Rozdział 8

Kilka następnych miesięcy upłynęło mi wspaniale — wyznał Havig. — Chociaż starałem się zachować ostrożność. Unikałem na przykład podawania zbyt dokładnych informacji na swój temat. Tak samo wmówiłem im, że chronolog jest aparatem do pomiarów promieniowania i natężenia fal radiowych, zaprojektowanym do wyszukiwania ewentualnej działalności innych podróżników w czasie. Wallis stwierdził, że wątpi, by to się do czegoś przydało, i przestał się nim interesować. Mogłem więc spokojnie go ukryć. Gdyby mieszkańcy Orlego Gniazda byli takimi ludźmi, jakimi miałem nadzieję, że są, z pewnością by mnie zrozumieli, gdybym im podarował tak przydatne urządzenie po jakimś czasie.

— Co wzbudziło twoje podejrzenia? — spytałem.

— Och… — skrzywił się nieco — z początku drobiazgi. Na przykład styl bycia Wallisa. Mimo że nie zdążyłem go dobrze poznać, bo wkrótce przeniósł się o rok do przodu. W ten sposób przedłużał i umacniał swoją władzę.

— O ile podwładni nie zaczynali spiskować w czasie jego nieobecności — zauważyłem.

— Nie w tym przypadku. Dobrze wiedział, kto jest lojalny. I to zarówno w odniesieniu do podróżników w czasie, jak i zwykłych ludzi. Zresztą zawsze podróżował w czasie z grupą — najbardziej zaufanych, a w każdej epoce kontrolowanej przez niego jeden z nich zostawałjako szef lokalny. Poza tym jak niby można zorganizować konspirację pośród zalęknionych chłopów i robotników, aroganckich żołnierzy i urzędników i samych podróżników w czasie? Wszyscy, których spotkałem z fortecy i w jej okolicach, stanowili mieszankę poglądów, języków i upodobań. Prawie wszyscy pochodzili z zachodniej Europy z różnych epok, ale w większości od końca średniowiecza wzwyż.

— Ciekawe dlaczego — powiedziałem. — Przecież w innych epokach proporcje powinny być podobne.

— Owszem. Wallis przecież mówił, że chce rozszerzyć poszukiwania. Problemy były jednak zbyt wielkie, żeby można to było zrobić od razu. Same podróże w czasie przez tyle wieków stanowią problem. Do tego dochodzą problemy językowe, bariery kulturowe. Wyprawa do Jerozolimy stanowiła pierwszy eksperyment w tym kierunku i zakończyła się praktycznie niczym. Nie licząc mnie, oczywiście.

Wróćmy do głównego problemu. W Orlim Gnieździe językiem oficjalnym był angielski, którego wszyscy musieli się nauczyć. Mimo to z niektórymi nigdy nie udało mi się normalnie porozmawiać. Oprócz akcentu różniliśmy się mentalnością. Z mojego punktu widzenia większość z nich była wyrzutkami społecznymi i bandytami. Z ich punktu widzenia byłem zbytnim maminsynkiem i mięczakiem, żeby być użytecznym. To, że żyli razem, w niczym nie zmieniło ich mentalności i uprzedzeń. Wciąż pałali wrodzoną wrogością do angoli, żabojadów, szwabów, makaroniarzy. Jak można takiej zbieraninie zaszczepić wspólny cel?

I dlaczego niby mieliby się buntować? Zaledwie kilkoro miało jakiekolwiek ideały. To rzadkość każdej epoce. Wszyscy żyli (żyliśmy) jak królowie. Najlepsze jedzenie i napoje, dobra luksusowe ściągane z różnych epok, służący na każde skinienie, partnerzy do łóżka, dowolne urlopy w dawnych czasach (byle z zachowaniem minimum ostrożności) i kieszenie pełne pieniędzy. Nie pracowaliśmy ciężko. Ci, którym to było potrzebne, otrzymywali trening techniczny zgodny z ich talentami. Najbardziej wysportowani byli szkoleni jak komandosi. Reszta pracowała jako urzędnicy, gońcy czasowi, kierownicy lub badacze, jeżeli mieli takie zamiłowania. A praca była fascynująca. Miałem się o tym przekonać, jak tylko moi szefowie uznali, że skończyłem trening. Sam pomyśl: zwiadowca w czasie! Cóż. Właściwie nie mogłem narzekać. Na początku.

— Raczej nie uważałeś swoich kolegów za miłe towarzystwo — zauważyłem.

— Z kilkoma się spotykałem — odparł. — Sam Wallis był bardzo ciekawym człowiekiem i dominował nad wszystkimi. Na swój sposób potrafił oczarować każdego słuchacza dzięki swoim licznym przygodom. Jego najbardziej zaufany pomocnik, Austin Caldwell, już siwy, ale dalej twardy jak stal, uwielbiał strzelać i jeździć konno. Potrafił wypić morze whiskey. Też znał wiele historii i potrafił je opowiadać z większym poczuciem humoru. W ogóle był przyjacielski i bardzo się starał, żeby mi ułatwić zaaklimatyzowanie w nowym środowisku. Był jeszcze ten magik Reuel Orrick, cudowny szelma. Młody Jerry Jennings, który wciąż szukał nowego marzenia po tym, jak jego chłopięce sny uległy zniszczeniu w okopach w 1918 roku. Było również kilku innych. No i Leoncja. — Uśmiechnął się od ucha do ucha. — Zwłaszcza Leoncja.


* * *

Wybrali się na wycieczkę wkrótce po jego przybyciu. Ledwo zdążył się wprowadzić do dwupokojowego apartamentu w fortecy i jeszcze nie zdołał załatwić sobie żadnych osobistych rzeczy. Ona podarowała mu skórę niedźwiedzia na podłogę i butelkę doskonałej whiskey z przeszłości. Nie był pewien, czy zrobiła to ze zwykłej uprzejmości, czy z innego powodu. Jej zachowanie było dla niego bardziej niezrozumiałe niż jej dziwny akcent. Namiętny pocałunek zaraz po przybyciu, a potem zaledwie zdawkowa grzeczność. Codziennie siedziała z kim innym przy posiłkach. Z początku Havig miał za wiele problemów na głowie, żeby się nad tym zastanawiać. Ponieważ nie podobał mu się zwyczaj zmuszania kobiet do współżycia, zaproszenie na wspólną przejażdżkę przyjął z radością. Oboje mieli akurat dzień wolny od zajęć.

Okoliczne bandy zostały już dawno wybite, a konne patrole pilnowały, żeby się nie pojawiły ponownie. Można było wyjechać bez eskorty. Oboje mieli tylko pistolety jako oznakę swojego statusu, bo nikomu innemu nie było wolno posiadać broni palnej.

Leoncja wybrała drogę. Najpierw jechali kilka kilometrów przez senne pola uprawne, skąpane w porannym słońcu. Potem przez niewielki las, który jednak przypominał Havigowi Las Morgana z rodzinnych stron. Pachniało świeżym sianem, liśćmi i mchem. Było ciepło, ale wiał dość chłodny wiatr, sprawiając, że chwilami dostawał gęsiej skórki, a liście w lesie migotały, jakby ktoś puszczał lusterkami tysiące zajączków. Wiewiórki ganiały się po gałęziach. Podkowy uderzały przyduszonym stukotem w poszycie, a on kołysał się monotonnie w rytmie końskiego stępa.

Przez całą drogę zadawała mu mnóstwo pytań. Chętnie jej odpowiadał, pilnując jednak, żeby nie przekroczyć pewnych granic szczerości, które sam sobie narzucił. Czegóż to nie opowie normalny mężczyzna pięknej kobiecie? Zwłaszcza jeżeli jest dla niej legendą. Początkowe kłopoty językowe zmniejszyły się, ponieważ kiedy nie była zdenerwowana potrafiła mówić po angielsku całkiem poprawnie, mimo że była tu zaledwie rok. Jego wyrobione ucho zaczęło się przyzwyczajać do jej dziwnego akcentu.

— Z Wielkich Lat! — wykrzyknęła, stając w strzemionach i dotykając jego ramienia, jej dłonie były pełne odcisków.

— Co chcesz powiedzieć? — spytał. — Z czasów tuż przed wojną?

— Taaak. Ludzie latali na Księżyc i do gwiazd.

Uświadomił sobie, że mimo swego wzrostu i siły była bardzo młoda. Jej skośne oczy spoglądały na niego spod bujnych włosów spiętych tego dnia w dwa warkocze związane wstążkami.

I sami postanowiliśmy zostać własnymi katami, pomyślał. Nie miał jednak zamiaru psuć nastroju takimi stwierdzeniami.

— Ty chyba pochodzisz z bardziej spokojnej epoki — rzekł.

Skrzywiła się, ale zaraz spoważniała. Pochyliła się nieco w siodle.

— I tak, i nie.

— Słyszałem, że w stosunku do teraz pochodzisz z przyszłości, ale nie wiem nic więcej.

— Jakieś sto pięćdziesiąt lat — stwierdziła, kiwając głową. — Szczep Glacier.

Dalej nie mogli już jechać i musieli iść pieszo, prowadząc konie za wodze. Ona szła pierwsza. On podziwiał jej kształty. Co jakiś czas odwracała się do niego i uśmiechała, zadając wciąż nowe pytania.

Udało mu się ustalić, że mieszkała gdzieś na terenach byłego Rezerwatu Glacier na pograniczu dawnej Kanady i USA. Jej przodkowie prawdopodobnie uciekali przed naporem Mongów i znaleźli schronienie w górach. Stali się myśliwymi i traperami, handlowali futrami, minerałami, niewolnikami, by zdobyć żywność i wyroby rzemiosła. Pewnie zajmowali się również rozbojem. Tworzyli luźną społeczność wielu klanów złączonych więzami rodzinnymi.

Z czasem jednak ich liczba wzrosła na tyle, że zaczęli tworzyć pierwsze struktury terytorialne, które Leoncja próbowała opisywać.

— Widzisz — tłumaczyła — ja pochodzę z klanu Ranyanów, którzy należą do grupy Wahornów. Klan to… grupa rodzin, którą łączą więzy krwi. Grupa to kilka klanów, które się spotykają cztery razy w roku na wezwanie szeryfa. Szeryf zabija cielaka na cześć Oktaja i innych bogów, których ludzie nazywają Oni. Potem wszyscy rozmawiają, kłócą się, a czasem głosowaniem ustalają nowe prawo. Tylko dorośli. Mężczyźni i kobiety. Jest wesoło. Ludzie głównie się spotykają ze sobą, plotkują, żartują, zamieniają rolami, objadają, piją i popisują się… rozumiesz?

— Chyba tak — odparł Havig. Takie zjazdy rodzin były powszechne w prymitywnych społecznościach.

— W późniejszych czasach szeryf i ludzie, których zwołał, zbierali się na długie spotkania, chyba co roku, na kongresie. Kierował tym Jinral, pierworodny z linii Injuna Samala, z klanu Roverów. Był święty. Oni się spotykali nad jeziorem Pendoray. To święta ziemia. Inaczej tyle klanów to pewna walka. Dużo krwi.

Havig przytaknął kiwnięciem głowy. Dzikusy stawały się bardziej cywilizowane, w miarę jak zaczynały dostrzegać zalety porządku i prawa. Ten Injun Samal musiał niewątpliwie na początku porządnie zastraszyć wszystkich wodzów, żeby ich potem zebrać razem.

— Sprawy miały się dobrze — mówiła Leoncja. — Mongowie odeszli i coraz częściej handlowaliśmy z ludźmi z nizin. Oni są silni i bogaci. A my coraz bardziej ich naśladowaliśmy. — Westchnęła. — W sto lat po moim odejściu dowiedziałam się, że cały szczep Glacier wstąpił do Unii Północy. Nie chcę tam wracać.

— Chyba nie miałaś lekkiego życia.

— Ooo, mogło być gorzej. Takie tam gadanie. Miałam przecież całe życie przed sobą… Dojechaliśmy.

Przywiązali konie na skraju niewielkiej polany niedaleko przepływającego strumyka. Dookoła nich stały majestatyczne drzewa, trawa była gęsta i miękka, przetykana rosnącymi dziko kwiatami. Leoncja rozpakowała przygotowane w kuchni jedzenie, na które składały się olbrzymie kanapki i mnóstwo owoców. Havig wątpił, żeby byli w stanie to wszystko zjeść. I tak najpierw chcieli zaspokoić pragnienie i trochę odpocząć. Oboje oparli się o pień najbliższego drzewa i nalali wina w srebrne kubki.

— Mów dalej — poprosił. — Chcę usłyszeć dalszy ciąg.

— To nic takiego w porównaniu z twoją historią, Jack — odparła.

— Proszę. To interesujące.

Uśmiechnęła się z zadowoleniem. Opowiedziała mu wszystko prostymi słowami bez ubarwień. Jej opowieść była dość mroczna.

Szczep Glacier w zasadzie bronił swoich. Od początku panowało w nim równouprawnienie. Albo zostało przywrócone do życia, ponieważ kobiety musiały być gotowe w każdej chwili do walki na równi z mężczyznami. Istniała oczywiście pewna specjalizacja. Mężczyźni wykonywali najcięższe prace, wymagające siły fizycznej, a kobiety te, które wymagały cierpliwości. Wszystkie ofiary bogom składali mężczyźni. Domeną kobiet były czary i leczenie, jeśli miały odpowiedni dar.

— Musiały umieć przepowiadać przyszłość, tłumaczyć sny, pisać i czytać, leczyć niektóre choroby. Wypędzały czarne duchy z ciała z powrotem, tam gdzie było ich miejsce. Musiały… mhm… znać sposoby na iluzje… oszukać oczy i umysły… wiesz, o czym mówię?

Jej dola była niestety gorsza, ponieważ jej starsza „ja” nie zjawiła się w porę, żeby ją nauczyć dotrzymania tajemnicy.

Ojciec Leoncji był (a może będzie) Łowcą Wilków, znanym wojownikiem. Zginął, broniąc rodziny przed atakiem klanu Dafy. Atak miał oficjalnie na celu zabicie „tego czegoś”, co mu się urodziło, a tak naprawdę stanowił ukoronowanie długiej waśni rodowej. Matka Leoncji, Onda, zdołała uciec z dziećmi i znalazła schronienie w rodzinie Donnalów. Po kilku latach wojen udało im się zebrać wystarczające siły i odzyskać podbite ziemie. Leoncja służyła im jako zwiadowca, który umiał podróżować w czasie. Tym sposobem została czarownikiem.

Przyjaciele traktowali ją początkowo z szacunkiem i bez obawy. Uczyła się wszystkiego jak inni młodzi i uprawiała razem z nimi te same dyscypliny sportowe. Jej zdolności powodowały narastającą zawiść otoczenia. Matka nauczyła ją nie reagować na takie zachowania, ale i tak było jej trudno. Tym bardziej że wiedziała, co czeka jej najbliższych. Nie zmienia to faktu, że jej klan, mając takiego czarodzieja, rósł w potęgę.

Leoncja zaś stawała się coraz bardziej samotna. Jej bracia i siostry założyli rodziny i poszli na swoje, a ona mieszkała dalej z matką w starej chacie. Obie brały sobie kochanków, bo taki był zwyczaj. Żaden jednak nigdy się jej nie oświadczył, ponieważ była zbyt inna. Stopniowo nawet kochankowie zaczynali jej unikać. Dawni przyjaciele z dzieciństwa kontaktowali się z nią, ale zawsze oczekiwali pomocy, a nie uczucia. Tęskniła za towarzystwem ludzi, więc brała udział w walkach razem z wojownikami. Wtedy rodziny zabitych zaczęły plotkować, że nie korzystała ze swoich mocy, żeby ocalić poległych. Uważali, że taki wielki czarownik, jak ona, powinien wszystkich ochronić przed śmiercią. Potem umarła jej matka.

Wkrótce pojawili się wysłannicy z Orlego Gniazda, do których dotarły plotki na jej temat. Przywitała ich z radością i łzami w oczach. Szczep Glacier nigdy już potem jej nie zobaczył.

— Mój Boże! — Havig otoczył ją ramieniem. — To było okrutne z ich strony.

— Za to potem miałam mnóstwo zabawy. Polowania, uczty, pieśni i żarty… — Dopiła wino do dna. — Nieźle śpiewam. Chcesz posłuchać?

— Jasne.

Poderwała się i pobiegła do koni. Wyjęła z juków jakąś miniaturową gitarę i za chwilę znowu siedziała obok niego.

— Dobrze gram na flecie, ale wtedy nie można śpiewać. To jest pieśń, którą sama ułożyłam. Kiedyś dużo komponowałam. Jak byłam sama.

Ku jego zdumieniu śpiewała doskonale. „Kopyta stukają rytmicznie o grunt, słoneczne pioruny na lancach nam lśnią”… To, co Havig potrafił wychwycić, bardzo mu się spodobało.

— O rany! — mruknął, kiedy skończyła — Co jeszcze potrafisz?

— Umiem czytać i pisać… trochę. Gram w szachy. Reguły były trochę inne u nas niż tutaj, ale i tak większość partii wygrywam. Austin nauczył mnie grać w pokera. Sporo wygrałam. No i żartuję.

— Taaak?

— Myślałam, że pożartujemy po lunchu, Jack, moje słonko — powiedziała, wtulając się w niego. — Ale dlaczego by nie pożartować i przed, i po lunchu? Cooo?

Odkrył z wielką radością jeszcze jedno słowo, które wraz z upływem stuleci nabrało całkowicie innego znaczenia.


* * *

— Taa… Zamieszkaliśmy razem — stwierdził z lekkim rozmarzeniem. — Trwało to dopóki nie odszedłem. Kilka miesięcy. Przez większość czasu było nam ze sobą dobrze. Naprawdę ją lubiłem.

— Ale nie kochałeś? — uściśliłem.

— Nie, chyba nie. Zresztą, co to jest miłość? Ma tyle znaczeń, odcieni i zabarwień, że… Nieważne. — Zamyślił się, spoglądając w ciemne okno. — Niekiedy się kłóciliśmy, dochodziło nawet do awantur. Czasem nawet potrafiła mnie uderzyć i potem wściekała się, że nie chcę jej oddać. Była dumną kobietą. Potem się godziliśmy w równie gwałtowny sposób. Leoncja była niesamowita. — Potarł zaczerwienione z niedospania oczy. — Niezbyt pasowała do mojego temperamentu. No i nie ukrywam, że byłem zazdrosny, co doprowadziło do wielu kłopotów. Spała z mnóstwem agentów i zwykłych ludzi, zanim się pojawiłem. Nie licząc facetów z jej szczepu. Robiła to przez cały czas. Jeżeli szczególnie polubiła jakiegoś mężczyznę, w ten sposób dawała mu odczuć, że jest jej bliski. Ja mogłem robić oczywiście to samo z innymi kobietami, ale… nie miałem na to ochoty.

— Ciekawe, dlaczego nie zaszła w ciążę z innym agentem.

— Kiedy dowiedziała się o wszystkim w Orlim Gnieździe, poprosiła, żeby ją zabrali na wycieczkę w czasy przed wojną. Po części chciała je poznać podobnie jak ja Grecję Peryklesa, a po części dlatego, że poddała się odwracalnej sterylizacji. Twierdziła, że chce mieć dzieci, kiedy będzie do tego gotowa. Żony w Glacier podobno są cnotliwe. Ona jednak nie była żoną i zamierzała z tego korzystać, podobnie jak korzystała z wszelkich uciech życia.

— Skoro jednak była przede wszystkim z tobą, to chyba coś was łączyło.

— Owszem. Starałem się jakoś ci powiedzieć, co mnie przy niej trzymało. A co do Leoncji… nie można być niczego pewnym. Przecież tak naprawdę znaliśmy się stosunkowo krótko. I który mężczyzna może powiedzieć, że dobrze zna swoją kobietę? Ją podniecała moja wiedza i intelekt. Mówiąc nieskromnie, miałem najwyższe IQ w całym Orlim Gnieździe.

Przeciwieństwa musiały się przyciągać. Mawiała, że jestem słodki i delikatny. I chyba tak myślała, bo w czasie ćwiczeń i prób dawałem sobie nieźle radę. Tylko że pochodziłem z epoki, w której ludzie lepiej się odżywiali niż większość z pozostałych agentów. Z tym, że ja nie potrafiłem wspinać się po górach ani chodzić na zwiady w lesie.

Ogólnie mówiąc — na twarzy znowu przemknął mu jakiś cień — to był drugi najlepszy okres w moim życiu. I za to zawsze będę jej wdzięczny. Oraz za to, co było potem.


* * *

Podejrzenia narastały w Havigu powoli. Starał się je zwalczać. Jednak różne kawałeczki zaczynały się układać w pewność, że czegoś mu nie mówią. Starannie omijano pewne tematy. Niekiedy widział zażenowanie na twarzy Austina Caldwella. Czasami Coenraad van Leuven ostro mówił: „Nie mogę powiedzieć, co mi przekazano”. Reuel Orrick udawał pijanego w niektórych momentach. Natomiast ojciec Diego, inkwizytor, mawiał wtedy: „Jeżeli Bóg zechce, wszystko ci kiedyś wyjawi, mój synu”. Pozostali z reguły wulgarnie kazali mu się odchrzanić.

Nie on jeden podlegał jakieś formie izolowania. Inni, którzy byli w podobnej sytuacji, mieli to gdzieś. Albo z ostrożności, albo naprawdę było im wszystko jedno. Jedynie młody Jerry Jennings wykrzyknął:

— Na Boga, masz rację!

Podobnie zachowała się Leoncja, chociaż zrobiła to bardziej rozważnie. Po chwili zastanowienia powiedziała:

— Cóż, może nie mogą wszystkim nowo przybyłym opowiedzieć wszystkiego w tak krótkim czasie?

— Coenraad przybył tu również niedawno — odparł. — Później niż ty.

To rozbudziło jej ciekawość. Miała własne sposoby zbierania informacji. Nie takie jak można podejrzewać. Dorównywała mężczyznom prawie we wszystkim. Potrafiła ich upić na umór, zachowując całkowitą jasność umysłu. Trzeźwych umiała usidlić sprytnymi pytaniami. W końcu nie darmo była szamanką. I dobijała Haviga, szepcząc mu nocami o swoich nielegalnych wyprawach. Przenosiła się do zabronionych epok trwania Orlego Gniazda, żeby myszkować i podsłuchiwać.

— O ile potrafię to zrozumieć, najdroższy — podsumowała — Wallis i inni obawiają się po prostu, że możesz wściec się na wieść, co on i jego ludzie robią w niektórych epokach i miejscach.

— Miałem podobne podejrzenia — stwierdził Havig. — Widziałem, jak wyglądają różne epoki i jakich rodzą ludzi. Podróżnicy w czasie, którzy trafiali do Orlego Gniazda, zawsze wcześniej wyróżniali się we własnych czasach okrucieństwem i brakiem umiaru. Po rekrutacji nic praktycznie się nie zmieniało.

— Wydaje mi się, że wszyscy dostali rozkazy, żeby wprowadzać cię w te szczegóły bardzo ostrożnie. Mnie też to objęło, bo jestem z tobą. — Pocałowała go. — Wszystko w porządku, kochanie.

— Czyli popierasz rabunki i…

— Przestań. Musimy pogodzić się z faktami. Może są trochę twardzi. W twoich czasach było inaczej?

Ze wstydem przypomniał sobie okrucieństwa własnej epoki… Nigdy nie wypierał się własnego narodu. A zresztą czy istniała w ogóle jakaś epoka idealna? Po prostu marzył o innym świecie.

(Może Dania? Duńczycy pochodzili od wikingów, ale to było bardzo dawno. Chociaż oni również zachowali podejrzane milczenie na wieść o wydarzeniach na Wyspach Dziewiczych w 1848 roku czy całkiem niedawno na Grenlandii. Od 1950 roku siedzieli w cieniu Szwedów, którzy nie tylko handlowali z Hitlerem, ale jeszcze zapewnili mu transport wojsk do Norwegii. A przecież te kraje zrobiły wiele dobrego dla całego świata).

— Poza tym — stwierdziła niewinnie Leoncja — słabi zawsze przegrywają, chyba że mają szczęście lub znajdą kogoś silnego do obrony. A tak naprawdę to wszyscy jesteśmy słabi. — Zamyśliła się na moment. — Ja także. Nigdy nie zabijałam bez powodu. Prawie zawsze robiłam to, żeby zdobyć pożywienie. Ale i tak umrę. Też jestem częścią tej gry. Ty również, kochany. Musimy grać, tak jak można, a nie tak, jak chcemy.

Długo w nocy rozważał jej słowa.

— Musiałem się jednak sam przekonać — powiedział — czy to złoto było splamione krwią.

— Albo czy cel naprawdę uświęcał środki? — dorzuciłem. — Właśnie. Mówienie, że nigdy tak nie jest, to zwykła hipokryzja. W prawdziwym świecie zawsze dokonujemy wyboru mniejszego zła. Mówię jak stary lekarz, prawda? Muszę przyznać, że sam musiałem robić czasami zastrzyki kończące czyjeś cierpienia. Niekiedy wybór bywa jeszcze gorszy. Mów dalej.

— Obiecano mi sprawdzanie epoki Mauraiów. Żebym mógł się uspokoić. W najlepszym wypadku można było powiedzieć, że był to okres przejściowy, choć ta epoka w ich cywilizacji zrodziła tyranów, którzy hamowali wszelki postęp. Musiałem się właściwie zgodzić, że kiedy ich hegemonia zacznie się chwiać, może dzięki naszym działaniom, to powinniśmy się ujawnić i przejąć władzę, żeby ludzkość ponownie mogła wkroczyć na drogę postępu.

— Ale chyba nie tak otwarcie? — zdziwiłem się. — Nagłe pojawienie się wielu podróżników w czasie mogło doprowadzić do zamieszek.

— Jasne. Mieliśmy spędzić setki lat na budowaniu naszych struktur w całkowitej tajemnicy. Potem powinniśmy być gotowi do działania pod przebraniem. Nie było tylko jasne, jak to przebranie miało wyglądać. Natomiast było jasne, że przepływ informacji pozostał niepełny. Toczyliśmy długie dyskusje filozoficzne na temat wolnej woli. Ojciec Diego w tym celował. Uważałem, że jego logika cuchnie inkwizycją, ale wolałem siedzieć cicho.

— A Leoncja? Wtedy już podróżowała do przyszłości?

— Tak. Dlatego w zasadzie zgadzała się z Wallisem, mimo chwilowych wątpliwości. Opowiadała mi o świecie, w którym dokonał się wielki postęp. I to pokojowo, chociaż trwało to wiele stuleci. Nie była jednak pewna, czy to był rzeczywiście postęp. Ten świat miał wielką flotę statków żaglowych i napędzanych silnikami elektrycznymi sterowców. Miał farmy oceaniczne, ogniwa słoneczne, stosował oczyszczanie ścieków za pomocą bakterii. Nastąpił wielki rozwój nauk ścisłych i humanistycznych, zwłaszcza biologii… — Przerwał na moment.

— Nie mów mi, że ta twoja walkiria używała takich zwrotów — starałem się trochę go rozluźnić.

— Nie. Jasne, że nie — odparł, dalej poważny. — Po prostu wybiegam w przyszłość i opowiadam to, co sam widziałem i co opowiadali mi inni. Jej wrażenia były bardziej ogólnej natury. Chociaż miała szczególny dar obserwacji, właściwy tylko myśliwym i szamanom. Potrafiła bardzo trafnie odkryć podstawowe zależności.

— Które polegały na…

— Ludzkość nie zdobyła żadnych nowych szczytów nauki i techniki. Po prostu dostali się na pewien poziom i kurczowo się go trzymali. Na przykład biotechnologia zupełnie zastygła w miejscu. Tylko zaczęli ją stosować na szerszą skalę.

— Jak to wygląda? — spytałem. — Możesz coś powiedzieć?

— Niewiele — odparł szorstko. — Nie miałem czasu na zbadanie szczegółów. Nie bardzo mi wierzysz, prawda? A jednak tak było. Pamiętaj, że jestem ścigany.

— Czyli wycieczka w przyszłość nie zmieniła twojej podejrzliwości w stosunku do Wallisa? — stwierdziłem w miarę spokojnym tonem. — Dlaczego?

— Jestem tworem tej epoki — powiedział, przeczesując sobie włosy dłonią. — Sam pomyśl, doktorze. Nawet inteligentni ludzie, jak Bertrand Russell czy Henry Wallace, popełniali głupie pomyłki. Obaj przecież zwiedzali stalinowską Rosję i obaj stwierdzili, że wszystkie oskarżenia były przesadzone i zostały wywołane czynnikami zewnętrznymi, a dobrotliwy rząd radziecki dba o wszystkich. Co gorsza, jest bardzo prawdopodobne, że towarzyszący im przewodnicy sami głęboko w to wierzyli i szczerze pragnęli ochronić cennych gości przed wszelkimi dwuznacznymi sytuacjami. — Uśmiechnął się nieprzyjemnie. — A może po prostu życie zmusiło mnie do tego, żebym nikomu nie wierzył.

— Chcesz powiedzieć, że zastanawiasz się, czy świat naprawdę mógłby skorzystać na panowaniu Orlego Gniazda? Czy raczej że Mauraiowie byli specjalnie oczerniani, a tobie pokazywano tylko wypaczenia, które w rzeczywistości były wyjątkami, a nie regułą?

— To nie jest takie jednoznaczne. Wszystko zależy od interpretacji… weźmy pierwszy z brzegu przykład.


* * *

Nie każdemu rekrutowi zapewniano tak pełne wprowadzenie jak Havigowi. Najwyraźniej w opinii Wallisa miał potencjalnie wielką wartość dla sprawy, ale wymagał szczególnie starannych wyjaśnień.

Dzięki skomplikowanym podróżom w przyszłość i w przeszłość udało mu się skopiować pewne supertajne dokumenty. Ich odczytanie było możliwe tylko dzięki jego szczególnym zdolnościom językowym oraz temu, że zniekształcony angielski, będący w użyciu w federacji, uległ większym zmianom w wymowie niż pisowni. Jeden z nich opisywał, jak naukowcy z Hinduraju opracowali w tajemnicy generator oparty na syntezie wodorowej, który mógł rozwiązać wszystkie problemy energetyczne federacji. Mauraiowie, również w tajemnicy, doprowadzili do zniszczenia prototypu i utrzymania opinii publicznej w niewiedzy na ten temat.

Ich motywem było przekonanie, że taki generator może zagrozić pokojowi. Gorzej nawet, bo uważali, że może on doprowadzić do odrodzenia starej kultury opartej na wykorzystaniu maszyn, co doprowadziłoby do zniszczenia całej planety.

Podążając dalej w przyszłość federacji, Havig widział olbrzymie, bezgłośnie pracujące maszyny i fabryki… oraz ludzi, zwierzęta, trawę, gwiazdy i krystalicznie czyste niebo…


* * *

— Trudno powiedzieć, czy socjolodzy i władcy federacji szczerze wierzyli w to, co pisali w tajnych raportach — stwierdził ze smutkiem. — Może po prostu chcieli zachować władzę? Podobnie trudno ocenić, czy ta odległa przyszłość jest dobra, czy zła. Może to jakaś forma dobrze zarządzanej dyktatury? A może coś innego? Skąd mam wiedzieć?

— A co mówili twoi przewodnicy?

— Mieli te same wątpliwości. Kierował nimi Austin Caldwell. Nawiasem mówiąc, to uczciwy człowiek. Twardy i bezlitosny jak Indianie, którzy kiedyś zerwali mu skalp, ale uczciwy.

— A co on mówił?

— Żebym przestał szukać dziury w całym i zaufał Wodzowi, który do tej pory odwalił kawał doskonałej roboty, prawda? Wódz osobiście to badał i rozważał wszelkie wątpliwości. I obiecał podzielić się wszystkimi wnioskami z tych przemyśleń, kiedy będzie już do tego gotowy i poprowadzi nas wybraną ścieżką. Austin przypominał mi, że cała ich wiedza wymagała wielu lat długich i mozolnych wypraw w czasie. Setki razy musieli wracać w przeszłość, żeby zdobyć środek transportu i przenieść się w inny rejon, by ponownie udać się w przyszłość. Potem dodał, że właśnie skończyły się środki i czas, jaki mogli poświęcić na przekonywanie mnie do spraw dla nich oczywistych. A skoro nie potrafię się podporządkować ich dyscyplinie i zasadom, to mam wolną drogę. Mogę wracać tam, skąd przyszedłem. Pod warunkiem że nigdy więcej nie będę się plątał wokół Orlego Gniazda. Co miałem zrobić? Przeprosiłem wszystkich i wróciłem z nimi.

Загрузка...