— Ach, ten Oop — odezwała się Carol. — On mnie po prostu oszołomił. Ten jego śmieszny domek na końcu świata…
— Czułby się obrażony, gdyby słyszał, że nazywasz to domkiem — stwierdził Maxwell. — To chałupa i on jest z niej bardzo dumny. Właśnie jako z chałupy. Przeskok z jaskini do budynku byłby dla niego po prostu szokiem. Prawdopodobnie czułby się bardzo nieszczęśliwy.
— Z jaskini? On rzeczywiście mieszkał w jaskini?
— Pozwól, że powiem ci coś o moim starym przyjacielu, Oopie. Jest strasznym łgarzem. Absolutnie nie wolno ci wierzyć we wszystko, co on opowiada. Weźmy chociażby kanibalizm…
— No, poczułam się trochę lepiej. Ludzie zjadający się nawzajem…
— Ależ nie, kanibalizm funkcjonował w rzeczywistości. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Ale to, czy Oop osobiście o mało co nie został wrzucony do kotła, jest zupełnie odrębną kwestią. Tylko w przypadku informacji ogólnych jego opowieści są wystarczająco wiarygodne. Kiedy natomiast zaczyna relacjonować swoje własne doświadczenia, należy bardzo krytycznie traktować jego słowa.
— Zabawne — powiedziała Carol. — Wielokrotnie widywałam go w instytucie i muszę przyznać, że nawet wzbudził moje zainteresowanie, nie sądziłam jednak, że poznam go osobiście. Szczerze mówiąc, nigdy nie starałam się o to. Zaliczyłam go raczej do grupy ludzi, z którymi znajomość mogę sobie darować. Wydawało mi się, że powinien być nieokrzesany…
— Ależ on jest nieokrzesany — wtrącił Maxwell. — Ale niemniej czarujący — dodała.
Jasne, jesienne gwiazdy świeciły zimno w ciemnej głębinie nieba. Niemal całkowicie opustoszałe pasy komunikacyjne wiły się poprzez pasmo wzgórz. W głębokiej dolinie migotały porozrzucane światła miasteczka. Wiejący w stronę wzgórz wiatr niósł słaby zapach palonych liści.
— Ogień to wspaniała rzecz — powiedziała w zadumie Carol. — Powiedz mi, Peter, dlaczego nie używamy teraz ognia? Przecież tak łatwo go rozniecić. Postawienie kominka w każdym mieszkaniu nie powinno stanowić problemu.
— Były takie czasy, kilkaset lat temu, gdy w każdym domu, albo prawie w każdym domu znajdował się co najmniej jeden kominek — odparł Maxwell. — Czasami budowano je niemal w każdym pomieszczeniu. Wszystko to, cała zabawa w spędzanie czasu przy ogniu, była, oczywiście, już wówczas anachronizmem, wyrazem atawistycznego traktowana ogniska jako źródła ciepła oraz ochrony. W końcu jednak wyrośliśmy z tego.
— Nie sądzę, byśmy z tego wyrośli — zaprotestowała Carol. — Zarzuciliśmy ten zwyczaj i to wszystko. Odwróciliśmy się plecami do tego fragmentu naszej przeszłości. Potrzebę ognia odczuwamy nadal, choć jest to potrzeba czysto psychologiczna. Odkryłam to dziś wieczorem. Siedzenie przy ogniu było dla mnie bardzo ekscytujące, a jednocześnie uspokajało mnie. Może i jest to atawizm, ale on ciągle w nas tkwi.
— Oop nie może żyć bez ognia. Właśnie brak ognia przeżywał najsilniej, gdy ekspedycja Czasu porwała go z przeszłości. Po pierwszych kontaktach z naszą rzeczywistością musiano go całkowicie odizolować na jakiś czas, był bardzo dokładnie strzeżony, bo nie chodziło przecież o uwięzienie go. Ale kiedy ponownie stał się panem samego siebie, że tak to nazwę, otrzymał na własność ów skrawek ziemi na krańcu miasteczka i wybudował sobie ten barak. Prymitywną chałupę, ale o taką mu właśnie chodziło. Z nieodzownym kominkiem. I, rzecz jasna, z ogrodem. Powinnaś zobaczyć jego ogród. Idea uprawiania ziemi była dla niego czymś zupełnie nowym, czymś, co nikomu w jego czasach nie przyszłoby nawet do głowy. Gwoździe, piła i młotek, a nawet zwykła deska, podobnie jak wiele innych rzeczy, to wszystko były dla niego nowości. Jednak jego zdolności adaptacyjne okazały się niezwykle wysokie. Zaakceptował te nowe narzędzia i nowe idee wyjątkowo gładko. Nic nie było w stanie go zdziwić. Zbudował swoją chatę z drewnianych belek, używając młotka, piły i gwoździ oraz reszty niezbędnych materiałów. Myślę jednak, że najwspanialszy ze wszystkiego wydał mu się ogród, a co za tym idzie możliwość hodowania roślin jadalnych, zamiast zbierania dzikich odmian. Zauważyłaś z pewnością, że nadal jest zafascynowany obfitością pożywienia i jego powszechną dostępnością.
— Jak i dostępnością alkoholu — dodała Carol. Maxwell zaśmiał się.
— Jeszcze jedna idea, którą przyjął bez zastrzeżeń. Można by wręcz powiedzieć, że stało się to jego hobby. Produkuje własny napitek. Posiada aparaturę ukrytą na tyłach komórki na drewno i produkuje najgorszą księżycówkę, jaka kiedykolwiek sączyła się przez twoje gardło. Wyjątkowo ohydna krzakówa.
— Ale nie daje jej gościom. Dzisiaj zaserwował przecież whisky.
— Najpierw musi się z tobą zaprzyjaźnić, zanim pozwoli ci spróbować swego specjału — wyjaśnił Maxwell. — Te słoiki na przetwory, które wyjmował…
— Zdziwiłam się, po co mu te słoje. Wyglądały na puste. — Czysta, najpodlejsza księżycówa, oto co w nich było. — Mówiłeś, że kiedyś trzymano go pod nadzorem. A teraz?
Jak ściśle jest związany z Czasem?
— Znajduje się pod opieką instytutu, ale nie jest to żaden formalny związek. Nie byłabyś jednak w stanie się go pozbyć. Jest bardziej lojalnym stronnikiem Czasu niż ty sama.
— A Duch? Mieszka tutaj, w Nadprzyrodzonym? Instytut także sprawuje nad nim pieczę?
— Skądże. Duch to zbłąkany kocur. Przebywa wszędzie tam, gdzie chce. Ma przyjaciół w każdym zakątku planety. O ile się orientuję, jest ważną personą w Instytucie Religioznawstwa Porównawczego na Uniwersytecie Himalajskim. Wpada tu tak często, jak tylko ma na to ochotę. On i Oop przypadli sobie do gustu właściwie od momentu, gdy Nadprzyrodzony nawiązał pierwszy kontakt z Duchem.
— Nazywacie go Duchem, Peter. A kim on właściwie jest?
— Cóż, po prostu duchem.
— Ale czyim duchem?
— Nie wiem. I nie sądzę, by ktoś to wiedział.
— Przecież jesteś z Nadprzyrodzonego.
— Tak, oczywiście, ale wszystkie moje prace związane są z niziołkami, a w szczególności z goblinami, choć w zasadzie interesuję się wszystkimi rodzajami. Nawet banshee, a nie ma istoty bardziej podłej i bezrozumnej niż banshee.
— Ale są przecież także specjaliści od duchów. Co oni o nim mówią?
— Z tego co wiem, mają kilka teorii. Istnieją całe tony literatury na temat duchów, ale nigdy nie miałem czasu, żeby się zainteresować tym problemem. Wiem, że dawniej, we wczesnych wiekach panował pogląd, iż każdy po śmierci przeistacza się w ducha. Obecnie, zdaje się, teoria ta została całkowicie odrzucona. Muszą zaistnieć specjalne warunki, w których człowiek po śmierci zamienia się w ducha, ale nie wiem jakie.
— Największe wrażenie robi jego twarz — powiedziała Carol. — Jest to trochę przerażające, ale także fascynujące. Musiałam się ostro pilnować, żeby nie przyglądać mu się uporczywie. Owa mroczna czeluść wyzierająca spod prześcieradła, choć nie przypuszczam, żeby to było faktycznie prześcieradło. Tylko od czasu do czasu błysk oczu. Drobne ogniki, które mogłyby być oczami. A może mi się wydawało?
— Nie, ja też to widziałem.
— Czy mógłbyś dźwignąć mojego głupiego kota i postawić go w jakiś sposób na nogi? Zawsze po żarciu śpi jak zabity i nie sposób go poruszyć. A spać może zawsze i w każdym miejscu. W zasadzie interesuje go wyłącznie jedzenie i spanie.
Maxwell pochylił się i dźwignął kocura na nogi, ten zamruczał i cicho warknął, ale spał dalej.
Maxwell wyprostował się i opadł z powrotem na krzesło, po czym zapatrzył się w niebo.
— Popatrz na gwiazdy — rzekł. — Nie ma nic piękniejszego niż niebo oglądane z Ziemi. Cieszę się, że jestem tu z powrotem.
— Co będziesz teraz robił?
— Kiedy odstawię cię bezpiecznie do domu, zabiorę swój bagaż i wrócę do Oopa. On pewnie wyciągnie jeden z tych gustownych słoików, odkręci, po czym przegadamy całą noc, popijając jego specjał, aż może gdzieś o świcie uda mi się położyć do łóżka, które Oop trzyma dla gości, on natomiast zwinie się w kłębek na swoim stosie liści…
— Zauważyłam tę kupę liści w rogu i zżerała mnie ciekawość, nie śmiałam jednak zapytać o nie.
— Od początku sypia na liściach, tłumacząc, że w łóżku mu niewygodnie. Nic dziwnego, w jego czasach posłanie z liści uważane było za szczyt luksusu…
— Znowu próbujesz mnie nabierać?
— Skądże znowu — zaprotestował. — To szczera prawda. — Poza tym nie pytałam o to, co zrobisz dzisiejszego wieczora. Chciałam wiedzieć, co będziesz robił dalej? Nie zapominaj, że umarłeś.
— Będę tłumaczył — odparł Maxwell. — Będę bez przerwy wyjaśniał. Jestem pewien, że gdziekolwiek bym się nie obrócił, wszędzie będę się natykał na ludzi zadających to samo pytanie: co się naprawdę stało? Możliwe nawet, że wszczęte zostanie dochodzenie, chociaż żywię głęboką nadzieję, że obejdzie się bez tego. Przypuszczam jednak, że nie zostawią mnie w spokoju.
— To przykra historia — odezwała się Carol. — Chociaż, z drugiej strony, cieszę się, że szczęśliwie było was dwóch.
— Gdyby Transport potrafił rozpracować problem, mógłby zrobić świetny interes. Każdy z nas mógłby mieć ukrytego gdzieś, na wypadek niebezpieczeństwa, sobowtóra…
— Moim zdaniem to niemożliwe — stwierdziła Carol. Na pewno nie w tym sensie, w jakim to przedstawiłeś. Ten drugi Peter Maxwell był przecież drugim człowiekiem… och, sama nie wiem, jak to wyrazić. Jest już zbyt późna godzina na podobne rozważania, wydaje mi się jednak, że pomysł jest niewykonalny.
— Tak, chyba masz rację — zgodził się Maxwell. — To był głupi pomysł.
— Spędziłam bardzo miły wieczór. Dziękuję ci za wszystko. Ubawiłam się setnie.
— Ponadto Sylwester dostał mnóstwo befsztyków.
— Jasne, na pewno nie zapomni ci tego. Uwielbia ludzi, którzy dają mu befsztyki. Jest strasznym żarłokiem.
— Mam jeszcze jedną sprawę — zagadnął Maxwell. — Nie powiedziałaś nam wszystkiego, a mianowicie: kto taki zgłosił chęć zakupu Artefaktu?
— Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że napłynęła taka oferta, jak sądzę, wystarczająco korzystna dla Czasu, skoro jest rozważana. Po prostu usłyszałam przypadkiem fragment rozmowy, której nie powinnam była słyszeć. A czy ta informacja cokolwiek by zmieniła?
— Niewykluczone.
— Coś sobie przypominam — powiedziała. — Padło tam nazwisko, ale nie było to nazwisko składającego ofertę, a jedynie pośrednika. W każdym razie takie odniosłam wrażenie. Wypadło mi to z pamięci, dopóki o to nie spytałeś. Ten człowiek nazywa się Churchill. Mówi ci to coś?