— Zawiozę pana pod tylne wejście — zakomunikował kierowca. — Przed frontem kręci się mnóstwo dziennikarzy. Potem pewnie sobie pójdą, ale na razie jest ich tam co niemiara. Panna Clayton sugerowała, żeby uchronić pana przed nimi.
— Dziękuję — odparł Maxwell. — To bardzo miło z pańskiej strony.
Stwierdził w duchu, że Nancy, jak zwykle, przejęła inicjatywę, uważając prawo do kierowania krokami innych ludzi za swój przywilej.
Jej dom stał na niewysokiej skarpie górującej nad zachodnim brzegiem jeziora. Po lewej stronie dostrzegał niewyraźne odblaski słabej poświaty księżycowej na powierzchni wody. Fronton domu tonął w powodzi świateł, ale od podwórza panowały całkowite ciemności.
Samochód skręcił z autostrady i wspinał się powoli wąskim, wysadzanym olbrzymimi dębami asfaltowym podjazdem. Nad uliczką, nawołując się krzykliwie, krążyły stada spłoszonych ptaków, a światła reflektorów wyławiały z mroku na krótką chwilę ociężale bijące skrzydłami sylwetki. Z głębi przypominającego tunel podjazdu nadbiegły ujadając wściekle dwa wielkie psy, zawróciły, po czym zaczęły biec po obu stronach samochodu.
— Gdyby szedł pan pieszo, pożarłyby pana żywcem — zachichotał kierowca.
— Skąd one się wzięły? — zdumiał się Maxwell. — Czyżby Nancy doszła nagle do wniosku, że potrzebna jej ochrona tych wściekłych psów?
— Nie chodzi o pannę Clayton. Jest tu ktoś jeszcze.
Profesor wysiłkiem woli powstrzymał cisnące się na usta pytanie.
Samochód pokonał wijącą się alejkę, zajechał przed otwarty krużganek i zatrzymał.
— Jesteśmy przed tylnym wejściem — oznajmił kierowca. — Nie musi pan pukać. Proszę iść prosto korytarzem aż do kręconych schodów. Przyjęcie odbywa się na piętrze, od frontu.
Maxwell zaczął otwierać już drzwi samochodu, ale się zawahał.
— Psów nie musi się pan obawiać — uspokoił go kierowca. — Rozpoznają samochód. Nie tkną nikogo, kto z niego wysiada.
Rzeczywiście, psy gdzieś zniknęły. Maxwell pospiesznie przeskoczył trzy schodki, otworzył tylne drzwi i wszedł do holu.
Otoczyły go ciemności. Tylko niewielka smużka światła sączyła się w dół krętą klatką schodową — widocznie ktoś zostawił włączone światło na podeście pierwszego piętra. Ale to było wszystko, cały korytarz tonął w mroku. Gdzieś z frontowej części domu dochodziły stłumione odgłosy przyjęcia.
Stał przez chwilę bez ruchu, przyzwyczajając oczy do ciemności, aż wreszcie zaczął dostrzegać, że korytarz wiedzie prosto ku środkowej części budynku, mijając podnóże kręconych schodków. Tam dalej, być może za zakrętem korytarza, musiały znajdować się jakieś drzwi prowadzące do tej części domu, gdzie odbywało się przyjęcie.
To dziwne, pomyślał. Skoro Nancy wydała kierowcy dyspozycje, by podwiózł go pod tylne wejście, powinna była także polecić komuś ze służby, by czekał tu na niego, albo przynajmniej zostawić włączone światło w holu, żeby bez trudu mógł odnaleźć drogę.
To dziwne i raczej niezręczne — przybywać na przyjęcie w ten właśnie sposób, po omacku szukać przejścia korytarzem w kierunku całej reszty zaproszonych gości. Przez chwilę miał nawet ochotę odwrócić się na pięcie i wyjść, pomaszerować z powrotem do chałupy Oopa. Ale przypomniał sobie o obecności psów. Na pewno kręciły się gdzieś w pobliżu, a wyglądały na złośliwe bestie.
Pomyślał, że cała ta historia nie jest w stylu Nancy. Ona nigdy nie zrobiłaby czegoś podobnego. Coś tu było nie w porządku i coraz mniej mu się to podobało.
Ruszył ostrożnie w głąb holu, uważając na krzesło lub stół, które mogłyby stać na jego drodze. Widział teraz nieco lepiej, ale korytarz nadal był dla niego mrocznym, pozbawionym szczegółów tunelem.
Minął schody i zaczął dreptać ostrożnie u ich podnóża, nie chcąc potknąć się o stopnie. Tutaj było jeszcze ciemniej, światełko sączące się z góry nie docierało do niego prawie wcale.
— Profesor Maxwell? — rozbrzmiał jakiś głos. — Czy to pan, profesorze?
Maxwell zastygł w pół kroku, balansując na jednej nodze, po czym powoli opuścił uniesioną stopę na podłogę i znieruchomiał, czując, że całe jego ciało okrywa się gęsią skórką.
— Wiem, że pan gdzieś tu jest, profesorze Maxwell odezwał się ponownie głos.
Właściwie nie był to głos, Maxwell mógł przysiąc, że nie rozległ się żaden dźwięk, a jednak wyraźnie docierały do niego słowa, może nie tyle za pośrednictwem uszu, co pojawiające się bezpośrednio w mózgu.
Czuł wzbierający strach, próbował go przezwyciężyć, ale nie potrafił pozbyć się poczucia zagrożenia. Odnosił wrażenie, że coś czyha na niego pośród ciemności, gotowe w każdej chwili uderzyć.
Chciał coś powiedzieć, ale w gardle tkwił knebel przerażenia.
— Czekałem tu na pana, profesorze — powiedział znowu głos. — Chcę z panem porozmawiać. Sądzę, że zarówno w pańskim jak i w moim interesie.
— Gdzie pan jest? — wydusił z siebie Maxwell.
— Za drzwiami, zaraz z pańskiej lewej strony.
— Nie widzę tu żadnych drzwi.
Instynkt samozachowawczy podpowiadał mu, żeby nie wdawać się w dyskusje, tylko uciekać, wynosić się stąd najszybciej, jak tylko potrafił.
Ale nie był w stanie się poruszyć, nie mógł zmusić się do ucieczki. Zresztą, którędy miałby uciekać? Drogę powrotną przez tylne drzwi odcinały czekające gdzieś na zewnątrz psy. Gdyby pobiegł dalej pogrążonym w ciemnościach korytarzem, z pewnością poprzewracałby jakieś sprzęty, narobił straszliwego hałasu, alarmując zebranych na górze gości, którzy znaleźliby go posiniaczonego, w podartym ubraniu i pocącego się ze strachu. Nie wątpił bowiem, że gdy tylko zacznie uciekać, strach zapanuje nad nim niepodzielnie.
Wystarczająco źle wyglądało wkradanie się na przyjęcie tylnym wejściem. Gdyby w dodatku znaleziono go tu w opłakanym stanie…
Żeby to jeszcze był normalny głos, jakikolwiek rodzaj głosu, nie podsycający przerażenia… Ale to nie był zwykły głos — ten całkowity brak intonacji, surowe, mechaniczne, drażniące pojawianie się słów w mózgu. Nie mógł pochodzić od człowieka. Tam, w pokoju, przebywał Nieziemiec.
— Drzwi znajdują się obok pana — ponaglał płaski, twardy głos. — Proszę zrobić mały krok w lewo i popchnąć je. Sytuacja stawała się śmieszna. Mógł jedynie wejść do pokoju albo odwrócić się i uciekać. Powinien po prostu pójść dalej, wiedział jednak, że w tej samej chwili, kiedy odwróci się plecami do ukrytych w ciemnościach drzwi, zacznie biec — nie z własnej woli, ale powodowany panicznym strachem, przerażony tym, co czyha za jego plecami.
Przesunął się o krok w lewo, wymacał drzwi i pchnął je. Pokój również tonął w ciemnościach, lecz przez okna wpadało nieco światła którejś z lamp płonących na frontowym dziedzińcu, oświetlając tkwiącą pośrodku pomieszczenia kulistą istotę. Zwisający, galaretowaty brzuch połyskiwał fluorescencyjnie, sprawiając wrażenie okrągłego akwarium, w którym hodowano luminescencyjne żyjątka morskie.
— Tak, ma pan całkowitą rację — odezwało się stworzenie. — Jestem przedstawicielem rasy, którą wy nazywacie Kołowcami. Specjalnie do celów mojej wizyty na Ziemi przybrałem sobie miano, które wasze umysły przyswoją bez trudu. Może mnie pan nazywać Mr Marmaduke. Tylko dla konwenansu. Mam nadzieję, że pan rozumie, iż nie jest to moje prawdziwe nazwisko. W rzeczywistości nikt z nas nie posiada nazwiska, nie są nam potrzebne. Indentyfikujemy się w zupełnie inny sposób.
— Miło mi pana poznać, panie Marmaduke — wycedził powoli Maxwell. Nie mógł mówić normalnie, jego wargi, podobnie jak reszta ciała, były dziwnie zesztywniałe, jakby zmrożone.
— Mnie także, profesorze.
— Skąd pan wiedział, kim jestem? — zapytał Maxwell. Zdaje się, że nie miał pan żadnych wątpliwości. Wiedział part, rzecz jasna, że będę przechodził właśnie tędy.
— Oczywiście — przytaknął Kołowiec.
Teraz Maxwell miał okazję przyjrzeć się nieco lepiej legendarnej istocie. Nadęte, obłe ciało wspierało się na dwóch kołach, a dolna, owalna część połyskiwała, sprawiając wrażenie misy pełnej kłębiących się robaków.
— Jest pan gościem Nancy? — zapytał.
— Tak, oczywiście — odparł Mr Marmaduke. — Gościem honorowym, jak sądzę, pośród tej całej zbieraniny.
— Zatem powinien pan być razem ze wszystkimi.
— Wymówiłem się zmęczeniem — wyjaśnił Mr Marmaduke. — To drobny wykręt, przyznaję, jako że nigdy nie bywam zmęczony. Wyszedłem więc, aby odpocząć chwilę…
— I poczekać na mnie?
— W istocie — przyznał Mr Marmaduke.
Czyżby Nancy…? pomyślał Maxwell. Nie. Nancy prawie na pewno nie była w to zamieszana. Była zbyt ograniczona, troszczyła się jedynie o swoje bezustanne przyjęcia, a tym samym nie byłaby zdolna do jakiejkolwiek intrygi.
— Jest pewna sprawa, o której powinniśmy porozmawiać — zagaił Mr Marmaduke. — Sprawa, która może przynieść zyski nam obojgu. Pan szuka kupca, jak się domyślam, na pewien dość niezwykły towar. Otóż ja byłbym, przynajmniej w pewnym stopniu, zainteresowany tym towarem.
Maxwell cofnął się o krok, gwałtownie szukając jakiejś odpowiedzi. Ale nie był w stanie wymyślić niczego sensownego. Powinien być na to przygotowany, a przynajmniej spodziewać się czegoś podobnego.
— Pan milczy, a przecież nie może być mowy o pomyłce kontynuował Mr Marmaduke. — Nie mam wątpliwości, że to pan występuje w roli pośrednika przy tej transakcji.
— Owszem, jestem pośrednikiem — przyznał Maxwell. Zdawał sobie sprawę, że zaprzeczenie nie ma najmniejszego sensu. W taki czy inny sposób owo obleśne stworzenie dowiedziało się o istnieniu krystalicznej planety i bogactwie zgromadzonej tam wiedzy. Możliwe, że znało również cenę. Czyżby to właśnie Kołowiec złożył ofertę na zakup Artefaktu?
— Zatem proponuję, abyśmy przeszli od razu do interesów i omówili warunki — rzekł Mr Marmaduke. — Nie zapominając, rzecz jasna, o określeniu należnego panu profitu.
— Obawiam się, że w chwili obecnej jakiekolwiek omawianie warunków nie ma sensu — odezwał się Maxwell. — Ja sam nie znam warunków transakcji, miałem jedynie znaleźć potencjalnych nabywców i dopiero wówczas…
— Proszę się nie martwić — wtrącił Mr Marmaduke. — Jestem w posiadaniu brakującej panu informacji, znam warunki transakcji.
— I zapłaci pan żądaną cenę?
— O tak, bez zastrzeżeń — pospiesznie rzucił Kołowiec. Już niedługo, kiedy tylko doprowadzę do końca pewne negocjacje, będę w stanie ją zapłacić. Zostanie nam wtedy jedynie dopełnić formalności i bez zbytnich ceremonii czy kłopotów zakończyć całą sprawę. Jedyną rzeczą, jak mam wrażenie, którą powinniśmy teraz ustalić, jest wysokość pańskiego honorarium. Proszę się więc nie krępować.
— Mogę się spodziewać, że będzie to odpowiednio wysokie honorarium — stwierdził sarkastycznie Maxwell.
— Rozważaliśmy propozycję powierzenia panu stanowiska bibliotekarza, gdyż będzie to chyba najlepsze określenie, biorąc pod uwagę towar, który zamierzamy nabyć — stwierdził Mr Marmaduke. — Sam pan rozumie, że trzeba będzie włożyć wiele pracy w usystematyzowanie i uporządkowanie całego zbioru. Doszliśmy do wniosku, że do tej pracy najlepszy byłby ktoś pańskiego pokroju, sądzę także, że i dla pana stanowiłoby to niezwykle interesujące zajęcie. A co się tyczy wynagrodzenia, profesorze Maxwell, a także innych warunków zatrudnienia, oczekujemy pańskich propozycji.
— Będę się musiał nad tym zastanowić.
— Bez wątpienia. W takim przypadku należy się z pewnością zastanowić. Chcę jednak zapewnić, że może pan liczyć na naszą hojność.
— Nie to miałem na myśli — powiedział Maxwell. — Muszę przemyśleć całość sprawy, zastanowić się, czy w ogóle będę skłonny przeprowadzić tę transakcję dla pana.
— Czyżby obawiał się pan, że towar dostanie się w nieodpowiednie ręce?
— Coś w tym rodzaju — przyznał Maxwell.
— Profesorze Maxwell — zaczął władczym tonem Kołowiec. — Zachowałby się pan rozsądnie, gdyby zostawił pan na boku podobne wątpliwości. Najlepiej by było, gdyby nie miał pan co do nas w ogóle żadnych wątpliwości. Jesteśmy całkowicie zdecydowani na zdobycie tego, co pan ma do zaoferowania. A więc w pańskim żywotnym interesie leży zawarcie umowy z nami.
— Czy chcę tego, czy nie? — upewnił się Maxwell.
— Nie określiłbym tego aż tak brutalnie — stwierdził mr Marmaduke. — Ale ma pan całkowitą rację.
— Pańska pozycja nie jest chyba na tyle mocna, aby stawiać sprawę w ten sposób — zauważył Maxwell.
— Sądzę, że pan po prostu nic nie wie o pozycji, z jakiej występujemy — oznajmił Kołowiec. — Wasza wiedza dotyczy tylko niewielkiego wycinka przestrzeni. Skąd możecie wiedzieć, co kryje się w nieznanych wam rejonach Galaktyki?
W brzmieniu tych słów, w sposobie, w jaki zostały wypowiedziane, było coś, co przeniknęło Maxwella dreszczem, jak gdyby przez ten pokój przetoczył się nagle ostry podmuch lodowatego wiatru, pochodzącego z niezbadanych rejonów wszechświata.
„Wasza wiedza dotyczy tylko niewielkiego wycinka przestrzeni” — w jego umyśle ponownie rozbrzmiały słowa tamtego. Skąd można wiedzieć, co kryje się w nie zbadanych rejonach Galaktyki? Oczywiście, tego nikt nie mógł wiedzieć. Pewne było tylko to, że gdzieś poza najdalej wysuniętymi przyczółkami cywilizacji ziemskiej zaczyna się imperium Kołowców. Docierały stamtąd różne, mrożące krew w żyłach opowieści, rodzące się głównie w ludzkiej wyobraźni, zainspirowanej jak zawsze, ciekawością tego co nieznane, niewiadome, a znajdujące się o wyciągnięcie ręki.
Kontakty z Kołowcami były sporadyczne, nadal prawie nic o nich nie wiedziano — już tylko ten fakt sam w sobie mógł napawać lękiem. Ani ze strony Kołowców, ani ludzi, czy też przyjaciół lub sprzymierzeńców jednych i drugich, nie było żadnych gestów dobrej woli, nikt nie chciał pierwszy wyciągnąć dłoni. Na styku obu kultur wytworzyła się samoistnie granica, a żadna ze stron nie spieszyła się do jej przekroczenia.
— Może łatwiej byłoby mi podjąć decyzję- odezwał się w końcu Maxwell — gdyby moja wiedza została poszerzona, gdybyśmy mogli dowiedzieć się czegoś więcej o was.
— Pamiętacie tylko o tym, że jesteśmy robakami — wyrzucił z siebie Mr Marmaduke, a słowa te przepełnione były pogardą. — Jesteście nietolerancyjni.
— Nie jesteśmy nietolerancyjni — odparł Maxwell ze złością — i wcale nie uważamy was za robaki. Wiemy, że stanowicie coś, co można by nazwać kompleksem ula. Wiemy, że każdy z was jest kolonią stworzeń podobnych do tych form życia, które tu, na Ziemi, zaliczamy do insektów. Oczywiście, bardzo różnicie się od nas budową, ale tak samo różnią się od nas liczni mieszkańcy wielu różnych planet. Bardzo nie lubię słowa „nietolerancyjny”, panie Marmaduke, ponieważ implikuje ono, że powinna istnieć tolerancja, a przecież nie może być mowy o tego typu kryterium — ani w stosunku do pana, ani do mnie, ani do jakiejkolwiek innej istoty we wszechświecie.
Stwierdził, że aż trzęsie się z wściekłości i zdziwił go nieco fakt, iż do tego stopnia wyprowadziło go z równowagi jedno słowo. Ze spokojem odebrał wiadomość o tym, że Kołowiec zamierza kupić wiedzę zgromadzoną na krystalicznej planecie, natomiast zapłonął wściekłością słysząc to jedno, specyficzne słowo. Możliwe iż powodem był fakt, że wobec konieczności pokojowego współżycia przedstawicieli tak wielu różniących się od siebie ras, zarówno tolerancja jak i nietolerancja stały się wyświechtanymi hasłami.
— Pańska argumentacja jest przekonywająca i logiczna stwierdził Marmaduke. — Możliwe, że nie jest pan nietolerancyjny…
— Nawet gdyby w grę wchodziło coś takiego jak nietolerancja, nie mogę zrozumieć, dlaczego miałby pan czuć się urażony. Powinna to być ujma bardziej dla tego, kto okazuje podobne uczucia niż dla tego, przeciwko komu są one skierowane. Świadczyłaby nie tylko o złych manierach, ale również o niskim poziomie wiedzy. Nie ma nic głupszego niż nietolerancja.
— Cóż zatem, jeżeli nie brak tolerancji, stanowi przyczynę pańskiego wahania? — zapytał Kołowiec.
— Chciałbym wiedzieć, jak zamierzacie wykorzystać ten towar? Chciałbym poznać przyświecające wam cele. Chciałbym dowiedzieć się o was jeszcze wielu innych rzeczy.
— Żeby mógł pan nas osądzić?
— Nie wiem — odparł cierpko Maxwell. — Czy w podobnej sytuacji możliwy jest jakikolwiek osąd?
— Mówimy zbyt wiele — uciął Mr Marmaduke. — A z tej rozmowy nic nie wynika. Uświadomiłem sobie, że pan nie ma najmniejszego zamiaru wejść z nami w jakiekolwiek układy.
— Nie pozostaje mi nic innego, jak przyznać panu rację stwierdził Maxwell.
— Cóż, będziemy musieli znaleźć inny sposób — oświadczył Mr Marmaduke. — Pańska odmowa oznacza dla nas poważną stratę czasu i wiele kłopotów. Rozumie pan, że nie może liczyć na wdzięczność z naszej strony.
— Sądzę, że uda mi się jakoś znieść waszą niewdzięczność — odparł Maxwell.
— Być stroną wygrywającą, szanowny panie, oznacza także mieć z góry określoną przewagę — ostrzegł go Marmaduke.
Jakiś wielki cień przemknął obok Maxwella. Kątem oka zdążył złowić jedynie błysk białych kłów, ciemny zarys muskularnego ciała.
— Nie! — krzyknął. — Sylwester! Nie! Zostaw go!
Mr Marmaduke ruszył błyskawicznie. Jego koła zamieniły się w wirujące smugi. Zakręcił ciasnym półkolem wymijając szarżującego Sylwestra i potoczył się w stronę drzwi. Pazury tygrysa zazgrzytały o podłogę i kocur zawrócił śladem uciekiniera. Widząc, że Kołowiec sunie prosto na niego, Maxwell uskoczył pod ścianę, ale jedno z kół zdążyło zawadzić o jego ramię i został brutalnie odepchnięty do tyłu. Ze świstem Mr Marmaduke przetoczył się i znalazł za drzwiami. Sylwester popędził za nim niczym długi, sprężysty, brunatny pocisk, zdający się ledwie dotykać łapami podłogi.
— Sylwester! Stój! — krzyknął Maxwell, rzucając się w stronę drzwi. W korytarzu zakręcił gwałtownie, nogi mu się rozjechały na śliskiej podłodze, ale zdołał jakoś utrzymać równowagę.
W głębi korytarza dostrzegł umykającego Kołowca. Sylester znajdował się tuż za nim. Nie krzyczał więcej na kota, postanowił oszczędzać oddech i rzucił się w szaleńczą pogoń.
Na końcu korytarza Mr Marmaduke wykonał gwałtowny skręt w lewo. Sylwester, niemal sięgający go już przednimi łapami, wpadł w poślizg i nim udało mu się w końcu zakręcić, stracił kilka cennych sekund. Uprzedzony o zakręcie korytarza, Maxwell zwolnił bieg i pokonał go łagodnie. Przed nim w głębi wyłonił się oświetlony hol, kończący się kilkoma marmurowymi schodkami wiodącymi ku salonowi, gdzie dostrzegł ludzi ze szklaneczkami w dłoniach, stojących w niewielkich grupkach.
Mr Marmaduke z dużą szybkością zmierzał w kierunku schodów. Sylwester znajdował się teraz zaledwie o jeden skok przed Maxwellem, natomiast od Kołowca dzieliły go trzy dobre susy.
Maxwell chciał krzyknąć na kota, ale nie mógł złapać oddechu, a poza tym wydarzenia rozgrywały się za szybko. Kołowiec dotarł już do podnóża schodów. Maxwell rzucił się do przodu z rozpostartymi ramionami, lądując na grzbiecie szablozębnego, otoczył rękoma jego szyję i razem potoczyli się po podłodze. Kątem oka spostrzegł jeszcze, że Kołowiec balansuje ukosem na stopniach schodów i zaczyna pochylać się do przodu.
Nagle rozległy się krzyki przestraszonych kobiet i zaskoczonych mężczyzn oraz brzęk tłuczonego sźkła. Maxwell stwierdził ponuro, że przynajmniej tym razem przyjęcie okaże się o wiele bardziej atrakcyjne, niż zakładała to sama Nancy.
Zatrzymali się w końcu na ścianie obok schodów. Sylwester, który znalazł się na górze, pochylił łeb i usiłował polizać go czule po twarzy.
— Tym razem naprawdę ci się udało, Sylwester — mruknął. — Postawiłeś nas właśnie w dość kłopotliwej sytuacji. Sylwester nadal chlastał ozorem. Z głębin jego piersi dobywał się głośny pomruk zadowolenia.
Maxwell odsunął kota i podpierając się na łokciach usiadł z plecami wspartymi o ścianę.
Powyżej schodów, na podłodze salonu leżał na boku Mr Marmaduke. Oba jego koła wirowały z zawrotną szybkością, przy czym dolne, ocierające o posadzkę, wprawiały go, niczym bąka, w powolny ruch obrotowy.
Po schodach zbiegła szybko Carol, stanęła z pięściami wspartymi na biodrach i popatrzyła w dół na Maxwella i Sylwestra.
— To wy dwaj! — krzyknęła, dławiąc się ze złości.
— Jest nam bardzo przykro — powiedział Maxwell.
— Gość honorowy! — wrzasnęła, a w jej głosie pojawiło się więcej piskliwych tonów. — Gość honorowy! A wy dwaj ścigacie go korytarzem, jak byście byli na polowaniu na sarny!
— Nic mu się takiego nie stało — mruknął Maxwell. — Jak widzę, nie ucierpiał zanadto. A wcale bym się nie. zdziwił, gdyby jego brzuszysko rozpękło się i to całe robactwo rozpełzło po podłodze.
— Co sobie pomyśli Nancy? — rzuciła oskarżycielskim tonem Carol.
— Wyobrażam sobie, że będzie zachwycona — odparł Maxwell. — Nie było podobnych atrakcji na żadnym z jej przyjęć od czasu, gdy ziejący ogniem, ziemnowodny mieszkaniec Systemu Pokrzywy na któreś Boże Narodzenie podpalił choinkę.
— Oczywiście zmyślasz — stwierdziła Carol nieco spokojniejszym głosem. — Nie myśl, że uwierzę w te bajki.
— Słowo honoru! Byłem tu wówczas i widziałem na własne oczy, pomagałem nawet gasić ogień.
W salonie kilku gości uchwyciło leżącego Kołowca i dźwigali go w górę, by mógł stanąć na swoich kołach. Dokoła krzątały się już miniaturowe roboty domowe, zbierając z podłogi rozbite szkło i wycierając rozlane napoje.
Maxwell podniósł się na nogi. Sylwester nie miał zamiaru odstąpić od niego, ocierał się o kolana i mruczał bezustannie. Pojawiła się wreszcie Nancy i wdała w rozmowę z panem Marmaduke. Goście nadal otaczali go szerokim półkolem i przysłuchiwali się cichej wymianie zdań.
— Na twoim miejscu zwiałabym stąd jak najprędzej — zasugerowała Carol. — Nie sądzę, żebyś został serdecznie przyjęty przez nią.
— Wręcz przeciwnie — odparł Maxwell. — W tym domu zawsze jestem mile widziany.
Ruszył nieśpiesznie w stronę schodów, a Sylwester pomaszerował za nim z królewską gracją. Nancy odwróciła się, ujrzała go, po czym przedarła się przez tłum i szybkim krokiem podeszła do niego.
— Peter! — zawołała. — Więc to prawda, znów jesteś wśród nas.
— Tak, oczywiście.
— Czytałam o tobie w gazetach, ale nie mogłam w to uwierzyć. Sądziłam, że to oszustwo, albo głupi kawał.
— I mimo wszystko zaprosiłaś mnie? — Ja cię zaprosiłam?
Nie oszukiwała go. Widział to wyraźnie po jej minie.
— Mam rozumieć, że to nie ty przysłałaś do mnie Krewetkę…
— Jaką krewetkę?
— Stworzenie, które przypominało przerośniętą Krewetkę… Zaprzeczyła ruchem głowy, a na jej twarzy odmalowało się głębokie zdumienie. Patrząc na nią, Maxwell z pewnym niedowierzaniem spostrzegł pierwsze oznaki starzenia się. W kącikach oczu pojawiły się liczne drobniutkie zmarszczki, których nawet kosmetyki nie były w stanie ukryć.
— Stworzenie przypominające krewetkę — powtórzył. Powiedział, że występuje w twoim imieniu. Przekazał mi zaproszenie na przyjęcie i rzekł, iż zostanie przysłany po mnie samochód. Przyniósł mi nawet ubranie, mówiąc…
— Uwierz mi, Peter — przerwała mu Nancy. — Nie zrobiłam niczego podobnego, nie zapraszałam cię, ale bardzo się cieszę, że przyszedłeś.
Podeszła bliżej, położyła dłoń na jego ramieniu, a na jej ustach wykwitł kpiący uśmieszek.
— Za to z przyjemnością dowiem się, co właściwie zaszło pomiędzy tobą i panem Marmaduke — dodała ciszej.
— Bardzo mi przykro z tego powodu.
— Daj spokój. Jest moim gościem i powinien być traktowany na równi z resztą gości, ale w gruncie rzeczy jest okropny, Peter. To wyjątkowy nudziarz, a do tego snob i…
— Nie teraz — szepnął ostrzegawczo Maxwell.
Mr Marmaduke uwolnił się z kręgu gości i toczył się powoli w ich kierunku. Nancy odwróciła się ku niemu.
— Czy nic się panu nie stało? — zapytała. — Dobrze się pan czuje?
— Wszystko w porządku — burknął Kołowiec.
Podtoczył się bliżej do Maxwella i z górnej części beczkowatego ciała wysunęło się ramię — cienkie, elastyczne, sznurkopodobne, bardziej przypominające mackę zakończoną trzema szponiastymi palcami. Wyciągnął ją na całą długość i otoczył nią ramiona Maxwella. Czując dotyk macki profesor miał ochotę odskoczyć, lecz jedynie ogromnym wysiłkiem woli powstrzymał dreszcz obrzydzenia.
— Bardzo panu dziękuję — odezwał się Mr Marmaduke. Jestem ogromnie wdzięczny. Prawdopodobnie uratował mi pan życie. Padając, dostrzegłem, jak pan rzucił się na tę bestię. To był bohaterski wyczyn.
Tulący się do nogi Maxwella Sylwester uniósł w górę łeb, zwiesił dolną szczękę, obnażając kły, i zaczął cicho warczeć.
— On nie skrzywdziłby pana — wtrąciła Carol. — Jest łagodny jak kotek. Gdyby nie rzucił się pan do ucieczki, na pewno nie pogoniłby za panem. Zrozumiał widocznie, że chce się pan z nim zabawić, a on uwielbia takie zabawy.
Sylwester ziewnął szeroko, ukazując wszystkie zęby.
— Ja natomiast nie przepadam za podobnymi zabawami stwierdził Mr Marmaduke.
— Przeraziłem się nie na żarty, widząc pański upadek rzekł Maxwell. — Myślałem przez moment, że zaraz pan pęknie.
— Nie ma podstaw do obaw — odparł Kołowiec. — Jestem wyjątkowo elastyczny. Moje ciało jest zrobione ze znakomitego materiału, mocnego, twardego, a zarazem sprężystego.
Macka zsunęła się z ramion Maxwella, zawirowała w powietrzu jak natłuszczony sznur, aż w końcu zniknęła z powrotem w korpusie. Maxwell zauważył ze zdumieniem, że w miejscu, gdzie skryła się w ciele, nie pozostał nawet najmniejszy ślad.
— Proszę mi wybaczyć — rzekł Mr Marmaduke. — Jest tu ktoś, z kim chciałbym się jeszcze zobaczyć. — Zawrócił i potoczył się szybko w głąb salonu.
Nancy wzruszyła ramionami.
— Skóra mi ścierpła — powiedziała. — Chociaż muszę przyznać, że jego obecność jest ogromną atrakcją. Nie każdy ma okazję gościć w swym domu Kołowca. Nie muszę ci chyba mówić, Peter, ile zachodu kosztowało mnie, żeby przyjął zaproszenie. Ale teraz żałuję. On przyprawia o mdłości.
— Czy wiesz, po co tu przybył? Po co w ogóle zjawił się na Ziemi?
— Nie mam pojęcia. Odnoszę wrażenie, że przybył tu jako zwykły turysta. Z drugiej strony nie mogę sobie wyobrazić, żeby taką kreaturę interesowała turystyka.
— Chyba masz rację — stwierdził Maxwell.
— Opowiedz mi coś o sobie, Peter. Czytałam w gazetach…
— Tak, wiem — wtrącił uśmiechając się szeroko. — Piszą, że wróciłem z zaświatów.
— Nie wierzę. Przecież to w ogóle niemożliwe, prawda? Kogo więc pochowaliśmy? Wszyscy byliśmy na pogrzebie i wszyscy sądziliśmy, iż żegnamy ciebie. Ale to nie mogłeś być ty. Cokolwiek się stało…
— Dopiero wczoraj wróciłem na Ziemię, Nancy. Okazało się, że nie żyję, moje mieszkanie zostało wynajęte, straciłem pracę, a…
— To nie może być prawda. Takie rzeczy po prostu się nie zdarzają. Nie mogę zrozumieć, jak do tego doszło.
— Dla mnie również nie wszystko jest jasne — stwierdził Maxwell. — Mam nadzieję, że kiedyś poznam więcej szczegółów.
— Mniejsza o to. Wróciłeś do nas i wszystko jest w porządku. Jeśli nie masz ochoty o tym rozmawiać, szepnę komu trzeba, żeby cię nie nagabywali.
— To miło z twojej strony. Ale nie wierzę, żeby to zdało egzamin.
— Dziennikarzami nie musisz się przejmować, nie ma wśród gości ani jednego. Zwykle zapraszałam kilku wybranych, którym, jak mi się zdawało, mogę ufać. Lecz okazało się, że nie można ufać żadnemu z nich, doświadczyłam tego ostatnio na własnej skórze. Dzisiaj nie musisz się obawiać dziennikarzy.
— O ile mi wiadomo, zdobyłaś obraz…
— A więc wiesz już o nim? Chodź, pokażę ci go. Jestem z niego strasznie dumna. Rozumiesz, to sam Lambert! W dodatku nie wymieniany w żadnych książkach. Później opowiem ci, w jakich okolicznościach został odnaleziony, nie powiem ci tylko, ile mnie kosztował. Nie zdradzę tego nikomu. Wstydzę się.
— Dużo czy mało?
— Dużo — oparła Nancy. — A musiałam jeszcze przedsięwziąć odpowiednie środki ostrożności, by nie kupić falsyfikatu. Nie chciałam nawet rozmawiać o cenie, dopóki nie został zbadany przez eksperta. Nawet dwóch ekspertów. Chciałam mieć możliwość skonfrontować opinie, choć w gruncie rzeczy nie było to konieczne.
— Nie ma żadnych wątpliwości, że to dzieło Lamberta? — Najmniejszych. Sama byłam prawie pewna, nikt inny nie malował w tym samym stylu co Lambert. Musiałam się tylko upewnić, że nie jest to kopia.
— Co wiesz na temat Lamberta? — zapytał Maxwell. Może wiesz coś więcej niż wszyscy. Chodzi mi o szczegóły, których nie opisuje się w książkach.
— Nie. Na dobrą sprawę wiem niewiele, a prawie nic o samym malarzu. Dlaczego pytasz?
— Ponieważ jesteś taka podekscytowana.
— Mam prawo! Czy odkrycie nieznanego dzieła Lamberta nie jest wystarczającym powodem? Mam jeszcze dwa inne jego obrazy, ale ten jest wyjątkowy, właśnie dlatego, że nikt nie wiedział o jego istnieniu. Zrozum, to nie jest obraz, który zaginął. Naprawdę nikt nie wiedział, że, Lambert go namalował. Nie ma na jego temat żadnych dokumentów, nie wymieniają go żadne zapiski, jakie dotrwały do naszych czasów. To jedna z jego tak zwanych grotesek. Wręcz trudno uwierzyć, że takie dzieło spoczywało w zapomnieniu, że pominęli je biografowie. Gdyby to była któraś z wcześniejszych prac, wtedy coś podobnego byłoby nawet zrozumiałe.
Przeszli prawie przez cały salon, mijając niewielkie grupki pogrążonych w rozmowach gości.
— Oto on — powiedziała Nancy.
Przecisnęli się przez liczniejsze grono, skupione pod ścianą, na której wisiał obraz. Maxwell podniósł głowę i zapatrzył się w malowidło.
Utrzymany był w nieco odmiennej tonacji od pozostałych, których reprodukcje oglądał tego ranka w bibliotece. Wrażenie to potęgował znacznie większy format płótna, a także pastelowe, czyste barwy, których reprodukcje nie były w stanie w pełni oddać. Uświadomił sobie jednak, że to nie wszystko. Zarówno pejzaż, jak i widoczne na jego tle postacie były zupełnie inne. Krajobraz przypominał widoki Ziemi — pasmo szarych wzgórz, brunatne plamy kęp krzewów, niewysokie, podobne do paproci drzewa. Równiną, w stronę odległych wzgórz, wędrowała gromada postaci, które można było utożsamiać z gnomami; wokół drzewa rozsiadła się grupa istot goblinopodobnych — z plecami wspartymi o pień wyglądali na pogrążonych w drzemce, a dziwaczne kapelusze osłaniały im oczy. Ale widniały tam jeszcze innego typu stworzenia, przerażające, wyłupiastookie potwory, o odrażających sylwetkach, których rysy twarzy mroziły krew w żyłach.
Na rozległym, płaskim szczycie jednego z oddalonych wzgórz, u podnóża którego gromadził się tłum różnego typu stworów, odcinając się wyraźnie na tle jasnoszarego nieba, uwieczniony został nieduży, czarny przedmiot.
Maxwell w zdumieniu wciągnął głęboko powietrze, podszedł o krok bliżej, zatrzymał się i zamarł, zesztywniał, niezdolny poruszyć ręką ani nogą.
To niemożliwe, żeby nikt przedtem tego nie zauważył, stwierdził w duchu. A nawet jeśli zauważył, doszedł być może do wniosku, że nie warto zawracać sobie tym głowy, bądź też nie był pewien i dlatego nie kwapił się podzielić z kimkolwiek swoim spostrzeżeniem.
Ale Maxwell nie miał żadnych wątpliwości. Był absolutnie pewien, że to, na co patrzy — owa drobna czarna plamka na szczycie odległego wzgórza — nie może przedstawiać niczego innego jak Artefakt!