CZĘŚĆ TRZECIA: PADDY 1929-1932

ROZDZIAŁ ÓSMY

Nadszedł Nowy Rok, powitany na balu sylwestrowym wydawanym co roku przez Angusa MacQueena w Rudna Hunish, a przeprowadzka do rezydencji wciąż jeszcze trwała. Nie sposób było dokonać tego z dnia na dzień, bo nie dość, że trzeba było pakować dobytek nagromadzony przez ostatnie siedem lat, to jeszcze Fee oświadczyła, że najpierw chce urządzić salon. Nikomu ani trochę się nie śpieszyło, choć wszyscy cieszyli się na nowy dom. Pod pewnym względem niewiele się miało zmienić w rezydencji też nie było elektryczności i tak samo naprzykrzały się muchy, ale latem, dzięki grubym kamiennym murom i ocieniającym dach eukaliptusom, temperatura w środku była o dziesięć stopni niższa niż na zewnątrz. Prawdziwym luksusem był dom kąpielowy, zaopatrywany przez całą zimę w gorącą wodę, i to czystą deszczówkę, która płynęła rurami przebiegającymi na tyłach ogromnego pieca w sąsiednim budynku kuchennym.

Kąpiel czy prysznic można było brać w tej wielkiej łaźni o dziesięciu kabinach, a poza tym rezydencja i wszystkie mniejsze domy mieszkalne były hojnie wyposażone we własne toalety ze spuszczaną wodą, co uchodziło za niesłychaną rozrzutność, którą zazdrośni mieszkańcy Gilly ukradkiem nazywali sybarytyzmem. Nie licząc hotelu „Imperial”, dwóch gospód, plebanii i klasztoru okręg Gillanbone zadowalał się wychodkami. Tylko Drogheda korzystała z licznych zbiorników i dachów łapiących deszczówkę. Obowiązywały jednak surowe zasady: nie wolno było spuszczać wody bez potrzeby, a należało w dużej ilości używać odkażalnika. W porównaniu z dziurami w ziemi był to ósmy cud świata.

W początkach grudnia ksiądz Ralph przysłał Paddy'emu pięć tysięcy funtów na bieżące wydatki, jak napisał w liście. Paddy z okrzykiem wręczył czek żonie.

– Wątpię, czy przez całe swoje życie tyle bym zarobił – powiedział oszołomiony.

– Co mam z tym zrobić? – spytała Fee, spoglądając płonącymi oczyma najpierw na czek, potem na męża. – Pieniądze, Paddy! Wreszcie mamy pieniądze! Rozumiesz, co to znaczy? Ach, nie dbam o trzynaście milionów ciotki Mary, tak wielka suma wydaje się nierealna, ale tego można dotknąć! Co ja mam z tym zrobić?

– Wydaj – odparł po prostu Paddy. – Może sprawisz sobie i dzieciom nowe ubrania? A może chciałabyś kupić coś do domu? Nie przychodzi mi na myśl, czego jeszcze potrzebujemy.

– Mnie też, aż dziw bierze. – Fee wstała od stołu, przy którym jedli śniadanie, i skinęła władczo na Meggie. – Rusz się, dziewczyno, idziemy rozejrzeć się po rezydencji.

Kiedy minął gorączkowy tydzień po pogrzebie Mary Carson, przez następne trzy tygodnie nikt z rodziny Clearych nie kwapił się z wizytą w rezydencji. Dopiero Fee nadrobiła tę opieszałość z nawiązką. W asyście Meggie, pani Smith, Minnie i Cat maszerowała z pokoju do pokoju z takim ożywieniem, że zdumiona Meggie nie mogła jej poznać. Przez cały czas mamrotała pod nosem: to paskudne, tamto szkaradne, czy ta Mary była daltonistką, nie miała za grosz gustu.

W salonie Fee zatrzymała się najdłużej, oceniając go fachowym okiem. Rozmiarami ustępował tylko sali balowej, miał trzynaście jardów długości, dziesięć szerokości i pięć wysokości. Kosztowne wyposażenie dawało w sumie nieciekawy efekt, a kremowa farba, którą pomalowano kiedyś całe wnętrze, pożółkła, tłumiąc urodę wspaniałych sztukaterii na suficie i rzeźbionych pannaeaux na ścianach. Ogromne okna od podłogi do sufitu, ciągnące się nieprzerwanym szeregiem przez całą długość ściany od strony werandy, przesłonięte były sutymi kotarami z brązowego aksamitu, rzucającymi głęboki cień na brudnobrązowe krzesła, dwie zachwycające malachitowe ławy, dwie równie piękne ławy z florenckiego marmuru oraz masywny kominek z kremowego marmuru ciemnoróżowymi żyłkami. Na błyszczącej podłodze z drewna tekowego leżały, przylegając dokładnie do siebie, trzy dywany z Aubusson, a pod samym sufitem, oplątany łańcuchem, wisiał dwujardowej długości żyrandol z Waterford.

– Należą się pani wyrazy uznania, pani Smith – orzekła Fee. – Jest tu wprawdzie wyjątkowo okropnie, ale nieskazitelnie czysto. Postaram się teraz, żeby pani troska nie poszła na marne. Te przepiękne ławy bez odpowiedniego tła, to wstyd! Odkąd ujrzałam ten salon, marzyłam o takim jego urządzeniu, żeby każdy, kto tu wejdzie, wpadł w zachwyt, a jednocześnie czuł się dobrze i chciał jak najdłużej w nim pozostać.

Biurko Mary Carson było wiktoriańskim brzydactwem. Fee podeszła i trzepnęła pogardliwie ręką nieładny ciemny blat, na którym stał telefon.

– Mój sekretarzyk wspaniale się tu nada – oznajmiła. – Najpierw urządzę salon i dopiero wtedy przeprowadzę się do tego domu, ani dnia wcześniej. Musimy mieć przynajmniej jedno miejsce nie wywołujące przygnębienia. – Usiadła i zdjęła słuchawkę z aparatu telefonicznego.

Gdy córka i służące stały zbite w zdumioną gromadkę, Fee wzięła w obroty Harry'ego Gougha. Poleciła, żeby zamówił u Marka Foya próbki materiału, u Nocka i Kirby'ego próbki farb, a u braci Grace próbki tapet; inne sklepy w Sydney miały także przysłać ułożone specjalnie dla niej katalogi wyposażenia wnętrz. Niemal ze śmiechem Harry przyrzekł wystarać się o solidnego tapicera i malarzy, którzy potrafiliby sprostać wymaganiom Fee. Brawo, pani Cleary! Trzeba raz na zawsze pozbyć się Mary Carson!

Po skończonej rozmowie telefonicznej zabrano się natychmiast do zdejmowania brązowych aksamitnych kotar. Wylądowały na wysypisku śmieci w szale marnotrawstwa spowodowanym przez Fee, która nawet osobiście je podpaliła.

– Nam są niepotrzebne – rzekła. – A nie mam zamiaru unieszczęśliwiać nimi biednych w Gillanbone.

– Tak, mamo – odparła Meggie jak sparaliżowana.

– Obejdziemy się bez kotar – oznajmiła Fee ani trochę nie speszona tym, że narusza współczesne kanony estetyki wnętrz. – Weranda jest tak szeroka, że słońce nigdy bezpośrednio tu nie zagląda, więc po co kotary? Chcę, żeby ten pokój był widoczny.

Przyjechały zamówione materiały, zjawili się malarze i tapicer. Meggie i Cat stojąc na drabinach myły górne okna, pani Smith i Minnie pucowały dolne, a Fee czujnym okiem doglądała wszystkiego.

Z końcem pierwszego tygodnia stycznia odnawianie zakończono i wieść o tym rozeszła się nie wiedzieć kiedy po okolicy. Pani Cleary zrobiła z salonu w Droghedzie pałacową komnatę, sama więc grzeczność nakazywała, żeby pani Hopeton wraz z panią King i Panią O'Rourke złożyły uszanowanie nowej pani domu.

Wszyscy zgodnie uznali, że efekt starań Fee był olśniewający. Kremowe dywany z Aubusson w różany wzór leżały nieregularnie na lśniącej jak lustro podłodze. Świeża kremowa farba pokryła ściany i sufit, sztukaterie i rzeźbienia starannie wyzłocono, natomiast wielkie owale na panneaux wyklejono grafitowoczarnym jedwabiem, drukowanym w takie same różowo-czerwone pęki róż jak na trzech dywanach, co przypominało stylizowane japońskie malowidła w kremowo-złotych ramach. Żyrandol z Waterford obniżono, tak że dolny wisior pobrzękiwał niewiele ponad dwa jardy nad podłogą. Zwinięty uprzednio mosiężny łańcuch umocowano do ściany i wyczyszczono tysiące kryształków, które rzucały tęczowe błyski. Na kremowo-złotych stołach o cienkich nogach stały pochodzące z tej samej irlandzkiej wytwórni w Waterford lampy, popielniczki i wazony pełne kremowych i różowych róż. Duże, wygodne krzesła, obite kremową jedwabną morą, tworzyły przytulne zakątki wraz z otomanami przysuniętymi do siebie zapraszająco. W słonecznym kącie stał piękny szpinet, a na nim ogromny wazon z bukietem róż. Nad kominkiem wisiał portret babki Fee w bladoróżowej krynolinie, a naprzeciw, w drugim końcu salonu, jeszcze większy portret rudowłosej Mary Carson z czasów młodości, podobnej do młodej królowej Wiktorii, w sztywnej czarnej sukni z modną turniurą.

– Dobrze – powiedziała Fee. – Teraz możemy się przeprowadzić. Resztą pokoi zajmę się w wolnych chwilach. Prawda, jak to cudownie mieć pieniądze i porządny dom, na który można je wydać?

Jakieś trzy dni przed przeprowadzką wczesnym świtem dały o sobie znać radosnym pianiem koguty.

– Utrapione ptaszyska – rzekła Fee owijając serwis w stare gazety. – Myślą, że czegoś dokonały, i pieją bez opamiętania. Nie mamy nawet jednego jajka na śniadanie, a mężczyźni są w domu do końca przeprowadzki. Meggie, musisz mi pomóc i pójść do kur. – Rzuciła okiem na pożółkłą stronicę „Sydney Morning Herald”, prychając nad reklamą wciętych w talii gorsetów. – Nie wiem, czemu Paddy z uporem prenumeruje tyle gazet, przecież nikt nie ma czasu ich czytać. Rosną takie sterty, że nie nadążam palić nimi w piecu. Spójrz na tę! Jeszcze z czasów, zanim tu przyjechaliśmy. Dobrze chociaż, że przydają się do pakowania.

Jak to przyjemnie, kiedy mama jest taka wesoła – pomyślała Meggie zbiegając po schodach na tyłach domu i śpiesząc przez pyliste podwórko. Naturalnie, wszyscy się cieszyli, że będą mieszkać w rezydencji, ale mama tak się do tego paliła, jakby pamiętała, jak wygląda życie w takim wielkim domu. Jaka ona mądra, jaki ma wyrobiony gust! Nikt sobie dotąd nie zdawał z tego sprawy, bo nie było ani czasu, ani pieniędzy, żeby mogła pokazać, co umie. Podekscytowana Meggie skrzyżowała ręce tuląc je do siebie; tata wziął trochę z tych pięciu tysięcy funtów, żeby u jubilera w Gilly kupić dla mamy prawdziwy perłowy naszyjnik i prawdziwe perłowe kolczyki z małymi diamencikami. Zamierzał ofiarować jej ten prezent przy pierwszej kolacji w nowym domu. Oglądając twarz matki, uwolnioną od wiecznej surowości,, Meggie nie mogła się doczekać, żeby zobaczyć jej minę, kiedy dostanie perły. Wszystkie dzieci, od Boba do bliźniąt, cieszyły się na tę chwilę, ponieważ tata otworzył płaskie skórzane etui i pokazał im mleczne, opalizujące kulki na czarnym aksamicie. Rozkwitające szczęście matki wywarło na nich głębokie wrażenie: zupełnie jakby patrzyli na początek życiodajnej ulewy. dopiero teraz naprawdę zrozumieli, jak bardzo byłą nieszczęśliwa przez te wszystkie lata.

W wielkim wybiegu dla drobiu hodowano cztery koguty i przeszło czterdzieści kur. Na noc ptactwo chroniło się w lichym, ale często zamiatanym kurniku, gdzie stały wokoło wymoszczone słomą skrzynki po pomarańczach, a w głębi, na różnych wysokościach, ciągnęły się grzędy. W dzień kury przechadzały się z gdakaniem po dużym, ogrodzonym siatką wybiegu. Kiedy Meggie uchyliła furtkę i wślizgnęła się do środka, kury zbiegły się do niej łakomie, ponieważ karmiła je wieczorem, więc zaśmiała się z ich zabawnych umizgów i rozgarniając ptactwo nogą weszła do kurnika.

– Wstydziłybyście się, kokoszki, naprawdę! – upominała surowo, przeszukując gniazda. – Jest was czterdzieści, a jajek ledwie piętnaście! Za mało na śniadanie, nie mówiąc już o pieczeniu ciasta. Macie mi się zaraz postarać, bo inaczej ostrzegam: traficie wszystkie na pieniek, a to dotyczy również szanownych jegomościów, więc nie rozkładajcie ogonbów i nie stroszcie piórek, mili panowie, jakby to nie o was była mowa.

Z jajkami, ułożonymi ostrożnie w fartuchu, Meggie nucąc pobiegła z powrotem do kuchni.

Na krześle Paddy'ego siedziała pobladła Fee wpatrując się w stronice „Smith's Weekly” i poruszając bezgłośnie wargami. Meggie słyszała, że ojciec i starsi bracia już wstali, a sześcioletni Jim i Patsy śmieją się w łóżku – nie pozwalano im wstawać, dopóki mężczyźni nie wyjdą z domu.

– Co się stało, mamo? – spytała.

Fee milczała, siedząc sztywno ze wzrokiem utkwionym przed siebie. Nad górną wargą perlił się pot, a w znieruchomiałych oczach malował rozpaczliwy, bolesny wysiłek, jakby całą swoją energię skupiła na tym, żeby nie krzyczeć.

– Tato, tato! – zawołała przestraszona Meggie.

Jej głos zabrzmiał tak, że zjawił się natychmiast, zapinając flanelowy podkoszulek, tuż za nim wbiegli Bob, Jack, Hughie i Stu. Meggie bez słowa wskazała na matkę.

Paddy'emu serce skoczyło do gardła. Nachylił się nad Fee i wziął ją za rękę, która zwisała bezwładnie.

– Co ci jest, kochanie? – spytał łagodnie. Nigdy tak nie mówił w obecności dzieci, ale one wyczuły, że tak właśnie zwraca się do matki, kiedy jest z nią sama na sam.

Fee rozpoznała ten szczególny ton na tyle, żeby otrząsnąć się z półprzytomnego odrętwienia, i wielkimi szarymi oczyma popatrzyła na jego twarz, taką dobrą, zmęczoną i już niemłodą.

– Tutaj – powiedziała wskazując niewielką notatkę u dołu.

Stuart stanął za matką, opierając lekko rękę na jej ramieniu.

Paddy, nim zaczął czytać, spojrzał na syna, w oczy jakże podobne do oczu Fee, i skinął głową. O ile Frank wzniecał w nim zazdrość, to Stuart nigdy nie wywołał takiego uczucia: zupełnie jakby miłość do Fee zamiast rozdzielać wiązała ich jeszcze silniej.

Paddy czytał na głos, powoli, coraz smutniejszym głosem. Drobny nagłówek obwieszczał: BOKSER SKAZANY NA DOŻYWOCIE.

– Francis Armstrong Cleary, lat dwadzieścia sześć, zawodowy bokser, został dziś skazany na dożywocie przez sąd okręgowy w Goulburn za zamordowanie w lipcu tego roku Ronalda Alberta Cumminga, robotnika, lat trzydzieści dwa. Sędziowie przysięgli uzgodnili werdykt po zaledwie dziesięciominutowej naradzie, zalecając wymierzenie najsurowszej kary przewidzianej prawem. Jak wyraził się sędzia FitzHugh-Cuuneally, była to sprawa na jedno krótkie posiedzenie. Dwudziestego trzeciego lipca doszło do ostrej wymiany zdań między Cummingiem i Clearym w barze w hotelu „Harbor”. Późnym wieczorem tego samego dnia sierżant Tom Beardsmore, wraz z dwoma policjantami, został wezwany przez właściciela hotelu „Harbor”, pana Jamesa Oglivie. W alejce na tyłach hotelu policja natrafiła na Cleary'ego, który kopał nieprzytomnego Cumminga w głowę. Miał zakrwawione pięści, w których zaciskał kępki włosów ofiary. W chwili aresztowania Cleary był pijany, ale zachowywał świadomość. Oskarżono go o napad z zamiarem spowodowania ciężkich obrażeń ciała, ale nazajutrz, kiedy Cumming zmarł w szpitalu okręgowym na skutek urazów głowy, treść oskarżenia zmieniono na „zabójstwo”.

Pan Arthur Whyte, obrońca oskarżonego, wystąpił z wnioskiem o uniewinnienie z powodu niepoczytalności, ale czterech biegłych sądowych stwierdziło jednoznacznie, że w świetle zasad M'Naghtena nie można uznać Cleary'ego za niepoczytalnego.

Zwracając się do ławy przysięgłych sędzia Fitz Hugh-Cunneally nie prosił o orzeczenie: winny czy niewinny, gdyż spodziewał się orzeczenia winy, natomiast prosił, żeby przysięgli starannie rozważyli złagodzenie lub zaostrzenie kary, gdyż ich opinia miała posłużyć mu za wskazówkę. Ogłaszając wyrok, sędzia Fitz Hugh-Cunneally nazwał czyn oskarżonego nieludzkim bestialstwem i wyraził żal, że nie może skazać go na powieszenie, skoro dopuścił się zbrodni w stanie nietrzeźwym i bez premedytacji, uważał bowiem pięści skazanego za broń równie groźną jak nóż bądź rewolwer. Cleary został skazany na dożywotnie ciężkie roboty w okręgowym zakładzie karnym przeznaczonym dla więźniów o gwałtownym charakterze. Na pytanie, czy ma coś do powiedzenia, Cleary odparł: „Tylko nic nie mówcie mojej matce”.

Paddy spojrzał na datę u góry strony: szósty grudnia 1925 roku.

– Przeszło trzy lata temu – rzekł bezradnie.

Nikt się nie odezwał ani nie ruszył z miejsca, gdyż nikt nie wiedział, co robić. Z izby frontu dobiegał radosny śmiech rozświergotanych bliźniąt.

– Tylko nic… nie mówcie… mojej matce – powtórzyła tępo Fee. – I nikt nic nie powiedział! O Boże! Mój biedny, biedny Frank!

Paddy otarł łzy wierzchem dłoni, przykucnął przed Fee i pogłaskał ją po spódnicy.

– Fee, moje serce, zapakuj się. Pojedziemy do niego.

Uniosła się trochę, ale zaraz znów opadła na krzesło. W drobnej bladej twarzy oczy patrzyły szklisto, martwo, rozszerzone źrenice zasnuła złota mgiełka.

– Nie mogę jechać – powiedziała bez śladu bólu, lecz wszyscy odczuli jej udrękę. – Mój widok by go zabił. Och, Paddy, to by go zabiło! Tak dobrze go znam, jego dumę, ambicję, pragnienie, żeby się wybić. Niech znosi tę hańbę w samotności, jeżeli tego chce. Sam przeczytałeś: „Tylko nic nie mówcie mojej matce”. Musimy mu pomóc zachować jego tajemnicę. Cóż to pomoże jemu albo nam, że się z nim zobaczymy?

Paddy wciąż płakał, ale nie z powodu Franka, płakał, bo z twarzy Fee uciekło życie, jej oczy zgasły. Zły duch – oto czym zawsze był ten chłopak; sprowadzał nieszczęścia, zagradzał mu drogę do serca Fee, sprawiał, że skąpiła uczuć jemu i dzieciom, jego dzieciom. Za każdym razem, kiedy wydawało się, że los uśmiechnął się do Fee, Frank wszystko niweczył. Ale miłość Paddy'ego do Fee była tak głęboka i niezniszczalna jak jej miłość do Franka. Po tamtej scenie na plebanii nigdy więcej nie potraktował chłopaka jak kozła ofiarnego, odparł więc:

– Dobrze, Fee, jeżeli uważasz, że lepiej się z nim nie kontaktować, to nie będziemy o to zabiegać. Chciałbym jednak wiedzieć, czy jest zdrów i cały, czy zrobiono dla niego tyle, ile można było zrobić. Może bym napisał do księdza de Bricassart i poprosił, żeby wywiedział się o Franka?

Oczy Fee nie ożywiły się wprawdzie, ale policzki lekko poróżowiały.

– Tak, Paddy, napisz. Ale koniecznie zaznacz, żeby nie zdradził Frankowi, że wiemy. Może będzie mu lżej żyć w przekonaniu, że nie wiemy.

Po kilku dniach Fee odzyskała w znacznym stopniu dawną energię i z uporem wzięła się za urządzanie rezydencji, ale na powrót stała się milcząca i surowa, choć nie tak ponura jak przedtem. Zdawało się, że bardziej dba o wygląd nowego domu niż o dobro rodziny. Jakby uznała, że sami sobie poradzą ze swoimi duszami, a o resztę zadba pani Smith i pokojówki.

A przecież wieść o niedoli Franka mocno odbiła się na wszystkich. Starsi chłopcy głęboko współczuli matce i nie mogli spać po nocach rozpamiętując wyraz jej twarzy w tamtej strasznej chwili. Kochali ją, zwłaszcza że przez ostatnie tygodnie oglądali matkę taką wesołą, a widok ten zapadł im w serce na zawsze napełniając ich gorącym pragnieniem przywołania tej radości z powrotem. Do tej pory ojciec był osią, wokół której obracało się ich życie, teraz postawili przy nim matkę. Zaczęli się do niej odnosić z czułością i oddaniem, ani trochę nie zniechęceni jej obojętnością. Wszystkich Clearych, od Paddy'ego do Stu, połączyły starania o to, żeby Fee miała wszystko, czego sobie zażyczy, wymagali też od innych podporządkowania się temu celowi. Nikomu nie wolno było wyrządzić jej najmniejszej krzywdy. Kiedy Paddy podarował jej perły, przyjęła je ze zdawkowym podziękowaniem i obejrzała bez przyjemności czy zainteresowania, a wszyscy myśleli: jakże inaczej by się zachowała, gdyby nie Frank.

Całe szczęście, że przeprowadzali się do rezydencji, bo inaczej biedna Meggie byłaby bardzo poszkodowaną. Nie dość, że nie przyjęli jej na pełnoprawną członkinię wyłącznie męskiego towarzystwa ochrony mamy (może dlatego, że nie pałała tak wielką jak inni chęcią udziału w nim), ale w dodatku ojciec i starsi bracia spodziewali się po niej, że przyjmie na siebie obowiązki niechętnie wykonywane przez Fee. Okazało się jednak, że pani Smith i pokojówki wzięły na swoje barki część tego ciężaru. Fee szczególnie niechętnie zajmowała się dwoma najmłodszymi synami, ale pani Smith z takim zapałem przejęła nad nimi opiekę, że Meggie ucieszyła się nawet, iż ci dwaj wreszcie należą do gospodyni. Meggie też współczuła matce, ale nie tak gorąco jak bracia, gdyż odczuwała wewnętrzne rozdarcie. Pokłady macierzyństwa, jakie w sobie znosiła, wywoływały w niej bunt przeciw rosnącej obojętności Fee wobec Jimsa i Patsy'ego. Kiedy ja będę miała dzieci – obiecywała sobie w duchu – to nigdy nie będę jednego syna kochała bardziej niż pozostałych.

Życie w rezydencji różniło się zdecydowanie od poprzedniego. Początkowo wydawało się dziwne, że każdy ma swój własny pokój, a kobietom, że nie muszą się martwić o zajęcia gospodarskie czy to w domu, czy poza domem. Minnie, Cat i pani Smith radziły sobie we trzy wszystkim, od zmywania i prasowania po gotowanie i sprzątanie, i ze zgrozą przyjmowały propozycję pomocy. W księgach posiadłości notowano nie kończącą się listę wyrobników – włóczęgów, którzy najmowali się do tymczasowych prac w zamian za obfite wyżywienie i skromną zapłatę – rąbali drzewo, karmili kury i świnie, doili krowy, pomagali staremu Tomowi dbać o piękne ogrody, wykonywali cięższe prace porządkowe.

Paddy skontaktował się z księdzem Ralphem.

„Dochód z majątku Mary wynosi około czterech milionów funtów rocznie, a to dzięki temu, że Michar Limited jest spółką prywatną, której aktywa w przeważającej części zainwestowane są w huty stali, statki i kopalnie – napisał w odpowiedzi ksiądz Ralph. – Kwoty, które przeznaczyłem dla was, są zaledwie okruchem tego, co pozostawiła Mary Carson, i wynoszą mniej niż jedną dziesiątą rocznych zysków z samej Droghedy. Nie martwcie się też o chude lata. W bilansach Droghedy dochody tak przeważają nad rozchodami, że mógłbym wam płacić do końca z samych procentów, gdyby zaszła taka potrzeba. Dlatego pieniądze, które otrzymujecie, słusznie wam się należą i nie stanowią uszczerbku dla ‹‹Michar Limited››. Dostajecie pieniądze wypracowane w posiadłości, ale nie należące do spółki. Nie wymagam od was nic ponad to, żebyście rzetelnie prowadzili księgi Droghedy, dokonując bieżących wpisów, by je potem udostępnić rewidentom”.

Otrzymawszy ten list, Paddy któregoś wieczoru, kiedy wszyscy zgromadzili się w domu, urządził w salonie naradę rodzinną. Siedząc na dużym kremowym krześle, oparł wygodnie nogi na sąsiedniej otomanie, fajkę odłożył do kryształowej popielniczki, a na swój rzymski nos zatknął okulary w drucianej oprawie.

– Jak tu miło – powiedział z uśmiechem, rozglądając się wokoło z przyjemnością. – Myślę, że należy się mamie specjalne podziękowanie, prawda, chłopcy?

Rozległy się potakujące pomruki. Fee skłoniła głowę siedząc w dawnym fotelu Mary Carson, obitym kremową morą. Meggie siedziała na otomanie, ze stopami ukrytymi pod poduszką, i nie odrywała spojrzenia od skarpetki, którą cerowała.

– Ksiądz de Bricassart wszystko załatwił i okazał wielką hojność – ciągnął Paddy. – Wpłacił do banku na moje nazwisko siedem tysięcy funtów i wszystkim założył rachunki oszczędnościowe z wkładem po dwa tysiące funtów. Ja, jako zarządca Droghedy, mam otrzymywać cztery tysiące funtów rocznie, a Bob, mój zastępca, trzy tysiące funtów rocznie. Wszyscy pracujący chłopcy, Jack, Hughie i Stu, będą dostawać po dwa tysiące funtów rocznie, a Jims i Patsy po tysiącu, aż do czasu, kiedy zechcą sami decydować o swoim losie. Kiedy malcy osiągną odpowiedni wiek, będą mieli zagwarantowany roczny dochód równy uposażeniu pełnoprawnego pracownika Droghedy, nawet jeżeli nie zechcą pracować w posiadłości. Po ukończeniu dwunastego roku życia pojadą do szkoły Rivverview w Sydney, a koszt internatu i nauki pokryje administrator majątku. Mama będzie miała do dyspozycji dwa tysiące funtów rocznie, podobnie Meggie. Na utrzymanie domu ksiądz przeznaczył pięć tysięcy funtów, chociaż nie mam pojęcia dlaczego uznał, że potrzeba nam aż tyle na prowadzenie gospodarstwa. Powiada, że to na wypadek, gdybyśmy chcieli wprowadzić jakieś większe zmiany. Zawiadomił mnie też, ile ma otrzymywać pani Smith, Minnie i Cat i Tom, i muszę przyznać, że ma szczodrą rękę. Wysokość innych poborów zależy ode mnie. Ale pierwsza decyzja, którą podejmuję jako rządca, dotyczy zatrudnienia dodatkowo sześciu pastuchów, żeby Drogheda była prowadzona jak należy. To za duża farma dla takiej garstki ludzi. – Był to najdłuższy komentarz, jaki kiedykolwiek wypowiedział na temat rządów siostry.

Nikt nie uwierzył własnym uszom, że tyle otrzymali pieniędzy. Wszyscy w milczeniu oswajali się z dobrą nowiną.

– Nie wydamy nawet połowy, Paddy – odezwała się Fee. – Zabezpieczył nas tak, że nie mamy na co wydawać.

– Wiem, mamo – odparł Paddy spoglądając na nią łagodnie. – Ale powiedz sama, jak to przyjemnie wiedzieć, że już nigdy nie będziemy się musieli martwić o pieniądze. – Odchrząknął. – Wydaje mi się, że w szczególności mama i Meggie nie bardzo będą miały co robić – ciągnął. – Nigdy nie miałem głowy do rachunków, ale mama umie liczyć jak nauczycielka arytmetyki. Dlatego teraz ona będzie prowadzić księgi Droghedy, a nie biuro Harry'ego Gougha. Nie przypuszczałem nawet, że Harry zatrudniał jednego urzędnika, tylko do prowadzenia rachunków Droghedy. Ponieważ akurat brakuje mu pracownika, więc chętnie powierzy nam ten obowiązek. Prawdę mówiąc, to właśnie on podpowiedział mi, że mama świetnie nadaje się na księgową. Ma przysłać kogoś z Gilly, żeby cię wszystkiego nauczyć, mamo. Podobno to dość skomplikowane. Trzeba prowadzić księgi rachunkowe, księgi kasowe, zestawiać bilanse, zapisywać najdrobniejsze szczegóły w dzienniku i tak dalej. Zajmie ci to sporo czasu, ale przynajmniej nie pochłonie tyle energii, co kiedyś gotowanie i pranie, prawda?

Meggie miała ochotę krzyknąć: „A ja?! Tyle samo narobiłam przy praniu i gotowaniu co mama!”

Fee wyraziła zadowolenie najprawdziwszym uśmiechem, pierwszym od czasu wiadomości o Franku.

– To zajęcie bardzo im odpowiada, Paddy, naprawdę. Poczuję się tak, jakbym była cząstką Droghedy.

– Bob nauczy cię prowadzić nowego rollsa, bo będziesz musiała jeździć do Harry'ego i do banku w Gilly. Zresztą dobrze ci zrobi świadomość, że możesz w każdej chwili pojechać, dokąd zechcesz, nie oglądając się na żadnego z nas. Żyjemy na takim odludziu. Zawsze myślałem o tym, żeby was, dziewczyny, nauczyć jazdy samochodem, ale do tej pory nie było na to czasu. Więc jak, Fee?

– Dobrze, Paddy – odparła uszczęśliwiona.

– A teraz, Meggie, zajmiemy się tobą.

Meggie odłożyła skarpetkę z igłą do cerowania i popatrzyła na ojca pytająco, a zarazem z rozgoryczeniem, przewidując, co jej oznajmi: ponieważ mama zajmie się rachunkami, ty będziesz miała baczenie na dom i podwórze.

– Nie zniósłbym, gdybyś zamieniła się w taką próżnującą i zadzierającą nosa pannicę, jak niektóre znane nam córki hodowców – rzekł Paddy z uśmiechem, który odebrał jego słowom wzgardę. – Dlatego tobie również przydzielę pracę w pełnym wymiarze, moja mama. Będziesz miała pieczę nad środkowymi polami: Studnią, Strumieniem, Carson, Winnemurra i Zbiornikiem Północnym. Zajmiesz się też polem domowym. Przypilnujesz, które konie mają pracować, a które idą na popas. Oczywiście, w czasie przeglądów i kocenia się owiec wszyscy będziemy ci pomagać, ale poza tym powinnaś dać sobie radę sama. Jack nauczy cię kierować psami i używać bata. Wciąż z ciebie okropna koza, więc pomyślałem, że będziesz wolała pracę w polu od obijania się po domu – zakończył uśmiechając się od ucha do ucha.

Zaprawione goryczą niezadowolenie od razu prysło. Znów miała tatę, który ją kocha i troszczy się o nią. Co się jej stało, że w niego zwątpiła? Ze wstydu miała ochotę wbić sobie w nogę wielką igłę do cerowania, ale nadmiar szczęścia powstrzymał ją od tego, zresztą to tylko wyrzuty sumienia znalazły tak szalony wyraz w jej myślach.

– Och, tato, cudownie! – wykrzyknęła rozpromieniona.

– A co ze mną, tato? – spytał Stuart.

– Dziewczęta nie potrzebują już ciebie koło domu, więc będziesz znów pracował na polach.

– Dobrze, tato – odparł i umilkł patrząc tęsknie na Fee.

Meggie zaczęła uczyć się kierować psami, podczas gdy Fee zgłębiała tajniki buchalterii, obie też nauczyły się prowadzić nowego rolls-royce'a, dostarczonego Mary Carson na tydzień przed śmiercią.

Gdyby nie ciągła nieobecność Ralpha, Meggie byłaby bezgranicznie szczęśliwa. Zawsze marzyła o tym, żeby jeździć konno po polach. Ale tęsknota za Ralphem nigdy jej nie opuszczała, wspomnienie pocałunku, strzeżone jak cenny skarb, pozwalało w marzeniach przeżywać tamtą chwilę po tysiąckroć. Wspomnienie nie wytrzymywało jednakże porównania z rzeczywistością, mimo starań nie mogła przywołać prawdziwych wrażeń, jedynie ich smutne, ulotne cienie.

Kiedy listownie zawiadomił ich o Franku, straciła nadzieję, że odwiedzi ich korzystając z pretekstu. W opisie wyprawy do więzienia w Goulburn ksiądz Ralph w starannie dobranych słowach ukrywał ból, jaki wywołało w nim spotkanie z Frankiem, i nie napomknął o jego pogłębiającym się obłędzie. Na próżno usiłował spowodować przeniesienie Franka do schroniska dla chorych umysłowo przestępców, nikt go nie chciał wysłuchać… Przekazał zatem wyidealizowany obraz Franka, pogodzonego z tym, że musi odpokutować popełniony czyn, i pokreślił fragment zawierający zapewnienie, że Frank nie wie, iż rodzina usłyszała, co się stało. Sam zapewnił Franka, że wieść doszła do niego w Sydney, dzięki lokalnym gazetom, i przyrzekł nie zawiadamiać rodziny. kiedy Frank usłyszał tę obietnicę, wyraźnie poczuł ulgę – napisał ksiądz w liście i na tym relację zakończył.

Paddy wspominał o sprzedaniu kasztanki księdza Ralpha. Meggie korzystała z długonogiego karego wałacha, na którym jeździła kiedyś dla przyjemności, bo był bardziej miękki w pysku i miał milsze usposobienie niż kapryśne kobyły i złośliwe wałachy w zagrodach. Konie robocze były inteligentne, ale rzadko łagodne. Nawet brak wśród nich ogierów nie wpływał na ich temperament.

– Och, proszę cię, tato, mogłabym jeździć też na kasztance! – powiedziała Meggie. – Pomyśl tylko, jakie to byłoby okropne, gdyby ksiądz Ralph po tym wszystkim, co dla nas zrobił, przyjechał w odwiedziny i zobaczył, że sprzedaliśmy jego konia!

Paddy spojrzał na nią zamyślony.

– Wątpię, Meggie, żeby ksiądz Ralph nas odwiedził.

– Ale to przecież możliwe! Nigdy nie wiadomo!

Nie wytrzymał błagalnego spojrzenia oczu tak podobnych do oczu Fee. Nie mógł sprawić jej przykrości, skoro i tak, biedactwo, cierpiała.

– No dobrze, Meggie, zatrzymamy klacz, ale musisz jeździć na niej tak samo regularnie jak na wałachu, bo nie będę trzymał w Droghedzie spasionego konia, słyszysz?

Nie lubiła przedtem dosiadać kasztanki, ale po tej rozmowie jeździła na zmianę na obu koniach, żeby miały odpowiednią porcję ruchu.

Dobrze się złożyło, że pani Smith, Minnie i Cat świata nie widziały poza bliźniakami. Dzięki temu mieli używanie, gdy Meggie wyjeżdżała na pola, a Fee godzinami przesiadywała przy sekretarzyku w salonie. Włazili wszędzie, ale tryskali przy tym taką radością, że nikt nie potrafił długo się na nich gniewać. Wieczorem w swojej chałupce pani Smith, z dawien dawna nawrócona na katolicyzm, klękała do modlitwy z sercem przepełnionym wdzięcznością i dziękczynieniem. Za życia męża nie doczekała się potomstwa, a przez wiele lat żadne dziecko nie przestąpiło progu rezydencji, gdyż jej mieszkańcom zabroniono zadawać się z rodzinami pastuchów z domów nad strumieniem. Po przyjeździe Clearych wreszcie pojawiły się dzieci. Dawało się to odczuć szczególnie teraz, kiedy Jims i Patsy zamieszkali na stałe w domu Mary Carson.

Minęła sucha zima i nie nadeszły letnie deszcze. Wysoka, bujna trawa spłowiała i uschła w ostrym słońcu, nawet wnętrze źdźbła kruszyło się między palcami. Patrząc na pola trzeba było mrużyć oczy pod rondem kapelusza. Trawa srebrzyła się, a pośród migotliwych niebieskich miraży buszowały powietrzne wiry, usypując coraz to nowe, nietrwałe kupki suchych liści i połamanych traw.

Ależ to była posucha! Nawet drzewa straciły soki, a kora opadała sztywnymi łamliwymi wstęgami. Na razie nie groził owcom głód – trawy powinno wystarczyć jeszcze na rok, a może dłużej – ale nikomu nie podobała się ta martwota. Mogło się przecież darzyć, że deszcze nie spadną ani za rok, ani za dwa lata. W dobrym roku opady wynosiły od dziesięciu do piętnastu cali, w złym poniżej pięciu, a czasem tyle co nic.

Mimo upału i much Meggie kochała życie na polach, lubiła prowadzić stępa kasztankę za beczącym stadem owiec. Psy padały do ziemi z wywalonymi jęzorami, z pozoru nieuważne, ale jeśli choć jedna owca wyskoczyła ze zbitej gromady, najbliższy pies rzucał się do niej z mściwym zacięciem i chwytał ostrymi kłami kopytko.

Meggie nadjechała na czele stada – co za ulga po kilku milach łykania kurzu wzbijanego przez owce – i otworzyła bramę. Odczekała cierpliwie, aż psy, zachwycone, że mogą się wykazać, przegonią owce na drugie pole. Trudniej było gonić bydło, bo woły wierzgały i szarżowały, nieraz uśmiercając nieostrożnego psa, ale psy uwielbiały tę niebezpieczną robotę. Nie wymagano jednak od Meggie, żeby pędziła bydło, tym zajmował się Paddy.

Psy wciąż fascynowały Meggie nieprzeciętną inteligencją. Najwięcej było w Droghedzie pospolitych, złotobrązowych owczarków o beżowych łapach, piersiach i brwiach, zdarzały się także większe psy queenslandzkie, stalowoszare, czarno cętkowane, oraz najrozmaitsze mieszańce. Suki, kryte planowo w czasie cieczki pęczniały i szczeniły się. Podrośnięte i odłączone od matki szczenięta wypróbowywano na polach. Jeżeli się sprawdziły, trzymano je lub sprzedawano, jeżeli nie, zabijano.

Przywoławszy gwizdnięciem psy do nogi, Meggie zamknęła za stadem bramę i skierowała kasztankę w stronę domu. Nie opodal rósł las eukaliptusów – włóknistopiennych, twardopiennych i ciemnolistnych – urozmaicony tu i ówdzie wilgami. Meggie z ulgą skryła się w jego cieniu i rozglądając się, syciła oczy otaczającym ją widokiem. Na drzewach roiło się od papużek, skrzeczących i wygwizdujących parodie ptasich treli. Inne drobne ptactwo podfruwało z gałęzi na gałą. Dwie żółtoczube kakadu siedziały z głowami przekrzywionymi na bok i nie spuszczały z niej błyszczących oczu. Pliszki trzęsiogonki grzebały w ziemi w poszukiwaniu mrówek, podrygując śmiesznymi kuperkami. Wrony krakały posępnie. Ich wrzask raził uszy jak żaden inny w całym ptasim repertuarze buszu. Odarty z radości, rozpaczliwy i budzący trwogę, mówił o gnijącym ścierwie i objadających je muchach. Nie sposób było wyobrazić sobie wronę śpiewającą jak dzwoniec, jej głos i charakter pasowały do siebie idealnie.

Oczywiście wszędzie roiło się od much. Meggie nosiła kapelusz z woalką, ale ręce miała pozbawione jakiejkolwiek osłony. Kasztanka chlastała bez przerwy ogonem, a mięśnie drgały jej od ciągłych dreszczy. Meggie zdumiewało, że koń nawet przez grubą skórę i sierść wyczuwa taki lekki drobiazg jak muchy. Uprzykrzone owady spijały pot koński i ludzki. Jedynie owce pozwalały się wykorzystywać do intymniejszych celów: muchy składały jajka wokół zadu i wszędzie tam, gdzie runo było wilgotne i brudne.

W powietrzu huczały pszczoły, skrzyły się szybkie ważki poszukujące wody, migotały bajecznie kolorowe motyle. Klacz trąciła kopytem butwiejący pień, Meggie wlepiła wzrok w odsłonięty spód i przeszły ją ciarki. Ruszało się tam robactwo – tłuste, białe, obrzydliwe larwy, stonogi, wije i pająki. Z nor wyskakiwały króliki, harcowały i z powrotem dawały nura, łyskając białymi pyszczkami. Nieco dalej przerwał poszukiwanie pożywienia mrówkojad. W panice grzebał mocnymi, uzbrojonymi w pazury łapami tak szybko, że po chwili zniknął pod zwalonym pniem. Zabawnie wyglądał ten szalony podkop – ostre kolce mrówkojada przylegały do tułowia, żeby łatwiej mu było wślizgnąć się do dziury, ziemia fruwała usypując się w kopczyki.

Meggie wyjechała z lasu na główny szlak prowadzący do domu. Pylisty drogę pokrywała szara płachta. To żerowały papugi galah, ale spłoszone poderwały się gromadą w powietrze. W jednej chwili nad głową Meggie rozlała się ciemnoróżowa fala, piersi i spody skrzydeł uniosły się, a szarość, jak za skinieniem magicznej pałeczki, zamieniła się w różowy karmazyn. Gdybym musiała jutro opuścić Droghedę – pomyślała – oglądałabym ją we wspomnieniach na tle różowej chmury szybujących ptaków… Dalej w stepie musi być już bardzo sucho, coraz więcej kangurów…

Pasące się spokojnie stado kangurów, liczące na oko ze dwa tysiące sztuk, przestraszone przez papugi, oddaliło się zgrabnymi susami, połykając odległość szybciej niż jakiekolwiek inne zwierzę oprócz emu. Nawet konie nie mogły dotrzymać kroku kangurom. Obserwując z zachwytem przyrodę, Meggie jak zwykle pomyślała o Ralphie. Nie określała nigdy swojego uczucia pensjonarskiego zadurzenia, nazywała je po prostu miłością, tak jak w książkach. Zaobserwowane objawy nie różniły się niczym od tego, co opisywała Athel M. Dell przedstawiając swoje bohaterki. Nie wydawało jej się sprawiedliwe, żeby taka sztuczna bariera jak stan kapłański mogła stanąć pomiędzy nią a tym, czego pragnęła: żeby został jej mężem, żeby żyli w harmonii jak tata z mamą, żeby uwielbiał ją jak tata mamę. Mama nie zabiegała o to uwielbienie, a przecież tata czcił ją i szanował. Ralph wkrótce by się przekonał, o ile lepiej jest żyć razem z nią niż samotnie, nie przyszło jej bowiem na myśl, że Ralph w żadnych okolicznościach nie mógłby porzucić stanu kapłańskiego. Owszem, wiedziała, że można mieć księdza za męża czy kochanka, ale nauczyła się omijać tę przeszkodę w wyobraźni, pozbawiając Ralpha księżej godności. Jej wychowanie religijne nie objęło istoty ślubów kapłańskich, a sama nie zagłębiała się w te kwestie, bo nie czuła potrzeby. Nie czerpała otuchy z modlitwy, ale stosowała się do zaleceń Kościoła ze strachu przed ogniem piekielnym i wiecznym potępieniem.

Dziś roiła sobie, że żyją razem i śpią jak tata z mamą. Myśl o jego bliskości tak ją podniecała, że zaczęła wiercić się w siodle. Wyobrażała sobie grad pocałunków, nie znając innego wyrazu uczuć. Objeżdżanie pól nie poszerzyło jej wiedzy o sprawach płci, gdyż każde zwierzę wyczuwając z daleka choćby jednego psa, traciło ochotę na spółkowanie, a poza tym, jak na wszystkich farmach, nie dopuszczano do bezplanowego krycia. Kiedy posyłano barany do owiec, Meggie wyprawiano gdzie indziej, a widok psa wskakującego na grzbiet drugiego był jedynie sygnałem, że należy przerwać „zabawę” śmignięciem bata.

Czy ktoś może osądzić, co gorsze: niesprecyzowana tęsknota, której towarzyszy niepokój i drażliwość, czy też określone pragnienie, żeby je zaspokoić. Biedna Meggie tęskniła, sama nie wiedząc dobrze za czym, a nieubłagana siłą ciągnęła ją do Ralpha de Bricassart. Marzyła o nim i bolała, iż mimo deklarowanej miłości, tak mało dla niego znaczy, że nigdy nie przyjeżdża.

Na takich rozmyślaniach zastał ją Paddy, wracający tą samą drogą do domu. Meggie ściągnęła cugle i czekała z uśmiechem, aż stary deresz zrówna się z jej klaczą nie pierwszej już młodości.

– Jaka miła niespodzianka – powiedział Paddy jadąc stępa.

– Tak – odparła. – Czy tam dalej też jest tak sucho?

– Chyba nawet bardziej. Boże jedyny, w życiu nie widziałem tylu kangurów! Koło Milparinki musi być strasznie sucho. Martin King wspominał coś o wielkim polowaniu, ale nawet karabinami maszynowymi nie udałoby się ich przetrzebić.

Jaki tata był miły, przewidujący, dobry i kochany! Rzadko zdarza się okazja, żeby pobyć z nim trochę sam na sam. Niewiele myśląc, Meggie zadała pytanie, które gryzło ją, mimo że wciąż się w duchu pocieszała.

– Tato, dlaczego ksiądz Ralph ani razu nas nie odwiedził?

– Jest zajęty, Meggie – odparł Paddy nieufnie.

– Ale przecież nawet księża mają urlopy. Tak kochał Droghedę, że na pewno chciałby tu przyjeżdżać na wypoczynek.

– Księża mają urlopy, Meggie, ale nigdy nie są zwolnieni ze służby. Na przykład codziennie, przez całe życie, odprawiają mszę, nawet jeżeli są zupełnie sami. Myślę, że ksiądz Ralph de Bricassart jest bardzo młodym człowiekiem i wie, że nie można wrócić do przeszłości. Gdyby przyjechał, pobyt tutaj nie sprawiłby mu takiej przyjemności jak dawniej.

– Chcesz powiedzieć, że o nas zapomniał – rzekła głucho.

– Gdyby tak było, nie pisałby często i nie wypytywał o każdego z nas. – Paddy spojrzał na córkę ze współczuciem. – Uważam, że najlepiej będzie, jeżeli nigdy nie przyjedzie, więc go nawet nie zapraszam.

– Tato!

Paddy wprowadził konia do mętnej wody.

– Posłuchaj, Meggie, źle robisz snując marzenia o księdzu, czas najwyższy, żebyś to zrozumiała. Umiałaś zachować to w tajemnicy i pewnie nikt nie wie, co do niego czujesz, ale mnie wystarczyło parę twoich pytań. Weź to sobie do serca: musisz przestać, słyszysz? Ksiądz de Bricassart złożył święte śluby, których nie złamie, a ty opacznie zrozumiałaś jego sympatię do ciebie. Poznał cię, kiedy byłaś jeszcze małą dziewczynką. I tak ciebie traktuje do dziś.

Nie odpowiedziała ani nie zmieniła wyrazu twarzy. Zupełnie jak Fee – pomyślał. – Wykapana matka.

Po jakimś czasie odezwała się napiętym głosem:

– Mógłby przestać być księdzem. Nie mam nawet okazji z nim o tym porozmawiać.

Zgorszenie, malujące się na twarzy Paddy'ego, nie mogło być udawane i bardziej przekonało Meggie niż gwałtowne słowa, które usłyszała.

– Meggie! Dobry Boże, do czego prowadzi życie w buszu! Powinnaś chodzić do szkoły i gdyby ciotka Mary wcześniej umarła, wyprawilibyśmy cię na kilka lat do Sydney. Ale teraz już za późno. Śmialiby się z ciebie, moje dziecko, a ja na to nie mogę pozwolić. – Mówił dalej bez wzburzenia, rozdzielając słowa tak, żeby nabrały dominującej wyrazistości, choć nie zamierzał ostro z nią rozmawiać, jedynie raz na zawsze rozwiać niepotrzebne złudzenia. – Ksiądz de Bricassart jest kapłanem, Meggie. Nigdy, przenigdy nie może przestać nim być, zrozum. Śluby, które złożył, są święte i nienaruszalne. Dla duchownego nie ma odwrotu i przed złożeniem ślubów wie dokładnie, do czego się zobowiązuje. Ktoś składający takie śluby ma pełną świadomość, że nie może ich złamać. Ksiądz de Bricassart też złożył śluby i nigdy ich nie złamie. – Westchnął. – Teraz już wiesz, Meggie? Od tej chwili nie wolno ci marzyć o księdzu de Bricassart.

Pojechali do domu od frontu, więc stajnie znajdowały się bliżej niż zagrody, Meggie bez słowa skierowała kasztankę do stajni zostawiając ojca samego. Przez chwilę patrzył za nią, ale kiedy zniknęła za płotem, uderzył deresza piętami i pogalopował z nienawiścią myśląc o sobie i całej przemowie. Do diabła z męsko-damskimi sprawami! Wydawało się, że rządzą nimi prawa sprzeczne z wszelkimi innymi.

Ksiądz de Bricassart przemawiał tonem chłodnym, ale cieplejszym niż jego wzrok, którym wpatrywał się w bladą twarz młodego kapłana słuchającego surowej reprymendy.

– Twoje postępowanie jest niezgodne z tym, czego Jezus Chrystus, nasz Pan, wymaga od swoich kapłanów. Myślę, że sam rozumiesz lepiej niż my, którzy cię ganimy, mimo to muszę udzielić ci nagany w imieniu arcybiskupa, który jest nie tylko takim samym kapłanem jak ty, ale również twoim zwierzchnikiem. Jesteś mu winien bezwzględne posłuszeństwo, zatem nie możesz kwestionować jego decyzji. Czy rozumiesz, jaką hańbę sprowadziłeś na siebie, na swoją parafię, a zwłaszcza na Kościół, który, jak twierdzisz, miłujesz nade wszystko? Ślub czystości był tak samo uroczysty i wiążący jak inne śluby, a złamanie jednego z nich to ciężki grzech. Oczywiście nie zobaczysz już nigdy tej kobiety, a do nas należy przyjść ci z pomocą, byś pokonał pokuszenie. Wyjedziesz natychmiast i podejmiesz obowiązki w parafii Darwin w Terytorium Północnym. Dziś wieczorem udasz się ekspresem do Brisbane, a stamtąd, również pociągiem do Longreach. Z Longreach polecisz samolotem do Darwin. W tej chwili pakowane są twoje rzeczy, które zostaną doręczone do ekspresu, nie ma więc potrzeby, żebyś wracał do swojej obecnej parafii. Razem z księdzem Johnem pójdziesz teraz do kaplicy pomodlić się. Pozostaniesz tam do czasu, kiedy trzeba będzie wyjść do pociągu. Dla podtrzymania cię na duchu ksiądz John będzie ci towarzyszył do Darwin. Możesz odejść.

Księża w administracji kościelnej byli mądrzy i przewidujący. Ralph wiedział, że nie dopuszczą do tego, by winowajca mógł się porozumieć z dziewczyną, którą wziął sobie za kochankę. Żenujący skandal – myślał. Cała parafia aż trzęsie się od plotek. A dziewczyna niech sobie czeka. Od tego momentu aż do przyjazdu do Darwin młody ksiądz pozostanie pod dozorem wypróbowanego księdza Johna, który otrzymał stosowne polecenia. Wszystkie listy, które wyśle z Darwin będą otwierane, a zamawianie międzymiastowych rozmów telefonicznych – zabronione. Dziewczyna nie dowie się, dokąd pojechał, a on sam nie będzie mógł jej zawiadomić. Nie będzie też miał sposobności znaleźć sobie innej. Darwin to miasto pogranicza, praktycznie nie ma tam kobiet. Jego śluby obowiązują bezwzględnie, nie może z nich zostać zwolniony. Jeżeli jest za słaby, żeby sam siebie pilnować, Kościół musi go w tym wyręczyć.

Odprowadził wzrokiem młodego księdza i przydzielonego mu cerbera, po czym wstał od biurka i przeszedł do drugiej komnaty. Arcybiskup Cluny Dark zajmował ten sam co zwykle fotel, a prostopadle do niego siedział w milczeniu drugi dostojnik. Postawny arcybiskup o bujnych siwych włosach i wyrazistych błękitnych oczach był człowiekiem obdarzonym poczuciem humoru, pełnym życia i smakoszem. Gość stanowił całkowite jego przeciwieństwo; był niski i chudy, spod piuski wymykały mu się rzadkie ciemne kosmyki, a z ascetycznej twarzy o niezdrowej cerze i z cieniem zarostu spoglądały duże ciemne oczy. Mógł mieć równie dobrze trzydzieści, jak pięćdziesiąt lat, w rzeczywistości miał trzydzieści dziewięć, czyli o trzy więcej niż ksiądz de Bricassart.

– Zapraszam na herbatkę, księże prałacie – rzekł serdecznie arcybiskup. – Już myślałem, że trzeba będzie prosić o świeżą esencję. Czy udzielił ksiądz temu młodemu odpowiedniej przestrogi, by wyprostował swoje ścieżki?

– Tak, Wasza Miłość – odparł krótko ksiądz Ralph i zajął trzeci fotel przy stoliku, na którym piętrzyły się kanapki z ogórkiem, ciasteczka lukrowane na biało i różowo, ciepłe bułeczki z masłem, stały kryształowe spodki z dżemem i bitą śmietaną, srebrny serwis do herbaty i złocone porcelanowe filiżanki z Aynsley.

– Incydent godny ubolewania, drogi księże arcybiskupie – powiedział gość. – Niestety, nawet my, wyświęceni na kapłanów umiłowanego Pana naszego, jesteśmy obarczeni ludzkimi słabościami. Z głębi serca mu współczuję i będę się dziś modlił za niego, żeby w przyszłości znalazł w sobie więcej siły.

Po jego miękkiej, lekko syczącej wymowie od razu można było poznać obcokrajowca. Był Włochem, nosił tytuł arcybiskupa, legata papieskiego przy australijskim Kościele katolickim i nazywał się Vittorio Scarbanza di Contini-Verchese. Pełnił delikatną funkcję łącznika między hierarchią australijską a Watykanem, innymi słowy, był najważniejszym duchownym w tej części świata.

Zanim wyznaczono go na to stanowisko, liczył na wyjazd do Stanów Zjednoczonych, ale po zastanowieniu uznał, że Australia ma swoje zalety. Wprawdzie było to państwo o znacznie mniejszej liczbie ludności, choć nie mniejszym terytorium, ale o wiele bardziej katolickie. W przeciwieństwie do reszty anglojęzycznego świata w Australii wyznawanie katolicyzmu nie umniejszało wartości człowieka, nie utrudniało kariery politykowi, biznesmenowi czy sędziemu. A przy tym kraj bogaty, hojny dla Kościoła. Mógł się nie obawiać, że Rzym o nim zapomni.

Ostrożny i przezorny legat obserwował znad ozłoconej filiżanki księdza Ralpha de Bricassart, który miał wkrótce zostać jego sekretarzem. Wiadomo było, że arcybiskup Dark ogromnie polubił tego księdza, ale legat zastanawiał się, na ile mu taki człowiek przypadnie do gustu. Ci wysocy australijscy księża irlandzkiego pochodzenia tak bardzo nad nim górowali. Miał dość ciągłego zadzierania głowy, żeby zajrzeć im w twarz. Do swojego obecnego przełożonego ksiądz de Bricassart odnosił się bez zarzutu: swobodnie i z szacunkiem, a zarazem po męsku, z humorem. Jak przystosowałby się do innego przełożonego? Przyjęło się, że na sekretarza legata wyznaczano duchownego włoskiego, ale Watykan bardzo się interesował księdzem Ralphem de Bricassart. Nie dość, że wyróżniała go zamożność (wbrew powszechnemu mniemaniu zwierzchnicy nie mieli prawa przejąć jego majątku, a on sam nie wyraził chęci zrezygnowania z niego), to jeszcze własnym staraniem wzbogacił Kościół o wielką fortunę. Watykan zadecydował więc, że legat weźmie tego młodego człowieka na sekretarza i dokładnie mu się przyjrzy.

W przyszłości Ojciec Święty zechce nagrodzić Kościół australijski kapeluszem kardynalskim, ale nastąpi to nieprędko. Do legata należało przyglądanie się młodym księżom: wśród nich najpoważniejszym kandydatem był niewątpliwie ksiądz de Bricassart. Niech i tak będzie. Niech ksiądz de Bricassart spróbuje zrobić dobre wrażenie na Włochu. To może okazać się interesujące. Ale żeby był choć odrobinę niższy!

Popijając z ulgą herbatę, ksiądz Ralph zachowywał niezwykłe milczenie. Legat zwrócił uwagę, że ksiądz zjadł jedną trójkątną kanapkę, gardząc innymi smakołykami, ale wypił jedną po drugiej cztery filiżanki herbaty bez cukru i mleka. Tak właśnie napisano w opinii o nim: wstrzemięźliwy w życiu codziennym, a jedyną jego słabością jest dobry i szybko samochód.

– Ksiądz nosi nazwisko francuskie, a jest ponoć Irlandczykiem – rzekł legat. – To bardzo dziwne. Czyżby pochodził ksiądz z francuskiej rodziny?

Ksiądz Ralph potrząsnął głową z uśmiechem.

– To nazwisko normandzkie, Wasza Miłość, stare i szanowane.

Jestem potomkiem w prostej linii niejakiego Ranulfa de Bricassart, barona na dworze Wilhelma Zdobywcy. W tysiąc sześćdziesiątym szóstym mój przodek brał udział w podboju Anglii, gdzie osiedlił się jeden z jego synów. Bricassartom wiodło się dobrze pod panowaniem normandzkich królów Anglii, a za Henryka IV kilku z nich przeprawiło się przez morze i osiadło na terenach opanowanych przez Anglików. Kiedy Henryk VIII oderwał Kościół anglikański od Rzymu, zachowaliśmy wiarę Wilhelma, bo czuliśmy się zobowiązani do posłuszeństwa przede wszystkim wobec Rzymu, nie Londynu. Po utworzeniu przez Cromwella republiki utraciliśmy ziemie i tytuły, których już nam nie przywrócono. Cromwell obdarował irlandzką ziemią angielskich protegowanych. Nienawiść Irlandczyków do Anglików nie jest, jak widać, bezpodstawna. Nasz ród popadł we względne zapomnienie, zachowując lojalność wobec Kościoła i Rzymu. Mój starszy brat prowadzi stadninę w hrabstwie Meath i chciałby dochować się zwycięzcy wyścigów w Wielkiej Narodowej. Ja jestem drugim z kolei synem. W rodzinie utrzymała się tradycja, że drugi syn zostaje duchownym, jeżeli czuje do tego powołanie. Jestem bardzo dumny ze swego nazwiska i pochodzenia. Ród de Bricassartów przetrwał tysiąc pięćset lat.

To świetnie! – pomyślał legat. – Stare arystokratyczne nazwisko. Rodzina, która mimo emigracji i prześladowań zachowała wiarę przez wieki.

– A imię Ralph?

– Skrót od Ranulfa, Wasza Miłość.

– Rozumiem.

– Będzie mi bardzo księdza brakowało – oznajmił arcybiskup Dark, nakładając dżem i bitą śmietanę na połówkę bułeczki, którą na raz wsunął do ust.

Ksiądz Ralph roześmiał się.

– Wasza Miłość zapędza mnie w kozi róg! Jeżeli mam odpowiadać siedząc między dawnymi i nowymi przełożonymi, muszę urazić albo jednego, albo drugiego. Czy wolno mi zatem powiedzieć, że będę tęsknił za Waszą Miłością, ciesząc się równocześnie na służbę u Waszej Miłości?

Odpowiedź godna dyplomaty – pomyślał arcybiskup di Contini-Verchese. – Przyda mi się taki sekretarz. Szkoda tylko, że nazbyt przystojny.

Ksiądz Ralph znów pogrążył się w milczeniu, patrząc na stolik niewidzącym wzrokiem. Miał przed oczami młodego ksiądz, którego dopiero co ukarał, jego udręczone oczy zamarłe raptem, kiedy pojął, że nie pozwolą mu nawet pożegnać się z ukochaną. O Boże, a gdyby to był on i Meggie? Zachowując dyskrecję, można się z tym kryć przez jakiś czas, nawet całe życie – ograniczając się do kontaktów z kobietami w czasie corocznych urlopów z dala od parafii, ale poważne uczucie do jednej kobiety prędzej czy później zostanie wykryte. Zdarzało się, że klęcząc aż do bólu na marmurowej posadzce w kaplicy pałacu arcybiskup z trudem powstrzymywał się od tego, żeby złapać najbliższy pociąg do Gilly. Tłumaczył sobie, że padł ofiarą samotności, że brak mu ciepła, jakiego zaznał w Droghedzie. Tłumaczył sobie, że nic się nie zmieniło przez to, że uległ chwilowej słabości i pocałował Meggie, że jego miłość do niej pozostała w sferze platonicznych zachwytów, odmiennych od niepokojącego doznania pełni. Nie mógł przyznać, że cokolwiek się zmieniło, myślał więc o Meggie jak o małej dziewczynce, nie dopuszczając do siebie innych wyobrażeń.

Mylił się. Ból nie tylko nie ustawał, ale nieprzyjemnie się nasilał. Przedtem jego samotność była bezimienna, nie potrafiłby wskazać kogoś, kto by ją rozproszył. Teraz samotność nosiła imię Meggie. Meggie, Meggie, Meggie…

Otrząsając się z zadumy spostrzegł, że arcybiskup di Contini-Verchese utkwił w nim badawcze spojrzenie, a jego duże ciemne oczy wydały mu się niebezpiecznie wszystkowiedzące. Ksiądz Ralph był za mądry na to, by udawać, że zamyślił się bez przyczyny, więc odwzajemnił się przyszłemu przełożonemu równie przenikliwym spojrzeniem, uśmiechnął się blado i wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć: każdy czymś się smuci, to nie grzech.

– Proszę mi powiedzieć, czy raptowne załamanie w gospodarce wpłynęło na powierzony księdzu majątek? – spytał włoski dostojnik.

– Na razie nie mamy powodu do zmartwień, Wasza Miłość. Michar Limited niełatwo ulega wahaniom na rynku. Przypuszczam, że najwięcej stracą ci, którzy nie poczynili tak starannych inwestycji jak pani Carson. Oczywiście Drogheda wypadnie gorzej, bo cena wełny wciąż spada. Ale pani Carson nie utopiła wszystkich pieniędzy w hodowli, przezornie wybrała pewniejszą branżę metalową. W moim przekonaniu teraz jest znakomita pora na wykup ziemi, nie tylko farm na prowincji, ale domów i placów w większych miastach. Ceny są śmiesznie niskie, ale nie zawsze takie będą. Nie wyobrażam sobie, żebyśmy mogli w przyszłości stracić na nieruchomościach. Wielki Kryzys kiedyś się skończy.

– Owszem – przyznał legat. A więc ksiądz de Bricassart miał zadatki nie tylko na dyplomatę, ale również na biznesmena! Doprawdy, Rzym nie powinien go tracić z oczu.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Był rok 1930 i Drogheda odczuła skutki Wielkiego Kryzysu. W całej Australii byli bezrobotni. Ci, którzy czuli się na siłach, porzucali daremne poszukiwanie pracy i przestawali płacić czynsze. Pozostawione własnemu losowi żony i dzieci przenosiły się do komunalnych drewniaków dla bezdomnych i ustawiały w kolejce po zasiłek. Ich mężowie i ojcowie pakowali niezbędne rzeczy do derki, zarzucali na plecy i ruszali na szlak licząc, że w farmach dostaną przynajmniej żywność, jeżeli nie pracę. Lepiej było wędrować z małym tobołkiem przez busz niż gnuśnieć w Sydney.

Wobec niskich cen żywności Paddy porobił duże zapasy w spiżarniach i magazynach Droghedy. Każdemu przybyszowi napełniano torbę jedzeniem. Korowód włóczęgów nie ustawał: po gorącym posiłku, obładowani zapasami na drogę, nie chcieli zostać dłużej. Nie wszędzie przyjmowano ich tak gościnnie jak w Droghedzie, więc tym dziwniejsze wydawało się, że żaden z nich nie zagrzewał tu dłużej miejsca. Może gnała ich na szlak bezcelowości i znużenie życiem bez własnego domu? Czasami znajdowano trupa i grzebano zanim wrony i dzikie świnie pozostawiłyby z niego same kości. Busz był rozległą, odludną krainą.

Stuart znów zamieszkał na stałe w domu, a strzelba znajdowała się zawsze w pobliżu drzwi do kuchni. Łatwo było o dobrego pastucha i Paddy zatrudnił dziewięciu, kwaterując ich w starym baraku dla fryców. Fee nie zostawiała teraz nigdy pieniędzy na wierzchu i poprosiła Stuarta, żeby zrobił skrytkę za ołtarzykiem w kaplicy. Włóczędzy na ogół nie byli złymi ludźmi. Ci woleli zostać w miastach, bo życie na szlaku było proste, samotnicze i niewiele dawało sposobności do kradzieży. Nikt jednak się nie dziwił, że Paddy na wszelki wypadek pilnuje swoich kobiet. Szeroko znana Drogheda mogła przygnać paru niepożądanych łazików.

Tej zimy nadeszły gwałtowne burze, kilka suchych, kilka z deszczem, a wiosną i latem napadało tak obficie, że trawa wyrosła bujna i wysoka jak nigdy.

Przy kuchennym stole u pani Smith Jims i Patsy trudzili się nad lekcjami kursu korespondencyjnego i opowiadali sobie o tym, jak to będzie, kiedy pojadą do szkoły z internatem w Sydney. Ponieważ pani Smith gniewała się, słysząc takie rozmowy, nauczyli się nie wspominać przy niej o wyjeździe z Droghedy.

Znów powróciła susza. Wybujała trawa kompletnie wyschła i skruszała w bezdeszczowe lato. Nawykli przez dziesięć lat do ciągłej huśtawki pogody, Cleary'owie wzruszali ramionami i pracowali, jakby liczył się tylko dzisiejszy dzień. Najważniejsze to przetrwać od jednego dobrego roku do drugiego, choć nigdy nie wiedzieli, kiedy on nastąpi. Nikt nie potrafił przewidzieć deszczu. Niejaki Inigo Jones w Brisbane nieźle sobie radził z długoterminowymi prognozami pogody, wykorzystując obserwacje plam na słońcu, ale tu, na równinach, nikt nie dawał wiary jego nowoczesnym wróżbom. Mogły się do niego zwracać przyszłe panny młode z Sydney i Melbourne, mieszkańcom równin wystarczało znajome rwanie w kościach.

Zimą 1932 roku znów szalały suche burze i dokuczało zimno, ale bujna trawa chroniła przed kurzem i much było mniej niż zwykle. Niewielka pociecha dla świeżo wystrzyżonych, marznących owiec. Pani O'Rourke, która mieszkała w niepozornym drewnianym domu, lubiła zapraszać gości z Sydney. Gwoździem programu była wizyta w Droghedzie dla pokazania, że nawet na dalekich równinach ludzie żyją wytwornie. Rozmowa schodziła zawsze na chude, przypominające zmokłe kury owce, pozbawione na zimę pięciu, sześciu cali wełny, która miała im odrosnąć akurat na letnie upały – jak z powagą wyjaśnił Paddy jednemu z gości. Zapewniało to dobrą jakość owczego runa. Liczyła się wełna, nie owce. Niedługo po tej wizycie „Sydney Morning Herald” wydrukował list, w którym czytelnik domagał się, żeby parlament natychmiast uchwalił ustawę kładącą kres „okrucieństwu hodowców”. Biedna pani O'Rourke zamarłą ze zgrozy, ale Paddy śmiał się do rozpuku.

– Dobrze, że ten tępy baran nie widział, jak postrzygacz rozpruwa owcy brzuch i zszywa go grubą igłą – pocieszał zakłopotaną panią O'Rourke. – Nie warto czymś takim się przejmować, droga pani. W mieście ludzie nie wiedzą, jak żyją sąsiedzi, ale stać ich na luksus rozpieszczania zwierząt, jakby to były dzieci. U nas jest inaczej. Każdy może liczyć na pomoc, jeżeli jej potrzebuje, a w mieście ci sami ludzie, którzy rozczulają się nad zwierzętami, nie zwrócą uwagi na wołanie człowieka.

– Mąż ma rację, proszę pani – odezwała się Fee unosząc głowę. – Wszyscy gardzimy tym, czego mamy w nadmiarze. Tutaj owcami, a w mieście ludźmi.

Kiedy rozszalała się wielka sierpniowa burza, tylko Paddy przebywał z dala od domu. Zsiadł z konia, uwiązał go do drzewa i usadowił się pod wilgą, żeby przeczekać. Obok niego kuliło się ze strachu pięć psów, a owce, które chciał przegonić na inne pole, rozbiegły się we wszystkie strony. Straszliwa burza jakby czekała na to, żeby wyładować nagromadzoną furię właśnie w tym miejscu. Paddy zatkał uszy palcami, zamknął oczy i modlił się.

Nie opodal wilgi, której obwisłe liście szeleściły na wietrze sterczało kilka martwych kikutów, a parę innych drzew leżało pośród wysokiej trawy. Nad białymi drewnianymi szkieletami górował uschły eukaliptus, którego nagi pień wygrażał czarnym chmurom poharatanym szpicem.

Niebieski płomień rozjarzył się tak jaskrawo, że przeniknął zamknięte powieki. Paddy zerwał się na równe nogi, ale wstrząs wybuchu cisnął nim jak zabawką, twarzą do ziemi. Podniósł głowę i ujrzał konającą błyskawicę – świetliste aureole wokół eukaliptusowej włóczni. Wtem, ledwie zrozumiał, co się dzieje, wszystko stanęło w ogniu. Ze spróchniałych drzew dawno temu wyparowała ostatnia kropla wilgoci, a rosnąca wokoło trawa byłą sucha jak pieprz. Urągając niebu, olbrzymi eukaliptus strzelił słupem ognia, w tym samym momencie zapaliły się mniejsze pniaki, a od tego centrum mieciony wiatrem pożar rozprzestrzeniał się koliście. Paddy nie zdążył nawet dobiec do konia.

Wysuszona wilga zajęła się płomieniem i żywiczne serce pękło z hukiem. Ze wszystkich stron otoczyły Paddy'ego ściany ognia. Płonęły drzewa, strzelała płomieniami trawa u jego stóp. Słyszał paniczne rżenie i ścisnęło mu się serce; nie mógł pozwolić, żeby biedne zwierzę zginęło uwiązane i bezbronne. Pies zawył i wrzasnął z bólu niemal ludzkim głosem. Przez chwilę skakał zamieniony w żywą pochodnię, potem padł na płonącą trawę. Inne psy wyły uciekając, ale dogonił je pożar pędzący jak na skrzydłach. W ułamku sekundy, kiedy Paddy decydował, którędy najlepiej dotrzeć do konia, osmalił mu włosy ognisty meteor. Spojrzał w dół i zobaczył piekącą się na ziemi kakadu.

Raptem zrozumiał, że to koniec. Nie było ucieczki z tego piekła. W tym momencie uschły eukaliptus za jego plecami, rozsadzany przez eksplodującą żywicę, strzelił płomieniami na wszystkie strony. Skóra na ręku Paddy'ego poczerniała i skurczyła się. Nieopisana śmierć, ogień trawiący powłokę, zanim ustanie serce i mózg. W płonącym ubraniu Paddy miotał się ze straszliwym krzykiem, wołając imię żony.

Pozostali Cleary'owie i wszyscy pracownicy wrócili do Droghedy przed burzą, zostawili konie w zagrodzie i rozeszli się do domów. W jasno oświetlonym salonie, przy ogniu trzaskającym na marmurowym kominku, bracia usiedli wsłuchując się w burzę i nie mając ochoty jak dawniej wyjść i popatrzeć. Drażnił ich przyjemnie ostry aromat płonących eukaliptusowych polan i nęciły kanapki i ciastka naszykowane na podwieczorek. Nikt nie spodziewał się, że Paddy zdąży wrócić do domu.

Około czwartej chmury odpłynęły na wschód i wszyscy odetchnęli. Nie sposób było beztrosko wypoczywać podczas suchej burzy, chociaż wszystkie budynki w Droghedzie miały piorunochrony. Jack i Bob wstali, oznajmiając, że idą zaczerpnąć świeżego powietrza.

– Spójrz! – powiedział Bob wskazując na zachód.

Ponad drzewami okalającymi obejście rozkładał się brunatny całun dymu, szarpany po brzegach na strzępy przez wichurę.

– Chryste Panie! – krzyknął Jack i pobiegł do telefonu.

– Pali się, pali się! – zawołał do słuchawki, a wszyscy w salonie spojrzeli na niego, zerwali się z miejsc i wybiegli. – Wielki pożar w Droghedzie! – dorzucił i odwiesił słuchawkę. Nic więcej nie trzeba było mówić telefonistce w miasteczku i tym wszystkim, którzy odruchowo podnosili słuchawki, słysząc brzęczyk. Chociaż od przyjazdu Clearych do Droghedy nie wybuchł w okręgu Gilly ani jeden duży pożar, wszyscy wiedzieli, co robić.

– Bracia rozbiegli się po konie, pastuchowie jeden za drugim wychodzili z baraku, a pani Smith otworzyła magazyn i wydawała dziesiątki worków. Dym pojawił się na zachodzie, skąd wiał wiatr, więc pożar kierował się w stronę domu. Fee zdjęła długą spódnicę i włożyła spodnie Paddy'ego i razem z Meggie pobiegła do stajni, liczyła się każda para rąk.

Pani Smith podłożyła pod kuchnią, a pokojówki zaczęły zdejmować z haków wiszące pod sufitem gary.

– Dobrze, że akurat wczoraj ubiliśmy byczka – powiedziała gospodyni. – Minnie, masz tu klucz do piwnicy, przynieś z Cat cały zapas piwa i rumu, potem zacznijcie piec podpłomyki, a ja będę dusić mięso. Tylko prędko, prędko!

Zaniepokojone burzą konie poczuły dym i nie dawały się osiodłać. Fee i Meggie wyprowadziły ze stajni dwa stąpające nerwowo wierzchowce, żeby okiełznać je na podwórku. Kiedy Meggie walczyła z kasztanką, szlakiem od drogi do miasteczka nadbiegło dwóch włóczęgów.

– Pali się! Proszę pani, pali się! – wołali. – Znajdą się jakieś dwa wolne konie? Dajcie nam parę worków.

– Idźcie tędy. O Boże, żeby tylko kogoś pożar nie odciął – rzekła Meggie, która nie wiedziała, gdzie jest ojciec.

Dwaj przybysze wzięli od pani Smith worki i bukłaki z wodą. Bob z pastuchami odjechał kilka minut wcześniej. Włóczędzy ruszyli ich śladem, a na końcu Fee i Meggie puściły się galopem do strumienia i dalej w kierunku dymu.

Ogrodnik Tom skończył napełniać beczkowóz za pomocą pompy i zapuścił silnik. Żadna ilość wody, z wyjątkiem rzęsistej ulewy, nie ugasiłaby takiego pożaru, ale trzeba było moczyć worki i ludzi, którzy się nimi posługiwali. Wrzucający pierwszy bieg, żeby pokonać pod górę stromiznę parowu, Tom obejrzał się na opustoszały dom zarządcy i dwie dalsze nie zajęte chałupy – to był słaby punkt Droghedy, jedyne miejsce, gdzie zabudowania podchodziły na tyle blisko drzew po przeciwnej stronie, że mogły zająć się ogniem. Stary Tom spojrzał na zachód, potrząsnął głową, jakby coś postanowił, cofnął beczkowóz przez strumień i wyprowadził na wstecznym biegu w górę. Był pewien, że nie uda im się zatrzymać ognia na polach i niedługo wrócą. Na szczycie parowu, tuż przy domu zarządcy, w którym ostatnio koczował, do zbiornika przymocował wąż i zaczął nasycać wodą ściany, potem przeniósł się dalej i polał dwie mniejsze chałupy. Tutaj mógł zdziałać najwięcej: moczył te trzy domy, żeby się nie zapaliły.

Meggie jechała obok Fee, a złowroga chmura na zachodzie rosła i nasilał się swąd spalenizny. Pociemniało. Od zachodu gnały przez pola gromady zwierząt – kangury i dzikie świnie, przerażone owce i bydło, emu i goanny, tysiące królików. Przejeżdżając ze Studni na Billa-Billa zauważyła, że Bob zostawił otwarte bramy. Owce jednak były takie głupie, że czasami zatrzymywały się przed ogrodzeniem tuż przy otwartej bramie, której w ogóle nie dostrzegały.

Pożar przebył dziesięć mil, kiedy do niego dotarli, a posuwając się wciąż naprzód rozprzestrzeniał się również na boki. Widząc, jak silny wiatr i sucha trawa przerzucają ogień z jednej kępy na drugą, osadzili w miejscu przerażone, szarpiące wędzidłami konie i rozejrzeli się bezradnie. Nie było żadnej szansy, by zatrzymać tu pożar, nie dokonałaby tego armia ludzi. Musieli wrócić do Droghedy i bronić jej w miarę możliwości. Czoło ognia poszerzyło się już na pięć mil. Mógłby ich dogonić i minąć, gdyby nie popędzili znużonych koni. Szkoda owiec, wielka szkoda. Ale nie było rady.

Tom nadal polewał domy koło strumienia, kiedy w płytkim brodzie zaklekotały kopyta.

– Brawo, Tom! – krzyknął Bob. – Rób tak dalej, dopóki wytrzymasz, a jak zrobi się za gorąco, uciekaj, byle w porę, słyszysz? Bez brawurowych popisów. Jesteś ważniejszy od tych paru desek i szyb.

Koło rezydencji tłoczyły się samochody, a na drodze z miasteczka łyskały coraz to nowe skaczące światła. Kiedy Bob skręcił do końskich zagród, czekała tam na niego spora grupa ochotników.

– Duży pożar, Bob? – spytał Martin King.

– Za duży, żeby gasić – odparł zrozpaczony Bob. – Szeroki na jakieś pięć mil, a przy tym wietrze posuwa się galopem. Nie wiem, czy uda nam się uratować Droghedę, ale Horry powinien się przygotować. On będzie następny, bo niemożliwe, żebyśmy zatrzymali pożar.

– Dawno nie było takiego dużego pożaru. Ostatnio w tysiąc dziewięćset dziewiętnastym. Wyprawię ludzi do Beel-Beel, ale jest nas tu dużo i wciąż zjeżdżają nowi. W Gilly znajdzie się prawie pięciuset chłopa do walki z pożarem. Część z nas zostanie tutaj do pomocy. Bogu dzięki, że mam farmę na zachód od Droghedy.

– Niezły z ciebie pocieszyciel! – odparł Bob z uśmiechem.

– Gdzie ojciec, Bob? – spytał Martin rozglądając się.

– Na zachód od pożaru, koło Bugeli. Był na polu Wilga, żeby przegnać owce przed koceniem, ale według moich obliczeń pożar zaczął się co najmniej pięć mil bliżej.

– Nikogo innego nie brakuje?

– Dzisiaj nie, na szczęście.

Przypomina to trochę wojnę – pomyślała Meggie wchodząc do domu: kontrolowany pośpiech, szykowanie jedzenia i picia dla podtrzymania sił i odwagi. I nadciągający kataklizm. Wciąż dojeżdżał ktoś nowy i dołączał do oczyszczających brzegi obejścia z przerośniętej trawy i ścinających nieliczne drzewa, które wyrosły w pobliżu strumienia. Meggie przypomniała sobie, że po przyjeździe do Droghedy brakowało jej drzew na polu domowym, które w bogatej w lasy okolicy wydawało się brzydko ogołocone. Teraz zrozumiała dlaczego. To pole było niczym innym jak tylko gigantyczną kolistą przesieką.

Wspominano pożary w Gilly w ciągu siedemdziesięciu lat istnienia okręgu. Wbrew pozorom, długa susza nie zwiększała groźby pożaru, gdyż za mało było trawy, żeby mógł się daleko rozprzestrzeniać. Natomiast rok czy dwa po ulewach, kiedy wybujała trawa zamieniała się w łatwopalny materiał, zdarzały się wielkie pożary szalejące nieraz na przestrzeni setek mil.

Martin King stanął na czele trzystuosobowej grupy, która pozostała, żeby bronić Droghedy. Jako najstarszy hodowca w okolicy, walczył z pożarami od pięćdziesięciu lat.

– mam w Bugeli sto pięćdziesiąt tysięcy akrów – rzekł. – W tysiąc dziewięćset piątym straciłem wszystkie owce i drzewa. Przez piętnaście lat odrabiałem straty i już myślałem, że się nie uda, bo ani cena wełny, ani cena wołowiny nie były podówczas wysokie.

Wiatr zahuczał, wszędzie czuć było spaleniznę. Zapadł zmierzch, ale niebo od zachodu jaśniało okropnym blaskiem. Snujący się coraz bliżej dym wywoływał kaszel. Wkrótce ujrzeli pierwsze języki ognia skaczące do chmury dymu. Rozległ się ryk jak na wypełnionym po brzegi stadionie piłkarskim. Las, przylegający do obejścia od zachodu, stanął w ogniu. Skamieniała na werandzie Meggie patrzyła na miniaturowe sylwetki na tle płonących drzew, miotające się niczym dręczone w piekle dusze.

– Meggie, chodźże poustawiać talerze! Nie jesteśmy na pikniku – dobiegł ją głos matki.

Odwróciła się niechętnie.

Po dwóch godzinach przybyli pierwsi wyczerpani, żeby szybko coś zjeść, wypić i zebrać siły do dalszej walki z żywiołem. Po to trudziły się kobiety, żeby nie zabrakło mięsa, podpłomyków, herbaty, rumu i piwa nawet dla trzystu mężczyzn. Przy pożarze każdy robił to, do czego najlepiej się nadawał, a więc kobiety gotowały, żeby fizycznie silniejsi od nich mężczyźni mieli dość energii. Czarni od sadzy, chwiejący się na nogach, pili zachłannie, rwali kawały chleba, pochłaniali przestudzony gulasz, łykali rum i szli z powrotem.

Między jedną a drugą wyprawą do kuchni Meggie spoglądała ze zgrozą i podziwem na pożar. miał w sobie jakieś nieziemskie piękno, zimny blask dalekich słońc, coś z Boga i coś z Diabła. Czoło pożaru sunęło na wschód, zostali już niemal otoczeni i Meggie rozróżniała szczegóły niewidoczne wcześniej poprzez jednolitą ścianę ognia. Teraz widać było czarną sylwetkę drzewa w jarzącej się pomarańczowej obwódce. Tańczące w powietrzu jak psotne duszki rozżarzone węgle. Żółte, pulsujące serca wypalonych drzew. Deszcz wirujących iskier z rozpadającego się eukaliptusa. Płomienie liżące raptem to, co do tej pory opierało się nienasyconemu napastnikowi. Meggie wiedziała, że tego widoku nie zapomni, póki będzie żyła.

Nasilające się podmuchy wiatru zmusiły kobiety do wdrapania się po gałęziach glicynii na blaszany dach. Uzbrojone w mokre worki, parząc mimo takiej osłony ręce i kolana, gasiły węgle na rozgrzanym dachu, żeby przypadkiem nie zajęły się ogniem drewniane krokwie pod spodem. Ale najsilniej paliło się dziesięć mil na wschód, w Beel-Beel.

Zaledwie trzy mile dzieliły dwór w Droghedzie, położonej najbliżej miasteczka, od wschodniej granicy posiadłości. Sąsiadowała z nią farma Beel-Beel, a dalej na wschód – Narrengang. Kiedy prędkość wiatru wzrosła z czterdziestu do sześćdziesięciu mil na godzinę, cały okręg wiedział, że jeśli nie spadnie deszcz, pożar potrwa wiele tygodni, wypalając setki mil najlepszej ziemi.

Domy nad strumieniem przetrzymały groźny atak żywiołu, ratowane przez Toma, który jak oszalały to napełniał beczkowóz, to lał wodę. Ledwie jednak wiatr się wzmógł, domy zajęły się i Tom odjechał ze łzami w oczach.

– Lepiej padnij na kolana i dziękuj Bogu, że wichura nie zerwała się, kiedy czoło pożaru było jeszcze na zachodzie – rzekł Martin King. – Wtedy i dwór poszedłby z dymem, i my wraz z nim. Boże święty, żeby tylko w Beel-Beel dali sobie radę!

Fee podała mu szklaneczkę czystego rumu. Miał swoje lata, ale pomagał tak długo, jak to było potrzebne, kierując innymi doświadczoną ręką.

– To niemądre – powiedział – ale kiedy wydawało się, że wszystko spłonie, przedziwne rzeczy chodziły mi po głowie. Nie myślałam o śmierci, o dzieciach, o tym pięknym domu. Przychodził mi na myśl koszyk z przyborami do szycia, nie dokończona robótka na drutach, puzderko nazbieranych przez lata guzików, foremki do ciasta w kształcie serduszek, które dawno temu zrobił dla mnie Frank. Jak bym bez nich żyłą? Bez tych drobiazgów, których nigdzie się nie dostanie?

– Większość kobiet w ten sposób reaguje. Taki figiel umysłu. Pamiętam, jak w tysiąc dziewięćset piątym żona wbiegła do domu, żeby wynieść tamborek z nie dokończoną robótką, chociaż krzyczałem na nią wniebogłosy. – Uśmiechnął się.

– Uciekliśmy w porę, ale dom spłonął. Kiedy wybudowałem nowy dom, pierwsza rzecz, jaką zrobiła, to dokończyła robótkę, taką staroświecką makatkę, na której wyhaftowała: „Błogo temu, co swój dom ma”. – Odstawił szklaneczkę, kiwając głową nad niepojętym zachowaniem kobiet. – Muszę już iść. Gareth Davies będzie nas potrzebował w Narrengang, a jeśli się nie mylę, to i Angus z Rudna Hunish.

– Aż tak daleko? – zdumiała się Fee, blednąc.

– Rozesłano wici. Booroo i Bourke nadciągają z pomocą.

Przez trzy dni pożar parł na wschód coraz szerszym frontem, a potem lunął deszcz i ugasił wszystko padając prawie cztery dni. Ogień pokonał ponad sto mil i zwęglony szlak o szerokości dwudziestu mil ciągnął się od połowy Droghedy aż do granic Rudna Hunish, najdalej na wschód położonej posiadłości w okręgu Gillanbone.

Przed deszczem nikt nie oczekiwał wieści o Paddym. Uznano, że znalazł się poza obrębem wypalonego pasa, odcięty przez rozgrzaną ziemię i płonące drzewa. Bob myślał,, że gdyby nie przerwana linia telefoniczna, dostaliby wiadomość z Bugeli, bo na pewno na zachodzie szukał schronienia Paddy. Ale kiedy nie pokazał się po sześciu godzinach deszczu, zaczęli się martwić. Od blisko czterech dni wmawiali sobie, że nie ma powodu do niepokoju, że na pewno jest odcięty, i czekali, aż sam wróci z Bugeli.

– Powinien już być w domu – powiedział Bob przemierzając salon w tę i z powrotem. W powietrzu wisiał nieprzyjemny chłód i znów, jak na ironię, rozpalono w kominku.

– Więc co robimy, Bob? – spytał Jack.

– Najwyższy czas, żebyśmy ruszyli na poszukiwania. Może jest ranny, może został bez konia i musi przejść na piechotę. Może koń go zrzucił, może leży gdzieś niezdolny do marszu. Lepiej na razie nie robić szumu, więc ściągnę naszych ludzi z Narrengang. Jeżeli nie odnajdziemy go przez noc, pojadę do Dominika i jurto wszystkich skrzykniemy. Boże, niech się pośpieszą ci od telefonów!

Fee drżała, oczy błyszczały jej jak w gorączce.

– Włożę spodnie – oznajmiła. – Nie zniosę czekania.

– Zostań w domu, mamo! – prosił Bob.

– Jeżeli jest ranny, Bob, to nie wiadomo, w jakim jest stanie. Posłałeś pastuchów do Narrengang, więc jest nas bardzo mało. Jeżeli pojadę z Meggie, to we dwie damy sobie radę, a jeżeli nie pojadę, to żadna z nas nie pomoże, bo Meggie tylko przyłączy się do któregoś z was.

– No dobrze – ustąpił Bob. – Meggie, weźmiesz wałacha, na którym jechałaś do pożaru. Każdy bierze strzelbę i zapas naboi.

Dosiedli koni, przecięli strumień i jechali przez martwą ziemię. Jak okiem sięgnąć, czerniały wilgotne węgle, parujące jeszcze do tej pory. Z gałęzi drzew zwisały pokurczone liście, po trawie zostały gdzieniegdzie czarne kępki, trupy owiec, byków i świń tworzyły małe i większe pagórki. Płakali, patrząc na to, a deszcz rozmywał im łzy.

Na czele jechali Bob i Meggie, za nimi Jack i Hughie, a na końcu Fee ze Stuartem. Ci ostatni, nie zamieniając słowa, cieszyli się nawzajem swoją obecnością, która podtrzymywała ich na duchu. Konie zbliżały się do siebie albo odskakiwały przestraszone, lecz Fee i Stuart przyjmowali to ze spokojem. Śliska ziemia utrudniała marsz, ale zbite resztki trawy dawały trochę oparcia. Spodziewali się, że lada chwila Paddy ukaże się na horyzoncie, tak jednak się nie stało. Ze ściśnięty serce uzmysłowili sobie, że pożar wybuchł o wiele dalej, niż myśleli, na polu Wilga. Widocznie z powodu burzowych chmur dostrzegli dym z opóźnieniem. Zdumiewająco wyglądała granica pożaru. Po jednej stronie połyskiwały zgliszcza, ale po drugiej – rozciągał się znajomy krajobraz, smętny w deszczu, ale pełen życia. Bob zatrzymał się, żeby wydać polecenia.

– Tutaj się rozdzielimy. Ja pojadę na zachód, bo tam najpewniej znajdę ojca, a jestem najsilniejszy, Czy wszyscy macie dość amunicji? Ten, kto coś znajdzie, strzeli trzy razy w powietrze. Ci, którzy usłyszą, odpowiedzą pojedynczym wystrzałem. Potem niechaj czekają. Pierwszy po pięciu minutach znów wystrzeli trzy razy i potem co pięć minut po trzy razy. Pozostali odpowiadają pojedynczymi wystrzałami. Jack pojedzie na południe wzdłuż granicy pożaru, Hughie na południowy zachód. Mama i Meggie na północny zachód. Stu wzdłuż granicy na północ. Tylko jedźcie powoli. Deszcz zmniejsza widoczność, a miejscami zachowało się sporo drzew. Często wołajcie. Może was usłyszeć, choć nie będzie widział. Strzelajcie tylko wtedy, gdy coś znajdziecie. Ojciec nie miał ze sobą broni i czułby się okropnie słysząc wystrzał z odległości większej niż doleci głos. Powodzenia, niech was Bóg prowadzi.

Niczym pielgrzymi na rozstajnych drogach rozdzielili się i każdy udał się w wyznaczonym kierunku, niknąc w strugach deszczu.

Stuart ujechał ledwie pół mili, gdy spostrzegł wypalony zagajnik podchodzący do linii granicznej pożaru. Tuż koło zwęglonej granicy drugiego drzewa. Trup konia leżał rozpłaszczony na pniu wielkiego eukaliptusa, dwóm poczerniałym psom łapy sterczały sztywno jak patyki. Stuart zsiadł z konia, grzęznąć po kostki w błocie, i wyjął strzelbę z pochwy przy siodle. Modlił się poruszając ustami i stąpał ostrożnie po śliskich węglach. Gdyby nie koń i psy miałby nadzieję, że w ognistą pułapkę wpadł jakiś obieżyświat, ale włóczęga na szlaku obywał się bez konia i miał najwyżej jednego psa. W środku Droghedy nie spotkałoby się też poganiaczy czy pastuchów z Bugeli. Paddy natomiast wyjechał konno z pięcioma psami. Nieco dalej leżały trzy zwęglone psy: razem pięć.

Nie opodal konia, ukryte częściowo za pniem, leżały szczątki człowieka. To nie budziło wątpliwości. Połyskliwy od wilgoci, osmalony trup miał podkurczone nogi i plecy wygięte tak, że dotykał ziemi tylko ramionami i pośladkami. Rozrzucone ręce zgięte w łokciach, zastygły w błagalnym geście z rozczapierzonymi, spalonymi do kości palcami. Niekształtna głowa patrzyła w niebo pustymi oczodołami.

Jasne, wszystkowidzące spojrzenie Stuarta spoczęło na zwłokach ojca widząc go takim, jakim był za życia. Po chwili skierował lufę strzelby w górę i wystrzelił raz, drugi, trzeci. Usłyszał w odpowiedzi jeden daleki wystrzał, potem drugi, znacznie słabszy. Uzmysłowił sobie, że bliższy wystrzał musiała dać matka albo Meggie. Nie czekając, aż upłynie umówione pięć minut, załadował następny nabój, skierował lufę na południe i strzelił. Drugi nabój – strzał, trzeci nabój – strzał. Odłożył broń na ziemię i nasłuchiwał zwrócony na południe. Tym razem pierwszy sygnał dobiegł z zachodu, od Boba, drugi od Jacka albo od Hughiego, trzeci od matki. Westchnął z ulgą, bo nie chciał, żeby pierwsze pojawiły się kobiety.

Wielki dzik wyszedł zza drzew od północnej strony. Zataczając się na krótkich, mocnych nogach, masywnych jak krowa, zaczął grzebać kopytami ziemię. Cierpiał, a wystrzały zaniepokoiły go. Miał przypalony, czerwony bok. Stuart zwrócony na południe, nie zobaczył go, poczuł jedynie zapach przypominający wyjętą z pieca wieprzową pieczeń z chrupiącą skórką. Wytrącony z melancholijnej zadumy, odwrócił głowę z wrażeniem, że już tu kiedyś był, że od urodzenia nosił w sobie obraz tego skrawka wypalonej ziemi.

Nachylił się po strzelbę, wiedząc, że jest nie nabita. Oszalały z bólu odyniec znieruchomiał i patrzył poczerwieniałymi oczkami. Zadrżał koń, podrażniony wonią dzika. Wielki łeb z pożółkłymi szablastymi kłami zwróciły się w jego stronę. Wykorzystując jedną szansę, Stuart chwycił strzelbę, złamał, sięgnął do kieszeni po nabój. Monotonny szmer deszczu tłumił wszystkie dźwięki, ale dzik usłyszał szczęknięcie i w ostatniej chwili zmienił kierunek natarcia. Dopadając Stuarta dostał kulą w pierś, ale nawet nie zwolnił. Wielkimi kłami rozdarł mu pachwinę, w której krew trysnęła jak z odkręconego kranu. Stuart upadł.

Czując nowy ból, dzik obrócił się na chwiejnych nogach, żeby znów szarpnąć kłami. Zwalił się na Stuarta wielkim cielskiem, wgniatając mu twarz w smoliste błoto. Stuart wbił ręce w ziemię, daremnie próbując się uwolnić. To dlatego nigdy o niczym nie marzył ani nie myślał o przyszłości, jedynie upajał się otaczającym go światem – wiedział, jaki czeka go los. Zdążył pomyśleć: Mamo, mamo! Nie mogę z tobą zostać! – i pękło mu serce.

– Dlaczego Stu nie strzela? – spytała Meggie.

Obie z matką, pełne najstraszniejszych obaw, jechały wolnym kłusem w stronę dwóch potrójnych salw.

– Widocznie uznał, że go dobrze słyszeliśmy – odparła Fee. Ale miała w pamięci wyraz jego twarzy przy pożegnaniu, uściśnięcie ręki, uśmiech inny niż zwykle. – Jesteśmy już chyba blisko – powiedziała podrywając konia do niezgrabnego cwału.

Przed nimi dotarli na miejsce Jack i Bob. Widząc nadjeżdżające kobiety, odcięli im drogę.

– Nie chodź tam, mamo – powiedział Bob, kiedy zsiadły z koni.

Jack podszedł do Meggie i przytrzymał ją za ręce.

Obie spojrzały z takim samym wyrazem oczu, bez zdziwienia czy lęku, jakby wiedziały wszystko.

– Paddy? – spytała Fee nieswoim głosem.

– Tak. I Stu.

Ani Bob, ani Jack nie mogli spojrzeć w oczy matce.

– Stu? Stu? Jak to Stu?! O Boże, co się stało? Nie… nie obydwaj!

– Tata zginął w pożarze. Stu rozdrażnił dzika, ale choć celnie trafił, zginął przygnieciony jego ciężarem.

Meggie krzyczała i wyrywała się Jackowi. Fee, którą Bob trzymał zakrwawionymi brudnymi rękoma, skamieniała.

– To za wiele – powiedziała wreszcie i spojrzała na Boba.

Deszcz spływał jej po twarzy i przyklejał do szyi kosmyki włosów.

– Puść mnie do nich, Bob. Jestem żoną jednego i matką drugiego… Nie możesz mnie zatrzymać, nie masz prawa. Puść mnie do nich.

Meggie ucichła i stała w objęciach Jacka z głową na jego ramieniu. Odprowadziła wzrokiem Boba idącego z matką, którą trzymał wpół, ale nie ruszyła się z miejsca. Zjawił się Hughie. Jack wskazał skinieniem matkę i Boba.

– Idź z nimi, Hughie. Ja wrócę z Meggie do Droghedy po wóz. – Puścił siostrę i posadził ją na kasztankę. – Jedziemy, Meggie, ściemnia się. Nie możemy zostawić ich tu na noc, a nie odjadą, póki nie wrócimy.

Wóz grzązł w błocie, nie było sposobu na jazdę, w końcu Jack i Tom przywiązali łańcuchami kawał blachy falistej do dwóch koni, które poprowadził Tom, dosiadając trzeciego, a na czele pojechał Jack z największą lampą jaką udało się znaleźć.

Meggie została w domu – siedziała przed kominkiem, a pani Smith z płaczem namawiała ją, żeby coś zjadła, nie mogąc patrzeć na jej niemą rozpacz bez łez. Słysząc kołatkę ruszyła do drzwi frontowych, zdziwiona, komu udało się dobrnąć w taką pogodę, i zdumiona szybkością, z jaką rozchodziły się wieści.

Na werandzie stał ksiądz Ralph w ubłoconym płaszczu.

– Czy mogę wejść, pani Smith?

– Och, proszę księdza! – zawołała i ku jego zdumieniu rzuciła mu się na szyję. – Skąd ksiądz wiedział?

– Pani Cleary wysłała telegram, za co jestem jej bardzo wdzięczny. Arcybiskup di Contini-Verchese pozwolił mi pojechać. Język można sobie połamać przy tym nazwisku. Uwierzy pani, że muszę je wymawiać co dzień po sto razy? No i przyleciałem. Samolot zarył dziobem przy lądowaniu, więc wiedziałem, co mnie czeka, kiedy wysiądę. Kochane Gilly! Zostawiłem walizkę na plebanii u księdza Watty i wyżebrałem konia od barmana w hotelu. Myślał, że zwariowałem, i założył się ze mną o butelkę najlepszej szkockiej, że nie dotrę do Droghedy. Och, pani Smith, proszę tak nie płakać! Świat się nie kończy z powodu jednego pożaru, choćby najgroźniejszego! – mówił z uśmiechem, poklepując drżące ramiona gospodyni. – Staram się, jak mogę, panią rozweselić, i nic z tego nie wychodzi. Proszę tak nie płakać!

– Więc ksiądz nie wie… – powiedziała szlochając.

– Czego nie wiem? Co się stało?

– Pan Cleary i Stuart nie żyją.

Zbladł., odsunął gospodynię od siebie.

– Gdzie Meggie? – rzucił ostro.

– W salonie. Pani Cleary jest jeszcze na polu przy ciałach. Jack i Tom pojechali po nich. Och, chociaż jestem wierząca, to czasem myślę, że Bóg jest zbyt okrutny! Dlaczego zabrał ich obu?

Ksiądz Ralph już nie słuchał. Ruszył do salonu, zrzucając po drodze płaszcz i zostawiając błotniste ślady.

– Meggie! – powiedział, podszedł do niej, przyklęknął i uścisnął jej zimne ręce.

Zsunęła się powoli z fotela prosto w jego ramiona, położyła głowę na przemoczonej koszuli i zamknęła oczy – szczęśliwa mimo bólu, chcąc zatrzymać tę chwilę na zawsze. Wrócił, a więc udało się jej przyciągnąć go do siebie.

– Pomoczysz się, Meggie – szepnął tuląc policzek do jej włosów.

– Nie szkodzi. Przyjechałeś.

– Tak. Chciałem zobaczyć, czy jesteś cała i zdrowa. Czułem, że jestem potrzebny. Ach, Meggie! Jak to się stało, że ojciec i Stu…

– Tata zginął w pożarze. Stu go odnalazł, ale zaatakował go dzik i zabił. Jack i Tom pojechali po nich.

O nic więcej nie pytał, tylko kołysał ją w ramionach jak małe dziecko, aż w cieple ognia obeschła mu koszula i włosy. Poczuł, że Meggie nie jest już taka sztywna jak przedtem. Ujął ją pod brodę, spojrzał jej w oczy i bez zastanowienia pocałował. Zrobił to instynktownie, widząc, co wyrażają szare oczy. To nie był impuls pożądania, lecz rodzaj sakramentu. Objęła go, a wtedy wzdrygnął się, wydając mimowolny okrzyk bólu.

– Co się stało? – spytała Meggie rozluźniając ręce.

– Chyba poobijałem sobie żebra w samolocie. Ugrzęźliśmy w błocisku aż po kadłub, więc trochę rzucało. Wylądowałem na oparciu przedniego siedzenia.

– Pozwól, że obejrzę.

Pewnymi palcami rozpięła wilgotną koszulę, ściągnęła z rąk, uwolniła ze spodni. Przez całą szerokość klatki piersiowej poniżej żeber siniała pod opaloną skórą szeroka pręga. Meggie syknęła.

– Och, Ralphie! Jechałeś w tym stanie konno z Gilly? To musiało okropnie boleć! Nie jest ci słabo? Mogło ci coś pęknąć w środku.

– Nie, nic mi nie jest. Tak się tu spieszyłem i niepokoiłem o ciebie, że niczego nie czułem, naprawdę. Gdybym miał krwotok wewnętrzny, już bym o tym wiedział. Boże, Meggie, nie!

Nachylona, muskała ustami siniak, sunąc dłońmi po jego torsie z umyślną zmysłowością, która go oszołomiła. Zafascynowany i przerażony, chcąc się za wszelką cenę uwolnić, odsunął jej głowę od siebie, ale skończyło się na tym, że trzymał ją znów w ramionach i czuł, jak jego wola słabnie w wężowym uścisku. Zapomniał o bólu, Kościele, o Bogu. Odnalazł jej usta, rozchylił zachłannie, pragnął jej coraz bardziej, nie mogąc najmocniejszym uściskiem zaspokoić narastającego pożądania. Przechyliła głowę na bok, obnażając ramiona, chłodne i gładsze od satyny. Czuł się bezradny, bez tchu, jakby tonął. Raptem przygniotło go poczucie nieuchronności śmierci a łzy cisnęły się do oczu. Pożądanie odpłynęło, oderwał od siebie ręce Meggie i siedział z podkulonymi nogami i zwieszoną głową, jakby obchodziły go wyłącznie oparte na kolanach drżące ręce. Meggie, coś ty mi zrobiła! – myślał. – Co byś jeszcze zrobiła, gdybym ci pozwolił? – Meggie, kocham cię i zawsze będę kochał. Ale jestem księdzem, nie mogę… Po prostu nie mogę!

Szybko wstała z podłogi, poprawiła bluzkę i popatrzyła na niego z góry z krzywym uśmiechem, który uwydatnił bolesny zawód malujący się w oczach.

– Rozumiem. Pójdę poprosić panią Smith, żeby przygotowała ci coś do jedzenia, a potem przyniosę koński balsam. Znakomicie wyciąga siniaki i znacznie szybciej niż pocałunki leczy obolałe miejsca.

– Czy działa telefon? – spytał z trudem.

– Tak. Przerzucono prowizoryczną linię po drzewach i od paru godzin jesteśmy podłączeni.

Upłynęło kilka dobrych minut po jej wyjściu, zanim opanował się na tyle, żeby zasiąść przy sekretarzyku Fee.

– Halo! Z Droghedy mówi ksiądz de Bricassart. Poproszę międzymiastową… A, to ty, Doreen, nadal jesteś telefonistkę. Mnie też miło cię usłyszeć. W Sydney telefonistka o tylko znudzony głos. Zależy i na szybkim połączeniu z Jego Eminencją legatem papieskim w Sydney. Numer iks, iks, dwa tysiące trzysta dwadzieścia cztery. Kiedy będę czekał na Sydney, połącz mnie, proszę, z Bugelą.

Ledwie zaczął opowiadać Martinowi Kingowi, co się stało, dostał połączenie z Sydney. Wiedział jednak, że King i podsłuchujący go na linii zawiadomią mieszkańców Gilly. Ci, którzy zdecydują się na uciążliwą wyprawę, przyjdą na podwójny pogrzeb.

– Arcybiskup di Cintini-Verchese? Tu ksiądz de Bricassart… Tak, dziękuję, ale samolot ugrzązł w błocie i będę musiał wracać pociągiem… W błocie, Wasza Miłość, w błocie! Nie, Wasza Miłość, kiedy pada, drogi są nieprzejezdne. Musiałem jechać konno z Gillanbone do Droghedy, inaczej się nie dało… Dlatego dzwonię. Dobrze się stało, że przyjechałem. Chyba miałem jakieś przeczucie… Niestety, Padraic Cleary zginął w pożarze, a jego syna Stuarta zabił odyniec… Odyniec, Wasza miłość, dzika świnia… Tak, Wasza Miłość, trochę tu dziwnie mówią po angielsku.

Kiedy dobiegły go w słuchawce ciche westchnienia, mimo woli się uśmiechnął. Nie mógł wrzasnąć do telefonu, żeby wszyscy się wyłączyli – dla mieszkańców Gilly, spragnionych kontaktów z bliźnimi, była to jedyna powszechna rozrywka. Gdyby jednak odłożyli słuchawki, arcybiskup lepiej by go słyszał.

– Jeżeli Wasza Miłość pozwoli, zostanę, żeby wyprawić pogrzeb i zaopiekować się rodziną… Tak, wasza Miłość, dziękuję. Postaram się wrócić jak najszybciej.

Telefonistka też słuchała, więc nacisnął dźwigienkę aparatu i od razu poprosił o połączenie z Bugelą. Po krótkiej rozmowie z Kingiem postanowił odłożyć pogrzeb na pojutrze, na co pozwalała zimowa, sierpniowa pogoda. Wielu sąsiadów chciało przyjechać i gotowi byli wybrać się konno w długą, męczącą podróż.

Meggie przyniosła balsam i bez słowa wręczyła mu buteleczkę. Zawiadomiła krótko, że pani Smith poda gorącą kolację w małej jadalni za godzinę, żeby zdążył się wykąpać. Miał nieprzyjemne odczucie, że sprawił Meggie zawód, ale nie rozumiał, dlaczego tak myśli, na jakiej podstawie go osądza. Przecież wie, kim jest, dlaczego więc się gniewa?

O szarym świcie nieduża kawalkada zatrzymała się nad strumieniem. Woda nie przelała się jeszcze przez brzegi, ale Gillan zamienił się w rwącą rzekę. Ksiądz Ralph przepłynął na kasztance na drugi brzeg ze stułą na szyi wioząc w torbie przy siodle wszystko, co potrzeba w takiej sytuacji kapłanowi. Fee, Bob, Jack, Hughie i Tom otoczyli go kołem. Zdjął płótno, w które zawinięte były ciała, by udzielić im ostatniego namaszczenia. Po Mary Carson nic nie mogło wywołać w nim obrzydzenia; nawet nie wzdrygnął się na widok poczerniałych ciał, jednego od ognia, drugiego od uduszenia. Ucałował Paddy'ego i Stu z szacunkiem.

Kawał blachy szorował po ziemi przez piętnaście mil, skacząc na nierównościach i żłobiąc głęboki ślad. Ślad ten był widoczny jeszcze przez długie lata, nawet kiedy porósł trawą. Zaledwie milę od domu zagrodził im drogę wezbrany strumień, ale zdawało się, że pozostaną na jego brzegu. Stali zapatrzeni w wierzchołki eukaliptusów, widoczne mimo deszczu.

– Mam pomysł – powiedział Bob do księdza. – Ksiądz musiałby to zrobić, bo ma świeżego konia. Nasze gonią resztkami sił i najwyżej raz zdołają przepłynąć. Trzeba znaleźć w Droghedzie puste beczki i szczelnie zamknąć je pokrywami. W razie czego przylutować. Potrzeba dwanaście beczek, ale w ostateczności wystarczy dziesięć. Trzeba je związać przeciągnąć przez strumień. Umocujemy na niej blachę i przeprawimy jak tratwę.

Ksiądz Ralph przystał na ten plan. Tymczasem przybył z Diban-Diban Dominik O'Rourke, jeden z bliżej mieszkających sąsiadów, wraz z dwoma synami. Razem z księdzem Ralphem zabrali się szybko do roboty. Przetrząsnęli szopy, opróżnili beczki po benzynie, w których przechowywano sieczkę albo owies, wyszukiwali solidnie wyglądające pokrywki i przylutowali je do beczek. A deszcz wciąż padał i padał…

– Dominiku, wybacz, że zwracam się do ciebie z tą prośbą, ale ci, którzy później tu dotrą, będą półprzytomni ze zmęczenia. Jutro musimy wyprawić pogrzeb, a jeśli nawet stolarz w Gilly zdąży zrobić trumny na czas, to nie sprowadzimy ich przez to błoto. Czy któryś z was mógłby zrobić dwie trumny? Wystarczy, jak jeden przeprawi się ze mną przez strumień.

Młodzi O'Rourkowie kiwnęli głowami, nie mieli ochoty oglądać zwłok.

– My to zrobimy, tato – powiedział Liam.

Ksiądz Ralph i Dominik O'Rourke dosiedli koni, przyciągnęli beczki do strumienia i przeprawili się na drugi brzeg.

– Jedno księdzu powiem! – zawołał Dominik. – Dobrze, że nie musimy kopać grobów w tym cholernym błocie! Zawsze uważałem, że Mary wysadziła się z tym marmurowym grobowcem dla Michaela, ale teraz bym ją ucałował z wdzięcznością.

– Racja! – odkrzyknął ksiądz.

Beczki, po sześć z dwu stron, przywiązano pod okrytą całunem blachą. Dominik i Tom przeprawili zmęczone konie wraz z liną, a z pomocą której miały pociągnąć tratwę. Podjechali pod górę i obejrzeli się na drugi brzeg. Mężczyźni doczepili koniec liny do prowizorycznej tratwy i zepchnęli ją na wodę. Konie ruszyły, a Tom i Dominik, pokrzykując, zmuszali je do dreptania niemal w miejscu. Tratwa huśtała się niebezpiecznie, ale udało się ją dociągnąć do brzegu. Nie tracąc czasu na rozmontowywanie beczek, dwaj woźnice pogonili konie drogą, bez przeszkód ciągnąc beczki.

Po rampie prowadzącej do szerokich drzwi, służących do wytaczania bel wełny z szopy, wyciągnięto tratwę do pustego budynku przesiąkniętego zapachami smoły, potu, lanoliny i odchodów. Minnie i Cat, zakutane w peleryny, przyszły czuwać przy zwłokach. Uklękły po dwóch stronach blaszanego katafalku i głosami wznoszącymi się, to opadającymi, w takt stukających koralików zaczęły odmawiać różańcowe modlitwy – tak utrwalone, że nie wymagały wysiłku pamięci.

Dom wypełniał się ludźmi. Przyjechali: Duncan Gordon z Each-Uisge, Gareth Davies z Narrengang, Horry Hopeton z Beel-Bell, Eden Carmichael z Barcoola. Angus Macqueen zatrzymał lokalny pociąg towarowy i siedząc w lokomotywie dotarł do Gilly, tam położył konia od Harry'ego Gougha i przyjechał razem z nim. W sumie przebył ponad dwieście mil.

– Nie ostała mi się ani owca, ani drzewo – powiedział Horry do księdza, kiedy zasiedli do stołu w małej jadalni. – Pożar wypalił mi ziemię od końca do końca. Całe szczęście, że ostatnie lata były dobre. Stać mnie na kupno owiec, a jeżeli jeszcze popada, trawa wyrośnie ani się obejrzymy. Chroń nas Boże od drugiego takiego nieszczęścia przez najbliższe dziesięć lat, bo inaczej pójdziemy z torbami.

– Masz mniejszą farmę ode mnie, Horry – odezwał się Davies, krojąc z zapałem cienkie, rozpływające się w ustach ciasto. Żadna klęska żywiołowa nie pozbawiła na długo apetytu hodowców z równin. Potrzebowali sił do walki z żywiołami. – Ogień zniszczył im połowę pastwisk, a co gorsza, ze dwie trzecie owiec. Niech ksiądz pamięta o nas w swoich modlitwach.

– O, tak – powiedział sędziwy Angus. – Mnie tak ciężko nie doświadczyło jak was, ale też sporo ucierpiałem. Straciłem sześćdziesiąt akrów i połowę owieczek. W takich chwilach żałuję, proszę księdza, że jako młody chłopak wyjechałem ze Skye.

– Sam najlepiej wiesz, że niedługo przestaniesz tak myśleć – odparł ksiądz Ralph z uśmiechem. – Wyjechałeś ze Skye z tego samego powodu co ja z Clunamary. Było ci tam za ciasno.

– To prawda. Wrzos tak pięknie nie hajcuje jak eukaliptusy, co?

To będzie dziwny pogrzeb – pomyślał ksiądz Ralph rozglądając się wokoło. Kobiety tylko z Droghedy, a przyjechali sami mężczyźni.

Kiedy pani Smith rozebrała, wytarła i zapakowała Fee do łoża, które dzieliła przedtem z Paddym, zaniósł jej dużą dawkę laudanum. Kiedy zaś histeryczny szlochem odmówiła wypicia leku, bezceremonialnie złapał ją za nos i wlał do gardła. Nie pomyślał nawet o tym, że Fee mogłaby się złamać. Ponieważ nie jadła od dwudziestu czterech godzin, lek szybko podziałał. Wiedząc, że śpi, czuł się spokojniej. Pilnował stale Meggie. Teraz pomagała w kuchni pani Smith. Bracia z trudem ściągnąwszy przemoczone ubrania, zwalili się do łóżek wyczerpani do cna. Zwyczaj nakazywał, by stale czuwano przy zwłokach spoczywających w nie poświęconych miejscu, więc Gareth Davies z synem Enochem zwolnili Minnie i Cat. Inni rozdzielili między siebie godziny czuwania, pokrzepiając się i rozmawiając przy stole. Żaden z młodych ludzi nie dosiadł się do starszych. Wszyscy zgłosili chęć pomocy pani Smith po to tylko, żeby popatrzeć na Meggie. Księdza Ralpha rozdrażniło to, a jednocześnie sprawiło ulgę. Spośród nich musiała sobie wybrać męża, należało się tego spodziewać. Enoch Davies, przystojny, o bardzo ciemnych oczach i kruczoczarnych włosach, tak zwany Czarny Walijczyk, miał dwadzieścia dziewięć lat. Liam O'Rourke miał dwadzieścia sześć, Connor Carmichael, podobny do młodszej od siebie siostry jak dwie krople wody, był bardzo przystojnym, choć odrobinę zarozumiałym trzydziestodwulatkiem. W tym gronie ksiądz Ralph upatrzył dla Meggie najbliższego jej wiekiem, ujmującego dwudziestoczterolatka Alastaira, wnuka Anguas, po którym odziedziczył piękne błękitne oczy Szkota i wczesną siwiznę, charakterystyczną dla tej rodziny. Niech się w którymś z nich zakocha, wyjdzie za mąż i urodzi dzieci, których tak bardzo pragnie – westchnął w duchu. – O Boże, mój Boże, jeżeli to dla mnie uczynisz, chętnie zniosę ból miłości do niej, zniosę wszystko.

Tych trumien nie obsypano kwiatami, puste też były wazony w kaplicy. Jeżeli jakieś pąki przetrwały nieznośnie gorąco pożaru sprzed dwóch dni, to nie oparły się ulewie i teraz leżały w błocie jak zgniecione motyle. Nie zachowała się ani jedna gałązka mirtu, ani jedna wczesna róża.

Wszyscy byli bezlitośnie zmęczeni. I ci, którzy przybyli z daleka, bo lubili Paddy'ego i chcieli to okazać, i ci, którzy sprowadzili zwłoki, i kobiety, które niestrudzenie gotowały i sprzątały. Ksiądz Ralph ze zmęczenia poruszał się jakby we śnie, spoglądając to na ściągniętą z rozpaczy twarz Fee, to na smutną i naburmuszoną Meggie, to na nierozłącznych w żałobie Boba, Jacka i Hughiego.

Martin King powiedział kilka wzruszających słów w imieniu zgromadzonych i ksiądz od razu odprawił mszę. Przywiózł ze sobą stułę, kielich i komunikanty, ale nie zabrał szat liturgicznych. Angus wstąpił więc po drodze na plebanię w Gilly, wziął stamtąd czarny ornat, owinął go w płaszcz, przerzucił przez siodło i przywiózł do Droghedy. Ksiądz Ralph był więc odpowiednio odziany.

Deszcz dzwonił o szyby i bębnił w blaszany dach dwa piętra wyżej. Mimo to trzeba było wyjść i dotrzeć przez pobrązowiały od żaru trawnik do małego cmentarza z białym ogrodzeniem. Tym razem chętni znaleźli się do niesienia prostych trumien, choć ślizgali się po błocie oślepieni ulewą. Dzwoneczki na grobie chińskiego kucharza brzęczały monotonnie: Hi Sing, Hi Sing, Hi Sing.

Dopełniono powinności. Żałobnicy dosiedli koni i rozjechali się. Niektórym zajrzała w oczy bieda, inni dziękowali Bogu, że uszli z życiem i uratowali mienie. Ksiądz Ralph zapakował swoje rzeczy wiedząc, że musi odjechać, dopóki ma siłę to zrobić.

Poszedł zobaczyć się z Fee. Siedziała przy sekretarzyku oglądając w milczeniu swoje ręce.

– Fee, dasz sobie radę? – spytał siadając tak, żeby ją dobrze widzieć.

Obróciła ku niemu twarz tak zgaszoną i zmartwiałą, że aż się przeląkł i zamknął oczy.

– Tak, da sobie radę. Mam księgi, które muszę prowadzić, mam jeszcze pięciu synów… Sześciu, jeżeli liczyć Franka, ale jego chyba nie należy liczyć, prawda? Jestem księdzu wdzięczna bardziej, niż to potrafię wyrazić. Bardzo mnie podnosi na duchu, że ksiądz czuwa nad nim i stara się ulżyć jego niedoli. Ach, żebym choć raz mogła go zobaczyć!

Jest jak latarnia morska – pomyślał. – Błyska rozpaczą za każdym razem, kiedy jej umysł skieruje się na uczucie, nad którym nie potrafi zapanować. Rozjarzony blask, a potem długo, długo nic.

– Chciałbym cię prosić, Fee, żebyś o czymś pomyślała.

– Tak, o czym? – znów zgasła.

– Czy ty mnie słuchasz? – spytał ostro, coraz bardziej zmartwiony i zaniepokojony.

Przez dłuższą chwilę zdawało mu się, że nawet jego podniesiony głos do niej nie dociera, tak głęboko zapadła się w siebie, ale wtem – znów błysk – otworzyła usta.

– Mój biedny Paddy! Mój biedny Stuart! Mój biedny Frank! – zawodziła, by po chwili zapanować nad sobą żelazną wolą, jakby chciała za wszelką cenę przedłużyć zaciemniania duszy, żeby światło na dobre przestało się pojawiać.

– Tak, słucham – powiedziała rozglądając się po pokoju, jakby go nie poznała.

– Fee, co z twoją córką? Czy ty w ogóle pamiętasz, że masz córkę?

Szare oczy podniosły się na niego, patrząc niemal ze współczuciem.

– A inne pamiętają? Cóż to znaczy córka? Przypomina dawny ból. Jest taka sama, tylko młodsza, będzie to samo robiła i wypłakiwała takie same łzy. Nie, proszę księdza. Staram się zapomnieć, że mam córkę. Jeżeli o niej myślę, to jak o synu. Matka pamięta swoich synów.

– Czy ty czasem płaczesz, Fee? Tylko raz widziałem łzy w twoich oczach.

– I więcej ksiądz nie zobaczy, bo skończyłam ze łzami raz na zawsze. – Wstrząsnął na nią silny dreszcz. – Coś księdzu powiem. Dwa dni temu odkryłam, jak bardzo kochałam Paddy'ego, ale, jak ze wszystkim w moim życiu, za późno. Za późno dla niego, za późno dla mnie. Gdyby ksiądz wiedział, jak bardzo pragnęłam wziąć go w ramiona i powiedzieć, że go kocham! O Boże, oby nikt nie zaznał bólu, którego ja zaznałam.

Odwrócił wzrok od twarzy, która raptem wydała się zniszczona, chcąc przez chwilę zastanowić się nad zagadką, jaką była Fee, i czekając, aż odzyska spokój.

– Nikt nie zazna tego samego bólu co ty – odparł.

Jeden kącik ust uniósł się w półuśmiechu.

– Tak, to podnosi na duchu. Może nie ma czego zazdrościć, ale mój ból należy wyłącznie do mnie.

– Czy możesz mi coś obiecać, Fee?

– Jeżeli ksiądz sobie życzy.

– Zaopiekuj się Meggie, nie zapominaj o niej. Wysyłaj ją na tańce, niech pozna paru młodych kawalerów, zachęcaj ją do myślenia o małżeństwie i o własnym domu. Dziś wszyscy młodzi nie mogli się na nią napatrzeć. Dopilnuj, żeby mogła się z nimi spotykać w bardziej sprzyjających okolicznościach.

– Skoro ksiądz prosi.

Westchnął i zostawił ją wpatrzoną w swoje szczupłe, białe dłonie. Meggie odprowadziła go do stajni, gdzie gniadosz wypożyczony od barmana napychał się sianem i otrębami, przebywając od dwóch dni w czymś w rodzaju końskiego nieba. Zarzucił mu na grzbiet mocno używane siodło i pochylił się, żeby zapiąć popręg i powęz, a Meggie przyglądała mu się oparta o belę słomy.

– Niech ksiądz spojrzy, co znalazłam – powiedziała, kiedy skończył i wyprostował się. Wyciągnęła rękę, w której trzymała popielatoróżową różę. – Jedna, jedyna. Znalazłam ją na krzaku pod zbiornikiem za domem. Żar do niej nie doszedł, a zbiornik osłonił przed ulewą. Zerwałam ją dla księdza. Żeby ksiądz mnie pamiętał.

Wziął na wpół rozwinięty pączek drżącą ręką i przyglądał mu się przez chwilę.

– Nie potrzeba mi nic, co by mi ciebie przypominało, Meggie, ani teraz, ani nigdy. Noszę cię w moim sercu, wiesz o tym. Nie udałoby mi się tego ukryć przed tobą, prawda?

– Ale pamiątka to coś realnego – nie ustępowała. – Można wziąć ją do ręki, popatrzeć i przypomnieć sobie wszystko, co uleciało. Proszę, niech ją ksiądz weźmie.

– Mów mi Ralph – rzekł. Otworzył walizeczkę, wyjął z niej mszał w kosztownej oprawie z macicy perłowej, będący jego osobistą własnością. Dał mu go ojciec w dniu święceń kapłańskich, tuż przed śmiercią, trzynaście lat temu. Karty rozchyliły się na białej wstążkowej zakładce; przerzucił kilka stronic dalej, położył różę i zamknął mszał. – Chciałabyś pewnie, żebym tobie też dał jakąś pamiątkę?

– Tak.

– Nie dostaniesz jej. Chcę, żebyś o mnie zapomniała, żebyś rozejrzała się dokoła siebie, znalazła jakiegoś dobrego człowieka, wyszła za mąż, urodziła dzieci, których tak bardzo pragniesz. Jesteś stworzona na matkę. Nie możesz zaprzątać sobie głowy mną, tego ci nie wolno. nie mogę rzucić Kościoła i – dla twojego dobra będę z tobą całkowicie szczery – nie chcę wyrzec się kościoła, ponieważ nie kocham cię tak, jak będzie cię kochał mąż, rozumiesz? Zapomnij o mnie, Meggie!

– Nie pocałujesz mnie na pożegnanie?

Bez słowa dosiadł gniadosza, podprowadził do drzwi stajni i nałożył stary filcowy kapelusz, też pożyczony od barmana. Rzucił jej jedno spojrzenie, a potem wyjechał na deszcz. Meggie nie wybiegła za nim, tylko stała wdychając przesycone wilgocią powietrze, pachnące sianem i końskim łajnem.

Trzydzieści godzin później ksiądz Ralph wszedł do komnaty legata, pocałował pierścień i padł na fotel. Dopiero czując na sobie przenikliwe spojrzenie oczu, uprzytomnił sobie, jak dziwnie wygląda, i zrozumiał, dlaczego tylu ludzi gapiło się na niego, kiedy wysiadł na dworcu. Zapominając o walizce, którą zostawił na plebanii w Gilly, wskoczył do nocnego pociągu na dwie minuty przed odjazdem i przejechał sześćset mil w przemoczonej koszuli, spodniach i wysokich butach. Popatrzył teraz na siebie, a potem na arcybiskupa z uśmiechem pełnym skruchy.

– Przepraszam, Wasza Miłość. Tyle się wydarzyło, że nie pomyślałem nawet, jak dziwacznie wyglądam.

– Nie sumituj się, Ralphie – odparł legat, w przeciwieństwie do poprzedniego przełożonego, wolał zwracać się do sekretarza po imieniu. – Uważam, że wyglądasz bardzo romantycznie i czarująco, ale zgodzisz się ze mną, że ten strój jest nieco zbyt świecki.

– Zdecydowanie świecki. A co do romantycznego wyglądu, to Wasza Miłość tak uważa, bo nie nawykł do strojów obowiązujących w Gillanbone.

– Drogi Ralphie, choćbyś nałożył włosiennicę i posypał głowę popiołem, nadal wyglądałbyś romantycznie i czarująco! W stroju do konnej jazdy jest ci szczególnie do twarzy, niemal tak dobrze jak w sutannie. Oszczędź więc sobie trudu przekonywania mnie, że nie zdajesz sobie świetnie sprawy z tego, że lepiej w niej wyglądasz niż w czarnym garniturze. Poruszasz się wyjątkowo zręcznie i zachowałeś dobrą figurę. Myślę, że tak już zostanie. Pomyślałem też sobie, że zabiorę cię ze sobą do Rzymu, kiedy mnie tam wezwą. Będę miał wiele uciechy patrząc, jakie robisz wrażenie na przysadzistych włoskich dostojnikach. Zwinny kot pośród stada spłoszonych gołębi.

Rzym! – Ksiądz Ralph wyprostował się w fotelu.

– Czy bardzo źle to wyglądało? – spytał arcybiskup, rytmicznie gładząc mlecznobiałą dłonią jedwabisty grzbiet abisyńskiej kotki.

– Okropnie, Wasza Miłość.

– Darzysz tamtych ludzi wielkim uczuciem.

– Tak.

– Czy wszystkich miłujesz jednakowo, czy też kogoś specjalnie wyróżniasz?

Ksiądz Ralph co najmniej dorównywał chytrością przełożonemu, spędził też z nim dość czasu, żeby rozeznać się w sposobie jego rozumowania. Odpowiedział więc na podchwytliwe pytanie zwodniczo szczerze, co, jak odkrył, natychmiast rozwiało podejrzenia arcybiskupa. Mimo całej przebiegłości nie przyszło legatowi do głowy, że szczerość na pokaz może kryć więcej kłamstw niż uniki.

– Kocham ich wszystkich, ale niektórych rzeczywiście wyróżniam. Najbardziej kocham dziewczynę o imieniu Meggie. Uważałem ją zawsze za swoją podopieczną, bo w rodzinie myślało się tylko o synach, a nikt nie pamiętał o istnieniu córki.

– Ile lat ma ta Meggie?

– Nie wiem dokładnie. Około dwudziestu. Wymusiłem na matce obietnicę, że oderwie się od ksiąg rachunkowych na tyle, żeby wypchnąć dziewczynę na tańce, dać jej okazję poznania młodych ludzi. Trudno się pogodzić, że taka dziewczyna zmarnuje życie uwiązana do Droghedy.

Wszystko, co mówił, było prawdą. Arcybiskup wyczuł to swoim nieomylnym nosem. miał zaledwie trzy lata więcej od sekretarza, i w przeciwieństwie do niego łatwo robił karierę w Kościele, lecz pod wieloma względami czuł się niewspółmiernie starszy – Watykan wyciągał żywotne soki z każdego, kto bardzo wcześnie uległ jego wpływowi, a Ralph wprost tryskał żywotnością.

Osłabiając nieco czujność, obserwował nadal sekretarza i podjął pasjonującą grę zmierzającą do odgadnięcia, jaka siła pcha księdza Ralpha de Bricassart do przodu. Z początku był przekonany, że to jakaś cielesna słabość. Ta uderzająca uroda i figura z pewnością nieraz uczyniły zeń obiekt pożądania, nie mógł zatem pozostać niewinny czy nieświadomy. Z biegiem czasu przekonał się, że przynajmniej w połowie ma rację: Ralph był niewątpliwie świadom swojej atrakcyjności, ale zachował niewinność, w czym stopniowo utwierdzał się arcybiskup. Jeżeli coś trawiło księdza Ralpha, to nie cielesna żądza. Zetknął go z homoseksualistami, którym nie oparłby się ktoś o takich upodobaniach, ale na próżno. Obserwował go w towarzystwie najpiękniejszych kobiet – na próżno. Ani krzty zainteresowania, ani iskry pożądania, nawet wtedy, gdy nie miał pojęcia, że jest obserwowany, bo też arcybiskup posługiwał się czasem wysłannikami, których zatrudniał bez wiedzy sekretariatu.

Doszedł do wniosku, że słabością księdza Ralpha jest duma z tego, że jest księdzem, oraz ambicja. Oba te aspekty osobowości rozumiał, gdyż sam nie był od nich wolny. Kościół potrafił wykorzystać ambicję ludzi, jak każda wielka, samoodtwarzająca się instytucja. Krążyła plotka, że ksiądz Ralph pozbawił tych Clearych, których, jak twierdzi, bardzo kocha, należnego im majątku. Jeżeli istotnie tak jest, to należy się go trzymać. A jak rozbłysły te piękne niebieskie oczy na wzmiankę o Rzymie! Może pora na kolejne posunięcie? Jakby od niechcenia, zrobił ruch pionkiem w szachowej partii konwersacji, spoglądając czujnie spod półprzymkniętych powiek.

– Kiedy wyjechałeś, Ralphie, dostałem wiadomość z Watykanu – powiedział poprawiając kotkę na kolanach. – Jesteś samolubna, moja Shebo. Nogi mi przez ciebie drętwieją.

– Tak? – spytał przygarnięty w fotelu ksiądz Ralph, z trudem powstrzymując się od zamknięcia oczu.

– Pójdziesz się położyć, ale dopiero kiedy usłyszysz nowinę.

Niedawno wysłałem do Ojca Świętego osobistą notatkę, a dziś przyszła odpowiedź od mojego przyjaciela, kardynała Monteverdiego… Ciekawe, czy jest potomkiem tego dawnego kompozytora? Wciąż zapominam go o to zapytać. Och Shebo, dlaczego mnie drapiesz, kiedy jesteś zadowolona?

– Słucham, Wasza miłość, jeszcze nie zasnąłem – rzekł z uśmiechem ksiądz Ralph. – Nic dziwnego, że Wasza Miłość lubi koty. Sam jest podobny do kota, bawi się swoją ofiarą dla przyjemności. – Pstryknął palcami. – Chodź tu, Sheba, chodź do mnie. Twój pan jest niedobry.

Kotka zeskoczyła z biskupiej sutanny, przeszła po dywanie i miękko wskoczyła księdzu na kolana. Zafascynowana, zaczęła wąchać obce zapachy koni i błota, wyginając ogon na boki. Ksiądz Ralph spojrzał rozbawiony na arcybiskupa, obaj patrzyli półprzymkniętymi oczyma w całkowitym skupieniu.

– Jak ty to robisz? – spytał arcybiskup. – Koty nigdy nie przychodzą na wezwanie, a Sheba biegnie do ciebie, jakbyś jej dawał kawior i walerianę. Niewdzięczne stworzenie.

– Czekam, Wasza Miłość.

– Ukarałeś mnie za to, odbierając mi kotkę. No dobrze, wygrałeś, poddaję się. Czy ty kiedykolwiek przegrywasz? Interesujące pytanie. Należą ci się gratulacje, drogi Ralphie. Zostaniesz obdarzony infułą, przyszły biskupie de Bricassart.

Oczy Ralpha szeroko się rozwarły! – spostrzegł z uciechą. Tym razem ksiądz Ralph nie usiłował ani ukrywać prawdziwych uczuć. Po prostu promieniał szczęściem.

Загрузка...