdrowia. Odżywiał się dobrze, zaczął przybierać na wadze, odzyskał dawny wygląd, opalił się. Dał złapać się na przynętę Meggie, która nie opierała się jego pieszczotom, zgodził się przedłużyć dwutygodniowy pobyt do trzech, a potem do czterech tygodni. Pod koniec miesiąca zbuntował się jednak.
– Jestem zdrów, Meg. Nie mogę już czuć się lepiej. Siedzimy tu sobie jak u Pana Boga za piecem i wydajemy pieniądze, a Arne mnie potrzebuje.
– Nie zmienisz zdania, Luke? Gdybyś naprawdę chciał, mógłbyś kupić tę farmę już teraz.
– Niech jeszcze zostanie tak, jak jest, Meg.
Nie przyznałby się otwarcie, ale dziwnie pociągała go praca wymagająca najwyższego wysiłku, czuł w żyłach zew trzciniarza. Jak podobni mu młodzi mężczyźni, miał mu pozostać wierny, dopóki starczy sił. Meggie widziała jedyny sposób, żeby go zmusić do zmiany postanowienia: dać mu dziecko, dziedzica farmy.
Wróciła do Himmelhoch i czekała pełna nadziei. Wierzyła, że dziecko wszystko zmieni i bardzo go pragnęła. Doczekała się – była w ciąży. Anne i Luddie nie posiadali się z radości, kiedy ich o tym powiadomiła. Luddie okazał się skarbem, ponieważ umiał szyć i haftować, czego Meggie nigdy nie miała czasu się nauczyć. Mała igiełka migała w jego wielkich rękach jak zaczarowana, a tymczasem Meggie i Anne urządzały pokój dziecinny.
Nie znosiła dobrze ciąży, czy to z powodu upałów, czy przygnębienia. Poranne nudności przedłużały się na cały dzień i powtarzały nawet wtedy, kiedy powinny już ustąpić. Niewiele przybierała na wadze, mimo to dawała jej się we znaki opuchlizna, a ciśnienie wzrosło niepokojąco. Opiekujący się nią doktor Smith chciał od razu odesłać ją do szpitala w Cairns, ale po dłuższym zastanowieniu uznał, że lepiej jej będzie u Muellerów, którzy się nią troskliwie zajmowali. Zapowiedział jednak, że wyjazd do Cairns będzie konieczny na trzy tygodnie przed porodem.
– Ściągnij tu jej męża! – ryknął doktor do Luddiego.
Meggie nie zwlekała z zawiadomieniem Luke'a, że jest w ciąży, przekonana, jak to kobieta, że Luke postawiony przed faktem dokonanym oszaleje z radości. List, który dostała w odpowiedzi rozwiał wszelkie złudzenia. Luke był wściekły. Perspektywa, że zostanie ojcem, znaczyła dla niego tylko tyle, że będzie miał do nakarmienia dwie niepracujące gęby. Tę gorzką pigułkę Meggie przełknęła nie mając wyboru. Dziecko, które miało się urodzić, wiązało ją z Lukiem równie mocno jak duma.
Czuła się nieszczęśliwa, bezradna, nie kochana. Nawet to nie narodzone dziecko jej nie kochało i nie chciało przyjść na świat – wyczuwała protesty małego stworzenia przeciw temu, że jest i rośnie. Pojechałaby do domu, gdyby mogła znieść dwa tysiące mil podróży, ale doktor Smith był nieugięty. Kilka dni jazdy pociągiem, nawet z przerwami, mogłoby się skończyć tragicznie. Meggie, mimo rozczarowania, za nic nie naraziłaby na szwank swojego dziecka. Stopniowo jednak wygasała w niej radość i pragnienie, by mieć istotę, którą mogłaby otoczyć miłością, niewdzięczny płód ciążył jej coraz bardziej.
Doktor Smith radził, żeby Meggie wcześniej przeniosła się do Cairns. Poród wiązał się z dużym ryzykiem, a w Dungloe był tylko punkt szpitalny. Wysokie ciśnienie krwi utrzymywało się, opuchlizna rosła. Doktor mówił o toksemii, rzucawce połogowej i wymieniał inne medyczne terminy, którymi tak nastraszył Anne i Luddiego, że zgodzili się puścić Meggie, choć woleli, żeby dziecko urodziło się w Himmelhoch.
W końcu maja już tylko cztery tygodnie dzieliły Meggie od wyznaczonego terminu, w którym miała się pozbyć nieznośnego ciężaru. Z coraz większą niechęcią myślała o istocie, której tak bardzo pragnęła, zanim zaczęła przez nią cierpieć. Dlaczego spodziewała się, że Luke z radością przyjmie wiadomość o mającym się narodzić dziecku?! Od początku ich małżeństwa nic na to nie wskazywało.
Pora przyznać się do małżeńskiej klęski, porzucić niemądrą dumę i ratować, co się da. Pobrali się z samych nieodpowiednich powodów: on dla pieniędzy, ona, by uciec od Ralpha de Bricassart dla kogoś, kto go przypominał. Nie łączyły ich nawet pozory miłości, a tylko miłość pomogłaby przezwyciężyć dzielące różnice i wynikające z nich trudności.
Dziwne, że nie znienawidziła Luke'a, podczas gdy coraz częściej z nienawiścią myślała o Ralphie de Bricassart. A przecież to Ralph okazał jej więcej serca i lepiej ją traktował. Nigdy jej nie zachęcał, żeby myślała o nim inaczej niż jako o księdzu i przyjacielu, bo nawet kiedy dwa razy całował, to ona zrobiła pierwszy krok.
Skąd ten gniew? Dlaczego jej niechęć kierowała się przeciw Ralphowi, a nie Luke'owi? Wszystkiemu winne były jej obawy i niepewności, głębokie rozczarowanie, jakie odczuwała, kiedy ją odpychał od siebie, podczas gdy ona tak bardzo go kochała i pragnęła. Wszystkiemu winna była pochopna decyzja, żeby wyjść za mąż za Luke'a O'Neilla. Zdradziła przez to samą siebie i Ralpha. Nieważne, że nie mogła wyjść za niego za mąż i mieć z nim dzieci. Nieważne, że jej nie chciał, bo przecież nie chciał. Jego właśnie pragnęła i nie powinna decydować się na żadną namiastkę.
Świadomość popełnionych błędów niczego jednak nie mogła zmienić. Jej mężem był Luke O'Neille i jego dziecko nosiła w sobie. Jak mogła być szczęśliwa spodziewając się tego dziecka, skoro on go nie chciał? Kiedy się urodzi, przynajmniej będzie mogła je kochać jako odrębną istotę. Tylko… Co by ona dała, żeby mieć dziecko Ralpha de Bricassart! Niezniszczalne marzenie, mrzonka! Służył instytucji, która zagarnęła go całego, łącznie ze zbędną jej męskością. Matka-Kościół wymagała takiej daniny, pilnowała, żeby jego byt nie znalazł kontynuacji i dobiegając kresu, ustał na zawsze. Ale nadejdzie dzień zapłaty za tę chciwość. Nadejdzie dzień, kiedy nie zjawią się następcy Ralpha de Bricassart, bo ocenią swoją męskość na tyle wysoko, by uznać wyrzekanie się jej za zbędne, nikomu niepotrzebne poświęcenie…
Wstała i weszła do bawialni, gdzie Anne czytała wydaną w nieoficjalnym obiegu potępioną powieść Normana Lindsaya, wyraźnie smakując każde zakazane słowo.
– Anne, zdaje się, że twoje życzenie się spełni.
Anne uniosła głowę znad książki.
– Jakie życzenie, kochanie?
– Zadzwoń po doktora. Będę rodzić tutaj.
– O Boże! Idź do pokoju i połóż się. Nie u siebie, w naszej sypialni!
Doktor Smith, przeklinając nieobliczalność losu i stanowczość noworodków, wyjechał Dungloe zdezelowanym autem,, zabierając położną i tyle sprzętu, ile mógł zabrać ze swojego szpitalika.
– Zawiadomiliście męża? – spytał stukając butami na schodach.
– Nadałam telegram. Meggie leży u mnie. Uznałam, że tam będzie wygodniej, bo jest więcej miejsca.
Kuśtykając za lekarzem i położną, Anne weszła do swojego pokoju. Meggie leżała na łóżku, co chwila zaciskając ręce i sprężając się z bólu. Obróciła głowę i uśmiechnęła się. Anne w jej szeroko otwartych oczach zobaczyła wielki strach.
– Cieszę się, że nie zdążyłam pojechać do Cairns – powiedziała. – Moja matka nigdy nie rodziła w szpitalu. Tata mówił, że okropnie się namęczyła rodząc Hala. Ale jakoś dała sobie radę i ja też dam. W rodzinie Clearych kobiety są silne i wytrzymałe.
Po kilku godzinach doktor wyszedł na werandę.
– To będzie długi i ciężki poród. Pierwiastki rzadko rodzą się lekko, a ten płód ma złe ułożenie. W Cairns mogliby jej zrobić carskie, ale tutaj nie wchodzi to w rachubę. Będzie usiała uporać się z tym sama.
– Czy jest przytomna?
– O, tak. Zachowuje się bardzo dzielnie, nie krzyczy, nie użala się. Te najdzielniejsze zawsze najwięcej się namęczą. Pyta mnie ciągle, czy Ralph już przyjechał, a ja plotę jej o powodzi nad jeziorem Johnston. Zdawało mi się, że jej mąż ma na imię Luke.
– Owszem.
– Hm! Z Luke'a nie ma wielkiego pożytku, pewnie dlatego wciąż pyta o tego Ralpha.
– Luke to drań.
Anne oparła się o balustradę. Drogą z Dunny nadjeżdżała taksówka, która skręciła na wzgórze Himmelhoch. Anne miała wyśmienity wzrok i dojrzała czarnowłosego pasażera na tylnym siedzeniu.
– Własnym oczom nie wierzę, ale wygląda na to, że Luke przypomniał sobie wreszcie, że ma żonę! – zawołała z radosną ulgą.
– Wracam do Meggie, a ty się nim zajmij. Nic jej na razie nie powiem, bo może to nie on. Poczęstuj go na razie herbatą, mocniejsze trunki zachowaj na później. Przydadzą się.
Taksówka podjechała. Anne zdziwiła się, że kierowca wysiadł, żeby otworzyć tylne drzwiczki. Joe Castiglione, jedyny taksówkarz w Dunny, zwykle nie świadczył takich uprzejmości.
– To Himmelhoch – oznajmił z głębokim ukłonem.
Z samochodu wysiadł duchowny. Oszołomiona Anne pomyślała w pierwszej chwili, że Luke O'Neill spłatał jej dziwnego figla, potem spostrzegła, że to ktoś inny, dobre dziesięć lat starszy od Luke'a. Mój Boże! – pomyślała, kiedy gość zręcznie przeskakiwał po dwa stopnie na raz. – Nigdy nie widziałam tak przystojnego mężczyzny! Co najmniej arcybiskup! Czego szuka biskup katolicki u luteranów?
– Pani Mueller? – spytał uśmiechając się z sympatią, ale zarazem z dystansem.
– Tak, to ja, Anne Mueller.
– Arcybiskup Ralph de Bricassart. Jestem legatem papieskim w Australii. Czy tutaj mieszka pani O'Neill?
– Tak – odparła i pomyślała: Ralph? Ralph?! Więc to jest Ralph!
– Jestem jej przyjaciele, Czy mógłbym się z nią zobaczyć?
– W innych okolicznościach na pewno bardzo by się ucieszyła, arcybiskupie… – nie, to nie tak, nie mówi się „arcybiskupie”, mówi się „Wasza Miłość” – ale w tej chwili Meggie rodzi, a poród jest bardzo ciężki.
– Wiedziałem, że coś się stało! Od dawna miałem złe przeczucia. Ostatnio wręcz obsesyjnie mnie prześladowały. Proszę, niech mnie pani do niej zaprowadzi! Jeżeli potrzebny jest jakiś powód, to niech wystarczy ten, że jestem kapłanem.
Anne wcale nie zamierzała bronić mu wstępu.
– Proszę tędy – powiedziała.
Wspierając się na dwóch laskach posuwała się naprzód powoli, myśląc nerwowo: Czy wszędzie posprzątałam? Czy starłam kurze? Że też tak ważna osoba przyjechała tak niespodziewanie! Luddie, czy ty przyrosłeś do tego traktora i nigdy się nie zjawisz? Posłałam po ciebie chłopaka, dawno powinieneś już tu być!
Arcybiskup minął doktora Smitha i położną, jakby ich wcale nie zauważył, klęknął przy łóżku i wziął Meggie za rękę.
– Meggie!
Ocknęła się z upiornego snu, w którym się pogrążyła, nie dbając o nic, i ujrzała ukochaną twarz tuż przy swojej – posiwiałe skronie, podkreślone zmarszczkami rysy, złagodniałe oczy pełne miłości. Jak mogła przyrównać do niego Luke'a? Nie było drugiego takiego jak on, zdradziła uczucia, które do niego żywiła. Luke był jak ciemna, odwrotna strona lustra, Ralph jaśniał jak słońce! Jak cudownie go znowu widzieć!
– Pomóż mi, Ralphie – powiedziała.
Ucałował gorąco jej rękę, przytulił do policzka.
– Moja Meggie, zawsze możesz na mnie liczyć.
– Módl się za mnie i dziecko. Jeżeli ktoś nas może uratować, to tylko ty. Jesteś o wiele bliżej Boga. Nikt nas nie chce, nikt nas nie chciał, nawet ty.
– Gdzie jest Luke?
– Nie wiem i wszystko mi jedno.
Zamknęła oczy kręcąc głową na poduszce, zaciskając palce na jego dłoni. Doktor Smith dotknął ramienia Ralpha.
– Ksiądz biskup zechce teraz łaskawie wyjść.
– Gdyby się gorzej poczuła, proszę mnie, doktorze, zawołać.
– Natychmiast to uczynię.
Luddie, który wreszcie oderwał się od trzciny, czekał pod drzwiami sypialni szalejąc z niepokoju.
– Anne, czy wszystko w porządku? – spytał żonę, kiedy wyszła z arcybiskupem.
– Na razie tak. Doktor nie chce wiele mówić, ale chyba jest dobrej myśli. Luddie, mamy gościa. Arcybiskup de Bricassart, dawny przyjaciel Meggie.
Luddie, lepiej obeznany z etykietą, przyklęknął na jedno kolano i ucałował pierścień.
– Proszę spocząć. Zaraz podam herbatę.
– A więc ksiądz biskup to ten tajemniczy Ralph – powiedziała Anne opierając laski o bambusowy stolik.
Siedział naprzeciw, fałdy sutanny odsłoniły lśniące buty do konnej jazdy gdy założył nogę na nogę. Mężczyźni zwykle tak nie siadali, ale u niego, księdza, to nie raziło. Uznała, że jest młodszy, niż jej się początkowo wydawało, miał zapewne niewiele po czterdziestce. Szkoda, że taki wspaniały mężczyzna się marnuje!
– Odkąd zaczął się poród, Meggie wciąż pytała o Ralpha. Muszę przyznać, że to mnie zdziwiło. Nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek przedtem wymówiła to imię.
– To do niej niepodobne.
– Skąd ksiądz biskup zna Meggie? Od jak dawna?
Z nikłym uśmiechem Ralph założył piękne, szczupłe ręce czubkami palców.
– Poznałem Meggie, kiedy przypłynęła z Nowej Zelandii, miała wtedy dziesięć lat. Można bez przesady powiedzieć, że byłem przy niej, kiedy przeżywała powódź i pożar, głód uczuć, a także śmierć i narodziny. Wszystko, co niesie ze sobą życie. Meggie jest lustrem, które mi przypomina, że jestem śmiertelnikiem.
– Ksiądz biskup ją kocha! – rzekła Anne zdumiona.
– Tak.
– To tragedia dla was obojga.
– Miałem nadzieję, że tylko dla mnie. Proszę mi opowiedzieć, co się z nią działo, odkąd wyszła za mąż. Wiele lat jej nie widziałem i niepokoiłem się o nią.
– Opowiem, ale najpierw chciałabym od księdza biskupa usłyszeć coś o Meggie. Jak żyła, zanim przyjechała do Dunny. Luddie i ja nic o niej nie wiemy prócz tego, że mieszkała gdzieś koło Gillanbone. Chcielibyśmy dowiedzieć się czegoś więcej, bo bardzo ją lubimy. Nigdy na nic nie mówiła, chyba duma jej na to nie pozwalała.
Kiedy Luddie wszedł z tacą i dosiadł się do nich, Ralph opowiedział krótko o Meggie.
– Któż by przypuszczał! Jak Luke mógł ją wyrwać z takiego życia i znaleźć pracę służącej?! I miał czelność zastrzec sobie, żeby jej pensję wpłacano na jego konto! Nie miała grosza przy duszy. Kazałam Luddiemu wypłacić jej premię z okazji świąt, ale tyle się zebrało potrzeb, że wydała wszystko w jeden dzień, a więcej nie chciała przyjąć.
– To nie powód, żeby współczuć Meggie – odezwał się Ralph nieco szorstko. – Myślę, że sama nad sobą się nie lituje, a już na pewno nie z powodu braku pieniędzy. Nie przyniosły jej szczęścia. Wie, gdzie się zwrócić, gdyby właśnie pieniędzy jej brakowało.
Muellerowie opowiadali o dalszym życiu Meggie, a biskup de Bricassart siedział i słuchał ze złożonymi rękoma, wpatrując się w szeroki wachlarz drzewa podróżnika za oknem. Twarz mu nie drgnęła, nie zmienił się wyraz oczu. Wiele się nauczył pracując dla Vittoria Scarabanzy, kardynała di Contini-Verchese.
Po skończonej opowieści westchnął i przeniósł wzrok na ich zaniepokojone twarze.
– Wygląda na to, że my musimy jej pomóc, skoro Luke o nią nie dba. Jeżeli rzeczywiście nie zależy mu na niej, to lepiej będzie jej w Droghedzie. Wiem, że nie chcecie się z nią rozstawać, ale dla jej dobra namówcie ją, żeby wróciła do domu. Prześlę czek z Sydney, żeby zaoszczędzić jej przykrości zwracania się z prośbą o pieniądze do brata. Potem w domu będzie mogła powiedzieć, co zechce. – Spojrzał na drzwi sypialni i poruszył się niespokojnie. – Dobry Boże, spraw, żeby to dziecko wreszcie się narodziło!
Poród trwał jeszcze niemal dwadzieścia cztery godziny. Doktor Smith aplikował wyczerpanej Meggie duże dawki laudanum, tradycyjnie uważanego za najlepszy środek. Meggie jak w koszmarnym śnie czuła, że kręci się w kółko i zapada w wir, szarpana pazurami przez wyjące zmory. Czasami pojawiała się przed nią twarz Ralpha, by po chwili odpłynąć na wezbranej fali. Wiedziała, że póki on przy niej czuwa, jest bezpieczna.
Doktor Smith zostawił przy Meggie położną, żeby posilić się, wychylić kieliszek rumu i sprawdzić, czy żadnemu z jego pacjentów nie zechciało się przypadkiem przenieść na tamten świat. Wysłuchał też tego, co Muellerowie uznali za stosowne mu opowiedzieć.
– Masz rację, Anne – rzekł. – Jazda konna przyczyniła się zapewne do jej obecnych kłopotów. Dla kobiet, które muszą dużo jeździć, źle się stało, że damskie siodło wyszło z mody. Nie służy im siedzenie okrakiem.
– Podobno to przesąd – wtrącił łagodnie Ralph.
Doktor Smith spojrzał na niego ze złością. Nie przepadał za duchownymi katolickimi, których uważał za świętoszków plotących trzy po trzy.
– Każdy myśli po swojemu – odparł. – Proszę mi powiedzieć, co doradziłoby księdzu biskupowi sumienie, gdyby trzeba było wybierać między życiem Meggie a dziecka?
– Kościół nieugięcie broni stanowiska, że nie wolno dokonywać wyboru. Nie wolno uśmiercić dziecka, żeby ratować matkę, ani uśmiercić matki, żeby ratować dziecko. Ale gdyby doszło do zagrożenia życia, powiedziałbym bez wahania: niech pan ratuje Meggie, do diabła z dzieckiem!
Doktor Smith aż podskoczył, roześmiał się i poklepał Ralpha po ramieniu.
– Brawo! Może ksiądz biskup być spokojny, nie powtórzę nikomu. Na razie nie widzę konieczności pozbawiania kogokolwiek życia.
Tymczasem Anne w duchu zadała pytanie: Ciekawe, co byś odpowiedział, księże biskupie, gdyby chodziło o twoje dziecko?
Trzy godziny później, kiedy słońce opuszczało się ku spowitej w mgły górze Bartle Frere, doktor Smith wyszedł z sypialni.
– Już po wszystkim – oznajmił z satysfakcją. – Meggie jest wycieńczona, ale z bożą pomocą wróci do zdrowia. Urodziła dziewczynkę, waży pięć funtów. Drobna, z wielgaśną głową, ale żywotna jak rzadko. Ruda niesamowicie i charakterek szykuje się odpowiedni.
Uradowany Luddie z hukiem otworzył specjalnie na ten cel przechowywaną butelkę szampana. Wszyscy – duchowny, doktor, położna, plantator i jego żona – wznieśli toast za zdrowie i pomyślność młodej matki i wrzeszczącego niemowlęcia. Był pierwszy lipca, początek australijskiej zimy.
Przyjechała pielęgniarka, żeby zastąpić położną i czuwać przy Meggie, aż minie wszelkie zagrożenie. Doktor z położną wyjechali, a Anne, Luddie i biskup poszli do Meggie.
Leżała na szerokim łożu, wydawała się drobna i wyniszczona. Meggie, umęczona Meggie…
W wiklinowej kołysce leżała mała osóbka, za nic mając zainteresowanie zgromadzonych dorosłych. Dawała głośny i nieustający wyraz swojemu niezadowoleniu. W końcu pielęgniarka wyniosła ją razem z kołyską do pokoju dziecinnego.
– Płuca ma na pewno zdrowe – powiedział z uśmiechem Ralph przysiadając na łóżku i ujmując bladą ręką Meggie.
– Chyba nie bardzo jej się podoba na tym świecie – odparła Meggie i też się uśmiechnęła. Jak on się zestarzał! – pomyślała. – Nie stracił zręczności ruchów, ale wygląda nieporównanie starzej. Popatrzyła na Muellerów i wyciągnęła do nich drugą rękę.
– Moi najmilsi! Co ja bym bez was zrobiła? Czy Luke się odezwał?
– Przysłał telegram. Nie może przyjechać, ale życzy ci wszystkiego najlepszego.
– Jaki wspaniałomyślny – rzekła Meggie.
Anne pochyliła się i pocałowała ją w policzek.
– Zostawimy cię na chwilę, kochanie, żebyś porozmawiała z biskupem – powiedziała i kiwnęła na pielęgniarkę. – Chodź Nettie, napijesz się z nami herbaty. Ksiądz biskup zawoła cię, jeżeli będziesz potrzebna.
– Jak dasz na imię swojej hałaśliwej córce? – spytał, kiedy zostali sami.
– Justyna.
– Bardzo ładne imię, ale dlaczego właśnie takie?
– Spotkałam w jakiejś książce i spodobało mi się.
– Czy się nią cieszysz, Meggie?
W wychudłej twarzy widać było tylko oczy, w których tlił się przyćmiony blask, ale nie płonęła ani miłość, ani nienawiść.
– Cieszę się. Musiałam uciec się do podstępu, żeby ją mieć, a kiedy nosiłam ją pod sercem, nic do niej nie czułam i zdawało mi się, że ona też mnie nie chce. Myślę, że Justyna nie będzie nigdy należała do mnie, do Luke'a, do kogokolwiek. Sama sobie będzie sterem i okrętem.
– Muszę cię opuścić, Meggie – powiedział łagodnie.
Spojrzała twardo z szeroko otwartymi oczyma, z nieprzyjemnym grymasem ust.
– Tego się właśnie spodziewałam! Mężczyźni mojego życia zawsze ode mnie odchodzą.
– Nie mów z taką goryczą, Meggie. Nie zniósłbym, gdyby pozostało mi w pamięci takie pożegnanie. W najtrudniejszych chwilach zawsze zachowywałaś dobroć charakteru i to mi się w tobie najbardziej podoba. Nie zmieniaj się, nie gorzknij. Wiem, jakie to przykre, że Luke nie przyjechał, ale nie zmieniaj się z tego powodu. Nie byłabyś już wtedy moją Meggie.
Patrzyła na niego ze wstrętem.
– Daj spokój Ralphie! Nie jestem twoją Meggie i nigdy nie byłam. Nie chciałeś mnie, pchnąłeś mnie do niego, do Luke'a. Co ty sobie myślisz? Że jestem jakąś świętą albo zakonnicą? Nie jestem! Jestem zwykłą kobietą, a ty zrujnowałeś mi życie! Przez tyle lat cię kochałam, nie myślałam o nikim innym, czekałam na ciebie… Tak bardzo starałam się zapomnieć o tobie, wyszłam za mąż za kogoś innego, kto trochę mi ciebie przypominał, a teraz mnie nie potrzebuje. Chciałam być komuś potrzebna, czy to tak wiele?
Zaczęła szlochać, ale zaraz się opanowała. Spostrzegł na jej twarzy delikatne zmarszczki, których przedtem nie było, i wiedział, że nie wygładzi ich wypoczynek i powracające zdrowie.
– Luke nie jest złym człowiekiem, nawet da się lubić – ciągnęła. – Nie różni się wiele od innych. Wszyscy jesteście tacy sami. Jak wielkie ćmy tłuczecie w szybę, żeby dostać się do jakiegoś głupiego płomienia. Albo rozbijacie się o tę szybę, albo udaje wam się dolecieć do płomienia, w którym giniecie.
Nie wiedział, co jej na to odpowiedzieć, bo nigdy nie widział jej tak wzburzonej. Czy zawsze nosiła w sobie ten gniew, czy zrodził się teraz z jej przeżyć? Tak go zmartwiła, że ledwie ją słyszał i nie domyślił się, że powodem jest jej samotność i poczucie winy.
– Pamiętasz tę różę, którą mi dałaś, kiedy wyjeżdżałem z Droghedy? – spytał tkliwie.
– Tak, pamiętam – odparła beznamiętnie. W oczach zgasł twardy błysk, szkliły się jak oczy jej matki.
– Nadal ją przechowuję. Za każdym razem, kiedy zobaczę taką różę, myślę o tobie. Kocham cię, Meggie. Jesteś moją różą, najpiękniejszym wyobrażeniem człowieka i myślą towarzyszącą memu życiu.
Znów wykrzywiła usta, znów rozgorzały oczy, błysnęła w nich nienawiść.
– Wyobrażeniem! Myślą! O tak, to wszystko, czym dla ciebie jestem! Jesteś romantycznym głupcem Ralphie de Bricassart! Nie masz lepszego pojęcia o życiu niż ta ćma, do której cię porównałam! Nic dziwnego, że zostałeś księdzem! Nie podołałbyś powszedniości życia, gdybyś był zwykłym człowiekiem jak Luke! Mówisz, że mnie kochasz, ale nie masz pojęcia, co to jest miłość. Obracasz w ustach ładnie brzmiące słowa! Dziwi mnie tylko, że wam, mężczyznom, nie udało się całkiem nas pozbyć. To by wam najbardziej odpowiadało, prawda? Powinniście sami łączyć się w pary, bylibyście niezmiemsko szczęśliwi!
– Meggie, przestań! Proszę cię, przestań!
– Och, zejdź mi z oczu! Nie chcę na ciebie patrzeć! Zapomniałeś o jednym, Ralphie, róże mają ostre kolce!
Wyszedł z pokoju nie oglądając się za siebie.
Luke nie odpowiedział na telegram zawiadamiający go, że został ojcem. Meggie powoli dochodziła do siebie, a Justyna chowała się zdrowo. Gdyby Meggie sama, nie z butelki, karmiła małą, może przylgnęłaby do niej, ale nie miała ani trochę pokarmu. Co za niesprawiedliwość – myślała – wspominając zapędy Luke'a. Pieczołowicie wypełniała swoje obowiązki przy rudowłosym noworodku i czekała na przypływ cudownej macierzyńskiej czułości. Nic takiego nie nastąpiło. Nie ogarniała jej nawet ochota, żeby całować małą buzię, bawić się paluszkami i na sto innych sposobów okazywać matczyne uwielbienie.
Muellerowie nawet nie pomyśleli, że Meggie nie kocha Justyny całym sercem, że nie darzy jej uczuciem jak swoich młodszych braci, którymi się kiedyś opiekowała. Wystarczyło, że Justyna zamarudziła, Meggie od razu brała ją na ręce, kołysała, śpiewała. Ale Justyna, o dziwo, nie potrzebowała takiej troskliwości, uciszała się szybko pozostawiona samej sobie.
Po pewnym czasie wyładniała i zrobiła się przyjemnie pulchna. Włoski zgęstniały i zaczęły się kręcić, intensywnie rude jak dziadka Paddy'ego. Wszyscy czekali niecierpliwie, jaki będzie miała kolor oczu. Luddie stawiał na niebieskie po ojcu, Anne na szare po matce, a Meggie nie miała zdania. Między szóstym a dziewiątym tygodniem oczy przybrały ostateczną, niespotykaną barwę. Tęczówki w ciemnoszarych obwódkach nie były ani niebieskie, ani szare, tylko jakby jasnopopielate, a niepokojące oczy przypominały oczy ślepca, jednak z czasem stało się oczywiste, że Justyna widzi nimi dobrze.
Luke się nie pokazał ani nie odpisał na żaden z listów. Meggie była o tyle zadowolona, że nie wiedziałaby, co by mu powiedzieć, a nie spodziewała się, by wpadł w zachwyt na widok maleństwa o dziwnych oczach i wielkiej głowie. Gdyby Justyna byłą chłopcem, może to by go udobruchało, ale Meggie radowała się szczerze, że tak nie jest. Justyna dowiodła, że wspaniały Luke O'Neill nie jest bez skazy – gdyby tak było, płodziłby samych synów.
W przeciwieństwie do matki Justyna tryskała zdrowiem i w czwartym miesiącu życia płakała o wiele rzadziej. Leżąc w kołysce trącała i chwytała paluszkami kolorowe koraliki. Nigdy jednak się nie uśmiechała, nawet najmniejszym grymasem.
Wcześnie, bo w październiku, rozpoczęła się wyjątkowo uciążliwa pora deszczowa. Dzień w dzień deszcz godzinami chłostał Himmelhoch, woda spływała po trzcinie, rozmywała szkarłatną ziemię, wypełniała po brzegi szerokie koryto rzeki Dungloe, która szybko odprowadzała jej nadmiar do pobliskiego morza. Justyna rozglądała się po swoim małym świecie, a Meggie patrzyła tępo, jak góra Bartle Frere to znika za strugami deszczu, to znów się pojawia.
Czasami wyjrzało słońce, nad ziemią unosiły się opary, mokra trzcina jarzyła się jak obsypana diamentami, a rzeka wyglądała niczym wielki złoty wąż. Pod granatowymi chmurami rozpinała się wyrazista podwójna tęcza, zabarwiona tak intensywnie, że zbladły przy niej każdy krajobraz prócz tutejszego. Północny Queensland nie tracił nic ze swej urody przy blasku podniebnych łuków. Meggie pomyślała, że Gillanbone jest takie szarobrązowe, bo północny Queensland ściągnął do siebie wszystkie żywe kolory.
Któregoś dnia, na początku grudnia, Anne przysiadła się do Meggie, uważnie się jej przypatrując. Marniała w oczach, jakby życie z niej uchodziło. Nawet piękne włosy straciły złoty połysk!
– Meggie, nie wiem, czy postąpiłam słusznie ale wysłuchaj mnie, zanim odpowiesz.
– Mówisz z taką powagą, Anne! – rzekła Meggie z uśmiechem. – Czego mam wysłuchać?
– Luddie i ja bardzo się o ciebie martwimy. Nie odzyskałaś sił po urodzeniu Justyny, a odkąd zaczęły się deszcze, wyglądasz gorzej niż przedtem. Prawie nic nie jesz i tracisz na wadze. Zawsze wiedziałam, że nasz klimat ci nie służy, ale przywykłaś jakoś do niego, kiedy nie byłaś tak przeciążona. Oboje uważamy, że nie jesteś zdrowa, i jeżeli czegoś nie zrobimy, to naprawdę się rozchorujesz. – Wzięła głęboki oddech. – Kilka tygodni temu napisałam do koleżanki, która pracuje w biurze turystycznym i wykupiłam ci wczasy. O pieniądze się nie martw. Biskup de Bricassart przysłał dla ciebie czek na dużą sumę i twój brat także, zapraszając cię razem z Justyną do Droghedy. Uznaliśmy jednak, że powinnaś wypocząć gdzieś, gdzie będziesz miała więcej czasu na zastanowienie. Bez Justyny, bez Luke'a, bez nas, bez Droghedy. Nie wyjeżdżałaś nigdy sama, Meggie. Najwyższy czas spróbować. Wynajęliśmy ci domek na wyspie Matlock na dwa miesiące, licząc od początku stycznia. Zaopiekujemy się Justyną. Wiesz, że nic złego jej się nie stanie, a gdyby cokolwiek nas zaniepokoiło, natychmiast cię zawiadomimy. Na wyspie jest telefon, więc możemy szybko ściągnąć cię z powrotem.
– Anne, gdyby nie ty i Luddie, to przez te ostatnie trzy lata chyba bym oszalała. Budzę się czasem w nocy i myślę, co by się ze mną stało, gdyby Luke znalazł mi pracę u kogoś, kto nie byłby dla mnie tak dobry jak wy.
– Gadanie! Gdyby Luke umieścił cię u jakichś niemiłych ludzi, wróciłabyś do Droghedy… Kto wie, może tak byłoby najlepiej?
– Nie. Ta historia z Lukiem nie jest przyjemna, ale lepiej, że zostałam.
Deszcz przesuwał się przez pole trzciny jak szary topór ucinający widok na wszystko, co znalazło się poza jego krawędzią.
– Masz rację, nie czuję się dobrze – odparła Meggie. – Nie czuję się dobrze, odkąd zaszłam w ciążę. Próbowałam wziąć się w garść, ale daremnie. Och, Anne, taka jestem zmęczona i zniechęcona! Nie jestem nawet dobrą matką dla Justyny, a powinnam być. To przecież ja sprowadziłam ją na ten świat. Najbardziej zniechęca mnie to, że Luke nie pozwala mi zadbać o niego. Nie chce mieć domu, który bym urządziła, nie chce mieć ze mną dzieci. Nie kocham go i nigdy nie kochałam tak, jak kobieta powinna kochać mężczyznę, którego poślubiła. Może on to wyczuł od samego początku? Może gdybym go kochała, inaczej by się zachowywał. Więc jak mogę go winić? Mogę winić samą siebie.
– To biskup de Bricassart jest twoją miłością.
– Tak, kochałam go już jako mała dziewczynka. Kiedy tu przyjechał, byłam dla niego bardzo przykra. Nie miałam prawa go tak traktować, bo nigdy mnie nie zwodził. Może zrozumiał, że byłam nieszczęśliwa. Myślałam tylko o tym, że to powinno być jego dziecko. To niesprawiedliwe! Duchowni protestanccy mogą się żenić, więc dlaczego katolicy nie? I nie mów mi, że pastor gorzej dba o wiernych niż ksiądz, bo to nieprawda. Tak jak może być bezduszny ksiądz, tak może być wspaniały pastor. Z powodu celibatu księży musiałam odejść od Ralpha, ułożyć sobie życie z innym, urodzić czyjeś dziecko. Powiem ci jeszcze jedno: to obrzydliwy grzech, niż gdyby Ralph złamał swoje śluby. Oburza mnie, że Kościół mógłby potępić moją miłość do Ralpha albo jego miłość do mnie!
– Wyjedź, Meggie! Wypoczniesz, wydobrzejesz i przestaniesz się zadręczać. A może, kiedy wrócisz, uda ci się namówić Luke'a, żeby kupił tę farmę, a nie tylko mówił o niej. Wiem, że go nie kochasz, ale wydaje mi się, że gdyby trochę ustąpił, mogłabyś być z nim szczęśliwa.
Szare oczy Meggie były tego samego koloru, co kurtyny ulewy wokół domu.
– W tym cała rzecz! Kiedy pojechałam z Lukiem do Atherton, zrozumiałam, że nie rzuci trzciny, póki będzie miał siłę przy niej pracować. On uwielbia takie życie. Najbardziej odpowiada mu towarzystwo silnych i niezależnych mężczyzn i ciągłe przenoszenie się z miejsca na miejsce. Na dobrą sprawę, zawsze był wędrowcem. A kobieta nie jest mu potrzebna nawet dla przyjemności, bo trzcina za bardzo go wyczerpuje. Luke jest człowiekiem, dla którego nie ma znaczenia, czy za stół służy odwrócona skrzynka, a za łóżko podłoga. Rozumiesz? Nie można się odwoływać do upodobań, których mu brak. On po prostu gardzi ładnymi, wygodnymi rzeczami. Wydaje mu się, że od wygód można zniewieścieć. Nie mam żadnych możliwości odciągnąć go od takiego trybu życia, jaki prowadzi.
Zerknęła niecierpliwie na daszek werandy, jakby miała dość zagłuszającego słowa bębnienia deszczu.
– Nie wiem, czy wytrzymam bez własnego domu jeszcze kila czy kilkanaście lat, dopóki Luke nie opadnie z sił. Jest mi u ciebie dobrze, Anne, jestem ci wdzięczna za wszystko, ale ja chcę mieć swój dom! Chcę, żeby Justyna miała rodzeństwo, chcę ścierać kurze z własnych mebli, szyć zasłony do własnych okien, gotować w swojej kuchni dla swego mężczyzny. Och, Anne! Jestem zwykłą kobietą. Nie mam wykształcenia ani ambicji, ja tylko chcę mieć męża, dzieci, własny dom. Chcę, żeby mnie ktoś choć trochę kochał!
Anne wyciągnęła chusteczkę i otarła łzy.
– Ale z nas łzawa para! – powiedziała próbując się uśmiechnąć. – Doskonale cię rozumiem, Meggie. Od dziesięciu lat jestem żoną Luddiego i od dziesięciu lat jestem naprawdę szczęśliwa. Kiedy miałam pięć lat, zachorowałam na heinemedinę i zostałam kaleką. Byłam przekonana, i słusznie, że żaden na mnie nie spojrzy. Zaczęłam pracować jako nauczycielka i poznałam Luddiego. Miałam trzydzieści lat, on dwadzieścia, więc nie mogłam brać go poważnie, kiedy mi się oświadczył. To okropne, Meggie, rujnować życie młodemu człowiekowi! Przez pięć lat traktowałam go najokropniej jak tylko można, ale nic go nie zrażało. Dlatego w końcu wyszłam za niego i jestem szczęśliwa. Luddie mówi, że też jest szczęśliwy, ale nie jestem tego pewna. Musiał z wielu rzeczy zrezygnować, na przykład z dzieci. A ostatnio wygląda starzej ode mnie.
– To przez ten klimat, Anne, i tryb życia.
Przestało padać równie nagle jak zaczęło. Wyszło słońce, zalśniły pełnym blaskiem tęcze, liliowa góra Bartle Frere wyłoniła się z pędzących chmur.
– Pojadę – oznajmiła Meggie. – Bardzo wam dziękuję. Tylko czy Justyna nie sprawi wam zbyt wiele kłopotu?
– Skądże znowu! Luddie wszystko obmyślił. Na czas twojej nieobecności przyjedzie do nas Annunzziata, młodsza siostra Anny Marii, która pomagała mi przed twoim przyjazdem. Chce pracować w Townsville jako pielęgniarka, ale szesnaście lat skończy dopiero w marcu, a szkołę już za kilka dni. Jest doświadczoną piastunką, bo u Tesorierów są tabuny dzieci.
– Gdzie jest ta wyspa Matlock?
– Niedaleko przesmyku Whitsunday w Wielkiej Rafie Koralowej. Jest tam bardzo cicho i spokojnie, same małe domki, oaza dla nowożeńców. Nie będziesz musiała chodzić na obiady do zatłoczonej jadalni ani rozmawiać z mnóstwem ludzi, z którymi wcale nie chcesz mieć do czynienia. Zresztą w czasie letnich cyklonów mało kto tam bywa. Na Matlock przyjeżdżają południowcy z Sydney i Melbourne, a ci mają teraz śliczne lato u siebie. Za to na czerwiec, lipiec i sierpień wykupują miejsca trzy lata naprzód.
Ostatniego dnia tysiąc dziewięćset trzydziestego siódmego roku, Meggie wsiadła do pociągu do Townsville. Urlop jeszcze właściwie się nie zaczął, ale już poczuła się lepiej zostawiwszy za sobą woń melasy. Nie zdążyła zwiedzić największego miasta w północnym Queenslandzie, ale wcale nie żałowała, że musi się spieszyć na przystań. Po pamiętnej przeprawie przez Morze Tasmana przed szesnastu laty nie uśmiechała się jej wielogodzinna podróż stateczkiem o wiele mniejszym od „Wahine” i chciała jak najprędzej mieć ją za sobą.
Wszystko jednak było inaczej, stateczek sunął spokojnie po morzu odpoczywającym między jednym a drugim cyklonem. Minęło południe, Meggie przyłożyła głowę do poduszki i zasnęła kamiennym snem, obudził ją dopiero nazajutrz o szóstej rano steward, który przyniósł herbatę i herbatniki.
Z pokładu roztaczał się nowy widok. Wypłukany z barw nieboskłon nasycał się powoli od wschodu perłoworóżową zorzą, aż nad horyzontem ukazało się słońce i czerwone światło rodzącego się dnia. Stateczek ślizgał się bezgłośnie po wodzie tak przejrzystej, że gdy się wyglądało przez burtę widać było głębokie groty i przemykające między nimi kolorowe ryby. Zielonkawoniebieską powierzchnię plamiły jak ciemne wino rozrośnięte wodorosty i korale. Jak okiem sięgnąć, wyrastały z wody wyspy – z plażami bielejącymi pod osłoną palm, górzyste i lesiste albo zupełnie płaskie i krzaczaste.
– Prawdziwa wyspa koralowa jest płaska – wyjaśnił uprzejmie marynarz. – Jeżeli ma kształt pierścienia zamykającego lagunę, nazywa się atol, a jeżeli wystaje tylko kawałek rafy, nazywa się key. Górzyste wyspy to szczyty gór, które także otacza rafa koralowa.
– Kiedy dopłyniemy do wyspy Matlock? – spytała Meggie.
Spojrzał na nią z zaciekawieniem. Samotna kobieta jadąca na urlop do zakątka dla zakochanych par – było w tym coś dziwnego.
– Przed zachodem słońca, proszę pani.
Na godzinę przed zachodem stateczek zmagał się z falami odboju, kierując się do mola, które wybiegało pół mili w morze, nad odsłoniętą przez odpływ rafą. Widoczny w głębi urwisty brzeg nie pasował do wyobrażeń Meggie o tropikalnym raju. Czekał na nią przewodnik, który pomógł jej wysiąść na molo i odebrał walizko od marynarza.
– Witam panią, pani O'Neill – powiedział. – Jestem Rob Walter. Mam nadzieję, że mężowi uda się dołączyć do pani. O tej porze roku bardzo tu pusto.
Ruszyli razem po nierównych deskach.
– Gdyby nie odpływ, bardziej by panią huśtało. Widzi pani tę mgłę na wschodzie? Tam rozbijają się na Wielkiej Rafie bałwany z Pacyfiku. Rafa to nasz ratunek. Poczuje pani, jak cała wyspa się trzęsie od tego łomotu. – Pomógł jej wsiąść do samochodu. – Zawietrzny brzeg wydaje się dziki i niegościnny. Ale druga strona to całkiem co innego! Zobaczy [pani.
Popędzili z dużą szybkością, na jaką mógł sobie pozwolić kierowca jedynego samochodu na Matlock. Wąska, chrzęszcząca pod kołami droga prowadziła przez dżunglę, omijając wysokie wzgórze. Przecięli grzbiet wyspy i wyjechali na drugą drogę biegnącą wzdłuż półkolistej plaży nad płytką laguną. Rozbryzgi piany zdobiły rafę, ale woda w koralowej ramie lśniła jak gładkie srebrne lustro.
– Wyspa ma cztery mile szerokości i osiem długości – objaśnił przewodnik. – A to nasz sklep – rzekł z dumą, kiedy mijali biały budynek z głęboką werandą i wystawowymi oknami. – Mieszkam tu z żoną, która wcale się nie cieszy, że przyjechała do nas samotna kobieta. Powiada, że mógłbym dać się uwieść. Udobruchałem ją trochę przeznaczając dla pani najdalszy domek. Jedyna para, jaką gościmy, mieszka na drugim końcu wyspy. Może pani hasać nagusieńka, nikt pani nie zobaczy. Żona mnie z oka nie spuści, dopóki pani tu jest. Gdyby coś było potrzeba, wystarczy zadzwonić, zaraz przywiozę. Raz dziennie, przed zachodem, przyjdę upewnić się, czy wszystko w porządku.
Droga kończyła się przed parterowym domkiem przy odosobowej plaży, ujętej między dwie ostrogi wzgórza wbijające się w wodę. Dzięki własnej prądnicy na wyspie w domku było światło elektryczne i mała lodówka, a nawet radio i telefon. Była też bieżąca woda i słodka woda do kąpieli. Więcej wygód niż w Droghedzie czy Himmelhoch – pomyślała Meggie mile zdziwiona. Od razu widać, że goście przyjeżdżają głównie z Sydney i Melbourne i nie mogą się obejść bez zdobyczy cywilizacji.
Meggie rozpakowała się i obejrzała swoje królestwo. O ileż wygodniejsze było wielki łoże w zakątku dla zakochanych niż jej ślubne łóżko w Dunny. W lodówce i szafkach kuchennych znalazła zapasy żywności, a na stole kosz z owocami. Nic, tylko jeść i spać.
Przez pierwszy tydzień Meggie nie robiła nic innego, tylko jadła i spała. Nie przypuszczała, że aż tak jest wyczerpana klimatem Dungloe. Kładąc się do łóżka od razu zapadała w sen i przesypiała dziesięć, dwanaście godzin, a jedzenie smakowało jej jak niegdyś w Droghedzie. Wciąż jadła i jadła, nawet do kąpieli zabierała owoce mango, z których tak ciekł sok, że właściwie najwygodniej jadło się je w wodzie. Ponieważ mała plaża leżała w obrębie laguny, zatoczka była płytka i bez prądów. Meggie bardzo to odpowiadało, bo nie umiała pływać. Czując, że słona woda sama ją unosi, machała rękoma i nogami i cieszyła się kiedy udało jej się utrzymać kilkanaście sekund na powierzchni.
Brakowało jej właściwie tylko kogoś, kto by ją nauczył pływać. Poza tym cudownie jej było bez żadnego towarzystwa. Anne miała rację. To taka ulga pobyć trochę samej. Wcale nie czuła się samotna i po raz pierwszy od trzech lat nie tęskniła za Droghedą.
Za radą Roba przestała się ubierać. Z początku zachowywała się jak królik czujący zapach dingo – chowała się czym prędzej, ilekroć trzasnęła gałązka albo uderzył w ziemię spadający kokos. Po kilku dniach niezmąconej samotności nabrała przekonania, że nikt nie zakłóci jej spokoju. Nie było się kogo wstydzić. Spacerowała, leżała na piasku, pluskała się w ciepłej, słonej wodzie i czułą się oswobodzona, jakby ją wypuszczono z klatki na wolność.
Z dala od dominujących wpływów Fee, braci, Luke'a i życia, które nie szczędziło jej trudu, Meggie poznała prawdziwe wytchnienie. Myśli układały się w coraz to nowe wzory jak w kalejdoskopie. Nie zaprzątała jej uwagi żadna praca fizyczna, najskuteczniejsza blokada przeciw wysiłkowi umysłowemu. Mogła położyć się na piasku i zastanowić, kim właściwie jest Meggie Cleary, O'Neill? Czego pragnie? Po co znalazła się na świecie? Nie umiała, niestety, snuć takich rozważań, ale postanowiła spróbować.
Po pierwsze – Ralph. Nie najlepszy początek, ale w pewnym sensie Ralph był jak Bóg. Wszystko zaczynało się i kończyło na nim. Był z nią od chwili, kiedy przyklęknął przed nią na stacji w Gilly. Nawet gdyby go nie zobaczyła już do końca życia, pomyślałaby o nim wydając ostatnie tchnienie. Przerażające, że jedna osoba może znaczyć aż tyle.
Jak powiedziała Anne? Że nie pragnie niczego niezwykłego – po prostu męża, dzieci, własnego domu. Kogoś, kogo mogłaby kochać. Nie żądała zbyt wiele, w końcu większość kobiet to wszystko ma. Ale ile z tych kobiet naprawdę się z tego cieszy?
Meggie pomyślała, że ona cieszyłaby się na pewno, skoro z takim trudem przychodzi jej zaspokoić te potrzeby.
Pogódź się z tym, Meggie Cleary, Meggie O'Neill. Tym, którego pragniesz, jest Ralph de Bricassart, ale jego mieć nie możesz. Więc dobrze. Załóżmy, że nie możesz mieć w jednej osobie męża i tego, kogo kochasz, będziesz więc musiała przelać tę miłość na dzieci i od nich spodziewać się wzajemności. A to oznacza Luke'a i dzieci Luke'a.
O dobry Boże, dobry Boże! Nie, niedobry! Co Bóg dla mnie uczynił prócz tego, że zabrał mi Ralpha? Nie jesteśmy z sobą w przyjaźni, Bóg i ja. Coś ci powiem, Boże. Już mnie nie przerażasz, tak jak kiedyś. Jakże się bałam Ciebie i Twojej kary! Lękając się Ciebie, kroczyłam ścieżką cnoty. I dokąd mnie ona zawiodła? Jesteś oszustem, Boże, demonem strachu. Traktujesz nas jak dzieci, którym grozisz karą. Ale mnie już nie przerażasz. To nie Ralpha powinnam nienawidzić, tylko Ciebie. To Twoja wina, nie jego. On żyje w lęku przed Tobą, tak jak ja żyłam do tej pory. Nie mogę pojąć, jak on może Ciebie kochać. Nie rozumiem, co w Tobie jest do kochania.
Jak mogę przestać kochać człowieka, który kocha Boga? Choćbym nie wiem jak się starała, nigdy mi się to nie uda. Tęsknię za nim choć jest nieosiągalny. Muszę z tym skończyć, to wszystko. Muszę zadowolić się Lukiem i jego dziećmi. Jakimś sposobem odciągnąć go od trzciny i zamieszkać tam, gdzie nie ma nawet drzew. Zawiadomię dyrektora banku w Gilly, że chcę mieć konto na swoje nazwisko, i będę wydawać pieniądze, żeby zapewnić sobie wygody, o których nie pomyśli Luke. Zapewnię dzieciom odpowiednie wykształcenie i zadbam, żeby niczego im nie brakowało.
I to wszystko, Meggie O'Neill. Jestem Meggie O'Neill, nie Meggie de Bricassart. Meggie de Bricassart – brzmi głupio. Musiałabym się nazywać Meghann de Bricassart, a zawsze nienawidziłam imienia Meghann. Czy ja nigdy nie przestanę żałować, że nie mogę mieć dzieci Ralpha? Powtarzaj sobie w kółko: masz tylko jedno życie, Meggie O'Neill, i nie będziesz go marnować na marzenia o mężczyźnie i dzieciach, których mieć z nim nie możesz.
Meggie obróciła się twarzą do piasku i rozpłakała tak, jak nie płakała od dzieciństwa, a świadkami jej rozpaczy były kraby i ptaki.
Anne Mueller umyślnie wybrała wyspę Matlock, sądząc, że uda się jej posłać tam Luke'a po wyjeździe Meggie. Wysłała do niego telegram z prośbą, żeby natychmiast przyjechał.
Nie wtrącała się nigdy w cudze życie, ale żal jej było Meggie i uwielbiała kapryśną Justynę. Chciała, by córka Meggie miała dom i rodziców. Wiedziała, że ciężko jej będzie rozstać się z nimi, ale dłużej tak być nie mogło.
Luke zjawił się po dwóch dniach. Jechał do cukrowni w Sydney, więc było mu po drodze. Zdecydował się wreszcie zobaczyć dziecko. Gdyby urodził się chłopak, stawiłby się od razu, ale wiadomość o dziewczynce mocno go rozczarowała. Jeżeli Meggie koniecznie chce mieć dzieci, niechby urodziła syna, który w przyszłości przejąłby farmę. Z dziewcząt nie ma żadnego pożytku. Najpierw trzeba wydać na nie majątek, a kiedy urosną, idą pracować dla kogoś innego zamiast pomagać ojcu na stare lata.
– Jak się czuje Meg? – spytał wchodząc na werandę. – Nie jest chyba chora?
– Nie, Zaraz ci opowiem, ale najpierw wejdź i zobacz swoją śliczną córkę.
Przyjrzał się niemowlęciu z zainteresowaniem, ale ani trochę się nie wzruszył.
– W życiu nie widziałem takich dziwacznych oczu – rzekł. – Ciekawe, po kim?
– Meggie twierdzi, że w jej rodzinie nikt takich nie miał.
– W mojej też nie. Zabawne małe dziwadło. Nie ma wesołej miny.
– Jak może mieć wesołą minę? – odparła Anne z trudem hamując złość. – Nigdy nie widziała własnego ojca, nie ma prawdziwego domu i nie zanosi się, że będzie go miała, nim dorośnie!
– Ale ja oszczędzam., Anne! – bronił się.
– Bzdura! Wiem, ile masz pieniędzy w banku. W lokalnej gazecie z Charters Towers czytałam ogłoszenia o wystawieniu na sprzedaż żyznych farm nawet bliżej niż Kynuna. Jest kryzys, Luke! Mógłbyś sobie kupić najlepszą ziemię i jeszcze sporo by ci zostało.
– No właśnie! Jest kryzys, a na zachodzie, od Junne do Isy, panuje straszna susza. Już drugi rok nie spadła tam kropla deszczu. Drogheda na pewno też ją odczuwa, a co dopiero okolice Winton i Blackall. Uważam, że powinienem zaczekać.
– Aż ziemia podrożeje? Daj spokój, Luke! Teraz jest pora na kupowanie. Z zapewnionym dochodem dwóch tysięcy funtów rocznie przetrzymacie dziesięć lat suszy! Poczekacie tylko na założenie hodowli, aż spadną deszcze.
– Nie chcę jeszcze rzucać trzciny – rzekł stanowczo, nie odrywając spojrzenia od oczu córki.
– A więc wyszło szydło z worka! Dlaczego wprost nie przyznasz, Luke, że niepotrzebna ci jest żona, że wolisz żyć z kolegami i harować jak wół?! Co się dzieje z tym zafajdanym kraju, że mężczyźni ciągną do mężczyzn, a żony zostawiają same z dziećmi. Jeżeli im na kawalerskim stanie, to po co pchają się do żeniaczki? Wiesz, ile w samym Dunny jest opuszczonych żon, które ledwie wiążą koniec z końcem chowając dzieci bez ojców? – Och, właśnie wyjechał do trzciny, niedługo wróci, to tylko na trochę. – Ha! I czatują przy furtce na listonosza, a nuż przyniesie im jakieś pieniądze. Rzadko się doczekają, a jeżeli już, to i tak drań przysyła za mało! – Drżała z wściekłości. – Przeczytałam w „Brisbane Mail”, że w Australii jest największy procent porzuconych żon w całym cywilizowanym świecie! Pod tym względem wyprzedzamy wszystkich. Jest się czym poszczycić, prawda?
– Daj spokój, Anne! Przecież nie porzuciłem Meg. Ma zapewniony byt i dach nad głową. O co ci chodzi?
– Mam dość tego, w jaki sposób traktujesz swoją żonę! Na miłość boską, Luke, wydoroślej, weź na siebie odpowiedzialność za żonę i dziecko! Powinieneś zapewnić im własny dom, być mężem i ojcem!
– Będę, będę! Później! Na razie muszę jeszcze parę lat popracować przy trzcinie. Nie chcę być na utrzymaniu Meg.
Anne z pogardą wykrzywiła usta.
– Bujda! Przecież ożeniłeś się z nią dla pieniędzy!
Luke nie spojrzał na Anne. Opaloną twarz zalał mu rumieniec.
– Przyznaję, że pieniądze miały znaczenie, ale ożeniłem się z nią, bo podobała mi się jak żadna inna.
– Podobała ci się?! A kto ma otoczyć ją miłością?
– Miłość! A cóż to znaczy? Miłość to wytwór kobiecej wyobraźni i nic więcej. – Odwrócił wzrok od Justyny. Nie był pewien, czy ona przypadkiem wszystkiego nie rozumie. – A skoro już przestałaś mi dogadywać, to powiedz, gdzie jest Meg?
– Nie czułą się dobrze. Wysłałam ją na urlop. Nie martw się, nie za twoje pieniądze. Liczyłam, że namówię cię, żebyś do niej pojechał, ale jak widzę, nic z tego.
– Nie ma mowy. Dziś wieczorem jedziemy z Arnem do Sydney.
– Co mam powiedzieć Meggie, kiedy wróci?
Wzruszył ramionami, paląc się do wyjścia.
– Wszystko mi jedno. Żeby jeszcze trochę wytrzymała. A skoro zaczęła powiększać rodzinę, przydałby się syn.
Opierając się o ścianę dla utrzymania równowagi Anne pochyliła się nad kołyską, wzięła Justynę na ręce, zbliżyła się z trudem do łóżka i przysiadła na nim. Luke ani drgnął, żeby jej pomóc. Miał taką minę, jakby bał się własnej córki.
– Idź już, Luke! Nie zasługujesz na to, co masz. Nie mogę na ciebie patrzeć. Wracaj do Arnego i do tej swojej piekielnej harówy!
Zatrzymał się przed drzwiami.
– Jakie jej dała imię, bo zapomniałem?
– Justyna, Justyna, Justyna!
– Durne imię – powiedział i wyszedł.
Anne położyła Justynę na łóżku i wybuchnęła płaczem. Przeklęci mężczyźni! Wszyscy prócz Luddiego! Czy Luddie umiał kochać dlatego, że był tkliwy, trochę po kobiecemu uczuciowy? Czy Luke miał rację? czy miłość to wytwór kobiecej wyobraźni? A może tylko kobiety są zdolne ją odczuwać i ci mężczyźni, którzy mają w sobie odrobinę kobiecości? Żadna kobieta nie zatrzymałaby przy sobie Luke'a. Żadna nie mogła mu dać tego, co mu potrzeba.
Następnego dnia Anne była już spokojniejsza i nie miała uczucia, że poniosła klęskę. Rano dostała kartkę od Meggie, która zachwycała się wyspą Matlock i zapewniała o świetnym samopoczuciu. Więc jednak jej starania nie poszły na marne – Meggie wydobrzała.
Annunziata, zwana Nancy, wyniosła Justynę na werandę, a Anne pokuśtykała niosąc w zębach koszyczek z czystą pieluszką, pudrem dla niemowląt i zabawkami. Usadowiła się na krześle, wzięła niemowlę od Nancy, i zaczęła je karmić z podgrzanej butelki. Ach, jak przyjemnie – pomyślała – jak przyjemnie jest żyć. Zrobiła, co mogła, żeby przemówić Luke'owi do rozsądku, ale skoro jej się to nie udało, cieszy się, że Meggie zostanie jeszcze trochę z Justyną w Himmelhoch. Nie miała wątpliwości, że w końcu Meggi porzuci nadzieję na uratowanie związku z Lukiem i wróci do Droghedy, ale serce jej się ściskało na myśl o tym dniu.
Drogą z Dunny nadjechał sportowy samochód i skręcił na długi podjazd pod górę. Czerwona karoseria i srebrzysta rura wydechowa lśniły nowością. W pierwszej chwili nie poznała kierowcy, który przeskoczył niskie drzwiczki ubrany w same szorty. Ależ pięknie zbudowany! – pomyślała przyglądając mu się z uznaniem. – Dobrze byłoby, gdyby Luddie tak wyglądał, ale za dużo je.
Gość przeskakiwał po dwa stopnie na raz i to wydało jej się znajome, ale dopiero kiedy spojrzała mu w oczy, uprzytomniła sobie, kto przed nią stoi.
– Mój Boże! – wyszeptała i upuściła butelkę z mlekiem.
Podniósł ją, podał i oparł się o balustradę werandy.
– Smoczek się nie ubrudził. Może ją pani karmić dalej.
Justyna poruszyła się niespokojnie. Anne wsunęła jej smoczek do buzi i odetchnęła głęboko, odzyskując mowę.
– Ależ mnie ksiądz biskup zaskoczył! – powiedziała obrzucając go spojrzeniem od stóp do głów. – Nawet w sutannie nie wygląda ksiądz na arcybiskupa, a co dopiero w tych szortach. Zawsze wyobrażałam sobie arcybiskupów jako nadętych grubasów.
– Nie jestem w tej chwili arcybiskupem, tylko księdzem na zasłużonym urlopie, proszę mnie nie tytułować. Więc to jest to maleństwo, z którym Meggie tak się musiała namęczyć, kiedy byłem tu ostatnim razem? Mogę ją potrzymać?
Usiadł obok Anne, wziął niemowlę i karmił je, trzymając ostrożnie butelkę.
– Czy Meggie dała jej na imię Justyna?
– Tak.
– Podoba mi się. Ależ rudzielec! Wykapany dziadek!
– Tak właśnie mówi Meggie. Nie życzę maleńkiej, żeby ją obsypały piegi, ale to ją zdaje się czeka.
– Meggie też właściwie jest ruda, a wcale nie ma piegów. Tyle że ma zupełnie inną cerę. – Odłożył pustą butelkę, usadowił Justynę przodem do siebie na kolanie i pochylił masując plecki. – Jednym z moich obowiązków jest odwiedzanie sierocińców, stąd umiem się obchodzić z małymi dziećmi. Nauczono mnie, że to najlepszy sposób, żeby dziecku odbiło się bez ulewania. Jest tak mocno zgięta, że mleko pozostaje w żołądku. – Jakby chcąc to potwierdzić, Justyna beknęła potężnie kilka razy. Roześmiał się, pomasował ją znowu, a potem ułożył na ręku. – Bajeczne oczy! Po Meggie można się było spodziewać, że urodzi niezwykłe dziecko.
– Pozwolę sobie zaznaczyć, że byłby z księdza wspaniały ojciec.
– Zawsze lubiłem dzieci. Łatwiej mi cieszyć się nimi, bo nie jestem obciążony żadnymi nieprzyjemnymi obowiązkami prawdziwego ojca.
– Nie, to dlatego, że ksiądz, tak jak Luddie, ma w swojej naturze coś kobiecego.
Justyna odwzajemniła sympatię gościa i zasnęła mu na ręku, choć zwykle tego nie robiła. Ralph usadowił się wygodnie i wyciągnął z kieszeni paczkę capstanów.
– Proszę mi podać – rzekła Anne. – Zapalę księdzu jednego.
– Gdzie jest Meggie? – spytał biorąc od niej zapalonego papierosa. – Dziękuję. Proszę się poczęstować.
– Nie ma jej. Nie doszła do siebie po tym ciężkim porodzie, a monsuny znacznie pogorszyły stan jej zdrowia. Wysłaliśmy ją z Luddiem na dwa miesiące wakacji. Wróci za siedem tygodni, pierwszego marca.
Rosnąca nadzieja na czekające go spotkanie zgasła.
– To już drugi raz przyjeżdżam się pożegnać i nie zastaję jej… Pierwszy raz, kiedy jechałem do Aten, i teraz.
– Dokąd ksiądz jedzie?
– Do Watykanu. Kardynał di Contini-Verchese przejął obowiązki po zmarłym niedawno kardynale Monteverdim. Życzy sobie, żebym przyjechał do Rzymu. To wielkie wyróżnienie, nie mógłbym odmówić.
– Na jak długo ksiądz wyjeżdża?
– O, na bardzo długo, jak przypuszczam. W Europie zanosi się na wojnę. Kościół ściąga do Rzymu wszystkich swoich dyplomatów, a dzięki kardynałowi di Contini-Verchese za takiego uchodzę. Mussolini układa się z Hitlerem, dobrali się jak w korcu maku. Watykan musi w jakiś sposób pogodzić dwie przeciwstawne ideologie: katolicyzm i faszyzm. To nie będzie łatwe. Znam bardzo dobrze niemiecki, greki nauczyłem się w Atenach, a włoskiego w Rzymie. Mówię też po francusku i hiszpańsku. Łatwo uczę się języków i pilnie to wykorzystałem. Moje przeniesienie było nieuniknione.
– Jeżeli zostało księdzu kilka dni, mógłby ksiądz zobaczyć się z Meggie – wyrwało się Anne bez zastanowienia.
Spojrzał na nią, jakby czytał w jej myślach. Długo, bardzo długo nie odpowiadał, zapatrzony w dal. Drżała mu ręka, kiedy unosił papierosa do ust.
– Gdzie ona jest? – spytał opanowanym głosem i cisnął niedopałka za balustradę.
– Na wyspie Matlock – odpowiedziała.
– Gdzie?
– Na wyspie Matlock przy przesmyku Whitsunday. To zaciszny zakątek, z prywatnymi plażami i domkami. – Nie mogła się powstrzymać i dodała: – Niech się ksiądz nie martwi, nikt tam księdza nie zobaczy!
Ralph delikatnie położył śpiącą Justynę na kolanach Anne.
– Dziękuję – odparł kierując się ku schodom, przy których się zatrzymał. – Myli się pani w swoich domysłach. Chcę się tylko z nią zobaczyć. Nie wciągałbym Meggie w nic, co zbrukałoby jej nieśmiertelną duszę.
– Albo duszę księdza? Niech ksiądz się poda za Luke'a O'Neilla. Czekają tam na niego.
– A jeśli raptem zjawi się Luke?
– Na pewno się nie zjawi. Pojechał do Sydney i wróci dopiero w marcu. O tym, że Meggie jest na Matlock, mógłby się dowiedzieć tylko ode mnie, a ja mu tego nie powiedziałam.
– Czy Meggie spodziewa się Luke'a?
– Ależ nie, skąd! – odparła Anne z gorzkim uśmiechem.
– Nie zrobię jej krzywdy – rzekł z naciskiem. – Chcę ją tylko zobaczyć.
– Rozumiem. Ale kto wie, czy mniejszą krzywdą nie byłoby, gdyby ksiądz chciał od niej o wiele więcej…
Kiedy nadjechał samochód Roba, Meggie jak zwykle czekała na werandzie dając znak ręką, że wszystko w porządku. Rob zatrzymał samochód: z wnętrza wysiadł pasażer w koszuli, szortach i sandałach z walizką w ręku.
– Do zobaczenia, panie O'Neille! – zawołał Rob zawracając.
Meggie ani przez chwilę nie dała się zwieść pozornemu podobieństwu Luke'a O'Neilla i Ralpha de Bricassart. Z daleka poznała, że to nie Luke. Wiedziała, że idzie ku niej Ralph de Bricassart. W końcu zrozumiał, że jest mu potrzebna, bo z jakiego innego powodu by tu przyjechał?
Stała sztywna jak z drewna. Dlaczego nie biegła mu naprzeciw, z otwartymi ramionami, bezbrzeżnie szczęśliwa? To przecież za nim tęskniła, jak za nikim innym na świecie, choć usiłowała wybić go sobie z głowy. Przeklęty, przeklęty! Co go podkusiło, żeby przyjechać akurat teraz, kiedy udało jej się wyplenić go z myśli, może nawet z serca? Och, wszystko od nowa! Czekała na niego oszołomiona i zła.
– Witaj, Ralphie – powiedziała przez zaciśnięte zęby, ze spuszczonym wzrokiem.
– Witaj, Meggie.
– Napijesz się herbaty? – spytała wchodząc do domu.
– Z przyjemnością – odparł tak samo drętwo.
Wszedł za nią do kuchni i przyglądał się, jak włącza elektryczny czajnik, napełnia imbryk gorącą wodą, szykuje filiżanki. Podała mu puszkę z herbatnikami, wyłożył trochę na talerz. Opróżniła ogrzany imbryk, odmierzyła łyżeczką herbatę i zalała wrzątkiem. Wzięła talerz i czajniczek, on filiżanki i weszli do bawialni. Pili herbatę w milczeniu. Ralph zerkał na Meggie, a ona wpatrywała się uparcie w małą, chwiejącą się na wietrze palmę za oknem.
– Co się stało, Meggie? – spytał łagodnie.
Serce zabiło jej boleśnie na dźwięk słów, jakimi zwracał się do niej, kiedy była małą dziewczynką. Przyjechał do Matlock zobaczyć się z małą Meggie, a nie z dorosłą kobietą. Obróciła się ku niemu zdumiona, przerażona, wściekła.
O Boże, oczy Meggie! Dech mu zaparło, bo zobaczył w nich dojrzałą kobietę. Z trudem pogodził się kiedyś z fizycznym dojrzewaniem Meggie, a jeśli mu się to udało to dlatego, że patrząc w jej oczy widział zawsze swoją małą Meggie, która go fascynowała, niezmienna w zmieniającym się ciele.
Teraz, widząc ją wreszcie taką, jaka była naprawdę, przywołał tę chwilę, kiedy zrzuciła łuski dzieciństwa i zaczęła patrzeć na świat jak kobieta. Stało się to na cmentarzu w Droghedzie po przyjęciu urodzinowym Mary Carson, kiedy wyjaśnił, że nie może okazywać jej szczególnych względów, bo zostałyby one odczytane jako męskie zainteresowanie. Od tamtej pory – teraz to rozumiał – widziała go inaczej niż przedtem. On natomiast pielęgnował swoje złudne wyobrażenia o niej.
Musiał przyznać, że pragnął jej od ich pierwszego pocałunku, ale pożądanie nie dręczyło go nigdy tak, jak miłość do niej. Rozdzielał jedno od drugiego, nie widząc, że to dwie strony tego samego medalu. Ona nigdy nie uległa temu szaleńczemu przekonaniu.
Co robić? Jak to naprawić? – zastanawiał się. – Przecież ją kocha! Teraz tak samo jak kiedyś. Widząc mnie uznała, że się poddałem, a obdarłem ją z tych złudzeń. Och, Meggie! Co ja ci zrobiłem?! Jak mogłem być tak ślepy i samolubny? – wyrzucał sobie. – Przyjeżdżając tu zburzyłem twój spokój. Prze te wszystkie lata kochaliśmy siebie, ale każde z nas kochało inaczej.
Patrzyła mu w oczy z rosnącym wstydem i upokorzeniem, a kiedy na zmieniającej się twarzy ujrzała wyraz litości, pojęła, jak straszny popełniła błąd.
Uciekaj, Meggie! Ratuj resztki dumy! Ledwie przemknęła jej ta myśl, zerwała się z krzesła.
Dogonił ją przy drzwiach werandy, zderzyli się ze sobą. Opanowanie straciło władzę nad pożądaniem. Uśpionej potędze wystarczyło muśnięcie, by wyzwolić wybuch i namiętność. Silna wola umilkła zakrzyczana przez zmysły.
Kiedy i jak doszli do łóżka, nie pamiętał. Leżeli w nim oboje, dotykał jej, a ona jego. O Boże, moja Meggie! Wreszcie zrozumiał cel swoich dążeń – nie być człowiekiem, być kimś więcej, wznieść się ponad przeznaczenie istoty z krwi i kości. A przecież trzymał w rękach swoje przeznaczenie – drżącą i rozpłomienioną kobietę. Na zawsze miał pozostać tylko człowiekiem. Panie mój, czemu nie oszczędziłeś mi tego? – pytał. – Jestem człowiekiem, nie mogę być Bogiem, pogoń za boskością to urojenie. Czy wszyscy księża pragną utożsamić się z Bogiem, są tacy? Wyrzekamy się aktu, który dowodzi niezbicie, że jesteśmy zwykłymi śmiertelnikami.
Otoczył ją ramionami i spojrzał oczyma pełnymi łez na rozjaśnioną twarz, na usta rozchylające się bezradnie, zdumione rozkoszą. Oplotła go ciasnym uściskiem, przytulił policzek do jej policzka poddając się szaleńczemu, przyprawiającemu o zawrót głowy popędowi.
Nawet przez sen otacza ją ramieniem, jakby nie chciał na chwilę jej opuścić. Meggie była zmęczona, ale broniła się przed zaśnięciem. Zdawało się jej, że jeśli zaśnie, po obudzeniu nie znajdzie go koło siebie. Postanowiła czekać, aż usłyszy słowa, jakimi ją powita. Co jej powie? – zastanawiała się. – Czy będzie żałował?
Przepełniało ją szczęście, jakiego nigdy nie zaznała. Od chwili, kiedy odciągnął ją od drzwi, kiedy padli sobie w objęcia, czuła, że jest dla niego stworzona, tylko dla niego… Był jej droższy nad życie.
Obudził się. Spojrzała mu w oczy i dostrzegła w nich tę samą miłość, która ją syciła i ogrzewała od dzieciństwa.
– Nie wiem, czy starczy mi sił, żeby popływać, a potem zrobić śniadanie – powiedział czując uśmiech przytulonej Meggie.
– Ja zrobię śniadanie, a ty popływaj. Nikt tu nie przychodzi, możesz się nie ubierać.
– Prawdziwy raj! – Usiadł i przeciągnął się. – Ciekawe, czy ten piękny poranek to dobry znak.
Wstał, a ona od razu poczuła ból rozstania. Leżała patrząc, jak podchodzi do rozsuwanych drzwi od strony plaży, wychodzi na werandę, zatrzymuje się. Odwraca, wyciąga rękę.
– Pójdziesz ze mną? Śniadanie zrobimy później.
Mijał dzień po dniu, noc po nocy. Nawet letnie ulewy sprawiały przyjemność. Przyjemnie było słuchać, jak bębnią w dach, spacerować nago poddając się ich ciepłym pieszczotom. Kiedy wyszło słońce, spacerowali, leżeli na plaży, pływali.
– Meggie, nigdy nie byłem taki szczęśliwy i zarazem taki nieszczęśliwy – powiedział któregoś dnia, wyciągnięty na piasku.
– Wiem. Czy już wyjeżdżasz?
– Jurto. Za tydzień odpływa mój statek do Genui.
– Nie martw się. Pożegnam cię spokojnie. Moje życie też się odmieni. Rozstaję się z Lukiem, wracam do Droghedy.
– Ale chyba nie przeze mnie?
– Nie, oczywiście, że nie – skłamała. – Podjęłam decyzję, zanim przyjechałeś. Luke mnie nie potrzebuje, nie będzie wcale za mną tęsknił. Mnie jest potrzebny dom, gdzie czułaby się u siebie, a takim domem zawsze będzie Drogheda. Justyna nie może wychowywać się w domu, w którym jestem służącą, choć Anne i Luddie nie myślą o mnie w ten sposób. Justyna jednak zacznie tak myśleć, kiedy podrośnie na tyle, żeby zrozumieć, że nie ma normalnego domu. Dlatego postanowiłam wrócić do Droghedy.
– Będę pisał do ciebie, Meggie.
– Nie, nie rób tego. Myślisz, że potrzebne mi listy po tym, co przeżyłam? Listy mogłyby wpaść w niepowołane ręce, ktoś mógłby je przeciw tobie wykorzystać. Żadnych listów. Może kiedyś przyjedziesz do Australii. Zupełnie naturalne będzie, jeśli odwiedzisz Droghedę, ale ostrzegam cię, dobrze się przedtem zastanów. W dwóch miejscach na ziemi należysz najpierw do mnie, a dopiero do Boga – tu na Matlock i w Droghedzie.
– Meggie, gdyby to było możliwe, nigdy bym się z tobą nie rozstawał. Nie chcę cię opuszczać… I tak nigdy się od ciebie nie uwolnię. Ale nie możemy siebie zmienić i może tak właśnie jest najlepiej. Dowiedziałem się o sobie rzeczy, których bym nie wiedział, gdybym tu nie przyjechał. Kocham cię. Zawsze cię kochałem i będę kochał. Pamiętaj o tym.
Kiedy Meggie wróciła do Himmelhoch, Anne domyśliła się od razu, że ją utraci. Tak, to była Meggie, ale jakże odmieniona. Wzięła Justynę na ręce, jakby dopiero teraz zrozumiała, ile ta kruszyna dla niej znaczy, i kołysała ją rozglądając się z uśmiechem po pokoju. Oczy lśniły jej radością, która udzieliła się Anne.
– Nie wiem, jak ci dziękować, Anne.
– Niby za co?
– Za to, że przysłałaś Ralpha. Widocznie domyśliłaś się, że jego przyjazd skłoni mnie do rzucenia Luke'a. Nie masz pojęcia, jak to przeżyłam. Wracam do Droghedy, na zawsze.
– Ciężko mi będzie żegnać się z tobą, zwłaszcza z Justyną, ale życzę wam obu jak najlepiej. Luke nie dałby ci szczęścia.
– Wiesz, gdzie on jest?
– Tnie trzcinę koło Ingham.
– Muszę pojechać i zobaczyć się z nim. A nawet przespać.
– Co takiego?
– Dwa tygodnie temu powinnam mieć miesiączkę, a nie mam – mówiła z błyszczącymi oczyma. – Ostatnim razem zdarzyło się to przy Justynie. Jestem w ciąży, Anne, wiem o tym na pewno!
– Mój Boże! – Anne wpatrywała się w Meggie, jakby widziała ją pierwszy raz w życiu. – To może być fałszywy alarm – powiedziała.
– O nie! – Meggie pokręciła głową zdecydowanie. – Jestem w ciąży. Są rzeczy, które po prostu się wie.
– Niezły z ciebie gagatek – bąknęła Anne.
– Och, Anne, zrozum, co to znaczy! Zawsze wiedziałam, że nie mogę mieć Ralpha, ale teraz będę miała jego syna. I on będzie tylko mój, mój!
– Och, Meggie! – powiedziała Anne z westchnieniem. – Chcę ci coś powiedzieć.
– Słucham! – odparła mrużąc roześmiane oczy.
– Grecy powiadali, że to grzech przeciw bogom kochać coś lub kogoś miłością bez granic. Wiesz, co się dzieje z obiektem takiej miłości? Zazdrośni Bogowie niszczą go w pełni rozkwitu. To przestroga dla ciebie, Meggie. Zbyt wielka miłość jest bluźnierstwem.
Meggie położyła Justynę do kołyski.
– Co ma być, to będzie. Czuję się tak, jakby wyrosły mi skrzydła! Będę chronić to dziecko, choćby nie wiem jakim kosztem. Najpierw muszę mu zapewnić nazwisko, jedyne, jakie mu mogę dać. Dlatego prześpię się z Lukiem, choć sama myśl napawa mnie obrzydzeniem.
Potem wrócę do Droghedy i mam nadzieję, że już go więcej nie zobaczę. – Odwróciła się do kołyski. – A czy ty i Luddie przyjedziecie do nas?
– Będziemy was odwiedzać raz do roku. Chcemy patrzeć, jak Justyna rośnie.
Tylko myśl o dziecku Ralpha podtrzymywała Meggie na duchu, kiedy tłukła się kolejką do Ingham. Gdyby nie to nowe życie, które w sobie nosiła, pójście do łóżka z Lukiem byłoby najcięższym grzechem, jaki mogła popełnić przeciw sobie, ale dla tego dziecka gotowa była zawrzeć pakt z diabłem.
Przewidywała trudności, ale przygotowała się starannie, z nieoczekiwaną pomocą Luddiego. Anne nie miała przed nim sekretów, więc wiedział, co się święci. Udzielił jej wyśmienitej rady. Luke powinien być w dobrym nastroju, niezbyt zmęczony. Najlepiej zobaczyć się z nim w sobotę wieczorem albo w niedzielę, po tygodniowym wieczorze w kuchni. Uchodzi a świetnego kucharza, więc gotowanie z pewnością idzie mu jak z płatka i nie psuje humoru. Na prośbę Meggie Luddie wywiedział się, kiedy wypada Luke'owi dyżur.
Właśnie w sobotę po południu Meggie wynajęła pokój w najprzyzwoiciej wyglądającej gospodzie. Stamtąd udało jej się dodzwonić do farmy, gdzie pracował Luke. Poprosiła o przekazanie wiadomości, że czeka na niego w Ingham.
Luke kończył zmywać naczynia po kolacji, kiedy dostał wiadomość od Meggie. Nie miał nic przeciwko temu, żeby spędzić z nią noc, skoro sama do niego przyjechała. Szybko dojechał do miasta przygodną ciężarówką, ale kiedy zobaczył, że apteki są już pozamykane, mina mu trochę zrzedła. Trudno – pomyślał – trzeba będzie zaryzykować.
Meggie leżała rozebrana na łóżku. Kiedy usłyszała pukanie, drgnęła, wstała i podeszłą do drzwi.
– Kto tam? – zawołała.
– Luke.
Przekręciła klucz i uchyliła drzwi, chowając się za nie. Luke wszedł, a wtedy stanęła na wprost niego w całej okazałości. Od czasu ciąży piersi jej się zaokrągliły, wyglądały jeszcze ponętniej. Nie trzeba mu było żadnej zachęty.
Do samego rana Meggie nie odezwała się ani słowem, ale jej dotyk rozpłomienił Luke'a jak nigdy.
– Co cię sprowadza do Ingham, Meg? – spytał rano, przeciągając się i ziewając.
– Przyjechałam powiedzieć ci, że wracam do domu, do Droghedy – odpowiedziała z uśmiechem.
W pierwszej chwili nie chciał uwierzyć, ale kiedy przyjrzał się jej uważnie, przekonał się, że wcale nie żartuje.
– Dlaczego? – spytał.
– Uprzedzałam cię, co się stanie, jeżeli nie zabierzesz mnie do Sydney – odparła.
– Ależ, Meg! – wykrzyknął szczerze zdumiony. – To było półtora roku temu! I przecież wyjechałem z tobą na wakacje. Siedzieliśmy w Atherton cztery tygodnie i buliliśmy forsę! Nie stać mnie na to, żeby jeszcze fundować ci Sydney.
– Jesteś skąpcem, Luke – powiedziała spokojnie. – Żałujesz mi kilku nędznych funtów. Czcisz pieniądze, które leżą w banku, jak złotego cielca. Nie zamierzasz wcale ich wydawać, prawda? Jesteś liczykrupą i patentowanym osłem! Jak możesz tak traktować żonę i córkę, zapominając o naszym istnieniu! Wiesz, kto ty jesteś? Próżny, zarozumiały, egoistyczny drań!
Pobladł i trząsł się cały, nie mogąc wydusić słowa. Jak mogła go tak niesprawiedliwie zwymyślać! I to po takiej nocy. Nie widział sposobu, żeby ją przekonać o słuszności swoich zamierzeń. Nie potrafiła docenić rozmachu jego planów.
– Och, Meg! – rzekł wreszcie zrozpaczony i zrezygnowany. – Nigdy cię źle nie traktowałem. Nikt nie mógłby powiedzieć, że byłem dla ciebie okrutny. Nikt. Miałaś co jeść, miałaś dach nad głową…
– Nie biorę z tobą rozwodu – oznajmiła ubierając się. – Nie chcę wychodzić drugi raz za mąż. Gdybyś ty chciał się rozwieść, wiesz, gdzie mnie szukać. Możesz zatrzymać moje dwadzieścia tysięcy funtów, Luke, ale na więcej nie licz. Od tej pory będę ze swoich dochodów utrzymywać Justynę, i kto wie, może drugie dziecko.
– A więc to tak! Chodziło ci tylko o to, żeby mieć drugie dziecko. Dlatego tu przyjechałaś, żeby zabrać z sobą do Droghedy pamiątkę! Nie przyjechałaś wcale, żeby być ze mną! Nigdy dla ciebie nic nie znaczyłem. Służyłem tylko do zapładniania. Chryste, ale dałem się nabrać!
– Tak właśnie kobiety patrzą mężczyzn – powiedziała złośliwie. – Ale głowa do góry! Przez te trzy i pół roku zarobiłeś dzięki mnie więcej niż przy trzcinie. Jeżeli urodzi się drugie dziecko, nic cię ono nie będzie obchodzić. Nie chcę cię więcej widzieć, dopóki będę żyła.
Wzięła torebkę i walizeczkę. Przy drzwiach się odwróciła.
– Powiem ci jeszcze coś, co może ci się przyda, gdybyś znalazł sobie jakąś inną kobietę. Nie masz zielonego pojęcia o całowaniu. Rozdziawiasz się jak łykający pyton i ociekasz śliną. – Z zawziętością otarła usta ręką. – Mierzi mnie twój widok! Luke O'Neill – wielkie nadęte zero!
Po jej wyjściu siedział dłuższą chwilę na łóżku, wpatrując się w zamknięte drzwi. Potem wzruszył ramionami i ubrał się. Wiedział, że jeśli się pośpieszy, przyjdzie do kwatery razem z Arnem i kumplami. Niezastąpiony Arne! Swój chłop. Jaki człowiek jest głupi. Seks, owszem, może być, ale nie ma to jak kumple.