Maxwell wyszedł zza rogu walącej się chaty i ujrzał rosnący przy ścianie ciernisty krzew. Wyglądał trochę niezwykle. Odnosiło się wrażenie, że w środku, wzdłuż pionowej osi kępy, rozlokowała się podłużna chmura ciemności, sugerująca obecność grubego, masywnego pnia, z której sterczały na boki nieproporcjonalnie krótkie i wiotkie gałązki uzbrojone w ciernie. Maxwell doszedł do wniosku, że jeśli O’Toole mówił prawdę, to właśnie ta ciemna chmura musiała być umierającym banshee.
Wolnym krokiem pokonał dzielący ich dystans i zatrzymał się o metr przed drzewem. Czarna chmura pulsowała nieustannie, niczym kłąb gęstego, kotłującego się dymu.
— Czy ty jesteś banshee? — zwrócił się Maxwell do drzewa. — Przyszedłeś za późno, jeżeli miałeś ochotę ze mną porozmawiać — odparł banshee.
— Nie, nie przyszedłem rozmawiać — odparł Maxwell. Chcę posiedzieć tu przy tobie.
— Zatem siadaj. To nie potrwa długo.
Maxwell usiadł na ziemi, podciągając kolana pod brodę. Ręce oparł za plecami, zagłębiając palce w dywanie wyschniętej, zbrązowiałej trawy. Rozciągał się stąd widok na całą, przybraną wszystkimi barwami jesieni dolinę, zamkniętą na horyzoncie pasmem wzgórz na północnym brzegu rzeki — w niczym nie przypominających tutejszego, skalistego pasma południowego, wypiętrzających się łagodnymi łukami i dźwigających w niebo na kształt gigantycznych schodów.
Z błękitnawej mgiełki, skrywającej głębsze partie wąwozu wyłoniła się skrzydlata gromada i pożeglowała wzdłuż wznoszącej się za jego plecami grani. Stado kosów szybko wzbiło się w górę i zniknęło za krawędzią masywu. Za wyjątkiem krótkotrwałego trzepotu skrzydeł dokoła zalegała miękka, łagodna cisza, pozbawiona jakiegokolwiek cienia grozy — senna cisza, spowijająca wzgórza niezwykłym spokojem.
— Nikt inny nie przyszedł — odezwał się banshee. — Początkowo sądziłem, że jednak przyjdą, miałem nadzieję, że w końcu zdobędą się na odwagę. Teraz nie powinny istnieć między nami żadne podziały. Wszyscy jesteśmy jednakowi, zostaliśmy sprowadzeni do tego samego poziomu. Ale stare konwenanse nie uległy przełamaniu, nie zarzucono jeszcze dawnych zwyczajów.
— Rozmawiałem z goblinami. One czuwały w skupieniu na twoją cześć. O’Tolle jest zbolały i pije, żeby przytępić swój żal. — Nie należysz do mojego ludu — rzucił banshee. — Przychodzisz, żeby mnie niepokoić. Powiedziałeś jednak, że chcesz posiedzieć tu przy mnie. Co cię skłoniło do tego?
Maxwell skłamał, nie miał innego wyjścia. Nie mógł powiedzieć umierającemu stworzeniu, że przyszedł do niego w poszukiwaniu informacji.
— Współpracowałem z twoim ludem i bardzo zżyłem się z wami — wyjaśnił.
— To ty jesteś Maxwell. Słyszałem o tobie.
— Jak się czujesz? Czy mógłbym coś dla ciebie zrobić? Może czegoś potrzebujesz? — dopytywał się Maxwell.
— Nie. Wyzbyłem się wszelkich potrzeb — stwierdził banshee. — Nie odbieram prawie żadnych wrażeń. W tym właśnie problem, że nic nie odczuwam. Moje umieranie jest odmienne od waszego, jest procesem czysto fizycznym. Energia odpływa ze mnie powoli i w końcu nie pozostanie nic. Jak chwiejny ognik, który ostatecznie musi zgasnąć.
— To przykre. Jeżeli mówienie przyspiesza…
— Rozmowa może nieco przyspieszyć ten proces, ale to już nie ma dla mnie znaczenia. Mnie wcale nie jest przykro, niczego nie żałuję. Jestem jednym z ostatnich, pozostało nas już tylko trzech, licząc mnie. Ale mnie już nie ma co liczyć. Spośród tysięcy pozostanie teraz jedynie dwóch z naszego ludu. — Istnieją jeszcze gobliny, i trolle, i wróżki…
— Ty tego nie rozumiesz — przerwał banshee. — Widocznie nikt ci nie powiedział, a sam nie pomyślałeś, żeby spytać. Ci, których wymieniłeś, należą do rodzajów późniejszych, pojawili się długo po nas, kiedy planeta nie była już taka młoda. My byliśmy kolonistami, tyle powinieneś wiedzieć.
— Tak przypuszczałem. Ale domyśliłem się tego dopiero kilka godzin temu — wyznał Maxwell.
— Powinieneś to wiedzieć. Byłeś przecież na naszej starej planecie.
Maxwellowi zaparło dech ze zdumienia. — Skąd o tym wiesz?
— W jaki sposób wdychasz powietrze? — zapytał banshee. — W jaki sposób odbierasz obrazy? Dla mnie komunikowanie się ze starą planetą jest czymś równie naturalnym, jak dla ciebie oddychanie czy patrzenie. Nie trzeba mi było mówić, po prostu wiem.
A więc tak, pomyślał Maxwell. To banshee stanowi źródło informacji Kołowca. Churchill musiał się domyślić, że banshee dysponuje wiadomościami, o które nikt go dotychczas nie podejrzewał, i zapewne przekazał tę poufną informację Kołowcowi.
— A pozostali? Trolle i…
— Nie. Ta droga była otwarta tylko dla nas, dla banshee. Stanowiła naszą pracę, jedyny cel naszego istnienia. Pełniliśmy rolę łączników ze starą planetą, funkcję komunikatorów. Kiedy stara planeta zakładała kolonie, musiała zapewnić sobie jakiś sposób komunikowania się z nami. My wszyscy byliśmy specjalistami, chociaż teraz nasze specjalności nie przydałyby się na nic, zresztą niemal wszyscy specjaliści już odeszli. To właśnie my byliśmy pierwsi. Ci, którzy przybywali później, to zwykli osadnicy, mający zaludnić nową planetę.
— Masz na myśli trolle i gobliny?
— Trolle, gobliny i całą resztę. Oczywiście, oni także posiadali pewne umiejętności, ale nie byli specjalistami. My byliśmy inżynierami, a oni robotnikami. Między nami istniała przepaść. Właśnie dlatego nie przyjdą teraz posiedzieć przy mnie. Ta dawna przepaść wciąż daje o sobie znać.
— Męczysz się — zwrócił mu uwagę Maxwell. — Powinieneś oszczędzać siły.
— To nie ma znaczenia. Energia odpływa ze mnie bezustannie, a kiedy odpłynie do końca, odpłynie także życie. Umieranie, które się właśnie dokonuje, nie wiąże się w żaden sposób z materią, z moim ciałem, ponieważ nigdy nie miałem ciała. W całości składałem się z energii. Dlatego nic już nie ma dla mnie znaczenia, tym bardziej, że stara planeta również umiera. Widziałeś moją planetę, więc powinieneś to wiedzieć. — Tak, wiem — przyznał Maxwell.
— Wszystko wyglądałoby zupełnie inaczej, gdyby nie pojawili się ludzie. Kiedy przybyliśmy tu po raz pierwszy, na planecie egzystowało zaledwie kilka gatunków pierwotnych ssaków, nie było żadnych naczelnych. Mogliśmy przeciwdziałać gwałtownemu rozwojowi naczelnych, mogliśmy zdusić wszystko w zarodku. Toczyło się na ten temat sporo dyskusji, jako że planeta spełniała wszelkie nasze oczekiwania i sprzeciwialiśmy się myśli oddania jej w wasze ręce. Ale przeważyło stare prawo. Inteligencja jest zbyt rzadkim skarbem, by ktokolwiek stawał na drodze jej rozwoju. Jest czymś wyjątkowo drogocennym. Nawet jeśli ustępowaliśmy jej z drogi z najwyższą niechęcią, ani przez chwilę nie negowaliśmy jej nadzwyczajnej wartości.
— A jednak zostaliście — zauważył Maxwell. — To prawda, że usunęliście się w cień, ale zostaliście.
— Było już za późno — odparł banshee. — Nie mieliśmy dokąd się udać. Stara planeta już wtedy umierała, nie było sensu wracać na nią. Natomiast ta planeta, choć to może się wydać dziwne, stała się dla nas drugim domem.
— Musicie nienawidzić nas, ludzi.
— Kiedyś was nienawidziliśmy. Możliwe, że nienawiść nadal jeszcze istnieje, ale ona wypala się z czasem. Spala się na popiół, chociaż nigdy nie znika do końca. Z drugiej strony, mimo nienawiści, jesteśmy w pewien sposób z was dumni. Niech świadczy o tym fakt, że stara planeta zaoferowała wam swoją wiedzę.
— Zaproponowaliście ją również Kołowcowi.
— Kołowcowi? Ach tak, wiem kogo masz na myśli. Właściwie nie zaproponowaliśmy. Do Kołowców musiały dotrzeć jakieś krążące w kosmosie plotki o istnieniu starej planety. A także o tym, iż posiada ona coś, co chciałaby sprzedać. Ten osobnik przyszedł do mnie i zadał tylko jedno pytanie: jaka jest cena za ów towar? Nie wiem, czy on w ogóle orientuje się, co jest do sprzedania. Użył bowiem tylko tego słowa: towar.
— I powiedziałeś mu, że ceną jest Artefakt?
— Oczywiście, że powiedziałem. Wtedy jeszcze nie wiedziałem nic o tobie. Dopiero znacznie później przekazano mi, że w odpowiednim czasie mam przedstawić cenę właśnie tobie.
— Mam rozumieć, że chciałeś to uczynić? — zapytał Maxwell.
— Oczywiście, miałem zamiar to zrobić — odparł banshee. — A teraz, kiedy już to zrobiłem, możemy uznać sprawę za załatwioną.
— Możesz wyjaśnić mi jeszcze jedną rzecz. Czym jest Artefakt?
— Tego nie mogę zrobić — powiedział banshee.
— Nie możesz, czy nie chcesz?
— Nie chcę.
Zostaliśmy sprzedani, pomyślał Maxwell. W ten oto sposób cała ludzkość została sprzedana przez tę umierającą istotę, która, bez względu na zapewnienia, nigdy nie miała zamiaru podać mu ceny. Przez stworzenie od wielu tysiącleci pielęgnujące zimną nienawiść do rasy ludzkiej, które obecnie przekraczało wszelkie dopuszczalne granice, informując go o wszystkim, kpiąc sobie z niego tylko po to, żeby uzmysłowić mu, w jaki sposób ludzie zostali sprzedani, po to, żeby całej ludzkości, teraz, kiedy było już po fakcie, uświadomić sens wydarzeń.
— W dodatku powiedziałeś Kołowcowi o mojej roli w tej sprawie — krzyknął Maxwell. — Właśnie z tego powodu Churchill czekał na mnie na stacji, gdy wróciłem na Ziemię. Powiedział wówczas, że on także wrócił z podróży, ale to było ewidentne kłamstwo. — Poderwał się gwałtownie na nogi. A co z tym drugim Maxwellem, który uległ wypadkowi? zapytał jadowitym tonem.
Skoczył w stronę krzewu, ale nie było tu już nikogo. Ciemna chmura, kłębiąca się jeszcze przed chwilą wokół pnia, zniknęła. Gałęzie odzyskały naturalny wygląd i rysowały się ostro na tle wieczornego nieba.
Uciekł, pomyślał Maxwell. Nie umarł, ale uciekł. Substancja stanowiąca budulec owego stworzenia uległa rozpadowi na atomy. Niewyobrażalne siły spajające całość w dziwaczną formę życia stopniowo słabły, aż wreszcie zanikły ostatecznie, natomiast atomy zostały rozpylone w powietrzu, niczym wyrzucona w górę garść kurzu.
Za życia banshee był stworzeniem, z którym trudno było znaleźć jakikolwiek wspólny język. Ale po jego śmierci sprawy nie uległy uproszczeniu. Przez krótką chwilę Maxwell poczuł litość dla tego stworzenia — litość, jaką człowiek odczuwa dla każdej umierającej istoty. Zdawał sobie jednak sprawę, że jego współczucie jest nie na miejscu, bowiem banshee umarł śmiejąc się w duchu z całej ludzkości.
Została mu ostatnia nadzieja — nakłonienie Czasu do wstrzymania się ze sprzedażą Artefaktu, by móc skontaktować się z Arnoldem i opowiedzieć mu całą historię, a jednocześnie przekonać go w jakiś sposób, że wszystko to jest prawdą. Zrozumiał, że nie będzie to łatwe, szczególnie teraz, gdy owa historia stała się jeszcze bardziej niewiarygodna niż poprzednio.
Odwrócił się i zaczął schodzi w dół wąwozu. Kiedy dotarł do linii lasu, zatrzymał się jeszcze i obejrzał za siebie, w górę. Ciernisty krzew widoczny na tle nieba nadal miał normalny wygląd, jak każdy żywy i zdrowy krzew, mocno zakorzeniony w ziemi.
Na tanecznej polance wróżek ujrzał grupę zagnanych do pracy, zrzędzących trolli. Grabili i wyrównywali ziemię, kładąc nową darń w miejsce zniszczonej przez kamień. Po samym kamieniu nie było już ani śladu.