Maxwell znalazł odosobniony kąt — dwa krzesła schowane za jakąś ogromną, kwitnącą rośliną umieszczoną w gigantycznej marmurowej donicy — gdzie nie było nikogo. Usiadł.
Przyjęcie zbliżało się ku końcowi, tłum powoli topniał. Część gości już wyszła, a ci którzy pozostali, robili zdecydowanie mniej hałasu. Maxwell stwierdził w duchu, że następna osoba, która zapyta go, co mu się przydarzyło, zaliczy solidny cios w szczękę.
Będę wyjaśniał — odpowiedział wczorajszego wieczora na pytanie Carol. Będę wyjaśniał wciąż od nowa. A dziś, kiedy zmuszony był czynić to bezustannie, kiedy wyjaśniał szczerze, pomijając jedynie pewne szczegóły, spotkał się z całkowitą nieufnością. Patrzyli na niego szklistymi oczyma i zastanawiali się, czy upił się do tego stopnia, czy usiłuje robić z nich durniów.
Uświadomił sobie, że na dobrą sprawę to on wyszedł na idiotę. Został zaproszony na przyjęcie do Nancy Clayton, ale nie przez nią. Nie ona przysłała mu ubranie na zmianę, ani samochód, który podwiózł go przed tylne wejście specjalnie po to, by musiał przejść korytarzem obok drzwi, za którymi czekał Kołowiec. Gotów był postawić dziesięć do jednego, że psy także nie należały do Nancy, nie przyszło mu jednak do głowy, żeby zapytać ją o to.
Ktoś zadał sobie wiele trudu, by w tak niezręczny i zawiły sposób zaaranżować spotkanie, żeby Kołowiec na pewno miał możliwość porozmawiać z nim. Było to tak melodramatyczne, tak zalatujące opowieściami płaszcza i szpady, że aż śmieszne. Chociaż, w gruncie rzeczy, jemu akurat było zupełnie nie do śmiechu.
Objął szklaneczkę z drinkiem obiema dłońmi i zasłuchał się w gwar zamierającego przyjęcia.
Wyjrzał ostrożnie zza gąszczu zieleni, próbując dojrzeć Kołowca. Nie było go jednak nigdzie w pobliżu, mimo iż przez prawie cały wieczór kręcił się koło Maxwella.
Bezmyślnie przekładał szklaneczkę z ręki do ręki, nie mając już ochoty na drinka — czuł się tak, jakby wypił odrobinę za dużo. W rzeczywistości nie pił dużo, ale nie było to dla niego odpowiednie miejsce do picia; zamiast nielicznej grupy serdecznych przyjaciół otaczała go zbyt wielka gromada obcych lub tylko przelotnie znanych mu osób, a zamiast przytulnego pomieszczenia znajdował się w za dużym i całkowicie pozbawionym osobowości salonie. Był zmęczony, dopiero teraz uświadomił sobie, jak bardzo zmęczony. Miał ochotę jak najszybciej wstać, pożegnać się z Nancy, o ile znajdzie ją gdzieś w pobliżu, i wrócić najkrótszą drogą do chałupy Oopa.
A jutro? Było tak wiele spraw, które musiał jutro załatwić. Postanowił jednak na razie nie zaprzątać sobie nimi głowy. Nawet myślenie odkładał do jutra.
Podniósł szklaneczkę ponad krawędź marmurowej donicy i wylał jej zawartość do ziemi.
— Na zdrowie! — mruknął do rośliny.
Ostrożnie i powoli, tak by nie stracić równowagi, pochylił się i postawił szklaneczkę na podłodze.
— Sylwester! Czy wiesz, kogo my tu mamy? — rozległ się jakiś głos.
Odwrócił się. Po przeciwnej stronie donicy stała Carol wraz z tulącym się do jej nóg Sylwestrem.
— Chodźcie tutaj — zaprosił. — Znalazłem sobie tę małą kryjówkę. Jeżeli będziecie oboje stać spokojnie…
— Przez cały wieczór próbowałam zdybać cię gdzieś na uboczu — przerwała mu Carol — ale to było niewykonalne. Czy mógłbyś mi zdradzić, o co chodziło w tym wspólnym polowaniu z Sylwestrem na Kołowca?
Wsunęła się głębiej w róg pokoju za donicą i z surową miną czekała na wyjaśnienia.
— Byłem tak samo zaskoczony jak ty — rzekł. — Kiedy nie wiadomo skąd pojawił się Sylwester, nie zdążyłem nawet otworzyć ust. Nie miałem pojęcia…
— Często jestem gościem na podobnych przyjęciach przerwała mu lodowatym tonem. — Oczywiście, nie z mojego powodu, gdybyś miał jeszcze jakieś wątpliwości, ale z uwagi na Sylwestra. Stanowi dobry temat do rozmów.
— Cóż, to chyba dobrze dla ciebie — próbował zażartować. — Masz punkt przewagi nade mną. Ja w ogóle nie byłem zaproszony.
— Tak czy inaczej, również się tu znalazłeś.
— Lepiej nie pytaj, w jaki sposób. Zmusiłabyś mnie do udzielania wyjaśnień.
— Sylwester zawsze zachowywał się jak grzeczny kotek dodała oskarżycielsko. — Jest może trochę łapczywy, ale to dżentelmen.
— Tak, wiem, że wywieram zły wpływ na wszystkich, z którymi się stykam — przyznał Maxwell.
Carol obeszła w końcu donicę i usiadła na sąsiednim krześle.
— Czy zamierzasz udzielić odpowiedzi na moje pytanie? Maxwell pokręcił głową.
— Nie wiem, czy potrafię. To wszystko było mocno zagmatwane.
— Chyba nigdy nie spotkałam bardziej irytującego człowieka — syknęła. — Z całą pewnością nie traktujesz mnie poważnie.
— Swoją drogą — wtrącił — widziałaś obraz, prawda?
— Dlaczego pytasz? Oczywiście, że widziałam. Przecież jest główną atrakcją przyjęcia. Na równi z tym śmiesznym Kołowcem.
— Nie zauważyłaś nic niezwykłego?
— Niezwykłego?
— Owszem, na obrazie.
— Nie, chyba nie.
— Znajduje się tam, na szczycie wzgórza, niewielki prostokąt. Czarny, jakby wkopany w ziemię. Wygląda zupełnie jak Artefakt.
— Przegapiłam go. Nie przyglądałam się aż tak dokładnie.
— Myślę, że zwróciłaś uwagę na gnomy.
— Tak, zauważyłam je. Faktycznie, postacie przypominały gnomy.
— A te wszystkie inne stwory? — ciągnął Maxwell. — Wyglądały w jakiś sposób odmiennie.
— Odmiennie od czego?
— Lambert zwykle malował trochę inne stworzenia.
— Nie wiedziałam, że jesteś ekspertem w dziedzinie twórczości Lamberta.
— Nie jestem — odparł. — Kiedy dziś rano dowiedziałem się o przyjęciu i nowym obrazie Nancy, poszedłem do czytelni i przejrzałem książkę, w której było też wiele kolorowych reprodukcji dzieł Lamberta.
— A właściwie co z tego, że są one inne? — zapytała Carol. — Malarz ma przecież prawo malować, co tylko sobie zażyczy. — Pewnie, że ma, wcale tego nie neguję. Ale obraz Nancy przedstawia Ziemię. Został na nim uwieczniony Artefakt, nie wątpię w to, a zatem obraz musi przedstawiać Ziemię. Rzecz jasna, nie taką Ziemię, jaką znamy dzisiaj, ale prawdopodobnie z epoki jurajskiej.
— Czyżbyś uważał, że inne jego obrazy nie wyobrażały krajobrazów Ziemi? Musiały przedstawiać Ziemię. Za czasów Lamberta nie znano innych pejzaży, które można by przenosić na płótna. Nie istniały jeszcze podróże kosmiczne, prawdziwe podróże kosmiczne, poza lotami na Księżyc i Marsa.
— Istniały jednak podróże kosmiczne wyobraźni — stwierdził Maxwell. — Podróże w przestrzeni i w czasie ludzkiego umysłu. Żaden malarz nie był nigdy ograniczony koniecznością przenoszenia na płótno swoich czasów i swojego otoczenia. Tak właśnie wszyscy uważają, sądzą, że malarstwo Lamberta też czerpie tematy z wyobraźni. Ale ja, po dzisiejszym wieczorze, skłaniam się ku wnioskowi, że malował on pejzaże autentyczne, sceny z życia, istniejące postacie, słowem to, co widział na własne oczy.
— Wszystko pięknie, tylko wytłumacz mi, w jaki sposób on mógł widzieć podobne krajobrazy. Rozumiem, że obecność Artefaktu na obrazie jest dla ciebie czymś niezwykłym, ale…
— Czy pamiętasz, co opowiadał Oop? — wtrącił szybko. Wspominał chochliki, trolle i wiele innych rodzajów niziołków, znanych już neandertalczykom. Ale mówił też, że istniały ponadto inne, znacznie gorsze stworzenia, dużo bardziej złośliwe i niebezpieczne, których jego współplemieńcy śmiertelnie się bali.
— Sądzisz, że niektóre z postaci na obrazach Lamberta mogą przedstawiać te właśnie stworzenia, o których wspominał Oop?
— Właśnie to miałem na myśli — przyznał. — Zastanawiam się, czy Nancy nie miałaby nic przeciwko temu, gdybym przyprowadził tu jutro Oopa, żeby pokazać mu obraz.
— Nie sądzę, żeby się sprzeciwiała — stwierdziła Carol. Ale chyba nie będzie to potrzebne. Zrobiłam zdjęcia obrazu.
— Ależ ty…
— Tak, wiem — odparła szybko. — Dobrze wiem, że nie wolno tego robić. Ale poprosiłam Nancy o pozwolenie, a ona stwierdziła, że nie ma nic przeciwko temu. Co innego mogła powiedzieć? Nie mam zamiaru handlować zdjęciami, ani nic w tym rodzaju. Zrobiłam je wyłącznie dla siebie, dla osobistej satysfakcji. Nazwijmy to drobną zapłatą za przyprowadzenie Sylwestra, żeby goście mogli go obejrzeć. Nancy doskonale zdaje sobie sprawę z atrakcyjności Sylwestra i dlatego nie mogła nie zgodzić się na wykonanie fotografii. Jeśli chcesz, żeby Oop rzucił na nie okiem…
— Naprawdę mogłabyś…? — spytał.
— Oczywiście, dlaczego nie? I nie potępiaj mnie za zrobienie zdjęć. To tylko forma wyrównania rachunków.
— Wyrównania rachunków? Z Nancy?
— Nie tylko z nią, lecz także ze wszystkimi, którzy zapraszają mnie na swoje przyjęcia. Absolutnie ze wszystkimi. W rzeczywistości nie mnie zapraszają. Zapraszają Sylwestra. Zupełnie jakby był tresowanym niedźwiedziem, albo jakimś cyrkowcem. To oczywiste, że jeżeli chcą gościć jego, muszą również zaprosić mnie. Wiem doskonale, z jakiego powodu mnie zapraszają, a oni również mają świadomość, że ja wiem. Mimo to nadal dostaję zaproszenia.
— Chyba rozumiem.
— Uważam, że traktują mnie bardzo protekcjonalnie. — Też tak sądzę.
— Jeżeli chcemy pokazać zdjęcia Oopowi, to chyba powinniśmy już iść stąd — zaproponowała. — Przyjęcie dogorywa na stojąco. Czy jesteś pewien, że nie chcesz mi zdradzić szczegółów tej afery z Kołowcem?
— Później — odparł. — Nie teraz. Może opowiem ci kiedy indziej.
Wysunęli się z kryjówki za gigantyczną donicą i zaczęli lawirować między rzednącym tłumem gości w kierunku wyjścia z salonu.
— Czy nie powinniśmy złapać Nancy i pożegnać się z nią? — zasugerowała Carol.
— Nie teraz. Możemy zostawić jej liścik, albo zatelefonować i przeprosić, że nie mogliśmy jej znaleźć, podziękować za miły wieczór, nadmieniając, że bardzo podobało nam się przyjęcie, że nigdy go nie zapomnimy, że jej obraz wywarł na nas nadzwyczajne wrażenie, że zdobycie go musiało kosztować ją wiele zachodu…
— Przestań się wygłupiać — ucięła Carol. — Zdecydowanie przesadzasz, nie jesteś w tym dobry.
— Wiem o tym i dlatego bezustannie ćwiczę — stwierdził Maxwell.
Minęli drzwi wejściowe i zaczęli schodzić szerokimi, zbiegającymi półkolem, kamiennymi schodami, wiodącymi do pasa transportowego.
— Profesorze Maxwell! — krzyknął ktoś za nimi. Maxwell odwrócił się. Po schodach zbiegał Churchill.
— Tylko na chwileczkę, profesorze, jeśli pan pozwoli zawołał.
— Tak, o co chodzi Churchill?
— Tylko słówko. Na osobności, jeżeli dama nie ma nic przeciwko temu.
— Poczekam na ciebie przy pasie — powiedziała Carol do Maxwella.
— Nie martw się, to nie potrwa długo — odparł cicho.
— Spokojnie, ja poczekam. Nie chcę, żebyś miał jakiekolwiek kłopoty.
Maxwell stał jeszcze przez chwilę, czekając, aż Churchill zbiegnie do niego po schodach. Kiedy wreszcie zbliżył się, miał wyraźną zadyszkę. Położył rękę na ramieniu profesora.
— Przez cały wieczór próbowałem zamienić z panem kilka słów na osobności, ale zawsze był pan otoczony tłumem.
— Słucham, o co chodzi? — spytał Maxwell surowym tonem.
— O Kołowca. Nie powinien pan przejmować się nim za bardzo. On nie zna naszych zwyczajów, a ja nie miałem pojęcia, co on zamierza. Jeśli mam być szczery, radziłem mu, żeby…
— Mam rozumieć, że pan dobrze wiedział, iż Kołowiec zaczaił się tam na mnie?
— Mówiłem mu, żeby tego nie robił — tłumaczył się Churchill. — Mówiłem, żeby zostawił pana w spokoju. Bardzo mi przykro, profesorze Maxwell. Proszę mi wierzyć, robiłem wszystko, co w mojej mocy.
Maxwell błyskawicznie schwycił Churchilla za koszulę pod szyją, zmiął materiał w garści i przyciągnął mężczyznę do siebie.
— Więc to ty jesteś człowiekiem Kołowca! — krzyknął. Jego figurantem! To ty złożyłeś ofertę na kupno Artefaktu! Zrobiłeś to w imieniu Kołowca!
— Nic panu do tego! To mój własny interes! — syknął rozwścieczony Churchill. — Żyję z tego, że występuję w imieniu innych ludzi.
— Kołowiec nie jest człowiekiem! Bóg jeden wie, czym on jest. Ulem pełnym insektów. Nikt nie wie o nim niczego więcej. — Ale ma swoje prawa — odparł Churchill. — Został upoważniony do przeprowadzenia tej transakcji.
— A kto ciebie upoważnił, żebyś mu pomagał? — zapytał Maxwell. — Kto cię upoważnił, żebyś mu się wysługiwał? Lepiej uważaj na to, od kogo bierzesz forsę! I nie właź mi więcej w drogę!
Wyprostował ramię odpychając Churchilla. Tamten zachwiał się, stracił równowagę, poleciał do tyłu i stoczył się kilka stopni w dół, zanim zdołał się zatrzymać. Leżał jak długi, nie próbując nawet się podnieść.
— Prawdę powiedziawszy, powinienem zrzucić cię na sam dół, żebyś skręcił swój parszywy kark — rzucił jeszcze Maxwell.
Spojrzał w stronę domu Nancy i zobaczył zebrany przed drzwiami tłumek, przyglądający się tej scenie. Patrzyli na nich i szeptali coś między sobą.
Odwrócił się na pięcie i przeskakując po kilka stopni zaczął zbiegać w dół.
U stóp schodów Carol desperacko usiłowała powstrzymać wyrywającego się kota.
— Myślałam już, że go nie utrzymam, że popędzi na górę i rozszarpie tego faceta na strzępy — wysapała.
Uniosła wzrok na Maxwella, a na jej twarzy malowała się nie skrywana niechęć.
— Czy ty nigdy nie możesz zachować się po ludzku? — spytała.