Rozdział 12

— Dreszcze i gorączka, ból w klatce piersiowej, kaszel, lepka czerwona flegma… wygląda na płatowe zapalenie płuc — stwierdziłem. — Niepokoją mnie bóle głowy, pleców i sztywnienie szyi. To z kolei wskazuje na zapalenie opon mózgowych.

— Co można zrobić? — Havig siedział zniecierpliwiony na brzegu krzesła. — Są jakieś antybiotyki?

— Owszem. Niezbyt mi się podoba przepisywanie leków pacjentowi, którego nie widziałem, i pozostawienie leczenia w rękach laika. Wolałbym, żeby ją umieszczono pod namiotem tlenowym.

— Mogę to sprowadzić… — zaczął i natychmiast popadł w desperację. — Nie. Butla z gazem jest za ciężka.

— Xenia jest młoda — pocieszałem go. — Streptomycyna powinna dać sobie radę. — Wstałem i poklepałem go po plecach. — Spokojnie, synu, masz dość czasu. Możesz przecież wrócić natychmiast po tym, jak zniknąłeś.

— Tego właśnie nie jestem pewien — wyszeptał i dopiero wtedy opowiedział mi całą historię.

W trakcie tej opowieści sam zacząłem się bać i może to nieco zaciemnić moją opowieść. Dziesięć lat wcześniej, rozmawiając z jakimś pisarzem z Kalifornii, nie potrafiłem się powstrzymać i wspomniałem mu o Mauraiach, o których usłyszałem od Haviga. Ich kultura mnie fascynowała, mimo że niewiele w sumie wiedziałem. Sądziłem, że ten człowiek, doświadczony w pracy wyobraźnią, będzie potrafił zinterpretować część zagadek, które mnie nurtowały. Nie muszę wspominać, że mówiłem o tym jak o wymyślonym świecie. Faktem jest, że mu o tym opowiedziałem, a kiedy spytał, czy może to wykorzystać w swoich książkach, wyraziłem zgodę.

— Napisał te książki — wyznałem ze wstydem. — W jednej z nich przewidział nawet, że Mauraiowie przeprowadzą tajną operację, żeby zniszczyć nielegalny reaktor jądrowy. A jeżeli agenci Orlego Gniazda potraktowali to jako ślad?

— Masz tę powieść? — spytał Havig.

Przyniosłem książkę, którą zaczął natychmiast przeglądać.

— Nie sądzę, żeby trzeba było się tym przejmować — powiedział wreszcie, a jego twarz się rozluźniła. — Pozmieniał imiona i inne szczegóły. Luki w twojej opowieści wypełnił własnymi pomysłami, w większości nietrafionymi. Każdy, kto zna przyszłość, uzna to za przypadkową zbieżność, która się często zdarza. — Zaśmiał się nerwowo. — To prawo wielkich liczb… Wątpię jednak, żeby ktoś to czytał. Te książki nigdy nie miały wielkich nakładów i szybko popadały w zapomnienie. Agenci Wallisa nie będą przecież czytać wszystkich powieści, które powstały w różnych epokach. Nikt nie jest w stanie tego zrobić. — Milczał przez moment. — To nawet jest pocieszające — stwierdził. — Może stałem się zbyt podejrzliwy. Zwłaszcza tej nocy. Skoro do tej pory nic złego nie spotkało ani ciebie, ani twoich bliskich, to nie sądzę, żeby ci coś groziło. Prawdopodobnie sprawdzali cię, ale musieli uznać, że jesteś bez znaczenia dla mojego dorosłego „ja”. Dlatego właśnie tak długo cię nie odwiedzałem. Chciałem się upewnić, że będziesz bezpieczny… Tamten drugi Anderson… cóż, nigdy go nie spotkałem… to tylko pośrednik. Znowu zapadła dłuższa cisza.

— Nie próbowali mnie dopaść również przez mamę. Żadnych pułapek z tamtej strony. Uważają chyba, że to jest zbyt oczywiste. Albo zbyt ryzykowne w epoce, której dobrze nie znają. Albo wymyślili coś zupełnie innego, a takie działania uznali za niewarte wysiłku. Ale teraz musisz mi pomóc.

— Dlaczego przyszedłeś z tym do mnie? — zapytałem po chwili zastanowienia. — Ci Mauraiowie muszą mieć bardziej zawansowaną medycynę.

— Owszem. Zbyt zaawansowaną. Bardzo rozwinęli profilaktykę. Uważają lekarstwa za środek pierwszej pomocy. Dlatego doszedłem do wniosku, że na chorobę Xeni ty będziesz lepszy.

Podrapałem się po brodzie. Miałem sztywny zarost, który wydawał dziwne dźwięki przy pocieraniu.

— Zawsze uważałem, że są jakieś granice chemioterapii — mruknąłem. — Strasznie chciałbym wiedzieć, jak sobie radzą z wirusami.

— Dobra. Daj mi te ampułki i strzykawki — powiedział Havig ze zniecierpliwieniem. — Muszę już zmykać.

— Spokojnie. Bez paniki — odparłem. — Pamiętaj, że już jakiś czas nie praktykuję. Nie trzymam antybiotyków w domu. Musimy poczekać, aż otworzą aptekę. Jeszcze nie odchodź. Potrzebuję chwili na sprawdzenie kilku rzeczy. Może lepszy będzie inny antybiotyk. Streptomycyna czasem wywołuje skutki uboczne, z którymi sobie nie dasz rady. Poza tym potrzebujesz kilku wyjaśnień. Założę się, że nigdy nie robiłeś zastrzyku ani nie opiekowałeś się chorym. No i przyda nam się odrobina scotcha i długi sen.

— Ale Orle…

— Spokojnie! — powiedziałem do tego twardego człowieka, który z powrotem zmieniał się w zdesperowanego dzieciaka. — Właśnie mi wyjaśniłeś, że te bandziory przestały się mną interesować. Gdyby widzieli, jak do mnie wchodzisz, już byłoby tu piekło, prawda?

— Chyba tak — przyznał.

— Podoba mi się, że dbasz o mnie, ale lepiej by było, gdybyś skontaktował się ze mną na samym początku choroby twojej żony.

— Wiem… ale myślałem, że to zwykłe przeziębienie. Oni są bardziej wytrzymali niż my dzisiaj. Dzieciaki umierają jak muchy. Rodzice zaczynają je naprawdę kochać, dopiero kiedy przeżyją pierwszy rok albo i dwa. Z tego samego powodu ci, którzy dorośli, są bardziej odporni na wszelkie choroby. Xenia dała się położyć do łóżka dopiero wczoraj…

— Sprawdzałeś jej osobistą przyszłość?

— Nie miałem odwagi — przyznał, walcząc ze zmęczeniem.

Nigdy się nie dowiem, czy jego strach przed sprawdzaniem przyszłości Xeni był uzasadniony. Czy niewiedza uratowała jego wolność, czy jedynie jego iluzje wolności? Wiem tylko, że spędził u mnie kilka dni, regenerując siły i ćwicząc robienie zastrzyków, aż się upewniłem, że będzie potrafił je zrobić swojej żonie. Na koniec pożegnał się ze mną i żaden z nas nie był pewien, czy jeszcze się kiedykolwiek spotkamy. Odjechał wynajętym samochodem na lotnisko i wsiadł do samolotu lecącego do Istambułu. Stamtąd ruszył do przeszłości razem z moimi lekami. I został schwytany przez ludzi z Orlego Gniazda.


* * *

Stało się to również w listopadzie, tylko 1213 roku. Havig wybrał ten właśnie miesiąc w 1969 roku, ponieważ uważał, że jego wrogom trudno będzie pilnować wtedy mojego domu. W okolicach Złotego Rogu nie było tak zimno, jednak wiał silny wiatr, niosąc ze sobą chmury deszczowe znad Morza Czarnego. W domach stały jedynie koksowniki, ogrzewanie piecowe było zbyt drogie w tym klimacie i w tych niepewnych czasach. Xenia drżała z zimna dzień po dniu, aż wreszcie zarazki rozwinęły się w jej płucach na dobre.


* * *

Havig często zmieniał swoją siedzibę w Istambule. Zarówno w czasie, jak i przestrzeni. Jako dodatkowe zabezpieczenie zawsze się starał, żeby znajdowała się jak najdalej od jego domu w Konstantynopolu. Dlatego teraz musiał płynąć rozwalającym się promem na drugi brzeg i potem iść pieszo po opustoszałych uliczkach kawał drogi. Na lewym ramieniu zawiesił sobie chronolog, w prawej ręce trzymał walizeczkę z lekarstwami. Z szarawego nieba zaczęły padać wielkie krople deszczu, wkrótce ubranie zaczęło mu się lepić do ciała. Na ulicy brzmiały jedynie odgłosy jego kroków. Rynsztoki spływały wodą. W półmroku dostrzegł swoje „ja” biegnące do promu. Na szczęście był wtedy zbyt zdenerwowany, żeby zwracać na cokolwiek uwagę. Uznał, że nie będzie go w domu zaledwie kwadrans. Mimo że była dopiero trzecia po południu, na dworze zaczęło się ściemniać.

Drzwi zastał zamknięte, podobnie jak okiennice. Przez szczeliny przedostawało się światło lampek olejnych.

Zapukał, spodziewając się, że aktualna pokojówka, nazywała się chyba Eulalia, otworzy przed nim drzwi. Pewnie się zdziwi, widząc go tak szybko z powrotem. Trudno, niech się dziwi.

Szczęknęła zasuwa i błysnęło światło ze środka. W drzwiach stanął brodaty mężczyzna ubrany jak Bizantyjczyk. W ręku trzymał potężną strzelbę z uciętą lufą.

— Nie ruszaj się, Havig — rzekł po angielsku. — Nie próbuj uciekać. Pamiętaj, że mamy twoją kobietę.


* * *

Ich sypialnia była urządzona wesoło. Nie licząc ikony Świętej Dziewicy na ścianie. Światło lampek oliwnych padało na namalowane na ścianach kwiaty i zwierzęta. Nad głową leżącej Xeni migotała owieczka. Dziewczyna w koszuli nocnej wyglądała mizernie. Blada, aż przezroczysta, usta miała wyschnięte, popękane. Tylko jej rozrzucone wokół głowy włosy lśniły jak dawniej.

Havig nie znał człowieka w stroju bizantyjskim, który teraz sprawnie wykręcał mu lewe ramię. Prawym zajął się Juan Mendoza, który uśmiechał się za każdym razem, kiedy mocniej mu zakładał dźwignię na łokieć. Ubrany był na modłę zachodnią, podobnie jak Krasicki stojący przy łóżku.

— Coście zrobili ze służbą? — spytał Havig odruchowo.

— Zastrzeliliśmy ich — odpowiedział Mendoza.

— Co?!

— Nie rozpoznali broni, więc się jej nie przestraszyli. Nie mogliśmy pozwolić, żeby cię uprzedzili. Zamknij się.

Havig poczuł, jak jego świat się wali. Służba zabita. Może chociaż dzieci ocalały i mógłby dla nich znaleźć jakiś sierociniec? Kaszel Xeni przywrócił go do rzeczywistości.

— Hauk — wychrypiała. — Nie, Jon, Jon… Wyciągnęła ręce w jego stronę, ale oczywiście daremnie. Krasicki wyraźnie się postarzał. Poszukiwanie, sprawdzanie przeszłości i przyszłości musiały go kosztować mnóstwo lat osobistego życia.

— Pewnie będziesz zainteresowany informacjami o tym, jak wiele lat poświęciliśmy na znalezienie ciebie — oznajmił z lodowatą satysfakcją w głosie. — Wiele nas kosztowałeś, Havig.

— Że też wam się chciało…

— Chyba nie sądziłeś, że puścimy wszystko płazem, prawda? Chodzi nie tylko o to, że zabiłeś naszych ludzi. Jesteś zbyt inteligentny i sprytny, więc bardzo niebezpieczny. Osobiście zajmowałem się twoją sprawą.

Mocno mnie przeceniają, pomyślał Havig.

— Musimy wiedzieć, czym się zajmowałeś — ciągnął dalej Krasicki. — Dlatego radzę ci dobrze, żebyś z nami współpracował.

— Jak mnie…?

— Mnóstwo detektywistycznej pracy. Doszliśmy do wniosku, że skoro grecka rodzina tyle dla ciebie znaczyła, to będziesz dalej interesował się jej losem. Sprawnie zatarłeś ślady, przyznaję. Zważywszy na nasze ograniczone zasoby i trudności w poruszaniu się w tej epoce, musieliśmy zacząć z innej strony. Nie byłeś taki sprytny, jak ci się wydawało, i zostawiłeś sporo informacji w ciągu tych pięciu lat. Kiedy cię wreszcie namierzyliśmy, to było naturalne, że skupimy się na tej chwili. Wszyscy sąsiedzi wiedzą, że twoja żona jest ciężko chora. Poczekaliśmy, aż wyjdziesz, wiedząc, że i tak tu wrócisz. — Krasicki zerknął na Xenię. — I będziesz współpracował, prawda?

Zadrżała i zakaszlała nieprzyjemnie. Na pościeli pojawiły się krwawe ślady flegmy.

— Na Boga! — jęknął Havig. — Pozwólcie mi podać jej lekarstwo!

— Co to za ludzie, Jon? — spytała błagalnym tonem. — Czego chcą od ciebie? Gdzie jest twój święty?

— Poza tym — wtrącił Mendoza — Pat Moriarty był moim przyjacielem.

Mimo wściekłości Havig poczuł potworny ból, bo Mendoza nacisnął na jego łokieć tak silnie, że prawie mu wyłamał rękę. Słyszał jak przez mgłę głos Krasickiego.

— Jeżeli będziesz zachowywał się grzecznie i udasz się z nami, zostawimy ją w spokoju. Dam jej nawet zastrzyk z teczuszki, którą przyniosłeś.

— To… za mało… proszę…

— To wszystko, co może dostać. Straciliśmy przez ciebie cały rok życia. Nie stracimy ani dnia dłużej i nie będziemy podejmowali najmniejszego ryzyka. Jeżeli wolisz, możemy jej złamać rękę.

Havig zaszlochał i zgodził się na wszystko.

Krasicki dotrzymał słowa i zrobił jej zastrzyk, ale nie był delikatny i Xenia krzyknęła z bólu.

— Wszystko będzie dobrze, Xenia! Święci nad tobą czuwają! — krzyknął Havig z dna ogarniającej go pustki. — Jeżeli pozwolisz mi się z nią pożegnać, zrobię wszystko, co chcecie — dodał zaraz do Krasickiego.

— Dobra. — Krasicki wzruszył ramionami. — Tylko szybko. Mendoza i ten drugi cały czas trzymali go za ręce, kiedy pochylał się nad dziewczyną.

— Kocham cię — powiedział, całując jej spieczone wargi, które nie smakowały tak, jak je zapamiętał. Nie był nawet pewien, czy żona, w malignie i przerażeniu, w ogóle go słyszy.

— No dobra — stwierdził Krasicki. — Ruszamy.

W drodze ku przyszłości Havig kompletnie stracił świadomość istnienia obu mężczyzn po jego bokach. Jedno go interesowało — cienie zmieniające się w pokoju. Dostrzegł ją, jak leży samotnie i płacze, starając się doczołgać do drzwi. Potem zauważył, że ktoś zaniepokoił się ich nieobecnością i włamał się do domu. Potem dostrzegł zamieszanie i pusty pokój. Potem zajęli go obcy ludzie.

Teraz mógł już się im oprzeć, kiedy zatrzymali się, żeby nabrać powietrza. Jego bezwładność nie pozwoliłaby oprawcom ruszyć z miejsca. Ale istnieje wiele sposobów na złamanie czyjejś woli. Wolał nie pojawić się w Orlim Gnieździe pozbawiony czucia i woli, zdany na łaskę kaprysu Caleba Wallisa. Wolał zachować zdrowe zmysły, żeby planować zemstę.

Nie miał żadnego planu, zaledwie nadzieję. Tak naprawdę jego dusza pogrążyła się w rozpaczy. Ledwo zauważył, że cienie w jego dawnym domu się ciągle zmieniają. Dom znacznie się rozbudował, potem został spalony, kiedy miasto zdobyli Turcy. Następnie pojawiały się kolejne budynki jeden po drugim aż do ostatecznego błysku atomowego piekła i promieniowania. Nawet nie zwrócił uwagi na krótki postój w tych ruinach i lot przez ocean. Prawie nie zauważył ostatecznej podróży do czasów Wodza.

Miał przed oczyma tylko Xenię, która widziała, jak znikał, i samotnie czekała na śmierć bez możliwości spowiedzi.


* * *

W Orlim Gnieździe panowała pełnia lata. Było parno i duszno. Pokój w wieży, w którym umieszczono Haviga, był mimo to zimny i wilgotny. Znajdowały się w nim tylko dwa proste krzesła, toaleta, materac do spania i miska do mycia. Pojedyncze okno wychodziło na zabudowania fortecy, pola uprawne i pracujących tam chłopów. Oślepiające słońce nie pozwalało jednak długo podziwiać nawet takiego pejzażu.

Żelazny łańcuch zakotwiczony w ścianie łączył się z żelazną obręczą na jego kostce. To wystarczało. Podróżnicy w czasie przenosili z sobą wszystko, czego dotykali bezpośrednio. Havig musiałby więc podróżować z całą fortecą. Nawet nie próbował.

— Siadaj wreszcie — rozkazał mu Caleb Wallis.

Sam rozsiadł się na drugim krześle ustawionym poza zasięgiem więźnia. Ubrany był w czarny mundur z epoletami. Bokobrody miał gładko zaczesane na boki, a brak dystynkcji wskazywał na to, że jest tu władcą. Havig w pomiętym, archaicznym stroju był nieogolony, miał zaczerwienione i podkrążone oczy.

— Podziwiam twoją pomysłowość i energię — stwierdził Wallis, wymachując cygarem. — Chciałbym cię mieć po swojej stronie. Dlatego rozkazałem, żeby pozwolono ci odpocząć przed naszą rozmową. Mam nadzieję, że żarcie było dobre? Siadaj, mówię!

Havig usiadł. Wciąż czuł się jak manekin. Nocami śnił o Xeni. Płynęli razem na trimaranie, unosili się w przestworzach ku gwiazdom.

— Tutaj nikt nas nie podsłucha — rzekł Wallis. Jego eskorta została za drzwiami. — Możesz mówić prawdę.

— A jeżeli nie? — odparł Havig.

Oczy, które na niego spojrzały, były jak ze stali.

— Będziesz mówił. Jestem cierpliwy, ale nie pozwolę ci dalej igrać z moim planem. Żyjesz jeszcze tylko dlatego, że jestem przekonany, że zrekompensujesz nam trud, jaki włożyliśmy w odszukanie ciebie. Doskonale się na przykład orientujesz w realiach końca dwudziestego wieku. I masz tam schowane pieniądze. To mogłoby nam się przydać. I lepiej będzie dla ciebie, żeby tak się stało.

Havig wsunął rękę pod tunikę. Jakie to mało dramatyczne, pomyślał. Świeżo upieczony wdowiec, uwięziony i zagrożony torturami. Na dodatek niemyty, cuchnący i drapiący się po całym ciele… Zwrócił kiedyś Xeni uwagę, że jej ukochani klasycy nigdy nie opisywali takich prozaicznych szczegółów. Ona zaś pokazała mu fragmenty Homera, wersy dramatów i urywki poezji, które udowadniały, że się mylił. Palcem wodziła po każdej linijce tekstu z osobna, a w jej ukochanym ogrodzie różanym brzęczały pszczoły.

— Rozumiem, że miałeś w Konstantynopolu jakąś kobietę, która zachorowała i trzeba było ją zostawić — oznajmił Wallis. — Szkoda. Przykro mi z tego powodu. Chociaż muszę powiedzieć, mój chłopcze, że sam to na siebie ściągnąłeś. I na nią też. Właśnie tak. Nie mówię, że to kara boska. Może tak było, ale z reguły natura sama daje ludziom to, na co zasługują. Poza tym nie uchodzi, żeby biały mężczyzna wiązał się z takimi kobietami. Ona była przecież Bizantyjką. A to oznacza, że miała w sobie krew Armeńczyków, Azjatów, Żydów, Palestyńczyków i prawdopodobnie Murzynów. — Znowu zaczął wymachiwać swoim cygarem. — Nie mam nic przeciwko temu, żebyście się trochę zabawiali. — Uśmiechnął się porozumiewawczo. — Bynajmniej. To stanowi część waszego wynagrodzenia. Możecie się zabawiać, z kim tylko przyjdzie wam ochota, ale bez tych bzdur o miłości i wierności. — Ciężko westchnął. — Po cholerę ożeniłeś się z tą dziewczyną?!

Havig starał się nie słuchać, ale mu się to nie udało. Głos cały czas rozbrzmiewał w jego głowie.

— To jest o wiele gorsze, niż może się wydawać na pierwszy rzut oka. Ja to określam działaniem symbolicznym. Poniżasz się, ponieważ owoców takiej krzyżówki nie sposób wychować na twoje podobieństwo. Tym samym poniżasz całą rasę.

— Głos Wallisa stwardniał. — Nie rozumiesz? To zawsze było przekleństwem białych mężczyzn. Ponieważ są bardziej inteligentni i bardziej wrażliwi, otwierają się na tych, którzy ich nienawidzą. A tamci starają się ich skłócić, karmią ich kłamstwami i próbują przejąć nad nimi kontrolę. I okazuje się, że tacy ludzie nagle bratają się ze swoimi wrogami, a występują przeciwko swoim braciom. Badałem twoją epokę, Jack. Wtedy właśnie to wszystko się zaczęło. Czarni zaczęli przejmować władzę i otworzyli drogę Mongom i Mauraiom… Wiesz, co uważam za największą tragedię w dziejach ludzkości? Fakt, że dwóch największych geniuszy, jakich wydała ludzkość, zostało zaślepionych i zmuszonych do walki w przeciwnych obozach. To byli Douglas MacArthur i Adolf Hitler.

Havig uświadomił sobie — najpierw ze zdumieniem, a później z poczuciem satysfakcji — że splunął na podłogę.

— Gdyby generał to usłyszał — warknął — to już byś nie żył, Wallis. Zresztą i tak twoje życie nie jest wiele warte.

Ze zdziwieniem spostrzegł, że Wódz wcale się nie rozgniewał.

— Twoje słowa są doskonałym dowodem na to, co mówię — stwierdził Wallis z żalem. — Jack, muszę ci wreszcie otworzyć oczy na prawdę, bo wiem, że masz zdrowe instynkty. Są one jedynie ukryte pod tonami kłamstw, którymi cię karmiono. Widziałeś tę murzyńską federację z przyszłości i mimo to wciąż nie widzisz drogi wyjścia. Nie chcesz pogodzić się z tym, co należy zrobić, żeby ludzkość wróciła na właściwą ścieżkę ewolucji.

Zaciągnął się cygarem, wydmuchał dym i dodał niewinnym tonem:

— Oczywiście wiem, że dzisiaj nie jesteś w formie. Straciłeś dziewczynę, którą kochałeś. Mówiłem ci już, że jest mi z tego powodu przykro. Ale ona jest martwa od tysięcy lat. — Jego ton stał się bardziej uroczysty. — Wszyscy umierają — z wyjątkiem nas. Nie wierzę, żeby to miało spotkać podróżników w czasie. Możesz być z nami i żyć wiecznie.

Havig miał ochotę mu odpowiedzieć, że nie pragnie tego, dopóki on żyje, ale się powstrzymał.

— W tej dalekiej przyszłości, którą wspólnie budujemy, muszą w końcu wynaleźć sposób na nieśmiertelność — ciągnął Wallis. — Jestem o tym przekonany. I coś ci powiem. To tajemnica, ale albo będę mógł ci zaufać, albo umrzesz. Ponownie sprawdziłem końcówkę fazy pierwszej. Tym razem bardziej szczegółowo, niż opisałem w mojej książce. Pamiętasz chyba, że wtedy będę już stary. Będę miał obwisłe policzki, zamglone oczy i trzęsące się ręce… to nic miłego spotkać siebie w takim wieku… naprawdę nic miłego. — Zesztywniał nieco. — W czasie tej wizyty dowiedziałem się czegoś nowego. Na końcu tej fazy zniknę. Nigdy już się nigdzie nie pojawię z wyjątkiem tej krótkiej wizyty w fazie drugiej, którą już odbyłem. Nigdy. Podobnie jak większość moich adiutantów. Nie udało mi się zebrać wszystkich nazwisk — szkoda czasu na takie rzeczy — ale nie zdziwiłbym się, gdybyś i ty był na tej liście.

— Jak sądzisz, co się stało? — zapytał Havig, z trudem wyrywając się z apatii.

— To chyba jasne. Pisałem przecież o tym. To nagroda. Wykonaliśmy zadanie i zostaliśmy wezwani do przyszłości, gdzie uczyniono nas młodymi na zawsze. Jak bogowie.

Gdzieś na zewnątrz zaskrzeczał kruk.

— Mam nadzieję, że znajdziesz się w tej grupie, Jack — powiedział Wallis już bez cienia patosu w głosie. — Naprawdę. Jesteś stworzony do tej roboty. Nie ukrywam, że twoje zainteresowanie Konstantynopolem podsunęło Krasickiemu pomysł tego rajdu. A ty sam odwaliłeś kawał dobrej roboty, zanim zwariowałeś na punkcie tej dziewczyny. To była nasza najlepsza operacja jak do tej pory. Zebraliśmy środki, które nam pozwolą rozszerzyć zakres działania na całą tę epokę. Uwierz mi, że Caleb Wallis nie jest niewdzięcznikiem. — Przerwał na chwilę. — Jasne, że doznałeś szoku, kiedy zetknąłeś się z pewnymi nieuniknionymi konsekwencjami takich misji. Ale co byś powiedział, będąc w Hiroszimie? Czy na miejscu jakiegoś biedaka z Hesji, który umiera z kulą w brzuchu w imię amerykańskiej niepodległości? A co mam powiedzieć o twoich kolegach, których zabiłeś? Z drugiej strony mamy tę dziewczynę, która cię zbałamuciła. Możemy zbilansować jedno z drugim. Życie za życie. Pasuje? Musiałeś być bardzo zajęty przez te pięć lat. Mógłbyś nam o nich opowiedzieć. Przy okazji przekazałbyś nam swoje pieniądze w dwudziestym wieku. Tym sposobem wkupiłbyś się ponownie w nasze bractwo. — Zmienił ton na bardzo surowy. — Czy może wolisz gorące żelazo, szczypce, borowanie zębów i inne profesjonalne usługi naszych specjalistów? Aż wreszcie zrobi mi się żal tego, co z ciebie zostanie, i pozwolę ci umrzeć?


* * *

Ciemność zapadła najpierw w jego celi, a dopiero później za oknem. Havig gapił się bezmyślnie na magnetofon i posiłek, który mu przyniesiono. W końcu przestał widzieć cokolwiek.

Pomyślał, że powinien się poddać. Wallis raczej nie kłamał na temat przyszłości Orlego Gniazda. Jeżeli nie można z nimi wygrać, to trzeba do nich dołączyć, z nadzieją, że będzie się miało jakiś wpływ na ich działania. Tyle przynajmniej mógł zrobić dla Xeni.

Czy Wallis zdobył informacje na temat tego narkotyku, którego obawiali się nawet Mauraiowie? Może już wysłał ludzi w przyszłość?

Cóż, Juliusz Cezar też musiał mordować i oszukiwać, żeby dojść do władzy. I dzięki temu stworzył podwaliny cywilizacji Zachodu. Przyczynił się do powstania katedry w Chartres, Franciszka z Asyżu, penicyliny, Bacha, praw obywatelskich, Rembrandta, Szekspira, skończenia z niewolnictwem, Goethego, genetyki, Einsteina, sufrażystek, śladu ludzkich kroków na Księżycu i wizji zdobycia gwiazd… ale także głowic atomowych, totalitaryzmu, samochodów i czwartej wyprawy krzyżowej. Chociaż w perspektywie wieczności bilans wypadł na zero…

Czy on, John Havig, odważy się stawić czoło przyszłości w imię prochów swojej ukochanej?

Czy potrafi to zrobić? Niedługo odwiedzi go kat, żeby sprawdzić, czy nagrał coś na taśmę.

Powinien uświadomić sobie wreszcie, że John Havig nie liczył się w historii bardziej niż Doukas Manasses czy Xenia, czy ktokolwiek inny.

Tylko że nie musiał oddawać wrogom wszystkiego za darmo. Mógł ich zmusić do poświęcenia jeszcze wielu lat ich osobistego życia. Co chciałby udowodnić?


* * *

Nagle poczuł, że ktoś nim potrząsa. Z trudem otworzył oczy. Czyjaś dłoń zasłoniła jego usta. — Siedź spokojnie, durniu — szepnęła Leoncja.

Загрузка...