Inspektor Drayton podniósł się ociężale z fotela, w którym tkwił zatopiony w sekretariacie gabinetu Sharpa.
— Cieszę się, że pan wreszcie się pojawił, doktorze Sharp powiedział. — Wydarzyło się coś… — urwał nagle w pół słowa, spostrzegłszy Maxwella. — I pan tu jest? — zwrócił się do niego. — Bardzo mi przyjemnie znów pana zobaczyć. Zmusił nas pan do rozpoczęcia długotrwałego, uciążliwego dochodzenia.
Maxwell skrzywił się.
— Nie mogę powiedzieć, inspektorze, że podzielam pańskie zadowolenie — rzekł.
Przemknęło mu przez myśl, że jeśli istniał ktoś, kogo w tej chwili miał najmniejszą ochotę oglądać, to był nim właśnie inspektor Drayton.
— Kim pan jest? — spytał bez ceregieli Sharp. — Jakim prawem wtargnął pan do mojego gabinetu?
— Inspektor Drayton ze Służby Bezpieczeństwa. Miałem krótką rozmowę z profesorem Maxwellem tego dnia, kiedy wrócił on na Ziemię, ale obawiam się, że będę musiał zadać mu jeszcze parę pytań…
— W takim razie proszę poczekać na swoją kolej’- stwierdził Sharp. — Muszę porozmawiać z doktorem Maxwellem i sądzę, że należy mi się pierwszeństwo przed panem…
— Proszę mnie źle nie zrozumieć. Nie mam zamiaru aresztować pańskiego przyjaciela — wyjaśnił Drayton. — Jego obecność w tym miejscu jest dla mnie po prostu szczęśliwym zbiegiem okoliczności. Sprowadza mnie tu pewna sprawa, która wynikła raczej niespodziewanie, a w wyjaśnieniu której, jak sądzę, może pan nam pomóc. Otóż słyszałem, że profesor Maxwell był gościem na ostatnim przyjęciu panny Clayton. Poszedłem się z nią zobaczyć…
— Mów do rzeczy, człowieku! — przerwał mu Sharp. — Czyżby Nancy Clayton także miała coś wspólnego z tą aferą?
— Nie mam pojęcia, Harlow — odezwała się Nancy, która niespodziewanie ukazała się w drzwiach prowadzących do gabinetu Shapra. — Nigdy nie sądziłam, że zostanę wplątana w jakąkolwiek aferę. Zawsze starałam się jedynie nieco zabawić wraz z moimi przyjaciółmi i nie sądziłam, że może wyniknąć z tego coś złego.
— Nancy… — mruknął Sharp. — Może ty mi wyjaśnisz, o co tu chodzi? Co ty tu robisz? Co tutaj robi inspektor Drayton i…?
— To Lambert — wyjaśniła krótko.
— Masz na myśli tego malarza, którego obraz jest w twoim posiadaniu?
— Mam trzy jego obrazy — oświadczyła z dumą Nancy.
— Ale przecież Lambert umarł ponad pięćset lat temu.
— Ja też tak sądziłam — powiedziała Nancy. — Lecz on wrócił dziś wieczorem. Powiedział, że się zgubił.
Z gabinetu, delikatnie odsuwając Nancy na bok, wyszedł wysoki, mocno zbudowany mężczyzna o żółtych włosach i głęboko pociętej bruzdami twarzy.
— Wygląda na to, panowie — rzekł — iż rozmowa dotyczy mnie. Czy będziecie mieli coś przeciwko temu, że przemówię we własnym imieniu?
Wypowiadał słowa z jakimś dziwnym akcentem, jakby mówił przez nos. Stał, omiatając ich spojrzeniem promieniujących radością oczu, a z całej jego postawy emanowała tak głęboka dobroduszność, że nie sposób było żywić do tego człowieka choćby najdrobniejszą niechęć.
— Czy pan jest Albertem Lambertem? — spytał Maxwell.
— Tak, w rzeczy samej — odparł Lambert. — Żywię nadzieję, że nie przeszkadzam. Mam pewien problem.
— Czy uważa pan, że my ich nie mamy? — wtrącił Sharp.
— Nie, nie sądzę — rzekł zdziwiony Lambert. — Przypuszczam, że wiele spośród obecnych tu osób boryka się z jakimiś problemami. Zawsze, gdy pojawia się jakiś problem, należy zadać sobie podstawowe pytanie: do kogo się zwrócić z prośbą o pomoc.
— Drogi panie — oznajmił Sharp. — Jestem w analogicznej sytuacji i, podobnie jak pan, szukam odpowiedzi na to pytanie.
— Czy nie uważasz, że Lambert ma rację? — powiedział Maxwell do Sharpa. — Przyszedł właśnie tu, do jedynej instytucji, w której jego problem może być rozwiązany.
— Na waszym miejscu, drodzy przyjaciele, nie byłbym taki pewny — odezwał się Drayton. — Zachowywaliście się ostatnio dość niefrasobliwie i najwyższa pora, bym wziął sprawy w swoje ręce. Jest mnóstwo rzeczy…
— Inspektorze, czy nie zechciałby pan trzymać się od tej sprawy z daleka? — przerwał mu Sharp. — Wystarczająco dużo zwaliło się na mnie, bym nie miał już ochoty na pana interwencję. Artefakt zginął, muzeum jest doszczętnie zrujnowane, a Shakespeare gdzieś przepadł.
— A ja chciałbym jedynie znaleźć się z powrotem w domu — wtrącił Lambert. — Z powrotem w roku dwutysięcznym dwudziestym trzecim.
— Zaraz, chwileczkę — zakomenderował Sharp. — Musi pan poczekać spokojnie na swoją kolej..Ta jeszcze…
— Harlow — przerwał mu Maxwell. — Przecież tłumaczyłem ci wszystko nie dalej jak dziś po południu. Pytałem cię o Simonsona. Przypominasz sobie?
— Simonsona? Tak, pamiętam — Sharp przeniósł wzrok na Lamberta. — Czy to pan jest autorem obrazu, na którym został przedstawiony Artefakt?
— Artefakt?
— Wielki czarny blok skalny usytuowany na szczycie wzgórza.
Lambert pokręcił głową.
— Nie namalowałem go, chociaż przypuszczam, że to uczynię. Wygląda na to, że będę musiał go namalować. Panna Clayton pokazała mi obraz i jest to bez wątpienia płótno, które mogłoby wyjść spod mojej ręki. Muszę przyznać, że to wcale nie jest zły obraz.
— To znaczy, że pan naprawdę widział Artefakt w epoce jurajskiej?
— Jurajskiej?
— Dwieście milionów lat temu. Lambert wyglądał na zdziwionego.
— Zatem znalazłem się aż tak daleko w przeszłości? Faktycznie, musiała to być odległa przeszłość, skoro istniały tam dinozaury.
— Pan powinien wiedzieć, gdzie się znalazł. Przecież to pan podróżował w czasie.
— Kłopot w tym, że agregaty czasowe doszczętnie zwariowały — odparł Lambert. — Zdaje się, że nigdy nie udawało mi się wylądować dokładnie w tych czasach, w których chciałem się znaleźć.
Sharp uniósł w górę obie dłonie i objął nimi głowę. Po chwili opuścił je i zaproponował:
— Spróbujmy to uporządkować. Nie wszystko naraz. Może zajmijmy się jedną sprawą, a dopiero potem przejdźmy do następnej.
— Wyjaśniałem już, że w tej chwili pragnę tylko jednego powiedział spokojnie Lambert. — To chyba dość proste, chciałbym jedynie wrócić do domu.
— Gdzie jest pańska maszyna czasu? — spytał Sharp. Gdzie pan z niej wyszedł? Może dałoby się ją naprawić.
— Nigdzie z niej nie wychodziłem, jest to po prostu fizyczną niemożliwością. Zawsze mam ją ze sobą, ponieważ znajduje się wewnątrz mojej głowy.
— W pańskiej głowie?! — krzyknął Sharp. — Cały duży agregat wewnątrz głowy?! Ależ to niemożliwe!
Maxwell uśmiechnął się do Sharpa.
— Kiedy dzisiaj po południu rozmawialiśmy o tym, stwierdziłeś, że Simonson ujawnił niewiele szczegółów dotyczących swojej maszyny czasu. Teraz okazuje się…
— Faktycznie, powiedziałem ci o tym — przyznał Sharp. Ale kto przy zdrowych zmysłach mógłby przypuszczać, że agregat czasowy zostanie zainstalowany w mózgu podróżnika. On musiał oprzeć konstrukcję na zupełnie innych zasadach, których my w ogóle nie braliśret~• pod uwagę. Czy pan się orientuje, w jaki sposób to działa? — zwrócił się do Lamberta.
— Nie mam pojęcia. Mogę powiedzieć tylko tyle, że kiedy agregat został umieszczony w mojej głowie, a jak się domyślam, była to dość poważna operacja chirurgiczna, uzyskałem zdolność podróżowania w czasie. Muszę po prostu określić w myślach, przy wykorzystaniu stosunkowo prostego układu współrzędnych, dokąd chcę się udać i po chwili już tam jestem. Ale coś się musiało zepsuć. Bez względu na to, jak określam w myślach punkt przeznaczenia, ląduję to tu, to tam, przeskakując z jednego czasu do drugiego, przy czym żaden z nich nie jest tym czasem, w którym chciałbym się znaleźć.
— Takie rozwiązanie ma nawet pewne zalety — mruknął Sharp w zamyśleniu, bardziej do siebie niż do kogoś z obecnych. — Pozwala na niezależne akcje, a zajmuje dużo mniej miejsca niż mechanizmy, których używamy. Czy na pewno nic więcej pan nie wie na ten temat?
— Już powiedziałem — stwierdził Lambert. — Nie znam żadnych szczegółów. Nie interesowałem się zasadą działania urządzenia. Tak się składa, że Simonson jest moim przyjacielem, mógł przeprowadzić na mnie operację i… nie przypuszczałem, że ja, Lambert…
— A jak znalazł się pan tutaj? Dlaczego wylądował pan wśród nas, w tym konkretnym miejscu i czasie?
— Tylko przez przypadek. Kiedy się tu znalazłem, od razu spostrzegłem, że jest to najbardziej cywilizowane spośród tych wszystkich miejsc, w których byłem uprzednio, zacząłem więc rozpytywać ludzi, żeby zorientować się, gdzie jestem. Rzecz jasna po raz pierwszy wylądowałem w tak dalekiej przyszłości. Już na samym początku dowiedziałem się, że podróżujecie w czasie i macie tu specjalny Instytut Czasu. Potem usłyszałem, że panna Clayton ma mój obraz. Pomyślałem, że skoro znajduje się u niej obraz mojego autorstwa, może będzie nastawiona przychylnie do mojej osoby, postanowiłem więc ją odnaleźć. Wszystko to w nadziei znalezienia sposobu skontaktowania się z ludźmi, którzy byliby w stanie pomóc mi i odesłać z powrotem do domu. Właśnie wtedy, gdy przebywałem u panny Clayton, zjawił się inspektor Drayton.
— Zanim przejdziemy do innych spraw, czy mogłabym panu zadać jedno pytanie, panie Lambert? — zabrała głos Nancy. — Przebywał pan w odległej przeszłości, w epoce jurajskiej, jak, zdaje się, powiedział Harlow. Dlaczego, malując ten obraz…
— Proszę nie zapominać, że ja go jeszcze nie namalowałem — wyjaśnił Lambert. — Zrobiłem trochę szkiców i któregoś dnia, jak sądzę…
— A więc dobrze, powiedzmy, że kiedy wykonywał pan szkic, który ma panu posłużyć do namalowania tego obrazu, dlaczego nie umieścił pan na nim dinozaurów? Bo przecież na obrazie nie ma dinozaurów, a przed chwilą sam pan powiedział, że musiał znajdować się w odległej przeszłości, ponieważ były tam dinozaury.
— Nie umieściłem dinozaurów na obrazie z bardzo prostej przyczyny — odparł Lambert. — Po prostu nie widziałem ich tam.
— Ale powiedział pan…
— Musi pani zrozumieć — wyjaśniał Lambert cierpliwie że ja zawsze malowałem tylko to, co widziałem na własne oczy. Nigdy niczego nie wymyślałem, niczego nie dodawałem. A tam nie było dinozaurów, ponieważ te stworzenia, które uwieczniłem na obrazie, wybiły je wszystkie, co do nogi. Nie mogłem zatem ujrzeć dinozaura, podobnie jak i tych innych stworów.
— Jakich znów innych stworów? — zdziwił się Maxwell. O czym pan mówi? Cóż to były za stwory?
— Różne — odparł Lambert. — Choćby takie z kołami…
Przerwał i rozejrzał się po zastygłych w zdumieniu twarzach.
— Czy powiedziałem coś niewłaściwego? — spytał.
— Och nie, skądże — odparła Carol słodko. — Proszę mówić dalej, panie Lambert. Niech nam pan opowie o tych stworach z kołami.
— Pewnie mi nie uwierzycie — kontynuował Lambert. Nie potrafię wyjaśnić, jaką oni pełnili tam rolę. Może byli niewolnikami, a może siłą fizyczną, tragarzami czy robotnikami. Na pewno były to istoty żywe, stworzenia, które nie poruszały się na nogach, lecz na kołach. Poza tym każda z tych istot nie była jednym osobnikiem, ale stanowiła coś w rodzaju zbiorowiska insektów, owadów tworzących społeczności, jak u pszczół czy mrówek. Domyślam się, że nie wierzycie w ani jedno moje słowo, ale mogę przysiąc…
W korytarzu rozległ się narastający stopniowo szum, basowy, dudniący turkot obracających się szybko kół. W zapadłym nagle, pełnym zdumienia milczeniu, wszyscy wsłuchiwali się w przybierający na sile, coraz głośniejszy turkot. Przed drzwiami odgłos począł cichnąć, koła obracały się coraz wolniej, a po chwili w wejściu pojawił się Kołowiec.
— To właśnie jeden z nich — wrzasnął Lambert. — Co on tu robi?
— Miło pana znów widzieć, panie Marmaduke — zagadnął Maxwell.
— Nie jestem panem Marmaduke — odparł Kołowiec. Tak zwany pan Marmaduke nie pojawi się tu więcej. Jest w wielkiej niełasce. Popełnił niewybaczalny błąd.
Sylwester skoczył do przodu, lecz Oop w porę wyciągnął rękę i pochwycił go za luźny fałd skóry na karku. Kot stanął na tylnych nogach, próbując uwolnić się z mocnego uścisku.
— Został zawarty kontrakt, podpisany przez humanoida posługującego się nazwiskiem Harlow Sharp — odezwał się Kołowiec. — Który z panów jest Harlowem Sharpem?
— To ja — odezwał się Sharp.
— W takim razie do pana zwracam się z pytaniem: co zamierza pan zrobić, aby wywiązać się z umowy?
— Nie jestem w stanie nic zrobić — odparł Sharp. — Artefakt zniknął i nie może być wam dostarczony. Oczywiście wpłacona przez was suma zostanie w całości zwrócona.
— To zdecydowanie za mało, panie Sharp — stwierdził Kołowiec. — To w najmniejszym stopniu nie pokryje naszych strat. Założymy postępowanie sądowe przeciwko panu, zgnoimy pana wszelkimi dostępnymi środkami. Wykorzystamy wszystkie możliwe sposoby, żeby doprowadzić do ruiny i pana, i…
— A więc tak, ty żałosna hulajnogo! — wrzasnął Sharp. Nie dla ciebie są nasze sądy! Prawa Galaktycznego nie stosuje się do takich jak ty kreatur. Jeśli myślisz, że możesz bezkarnie przyłazić do mnie z pogróżkami…
Nagle w drzwiach zmaterializował się Duch.
— Najwyższa pora! — krzyknął do niego Oop. — Gdzie byłeś przez całą noc? Co zrobiłeś z Shakespeare’em?
— Nasz bard jest bezpieczny — odparł Duch. — Ale przynoszę inne nowiny. — Rękaw jego tuniki uniósł się w górę, mierząc w Kołowca. — Cała gromada takich jak on buszuje po Rezerwacie Goblinów, próbując schwytać smoka.
Przez głowę przemknęła Maxwellowi irracjonalna myśl, że w całej sprawie od początku chodziło o smoka. Czy Kołowcy byli świadomi, że Artefakt nie jest niczym innych jak zaklętym smokiem? Mimo woli nasuwała się twierdząca odpowiedź. Wszystko wskazywało, że to właśnie oni, albo ich dalecy przodkowie wykonywali najcięższe prace w epoce jurajskiej.
Byli zatrudnieni na Ziemi w okresie jury. A na innych planetach, czy w innych epokach? Siła robocza, jak powiedział Lambert — niewolnicy, tragarze. Czy kiedykolwiek byli pełnoprawnymi członkami owej prastarej wspólnoty ras? A może jedynie zwierzętami domowymi, na drodze inżynierii genetycznej przystosowanymi biologicznie do wykonywania prac, jakie im wyznaczono?
Teraz ci dawni niewolnicy, utworzywszy własne imperium, wyciągali ręce po coś, co ich zdaniem stanowiło prawnie należne im dziedzictwo. Należne im, ponieważ nigdzie we wszechświecie, może z wyjątkiem znajdujących się na peryferiach, zamierających ognisk, nie istniał już żaden ślad owego gigantycznego projektu kolonizacji, realizowanego przez krystaliczną planetę.
Możliwe, iż rzeczywiście to dziedzictwo należało się im, pomyślał Maxwell. Wchodzili przecież w skład ekip zaangażowanych w realizację projektu. Czyżby umierający banshee, powodowany poczuciem jakiejś dawnej winy, chciał naprawić krzywdy i, krzyżując plany krystalicznej planety, pomóc byłym niewolnikom? A może sądził, że lepiej będzie, gdy ów spadek przypadnie nie komuś całkowicie obcemu, lecz rasie istot mających swój udział w realizacji projektu zakończonego fiaskiem, nawet jeśli ten udział był niewielki, mało znaczący.
— To znaczy — krzyknął Sharp do Kołowca — że w tej samej chwili, kiedy ty zasypujesz mnie pogróżkami, podlegający ci bandyci…
— Działają równocześnie na wszystkich frontach — skonstatował Oop.
— Smok poleciał do domu — zauważył Duch. — Do tego jedynego miejsca, jakie mógł jeszcze rozpoznać na całej planecie, gdzie znajdują się siedziby niziołków, gdzie mógł znaleźć się znowu wśród znanych mu stworzeń. Zataczał koła w blasku księżyca nad doliną rzeki, kiedy nagle zaatakowali go w powietrzu Kołowcy, usiłując strącić go na ziemię, gdzie bez trudu mogliby go uwięzić. Smok podjął heroiczną walkę, ale…
— Kołowcy nie potrafią fruwać — zaprotestował Sharp. Powiedziałeś też, że była ich cała gromada, a w każdym razie z twoich słów wynikało, że było ich wielu. A to przecież niemożliwe, Marmaduke był jedynym…
— Możliwe, że nikt nie podejrzewał ich o zdolność latania, ale oni naprawdę unoszą się w powietrzu — odparł Duch. A co się tyczy ich ilości, to sam byłem zaskoczony. Niewykluczone, że przebywali na Ziemi w ukryciu. Możliwe, że przybyli dopiero teraz przez stację transportową.
— Łatwo będzie ich powstrzymać — zauważył Maxwell. Wystarczy przekazać informację Centrali Transportu, a wówczas…
Sharp pokręcił głową.
— Nie, nie możemy. Transport jest międzygalaktyczny, nie znajduje się w gestii Ziemi. Nie mamy prawa im nic narzucać. — Panie Marmaduke — inspektor Drayton zwrócił się do Kołowca, przyjmując oficjalny ton. — Czy jak też się pan nazywa. Sądzę, że powinienem pana w tej chwili aresztować.
— Skończcie tę czczą gadaninę — wtrącił się Duch. — Niziołki potrzebują pomocy.
Maxwell chwycił oburącz i uniósł w górę stojące obok krzesło.
— Chyba powinniśmy wreszcie przestać się oszukiwać oznajmił i podnosząc krzesło nad głowę zwrócił się do Kołowca: — Czas, żebyś zaczął mówić, kolego. Jeśli nie zechcesz, rozłupię twoje akwarium.
Ze wszystkich stron korpusu Kołowca wysunęły się nagle dziwne rurki, po czym dał się słyszeć charakterystyczny syk. Potworny smród uderzył w twarze ludzi — straszliwy fetor powodujący skurcz żołądka i paraliżujący krtanie, niczym spazmatycznie zaciśnięta na gardle olbrzymia dłoń.
Maxwell, niezdolny do kontrolowania własnego ciała, które pod wpływem gazu wydzielanego przez Kołowca jakby zamieniło się w sztywną bryłę, poczuł, że wali się na podłogę. Potoczył się w bok, a jego ręce mimowolnie sięgnęły do gardła i poczęły szarpać, chcąc je rozerwać, aby dopuścić do płuc odrobinę powietrza — chociaż wydawało się, że wokół nie ma już powietrza, że otacza go jedynie odrażający fetor Kołowca.
Usłyszał ponad głową przeraźliwy ryk, a gdy przetoczył się, żeby spojrzeć w górę, ujrzał zawieszonego nad podłogą Sylwestra. Jego przednie łapy obejmowały górną część ciała Kołowca, natomiast tylne uderzały energicznie i szarpały pazurami baniasty, przezroczysty korpus, w którym kłębiła się odrażająca masa pełzających robaków. Zrogowaciałe koła obracały się w szalonym tempie, ale stało się z nimi coś złego, bowiem jedno wirowało w jedną, a drugie w przeciwną stronę, dzięki czemu Kołowiec z kurczowo trzymającym się go Sylwestrem kręcili się w kółko w przyprawiającym o zawrót głowy tańcu. Tylne łapy Sylwestra poruszały się rytmicznie, niczym tłoki silnika bijąc w brzuch Kołowca. Wyglądało to tak, jakby oba walczące stworzenia ruszyły nagle do zwariowanego, nieskładnego walca.
Czyjeś dłonie chwyciły go pod ramiona i został bezceremonialnie wywleczony po podłodze. Jego ciało przelało się przez próg, poczuł jednak, że fetor zelżał nieco i mógł wreszcie zaczerpnąć odrobinę powietrza.
Obrócił się na brzuch, dźwignął na czworaka i z niemałym trudem stanął na nogach. Uniósł zaciśnięte pięści i zaczął przecierać zalane łzami oczy. Powietrze nadal było ciężkie od smrodu, ale nie odczuwał już skurczu krtani.
Sharp siedział oparty o ścianę, dyszał ciężko i tarł oczy. Carol leżała rozciągnięta na podłodze. Oop, kucając w przejściu, wyciągał właśnie Nancy z przepełnionego fetorem pomieszczenia, skąd ciągle dochodziły odgłosy zmagań szablozębnego.
Maxwell ruszył na chwiejnych nogach do przodu. Pochylił się nad Carol, podniósł ją z podłogi, po czym przerzucił ciało przez ramię niczym worek i rozpoczął chwiejny odwrót w głąb korytarza.
Jakieś dziesięć metrów dalej zatrzymał się i obejrzał. W tym samym momencie z gabinetu wypadł uwolniony wreszcie od Sylwestra Kołowiec, a oba jego koła obracały się w tę samą stronę. Potoczył się w szalonym pędzie wzdłuż korytarza, lecz zachowywał się jak oślepły — zataczał się na boki, jeśli o stworzeniu na kołach można powiedzieć, że się zataczało odbiwszy się z impetem od jednej ściany, wpadał z hukiem na drugą. Z wielkiej wyrwy w jego brzuszysku wypadały i rozsypywały się po całej podłodze niewielkie, białawe obiekty.
Trzy metry przed Maxwellem Kołowiec upadł w końcu, kiedy jedno z jego kół huknęło w ścianę i rozpękło się. Powoli, jak gdyby na zwolnionym filmie, z jakimś dziwnym dostojeństwem przetoczył się jeszcze z kołami w górze, a z rozwalonego brzucha wysypał się na podłogę pokaźny stos insektów.
Sylwester skradał się chyłkiem, z brzuchem nisko przy ziemi i nastroszonymi ze zdumienia wąsami, wykonując powolne ruchy, jakby chciał ocenić efekty swojej pracy. Za nim zbliżył się Oop i pozostali ludzie.
— Czy możesz mnie wreszcie postawić? — odezwała się Carol.
Maxwell zsunął ją z ramion i postawił na nogach. Dziewczyna oparła się o ścianę.
— Nikt mnie nigdy nie podniósł w podobnie prostacki sposób — oświadczyła. — Nie masz w sobie ani odrobiny rycerskości, jeśli zdolny byłeś zapakować dziewczynę w ten sposób…
— Zgadza się, popełniłem wielki błąd — odparł Maxwell. — Powinienem był cię tam zostawić, rozciągniętą na podłodze. Sylwester zatrzymał się, wyciągnął szyję i powąchał Kołowca, a jego pysk wykrzywił się wyraźnie w grymasie niesmaku i zdumienia. Kołowiec nie dawał znaku życia. Usatysfakcjonowany Sylwester wyprostował się, po czym przysiadł na zadzie i zaczął myć sobie łapą wąsy. W stosie robaków na podłodze obok leżącego Kołowca wrzało. Niektóre z nich zaczęły wypełzać ze sterty, rozłażąc się na wszystkie strony po korytarzu.
Sharp przesunął się przy ścianie obok szczątków Kołowca. — Chodźmy — powiedział. — Wynośmy się stąd.
W całym korytarzu powietrze nadal.było przesiąknięte ohydnym fetorem.
— Wyjaśnijcie mi, o co tu chodzi — wykrztusiła Nancy. Dlaczego pan Marmaduke…?
— To tylko cuchnące robaki — mruknął Oop. — Czy możesz to sobie wyobrazić? Olbrzymie galaktyczne imperium cuchnącego robactwa! A my się ich baliśmy!
Inspektor Drayton wysunął się do przodu i rzekł z powagą: — Obawiam się, że będziecie musieli wszyscy udać się razem ze mną. Musimy spisać wasze zeznania.
— Zeznania! — oburzył się Sharp. — Pan chyba postradał rozum! Mamy teraz składać zeznania, kiedy smok toczy walkę…
— Zabito nieziemca — Drayton podniósł głos. — W dodatku nie będącego jednym z członków wspólnoty, ale przedstawiciela potencjalnie wrogiej nam rasy. Ten czyn może pociągnąć za sobą poważne reperkusje.
— Proszę napisać w protokole — podsunął Oop — że został zabity przez dziką bestię.
— Oop! — krzyknęła Carol. — Jak możesz proponować coś podobnego? Sylwester nie jest dziki, to łagodny, oswojony kotek. Poza tym nie jest bestią.
Maxwell rozejrzał się dokoła.
— A gdzie podział się Duch? — zapytał.
— Zmył się — wyjaśnił Oop. — Jak zawsze, gdy zaczynają się kłopoty. To zwyczajny tchórz.
— Powiedział przecież…
— Właśnie — przerwał Oop. — A my tu tracimy czas. O’Toole potrzebuje naszej pomocy.