Kiedy Maxwell wrócił, dźwigając swoją torbę, Oop siedział przed kominkiem i obcinał paznokcie u nóg za pomocą wielkiego scyzoryka.
Wskazał nożem w kierunku łóżka i powiedział:
— Walnij to tam, a potem chodź i siadaj koło mnie. Właśnie wrzuciłem do ognia dwie nowe szczapy i mam tu słoik, opróżniony ledwie do połowy, a w zapasie dwa pełne.
— Gdzie podział się Duch? — spytał Maxwell.
— Och, rozpłynął się gdzieś. Nie mam pojęcia, dokąd go wywiało, nigdy się nie opowiada. Ale z pewnością wkrótce wróci. Zwykle znika na krótko.
Maxwell położył torbę na łóżku, podszedł do kominka i usiadł, opierając się o obmurowanie z surowych polnych kamieni.
— Błaznowałeś dzisiaj zdecydowanie więcej niż zwykle. Co ci strzeliło do głowy? — spytał.
— Wszystko przez jej wielkie oczy — odparł Oop, szczerząc zęby. — Kiedy dostrzegłem w nich pierwsze oznaki przerażenia… Wybacz Peter, ale po prostu nie mogłem się powstrzymać.
— Cała ta gadka o kanibalizmie i wymiotach… To było dość wulgarne.
— Cóż, chyba trochę mnie poniosło. Ale ludzie właśnie tego spodziewają się po prymitywnym neandertalczyku — przyznał.
— Ta dziewczyna nie jest głupia — stwierdził Maxwell. Tak zgrabnie podsunęła nam opowieść o Artefakcie, że nigdy nie spodziewałbym się po niej czegoś podobnego.
— Podsunęła?
— Przecież to oczywiste. Nie sądzisz chyba, że po prostu wymknęło jej się, jak usiłowała nam to zasugerować?
— Może masz rację, nie zastanawiałem się nad tym. Ale po cóż miałaby to robić?
— Podejrzewam, że nie podoba jej się pomysł sprzedaży Artefaktu. Wykoncypowała, że jeżeli opowie to takiemu gadule jak ty, już jutro przed południem będzie o tym głośno w całym miasteczku. Doszła widocznie do wniosku, że wielki szum wokół sprawy może przyczynić się do zerwania transakcji.
— Przecież doskonale wiesz, Peter, że ja nie jestem plotkarzem.
— Ja wiem. Ale dziś wieczorem zachowywałeś się jak najgorszy plociuch.
Oop złożył scyzoryk i wsunął go do kieszeni, po czym odkręcił opróżniony do połowy słój i wręczył go Maxwellowi. Profesor uniósł go do ust i pociągnął spory łyk. Ognisty płyn spłynął po jego gardle jak cięcie noża, wywołując natychmiastowe krztuszenie się. Pomyślał, że chciałby choć raz móc napić się tego świństwa bez takich atrakcji. Odstawił słoik i siedział, starając się wyrównać oddech i opanować dreszcze.
— Mocna rzecz — powiedział Oop. — Najlepsza partia, jaką udało mi się wyprodukować od dłuższego czasu. Zwróciłeś uwagę, jaki klarowny?
Maxwell skinął głową, nie mogąc wydobyć z siebie głosu.
Oop sięgnął po słoik, podniósł do ust i przechylił, obniżając poziom płynu o dobre trzy centymetry. Wreszcie opuścił go i przytulił czule do owłosionej piersi. Wypuścił powietrze z taką siłą, że płomienie w kominku zatańczyły. Wolną ręką pogładził szkło.
— Paliwo pierwsza klasa — powiedział.
Otarł wargi wierzchem dłoni i zapatrzył się w ogień.
— Za to ciebie z pewnością nie mogła wziąć za gadułę odezwał się w końcu. — Zauważyłem, że zrobiłeś parę finezyjnych uników, gdy rozmowa zaczynała dotyczyć twojej osoby. Cały czas lawirowałeś wokół prawdy.
— Może dlatego, że sam nie znam całej prawdy — odparł Maxwell. — Nie wiem też, co z tym wszystkim robić. Chcesz posłuchać mojej historii?
— Jasne, jeśli naprawdę tego chcesz. Nie musisz mi o niczym opowiadać tylko z powodu naszej starej przyjaźni. Wiesz doskonale, że pozostaniemy przyjaciółmi, nawet jeżeli nie piśniesz ani słowa. Ja nie odczuwam potrzeby poznania prawdy. Mamy tyle innych tematów, na które możemy porozmawiać. Maxwell pokręcił głową.
— Muszę ci opowiedzieć, Oop. Muszę podzielić się tym z kimś, a ty jesteś jedynym, któremu mogę zaufać. To zbyt wielki ciężar, bym mógł go sam udźwignąć.
Oop podał mu słoik.
— Łyknij sobie jeszcze i zacznij, kiedy tylko zechcesz. Jedno, czego nie mogę pojąć, to dlaczego skrewił Transport? Nie mieści mi się to w głowie. Należałoby się spodziewać, że kryje się za tym coś innego.
— Masz całkowitą rację — odrzekł Maxwell. — Otóż znajduje się gdzieś planeta, jak sądzę, gdzieś niezbyt daleko. Jest to planeta swobodnie rotująca, nie związana z żadną gwiazdą, chociaż wydaje mi się, że gdyby tylko chciała, mogłaby wprowadzić się do Układu Słonecznego.
— Ale to spowodowałoby ogromne perturbacje. Zostałyby zakłócone orbity wszystkich planet.
— Niekoniecznie. Nie musiałaby wybierać orbity w tej samej płaszczyźnie, na której znajdują się pozostałe planety. Wtedy efekt jej oddziaływania byłby znikomy.
Podniósł słoik, zamknął oczy i pociągnął tęgi łyk. Mimowolnie głowę poderwało mu daleko do tyłu, a żołądek skoczył w górę jak piłka. Opuścił słoik i oparł się ponownie o prymitywną obmurówkę paleniska. W kominie wiatr jęczał i zawodził żałośnie, ale oni byli oddzieleni od tego ponurego wycia surowymi deskami ścian chałupy. W kominku osunął się jeden z pniaków, wyrzucając w górę snop iskier. Tańczące wysoko płomienie rozrzucały po całej izbie ganiające się po ścianach cienie.
Oop sięgnął i wyjął z rąk Maxwella słoik, ale nie zaczął od razu pić. Trzymał go na podołku, tuląc do ciała.
— Zatem tamta planeta przechwyciła i skopiowała twój wzorzec falowy — powiedział. — W ten sposób zrobiło się was dwóch.
— Skąd wiesz o tym?
— Dedukcja. Najbardziej logiczne wytłumaczenie tego, co zaszło. Musiało być was dwóch. Rozmawiałem z tamtym, który wrócił przed tobą, i był on dokładnie takim samym Peterem Maxwellem jak ty, który siedzisz obok mnie. Powiedział wtedy, że nie ma żadnego smoka i że cały ten szum wokół Jenocie] Skóry to kupa bzdurnych plotek i nic więcej. Dlatego wrócił do domu poza kolejnością.
— Teraz rozumiem — wtrącił Maxwell. — Dziwiłem się, dlaczego wrócił tak szybko.
— Szczerze mówiąc, jestem w głupiej sytuacji — wyznał Oop. — Sam nie wiem, czy mam się cieszyć, czy rozpaczać. Pewnie jedno i drugie po trochu, z odrobiną zadumy nad dziwnymi drogami ludzkiego przeznaczenia. To byłeś ty, a więc kiedy umarłeś, straciłem przyjaciela. Nie ulega wątpliwości, że fizycznie i psychicznie była to istota ludzka, a jej życie dobiegło kresu w postaci tragicznej śmierci. Teraz zjawiłeś się ty i tak jak poprzednio straciłem przyjaciela, teraz utraconego przyjaciela odzyskałem, ponieważ jesteś równie prawdziwym Peterem Maxwellem jak tamten.
— Mówiono mi, że był to wypadek.
— Nie jestem pewien. Wiele się nad tym zastanawiałem. A teraz, kiedy wróciłeś, mam jeszcze więcej wątpliwości. On schodził z pasa transportowego, potknął się i upadł, uderzając głową…
— Jak można się potknąć schodząc z pasa, jeśli nie jest się pijanym albo kaleką? Trzeba być wyjątkowym niezdarą. Przecież pas zewnętrzny przesuwa się tak powoli…
— Wiem — wtrącił Oop. — Policja też miała wątpliwości. Ale nie znaleziono niczego podejrzanego, a jak wiesz, musieli wpisać coś do protokołu, żeby można było zamknąć śledztwo. Stało się to na odludziu, mniej więcej w połowie drogi stąd do Rezerwatu Goblinów. Nie było żadnych świadków, na pasie musiało być wtedy zupełnie pusto. Niewykluczone, że w nocy. Ciało znaleziono około dziesiątej przed południem. Ludzie musieli przejeżdżać tamtędy już od szóstej rano, ale prawdopodobnie po szybszym, wewnętrznym pasie, skąd trudno jest dostrzec coś, co znajduje się tuż przy szlaku. Zwłoki mogły tam spoczywać przez wiele godzin, zanim je znaleziono.
— Myślisz, że nie był to wypadek? Że mogło to być morderstwo?
— Nie wiem, ale myśl ta nie daje mi spokoju. Był tam jeden dziwny szczegół, dla którego nie znaleziono żadnego wytłumaczenia. W najbliższym otoczeniu ciała czuć było jakiś dziwny zapach, wyjątkowo nieprzyjemny odór, którego nikt nie potrafił zidentyfikować. Czy nie sądzisz, iż ktoś mógł odkryć, że jest was dwóch, i z jakichś powodów mu się to nie podobało?
— Kto mógł wiedzieć, że zostałem zdublowany?
— Ludzie z tamtej planety. O ile byli tam jacyś ludzie…
— Owszem, byli — odparł Maxwell. — Chociaż wszystko było tam tak zdumiewające…
Wspomnienia ożyły, jakby znalazł się tam ponownie, i zaczął opowiadać. Krystaliczna planeta — a w każdym razie taka, która na pierwszy rzut oka wydawała się krystaliczna. Rozległa szklista równina ciągnąca się w nieskończoność i krystaliczne sklepienie podparte krystalicznymi filarami sięgającymi pozornie aż do nieba, chociaż ich szczyty ukryte były w mlecznobiałej poświacie — filarami wznoszącymi się w górę, aby podtrzymać ów dziwny nieboskłon. Pusta przestrzeń, przywodząca na myśl opustoszałą salę balową ogromnych rozmiarów, wysprzątaną i przygotowaną do balu, czekającą na muzykę i tancerzy, którzy nigdy się nie zjawili i nie zjawią; salę oszałamiającą swym splendorem i nikomu niepotrzebną wytwornością, która miała zostać pusta przez całą wieczność.
Tak, sala balowa — ale bez żadnych ścian, ciągnąca się w nieskończoność; nawet nie po horyzont, gdyż ledwo widoczną linię, gdzie owo dziwne, mlecznobiałe niebo stykało się z krystaliczną równiną, trudno było nazwać horyzontem.
Stał tam przytłoczony niepomiernym ogromem — przy czym wrażenia tego nie wywoływała ani bezgraniczna otchłań nieba, gdyż to zdawało się aż nazbyt namacalne, ani też ogromne odległości, bo i one nie były niewyobrażalne; poczuł się tak, jakby znalazł się nagle w pokoju domu gigantów i chciał trafić do drzwi, nie mając jednak żadnego pojęcia, gdzie szukać wyjścia. Nie było tam żadnego punktu orientacyjnego każdy filar stanowił dokładną kopię sąsiedniego, ani jedna chmura nie przesuwała się po niebie (jeśli w ogóle było to niebo), a każdy, choćby najmniejszy kawałek powierzchni nie wyróżniał się niczym z całej reszty, tak samo płaski i tak samo pokryty krystaliczną powłoką, ciągnącą się monotonnie we wszystkich kierunkach.
Chciał krzyknąć na cały głos, by przekonać się, czy jest tam jakaś żywa dusza, ale powstrzymał się, ogarnięty jakąś bezpodstawną, dopiero po dłuższej chwili uświadomioną obawą, że jakikolwiek głośniejszy dźwięk mógłby ów zimny, błyszczący i skrzący się splendor zamienić w chmurę lodowych kryształków. Panowała nienaturalna, nie zakłócona najlżejszym nawet szmerem cisza. Absolutna cisza, wrażenie chłodu i osamotnienia — cały ten przepych oraz nieskazitelna biel zdawały się być zagubionymi w samotności.
Powoli, ostrożnie, bojąc się, że nawet odgłos jego kroków może obrócić cały ten świat w perzynę, odwrócił głowę i w tej samej chwili kątem oka złowił jakieś poruszenie — mignięcie, sprawiające wrażenie ruchu, jakby coś poruszało się tak szybko, że oko nie było w stanie uchwycić nawet samego ruchu. Zamarł, czując, jak jeżą mu się wszystkie włosy na karku. Nie wyczuwał jednak żadnego zagrożenia. Był pod tak silnym wrażeniem obcości, wręcz nierealności tego otoczenia, całkowicie odbiegającego od wszelkich ludzkich realiów, że zdawało mu się, iż w każdej chwili może postradać zmysły, nie mając nawet szans na to, by odwrócić wzrok.
Ale nic się nie stało. Zaczął się odwracać dalej, ostrożnie, cal po calu, aż spostrzegł, że stał zwrócony plecami do czegoś, co wyglądało na jakiś mechanizm — silnik? przyrząd? maszynę?
Nagle zrozumiał. Oto miał przed sobą owo dziwne urządzenie, które zmaterializowało go na krystalicznej planecie — tutejszy odpowiednik ziemskiego transmitera i odbiornika materii.
Tym samym zyskał pewność, że znalazł się poza Systemem Jenocie] Skóry. Nigdy nie słyszał o istnieniu podobnej planety, w całym poznanym wszechświecie nie było takiego miejsca. Wskutek jakiegoś błędu nie wylądował na jednym z globów Systemu Jenocie] Skóry, stanowiącym cel jego podróży, ale w jakimś odległym, zagubionym zakątku wszechświata, w miejscu, do którego ludzie nie dotrą może nawet i za milion lat, tak daleko od Ziemi, że dzieliła go od niej wprost niewyobrażalna odległość.
Raz jeszcze pochwycił wrażenie ruchu, jakby po krystalicznej powierzchni przesuwały się ledwie widoczne, żywe cienie. Na jego oczach zjawy zwolniły nagle, stały się wyraźniejsze i dostrzegł teraz, że było ich wiele — jakichś mglistych, rozedrganych sylwetek, dziwnie zlewających się ze sobą, a jednak stanowiących odrębne istoty. Pomyślał z przerażeniem, że stanął twarzą w twarz z duchami ludzi, z widmami byłych mieszkańców tej planety.
— Przyjąłem ich realność za pewnik — powiedział do Oopa. — Niejako założyłem, że są to mieszkańcy planety. Nie miałem zresztą innego wyjścia. Gdybym zwątpił w ich istnienie, zostałbym tam sam jak palec pośród nieskończonej, krystalicznej równiny. Być może ktoś inny, ktoś z ubiegłego stulecia nie pogodziłby się z tym faktem, uznałby owe cienie za wytwór własnej wyobraźni, ale ja spędziłem zbyt wiele godzin z Duchem, żeby wątpić o realności zjaw. Zbyt wiele miałem do czynienia ze zjawiskami nadprzyrodzonymi, aby szukać jakichś pokrętnych uzasadnień istnienia stworzeń i środowiska nie mieszczących się w kategoriach ludzkiego rozumowania. A co najdziwniejsze, co jednocześnie podniosło mnie na duchu — one w jakiś sposób wyczuły, że ja zaakceptowałem ich naturę.
— I to cała tajemnica? — zapytał Oop. — Planeta duchów?
Maxwell pokiwał głową:
— Oto właśnie przykład klasycznego podejścia do sprawy. Pozwól jednak, że zadam ci pytanie. Czym według ciebie jest duch?
— Upiorem — mruknął Oop. — Zjawą.
— Ale co masz na myśli, mówiąc: upiór? Zdefiniuj mi zjawę.
— Dobra, dobra — żachnął się Oop. — Żartowałem tylko, więc nie stawiaj mnie od razu pod szubienicą. Zdaję sobie świetnie sprawę z tego, że nie wiemy dokładnie, czym jest duch. Nawet Duch na dobrą sprawę tego nie wie. Wie tylko tyle, że istnieje, a przecież kto jak nie on powinien znać prawdę. Wiem, że jego też to dręczyło, wielokrotnie się nad tym zastanawiał. Kontaktował się nawet z innymi duchami, ale nadal nic pewnego nie wiadomo. Wynika stąd, że w obliczu zjawisk nadprzyrodzonych musimy się poddać…
— Zjawisk niezrozumiałych — wtrącił Maxwell.
— Może to jakiś rodzaj mutacji? — zasugerował Oop.
— Tak właśnie uważał Collins, ale pozostał w tych sądach osamotniony. Ja też się z nim nie zgadzałem, ale teraz, po wizycie na krystalicznej planecie, nie uważam już jego teorii za bzdurę. Co się dzieje z gatunkiem, który osiągnie kres swego istnienia, gdy jako gatunek minie swoje dzieciństwo, wiek dojrzały, a potem starość? Gatunki umierają podobnie jak jednostki, umierają ze starości. Co się wówczas dzieje? Oczywiście, należałoby się spodziewać, że nic; po prostu wymierają. Załóżmy jednak, że istnieje powód nie pozwalający tak po prostu umrzeć, zmuszający do tego, żeby trwać, żeby kurczowo trzymać się życia. Jakiś nadrzędny powód, na tyle istotny, że cała rasa nie może pozwolić sobie na luksus wymarcia.
— Jeżeli przeobrażenie się w ducha jest rzeczywiście mutacją, w dodatku mutacją świadomą, a ponadto sprawa dotyczy społeczeństwa na tyle rozwiniętego, że potrafiącego kontrolować mutację… — Oop przerwał i spojrzał pytająco na Maxwella. — Czy myślisz, że to możliwe?
— Chyba tak. Szczerze mówiąc, coraz bardziej jestem przekonany do tej teorii.
Oop wyciągnął w jego stronę słoik od przetworów.
— Napij się — powiedział. — Jak skończysz, ja też sobie jeszcze łyknę.
Maxwell wziął słoik, ale nie uniósł go do ust, wahając się przez chwilę. Oop sięgnął do sterty drzewa, olbrzymią dłonią objął polano i wrzucił je do ognia. W górę komina trysnął snop iskier. Na zewnątrz nocny wiatr zawodził między deskami okapu.
Uniósł słoik i napił się. Płyn spłynął mu przez gardło jak strumień lawy. Czknął, ponownie wyrażając w duchu życzenie, by choć raz mógł przełknąć ten trunek bez krztuszenia się. Wręczył słoik Oopowi. Ten uniósł go, ale nagle gwałtownie opuścił, zerkając sponad krawędzi szkła na Maxwella.
— Mówiłeś, że oni muszą żyć, że istnieje jakiś powód, który nie pozwala im po prostu umrzeć i każe trzymać się kurczowo życia wszelkimi dostępnymi środkami.
— Właśnie — odparł Maxwell. — Tym powodem jest informacja. Wiedza. Cała planeta jest nafaszerowana informacją, jakby to był magazyn wszelkiej wiedzy. Wątpię, czy wszystko co wiemy, stanowi choć dziesiątą część tego, co tam zgromadzono. Cała reszta to wiedza nowa, nieznana nam, a pewna część tego materiału całkowicie wykracza poza granice naszej wyobraźni. Taki zasób wiadomości moglibyśmy osiągnąć na pewno nie wcześniej niż za milion lat, o ile w ogóle bylibyśmy w stanie ją zgromadzić. Jest tam zmagazynowana, jak przypuszczam, z wykorzystaniem elektroniki, w taki sposób, że każdy atom zawiera jeden bit informacji. Każde dzieło zostało przeniesione na arkusz metalowej folii, gdzie, na wzór kartek w książkach, poukładanych i sklejonych w odpowiedniej kolejności, oddzielne informacje zapisywane są w kolejnych warstwach atomów, nie wątpię bowiem, że ten typ zapisu wykorzystuje warstwową strukturę krystaliczną metalu. Kiedy przeczytasz treść pierwszej warstwy, przechodzisz do następnej. Dokładnie tak samo jak w zwykłej książce, każda warstwa atomów odpowiada jednej stronie, a kolejna, znajdującą się niżej, następnej stronie. Jedna książka w jednym, cieńszym albo grubszym arkuszu folii. Nie pytaj mnie tylko, ile warstw atomów zawiera taka folia, nie podejmuję się nawet zgadywać. Myślę, że co najmniej setki tysięcy.
Oop podniósł szybko słoik i pociągnął z niego sporą porcję. Strumyk alkoholu spłynął po jego owłosionej piersi. Pozwolił sobie na potężne beknięcie.
— Nie mogą zostawić zgromadzonej wiedzy na pastwę losu — kontynuował Maxwell. — Muszą przekazać ją komuś, kto będzie potrafił z niej skorzystać. To właśnie skłania ich do trzymania się życia, aż do chwili, kiedy przekażą bibliotekę w godne ręce. Na miłość boską, dokładnie w takiej sytuacji się znalazłem. Upoważnili mnie do dokonania sprzedaży w ich imieniu.
— Do sprzedaży w ich imieniu!? Banda duchów, których istnienie wisi na włosku!? Cóż oni mogą chcieć? Jaką zaproponowali cenę?
Maxwell uniósł dłoń i otarł czoło, które niespodziewanie pokryło się kropelkami potu.
— Nie wiem — powiedział.
— Nie wiesz!? Jak możesz cokolwiek sprzedawać, jeśli nie znasz wartości towaru, nie wiesz, jaka jest cena wywoławcza?
— Stwierdzili, że przekażą mi później. Mówili, żeby znaleźć kogoś zainteresowanego i wtedy przyślą mi informację o cenie. — To jakiś kretyński sposób załatwiania interesów stwierdził zdegustowany Oop.
— Tak, wiem — przyznał Maxwell.
— Nawet nie zasugerowali wielkości ceny?
— Nie, w najmniejszym stopniu. Próbowałem im to wytłumaczyć, ale oni nie mogli, a może raczej nie chcieli zrozumieć. Od tamtej pory już setki razy zastanawiałem się nad rodzajem i wielkością ewentualnej ceny, ale nie doszedłem do niczego sensownego. Wszystko zasadza się na pytaniu, czego mogłaby chcieć gromada takich jak oni istot. Jak mi życie miłe, nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie.
— Cóż, chyba jednak dobrze wiedzieli, na kogo zastawić swoje sidła. Jak masz zamiar się z tym uporać? — zapytał Oop.
— Pójdę i porozmawiam z Arnoldem.
— To nie będzie wcale łatwe.
— Zrozum, że muszę porozmawiać właśnie z Arnoldem, z nikim innym. Wszystko trzeba zachować w tajemnicy, nie można dopuścić do rozprzestrzenienia się plotek. Przyznasz, że sprawa jest co najmniej niezwykła. Jeżeli informacja o transakcji dostanie się do środków masowego przekazu, czy chociażby dotrze do uszu zwykłych plotkarzy, uniwersytet będzie musiał obejść się smakiem. Jeśli wszyscy zaczną o tym gadać, tamci coś wyniuchają i nie dojdziemy do porozumienia, a sam rozumiesz, że nie można tego wykluczyć, przecież działam zupełnie na oślep, wtedy cała Galaktyka skręciłaby się ze śmiechu. To musi pozostać pomiędzy Arnoldem i mną…
— Arnold jest wielkim, zarozumiałym głupcem, Peter. Wiesz o tym równie dobrze jak ja. To tylko urzędnik. Ma w swoich rękach losy uniwersytetu. Nie dbam o to, czy ma tytuł rektora czy nie, w rzeczywistości jest jedynie urzędnikiem. Sprawy naukowe uniwersytetu nie obchodzą go ani trochę. Nie licz na to, że nadstawi karku i za trzy planety pełne wiedzy.
— Rektor Uniwersytetu musi być urzędnikiem…
— Gdyby sprawa wynikła kiedy indziej, może miałbyś pewne szanse — stwierdził posępnie Oop. — Ale akurat teraz, kiedy Arnold balansuje na cienkiej linie, kiedy trwa jeszcze przeprowadzka administracji z Nowego Jorku do tego cholernego miasteczka…
— Miasteczka z wielkimi tradycjami liberalnymi i… — żachnął się Maxwell.
— Politycy uniwersyteccy mają w nosie tradycje liberalne czy jakiekolwiek inne.
— Nie przypuszczam. Zresztą i tak muszę się zobaczyć z Arnoldem. Mógłbym sobie tylko życzyć, żeby na jego miejscu był ktoś inny. Nie mam odrobiny szacunku dla tego człowieka, ale właśnie on jest mi teraz potrzebny.
— Mogłeś się nie zgodzić.
— Na rolę pośrednika? Nie, nie mogłem, Oop. Żaden człowiek by nie odmówił. Gdyby zresztą musieli szukać kogoś innego, mogliby tracić na jakąś ofermę. Nie chcę twierdzić, że najlepiej nadaję się do tej roli, ale przynajmniej będę się starał. To ważne nie tylko dla nas, ale również dla nich.
— Polubiłeś tych ludzi?
— Trudno powiedzieć, że ich polubiłem. Na pewno podziwiam ich, może także trochę współczuję. Przecież zrobili, co mogli. Tak długo polowali na kogoś, komu mogliby przekazać tę wiedzę.
— Przekazać? Mówiłeś, że jest na sprzedaż?
— Tylko dlatego, że istnieje coś, czego oni pragną, albo potrzebują. Gdybym jeszcze wiedział, o co im może chodzić, moje zadanie byłoby znacznie łatwiejsze.
— Drobne pytanie. W jaki sposób porozumiewałeś się z nimi?
— Tabliczki — odparł Maxwell. — Mówiłem ci o tabliczkach, o arkuszach metalowej folii, na których została zgromadzona wiedza. Oni zapisywali swoje wypowiedzi na folii, a ja robiłem to samo.
— Ale jak mogłeś je odczytać…?
— Dali mi specjalne urządzenie, coś w rodzaju okularów, czy raczej gogli, choć to było nawet większe od gogli. Wielkie i ciężkie, prawdopodobnie zawierające skomplikowany mechanizm. Kiedy założyłem je na głowę, mogłem bez trudu odczytywać zapis na tabliczkach. Nie było to właściwie pismo, ale jak gdyby szeregi zawirowań w strukturze metalu. To trudno wytłumaczyć. W każdym razie, kiedy spoglądało się na owe zawirowania przez to urządzenie, od razu wiedziało się, jakie informacje zostały zapisane na arkuszu folii. Urządzenie można było nastawiać, jak się później przekonałem, na odczyt żądanej warstwy atomów. Ale na początku odczytywałem tylko to, co oni do mnie pisali, o ile można to nazwać pisaniem. Czasami w podobny sposób dzieciaki przekazują sobie wiadomości pisane kredą na tabliczkach. Potem ja utrwalałem odpowiedzi, przekazując bezpośrednio myśli do innego przyrządu, znajdującego się razem w zestawie z tą parą gogli, które miałem na głowie.
— Translator — rzucił Oop.
— To chyba właściwe określenie. Dwukierunkowy translator.
— Kiedyś próbowaliśmy skonstruować podobne urządzenie. Mówiąc: my, mam na myśli nie tylko nas, Ziemian, ale połączoną pomysłowość całej, jak to się zabawnie mówi, poznanej galaktyki — rzekł Oop.
— Tak, słyszałem o tym.
— A ci twoi widmowcy mają już coś takiego.
— Oni mają o wiele więcej. Sam nie wiem dokładnie, czym dysponują. Wypróbowałem kilka ich urządzeń. Wyrywkowo. Tylko tyle, żeby przekonać się, iż mówili prawdę o swoich osiągnięciach.
— Zastanawia mnie coś jeszcze — mruknął Oop. — Mówiłeś tylko o planecie. A co z gwiazdą?
— Otóż planeta jest przykryta sklepieniem. Przypuszczam, że krąży wokół jakiejś gwiazdy, ale nie można jej zobaczyć, a w każdym razie nie z powierzchni. Rzecz w tym, że gwiazda nie jest im potrzebna. Myślę, że znasz teorię oscylującego wszechświata.
— Wszechświat typu jo-jo. Powstały z wielkiego wybuchu, kończy żywot ponownym wybuchem.
— Właśnie — odparł Maxwell. — Chyba nie musimy już dłużej zastanawiać się nad słusznością tego modelu. Okazuje się prawdziwy. Krystaliczna planeta pochodzi z poprzedniego wszechświata, który istniał przed uformowaniem się obecnego. Oni rozpracowali to już dawno. Wiedzieli, że kiedyś nadejdzie taki czas, gdy wyczerpie się cała energia, a pozostała martwa materia zacznie skupiać się powoli, aby uformować kolejne kosmiczne jajo, z którego, na drodze wybuchu, narodzi się nowy wszechświat. Wiedzieli, że zbliża się moment śmierci wszechświata i jeśli nie zostaną podjęte jakieś działania, będzie to także śmierć ich rasy. Wtedy rozpoczęli realizację swojego projektu — projektu na skalę planetarną. Wchłonęli energię i zmagazynowali ją — nie pytaj tylko, w jaki sposób ją wyekstrahowali, skąd ją wzięli, ani jak ją zmagazynowali. Zgromadzili ją w samym materiale planety i podczas gdy cały wszechświat wygasał i zamierał, oni posiadali odpowiednie zapasy energii. Nakryli planetę sklepieniem i uczynili z niej prawdziwy dom. Opracowali mechanizmy napędowe, dzięki którym mogli przemieszczać całą planetę, zmieniając ją w niezależne ciało poruszające się swobodnie w przestrzeni kosmicznej. Zanim jeszcze martwa materia rozpoczęła wsteczny ruch ku centralnemu punktowi skupienia, oni opuścili swoją gwiazdę, będącą już wówczas tylko bryłą martwego, czarnego żużlu, i wyruszyli w swoją drogę. Tak zostało do dziś, stali się reliktową rasą pokonującą przestrzeń na planetarnym statku kosmicznym. Widzieli śmierć starego wszechświata, poprzednika obecnego. Zostali sami w kosmosie, w pustce, pozbawionej śladu życia, najmniejszego refleksu światła czy odrobiny energii. Być może — tego nie wiem — obserwowali formowanie się nowiusieńkiego kosmicznego jaja. Musieli znajdować się bardzo daleko od tego miejsca. Lecz jeśli tak, to powinni widzieć również eksplozję, która dała początek temu wszechświatowi, w którym żyjemy — ów oślepiający błysk, gdzieś w niepojętej dali, wyrzucający nagromadzoną energię w przestrzeń. Widzieli pierwsze, rozpalające się czerwienią gwiazdy, nabierające kształtów galaktyki, a kiedy proces ich formowania dobiegł końca, wkroczyli do zupełnie nowego wszechświata. Mieli możliwość udać się do dowolnej galaktyki, wejść na orbitę jakiejkolwiek gwiazdy. Mogli się przemieszczać, gdzie tylko im się zamarzy — byli cyganami wszechświata. Ale nadszedł ich koniec. Planeta, jak przypuszczam, mogła przetrzymać jeszcze bardzo wiele, a urządzenia kontrolujące energię pracowały bez zarzutu. Pewnie kiedyś i one przestaną działać, ale ten moment musi być jeszcze dość odległy. To gatunek doszedł do swojego kresu — rasa, która zgromadziła w zapisach wiedzę pochodzącą z dwóch wszechświatów.
— Pięćdziesiąt miliardów lat — jęknął Oop. — Pięćdziesiąt miliardów lat nauki.
— Co najmniej tyle. Możliwe, że znacznie więcej — dodał Maxwell.
Siedzieli w milczeniu, próbując ogarnąć myślami owe pięćdziesiąt miliardów lat. W gardzieli komina huczał ogień. W oddali rozległo się bicie zegara umieszczonego na gmachu Filharmonii — zegara odmierzającego ich czas.