Rozdział 4

Kiedy wszedłem do gabinetu, przez chwilę czułem się w nim obco. Moje biurko, lampa do czytania, zużyty, obijany skórą fotel bujany, wyściełane końskim włosiem krzesło dla pacjentów, półki z książkami, dyplomy w ramkach, uchylone drzwi do sali zabiegowej z widocznymi w głębi instrumentami — wszystko wydawało mi się przez chwilę nie na miejscu. Nagle uświadomiłem sobie, że najpóźniej za dziesięć lat będę musiał przejść na emeryturę.

Padający za oknem śnieg stał się jeszcze gęstszy, nadając szybom matowej poświaty. Jack zapalił sobie lampę i czytał jakieś czasopismo. Poza tym pasmem światła panowała ciemność. Kaloryfer brzęczał, ogrzewając i przy okazji wysuszając powietrze.

— Przykro mi, że narobiłem panu kłopotów, doktorze Anderson — powiedział Jack, wstając na mój widok.

Skinąłem ręką, żeby usiadł. Sam usadowiłem się naprzeciwko i sięgnąłem po tytoń do fajki. Za dużo paliłem i miałem już zdrętwiałe wargi, ale potrzebowałem jakiegoś zajęcia dla palców.

— Jak to się panu podoba? — spytał bezosobowym tonem Jack, wskazując broszurkę, którą rzuciłem na biurko.

Przyjrzałem mu się przez swoje dwuogniskowe okulary. To nie był już ten dzieciak, który wiedział, że jego ojciec zginie; ani nawet młodzieniec, który nieudolnie starał się skrywać swój żal, kiedy matka brała ślub z jego ojczymem w zeszłym roku. Naprzeciw mnie siedział młody mężczyzna o starych oczach.

Te oczy były szare, w wąskiej twarzy z ostro zarysowanym nosem. Włosy ciemnoblond i drobną budowę odziedziczył po Tomie. Pełne i żywe usta, nieprzystające do tego ascetycznego ciała, miał po Eleonorze. Całość tworzyła Johna Haviga, którego nigdy nie znałem.

Ubrany był niechlujnie, jak zwykle. Miał na sobie flanelową koszulę w kratę i niebieskie dżinsy, w których chodził na te swoje wędrówki. Robił wrażenie raczej czujnego niż zakłopotanego i nie spuścił wzroku.

— Cóż — powiedziałem — oryginalne. Choć musisz przyznać, że może nieco namieszać w głowie.

— Chyba tak. To pamiątka. Pewnie nie powinienem jej tu przywozić.

— Z tych twoich… podróży? Gdzie byłeś, Jack? — spytałem, nabijając fajkę.

— Tu i tam.

Pamiętałem małego uparciucha, który udzielał podobnej odpowiedzi, kiedy pewien nieznajomy sprowadził go z powrotem do domu. Dzięki temu przypomniałem sobie o wiele więcej.

Trzask pocieranej zapałki wydawał się o wiele głośniejszy niż normalnie. Przypaliłem fajkę, pociągnąłem i przez chwilę zastanawiałem się, jak to powiedzieć.

— Posłuchaj, Jack. Masz kłopoty. Co gorsza, twoja mama także. — To go dopiero siekło. — Jestem przyjacielem was obojga i chcę wam pomóc, ale, do diabła, musisz współpracować.

— Chciałbym, doktorze — szepnął.

— OK — powiedziałem, wskazując broszurkę. — Mów, że pracujesz nad powieścią science fiction osadzoną w roku 1970 i to są twoje materiały pisarskie. Pomyślą, że niepotrzebnie robisz tajemnice, ale to już twoja sprawa. Tylko że to zostało powielone, a to już nie jest tylko twoja sprawa. Nikt nie korzysta z powielaczy w domu. Tylko instytucje rządowe i firmy. Co to za ugrupowanie?

— Żadne. To tylko grupka przyjaciół. — Pociągnął nosem, jakby miał katar. — Niewielka grupka wśród tych wszystkich biesów kwiczących swoje slogany.

— Napijesz się? — spytałem, wstając.

— Dzięki. — Uśmiechnął się wreszcie. — Właśnie tego mi potrzeba.

Nalewając brandy — czasami zarówno ja, jak i pacjent potrzebujemy czegoś mocniejszego, kiedy muszę oznajmić przykrą wiadomość — dziwiłem się, skąd mi przyszedł do głowy taki pomysł. Dzieciaki nie powinny pić. Chyba że małe piwo od święta. Znowu sobie uświadomiłem, że to nie jest już dziecko.

Wypił z wprawą dorosłego przyzwyczajonego do większego pijaństwa. Gdzie się tego nauczył? Przecież nie było go zaledwie miesiąc.

— Nie chcę, żebyś mi zdradzał jakieś sekrety — powiedziałem, siadając z powrotem. — Chociaż wiesz zapewne, że słyszę o wielu sprawach i zawsze dochowuję tajemnicy. Proszę cię o pomoc w ułożeniu jakiejś prawdopodobnej wersji i o zastanowienie się, jak trzeba postępować na przyszłość. Dzięki temu twoja matka przestanie mieć kłopoty.

— Masz rację — rzekł, marszcząc czoło. — Problem polega na tym, że nie wiem, co powiedzieć.

— Może po prostu prawdę?

— Nie chcesz znać prawdy, doktorze. Proszę mi wierzyć.

— Piękno jest prawdą, prawda pięknem… jak mawiał poeta Keats. On też studiował medycynę i dlatego znał się na tym. Jack, założę się o dziesięć dolców, że mogę opowiedzieć z dziesięć prawdziwych historii, które zgorszą cię bardziej, niż ty będziesz w stanie kiedykolwiek mnie zszokować.

— Nie zakładam się. To nie byłoby uczciwe.

Milczałem, czekając na ciąg dalszy.

Wypił swoją szklankę do dna i wyciągnął ją w moją stronę. Na jego twarzy pojawiło się zdecydowanie.

— Proszę o dolewkę, doktorze, a opowiem wszystko.

— Doskonale. — Butelka nieco trzęsła mi się w rękach. — Przysięgam, nic, co usłyszę, nie wydostanie się na zewnątrz.

— Nie ma sensu przysięgać. — Zaśmiał się nerwowo. — Będziesz siedział cicho, doktorze.

Upił spory łyk, popatrzył na mnie i mruknął:

— Cieszę się. To był straszny ciężar. Przez całe życie. Nikomu nie mogłem o tym powiedzieć…

Znów czekałem, pykając fajką.

— Przez cały czas byłem w okolicach San Francisco — rzekł gwałtownie. — Konkretnie w Berkeley. Ponad rok.

Odruchowo zacisnąłem palce na fajce.

— Tak, tak — mówił dalej. — Wróciłem do domu po miesiącu nieobecności, ale poza domem spędziłem jakieś osiemnaście miesięcy. Od jesieni 1969 roku do końca 1970… To nie jest dokładnie półtora roku — dodał po chwili — ale trzeba doliczyć moje wizyty w innych przyszłościach.

Kaloryfer zasyczał parą. Na czole mojego przybranego syna pojawiły się kropelki potu. Zacisnął dłoń na szklance równie mocno jak ja swoją na fajce. Nie zmienił jednak spokojnego tonu głosu.

— Posiadasz maszynę czasu? — wybąkałem.

— Nie. — Potrząsnął głową. — Sam poruszam się w czasie. Proszę nie pytać jak. Nie mam pojęcia. — Uśmiechnął się nerwowo. — Wiem, to paranoja. Ubzdurałem sobie, że jestem kimś wyjątkowym we wszechświecie… Ale coś zademonstruję. — Kiwnął zapraszająco ręką. — Proszę tutaj. Sprawdzić. Upewnić się, że nie umieściłem tu żadnych luster, zapadni, czy czegokolwiek. Przecież to twój gabinet.

Czułem się trochę jak głupek, kiedy obchodziłem wkoło jego krzesło. Wiedziałem przecież, że nie było sposobu, by mógł cokolwiek zainstalować w moim gabinecie.

— Zadowolony? — spytał. — Przeniosę się teraz w przyszłość. Jak daleko? Może pół godziny? Chyba nie wytrzyma pan tyle czasu w bezczynności. W takim razie piętnaście minut. — Sprawdził czas na moim zegarze. — Jest 4:17. Pojawię się tutaj o 4:30 plus minus kilka sekund. Tylko żeby nikt nie siedział na tym krześle. Nie mogę się pojawić w przestrzeni zajmowanej przez jakiekolwiek ciało stałe.

— No dobra, Jack — powiedziałem drżącym głosem. Czułem, jak mi pulsują żyły.

— Trzymaj się, doktorku. — Czule ścisnął mi rękę na pożegnanie.

I zniknął. Wydawało mi się, że słyszę ciche syknięcie powietrza w miejscu, gdzie przed chwilą siedział. Krzesło jednak było puste.

Ponownie usiadłem za biurkiem i bezmyślnie czekałem te piętnaście minut. Nawet nie wiem, czy o czymś myślałem.

Nagle pojawił się znowu, siedząc jak poprzednio. O mało nie zemdlałem z wrażenia.

— Doktorze, spokojnie! — Doskoczył do mnie. — Wszystko jest OK. Proszę się napić…

Potem zrobił kilka innych pokazów. Pojawił się na przykład na kilka sekund przed swoim zniknięciem.


* * *

Zrobiło się naprawdę późno.

— Nie mam pojęcia, jak to działa — powiedział. — Jakoś to robię mięśniami, ale nie w taki sposób, jak możesz to sobie wyobrazić. Zgodzisz się chyba, doktorze, że cała twoja wiedza nawet nie dotyka wierzchołka tej góry tajemnic.

— Co czujesz? — spytałem, dziwiąc się, z jakim spokojem to mówię. Bardziej mną wstrząsnęła wiadomość o zniszczeniu Hiroszimy. Może w głębi duszy zawsze wiedziałem, kim był Jack Havig.

— Trudno to opisać. To akt woli, żeby przenieść się w przyszłość lub w przeszłość. Tak samo jak aktem woli jest podnieść tę szklankę. To działa tak samo jak zginanie palców. Wystarczy chcieć zrobić. — Szukał odpowiednich słów. — Kiedy się przenoszę, jestem w jakimś cieniu. Światło zmienia się od zera do szarości. Kiedy się przenoszę dalej niż o jeden dzień, wszystko zaczyna migać. Przedmioty stają się niewyraźne, zamglone i płaskie. Kiedy postanawiam się zatrzymać, to staję i znów jestem w normalnym świecie… W czasie podróży nie mogę oddychać. Muszę się zatrzymywać od czasu do czasu, żeby zaczerpnąć powietrza.

— jak to? Skoro nie możesz oddychać w czasie podróży, nie możesz niczego dotknąć i nikt cię nie widzi, jakim cudem sam cokolwiek widzisz?

— Tego też nie wiem. Czytałem podręczniki fizyki, żeby wyrobić sobie pojęcie na ten temat. Wiem tylko, że to musi być jakaś siła. To, co mnie napędza. Coś, co działa przynajmniej w czterech wymiarach. Może to ma związek z polem elektromagnetycznym? Może jakieś fotony wpadają w pułapkę tej siły razem ze mną i również podróżują? Jakakolwiek materia, nawet zjonizowana, posiadająca masę spoczynkową, nie może ze mną podróżować… To tylko zgadywanie. Żałuję, że nie mam odwagi wtajemniczyć w to wszystko żadnego naukowca.

— To mnie przerasta, Jack. Mówiłeś, że przenoszenie nie dzieje się natychmiast. Ile czasu ci zajmuje? Ile minut na przebycie roku?

— Nie ma reguły. To zależy tylko ode mnie. Czuję, jaki wysiłek wkładam w daną podróż, i mogę go zwiększyć. Nie wiem, jak to powiedzieć… jeżeli się napnę, poruszam się szybciej. Ale to mnie wyczerpuje, więc chyba te podróże czerpią ze mnie energię. To nigdy nie trwało dłużej niż kilka minut na moim zegarku, a mówię teraz o podróże przez kilka wieków.

— Kiedy byłeś dzieckiem…

— Tak, słyszałem o tym. Lęk przed upadkiem jest instynktowny, prawda? Myślę, że kiedy mama mnie upuściła, odruchowo przeniosłem się w przeszłość… i przez to uniknąłem upadku.

Upił łyk brandy.

— Moje zdolności rosły razem ze mną. Teraz prawdopodobnie nie mam już żadnych ograniczeń. Jedynie co do masy, którą jestem w stanie ze sobą zabrać. Zaledwie kilka kilogramów łącznie z ubraniem. Jeżeli próbuję więcej, nie mogę się ruszyć. Gdybyś na przykład mnie trzymał, to nie byłbym w stanie nigdzie się przenieść, ponieważ twoja masa przekracza limit. Nie mógłbym po prostu zostawić cię na miejscu. Ta siła działa na wszystko, co ma ze mną kontakt. — Uśmiechnął się smutno. — Z wyjątkiem samej Ziemi, jeśli przypadkiem podróżuję na bosaka. Sądzę, że tak duża masa oprócz grawitacji ma jeszcze… jak to powiedzieć… własną kohezję, która jest o wiele potężniejsza niż moje siły.

— Ostrzegałeś mnie przed kładzeniem czegokolwiek materialnego na krześle, na którym się pojawiłeś.

— Właśnie. Tego nie potrafię. Próbowałem już. Umiem natomiast obchodzić taką masę. W ten sposób mogłem się zjawić obok siebie. Tak na marginesie powierzchnia, na której mam się pojawić, może się obniżać lub podwyższać. Nie ma to znaczenia, bo w jakiś sposób robię to samo. I zawsze utrzymuję tę samą pozycję geograficzną. Nie ma znaczenia, że Ziemia wiruje wokół osi, Słońce i Układ Słoneczny podróżują przez Galaktykę… zawsze utrzymuję tę samą pozycję. Myślę, że to zasługa grawitacji. A co do ciał stałych… Raz próbowałem wejść w środek wzgórza. Byłem wtedy dzieciakiem i nie umiałem myśleć. Mogłem wejść w środek wzgórza. To było łatwe. Ale znalazłem się w całkowitej ciemności i nie mogłem oddychać, ani nawet się ruszyć. Jakbym się znalazł w betonie. — Zadrżał na wspomnienie tej historii. — Ledwo udało mi się wydostać na powierzchnię.

— Materia stała ci się opiera — zaryzykowałem własną opinię. — Płyny jesteś w stanie przezwyciężyć, kiedy się wynurzasz z podróży, ale materii stałej nie.

— Też tak myślę. Gdybym utknął w tym wzgórzu, to prawdopodobnie razem ze swoim ciałem. Moje zwłoki pojawiłyby się na powierzchni po erozji tego wzgórza.

— Niesamowite, że takiemu dzieciakowi udało się wszystko utrzymać w tajemnicy.

— Chyba sprawiłem mamie mnóstwo kłopotów. Niewiele pamiętam. Kto z nas pamięta pierwsze lata swojego życia? Zapewne chwilę mi zajęło, nim sobie uświadomiłem, że jestem jakoś wyjątkowy. Wtedy się tego przestraszyłem. Może podróżować w czasie było niegrzeczne? A może byłem chory? Nieważne. Wujek Jack wszystko mi wyjaśniał.

— Ten nieznajomy, który przyprowadził cię wtedy do domu?

— Tak. To akurat pamiętam. Wybrałem się daleko w przeszłość na poszukiwanie Indian. A znalazłem jedynie wielki las. Wtedy on się pojawił. Przeszukiwał ten obszar przez wiele lat. I miło spędziliśmy czas. Potem wziął mnie za rękę i pokazał, w jaki sposób wrócić do domu. Mógł mnie odstawić zaledwie kilka minut po moim zniknięciu i oszczędzić rodzicom godzin niepewności. Mam wrażenie, że chciał mi pokazać, jak bardzo rodziców skrzywdziłem. A przy okazji nauczyć mnie dyskrecji. Potem odbyliśmy kilka wspaniałych wycieczek — ciągnął rozmarzony. — Wujek Jack był doskonałym nauczycielem i wspaniałym towarzyszem. Nigdy nie miałem powodu, żeby się go nie słuchać. Z wyjątkiem kilku kawałów robionych Pete'owi. Wujek Jack nauczył mnie mnóstwa rzeczy, których sam nigdy bym nie odkrył.

— Sam też znikałeś — przypomniałem mu.

— Rzadko. Na przykład kiedy napadło mnie kilku dryblasów ze szkoły. Musiałem się cofać w czasie kilkakrotnie, aż w sumie przeważyliśmy ich liczebnie.

— Nic dziwnego, że rozwijałeś się w takim tempie… Kiedy dowiedziałeś się, że ojciec idzie na wojnę, to chciałeś się upewnić, czy nic mu nie będzie, prawda?

— Tak. — Jack posmutniał. — Przeskakiwałem do przodu i co jakiś czas sprawdzałem, czy wszystko jest w porządku. Wreszcie dostrzegłem przez okno, jak mama płacze. Wtedy cofałem się, aż udało mi się przeczytać ten telegram. Boże! Potem przez długi czas bałem się podróżować. Nie sądziłem, że kiedykolwiek jeszcze się odważę.

Na długą chwilę zapadła cisza.

— A kiedy ostatnio spotkałeś tego wujka? — spytałem ostrożnie.

— W 1969. A poprzednio tuż zanim dowiedziałem się o ojcu. Wtedy wujek Jack był szczególnie dla mnie miły. Poszliśmy do starego cyrku, gdzieś w dziewiętnastym wieku. Dziwiłem się, dlaczego on jest taki smutny i dlaczego w kółko od nowa tłumaczy mi potrzebę zachowania wszystkiego w tajemnicy. Teraz już wiem.

— Wiesz, kto to jest?

Spojrzał na mnie z niedowierzaniem.

— A jak myślisz?


* * *

Podjął opowieść po dłuższej chwili.

— Znowu zacząłem podróżować w zeszłym roku. Musiałem znaleźć jakieś schronienie od… tego wszystkiego… no wiesz… co się działo na farmie. Najpierw zrobiłem kilka skoków w przeszłość. Nawet nie masz pojęcia, jak tu było pięknie przed pojawieniem się osadników. A Indianie… cóż, mam pośród nich wielu przyjaciół. Znam zaledwie kilka słów w ich języku, ale są bardzo gościnni. A ich dziewczyny są zawsze gotowe, chętne i pomysłowe.

Nie mogłem powstrzymać śmiechu.

— Sven Młodszy ciągle ci zarzuca, że nie chodzisz na randki.

— Możesz się domyślić, jak te podróże mnie uspokajają. — Uśmiechnął się znacząco. — Ale pewnie rozumiesz, jak trudno mi jest w domu — przynajmniej w tym miejscu, które Birkelund nazywa domem. Czuję się tam głupio. Po prostu się duszę. Nawet poza domem. No bo na przykład po jakiego diabła chodzę do liceum? Jestem już przecież dorosły, widziałem mnóstwo cudów, a tam muszę wysłuchiwać głupich pogaduszek nastolatków i sztywnych nauczycieli.

— Chciałeś uciec od tych awantur w przyszłość?

— Właśnie. Byłem wściekły. Miałem nadzieję znaleźć grób Svena Birkelunda. Wydawało mi się, że dwadzieścia lat wystarczy. Na wszelki wypadek zatrzymałem się w 1969 roku, żeby się trochę oswoić… Dom wciąż istniał… istnieje… będzie istniał…

— A Sven?

— Chyba wciąż żyje. — Jego głos stwardniał. — Aż tak mi nie zależało, żeby to sprawdzać. Za dwa lata mama się z nim rozwiedzie.

— I…?

— Zabierze dziewczynki. Obie. I wróci do Massachusetts. Jej trzecie małżeństwo będzie udane. Nie ma co jej dokładać zmartwień teraz. Dlatego wróciłem. Odczekałem miesiąc, by pokazać Birkelundowi, że mogę zniknąć naprawdę. Nie chciałem mamy martwić bardziej, niż musiałem.

Dostrzegłem u niego te same objawy, jakie występują u ludzi, których bliscy ciężko chorują lub są umierający. Szybko więc zmieniłem temat.

— A ten wujek Jack, czyli ty sam. Spotkałeś go?

— Tak. — Wyraźnie ucieszył się ze zmiany tematu. — Czekał na mnie w 1969 roku. W lesie, w środku nocy, bo nie chciałem, żeby mnie ktoś przypadkiem zobaczył. — Lasek był niewielki i rósł na środku pola kukurydzy. Wuj Jack zarezerwował podwójny pokój w motelu. Tym, który wybudują po zabudowaniu łuku rzeki. Tam spędziłem kilka dni. Opowiedział mi o mamie i zachęcił do grzebania w starych gazetach w bibliotece. Pokazał kilka listów, które ostatnio napisała do niego… Czyli do mnie. Potem dał mi tysiąc dolarów i powiedział, żebym trochę pozwiedzał kraj. Doktorze! Żebyś wiedział, jak się zmienią ceny za dwadzieścia lat!

— Z czasopism wynikało, że Berkeley jest wciąż… ech, to taki idiom z przyszłości. San Francisco wciąż leżało nad zatoką, więc pojechałem tam. Zawsze chciałem je zwiedzić.

— A Berkeley? — Przypomniałem sobie swoje czasy na uczelni.

Opowiedział mi, jak potrafił. Jednak żadne słowa z 1951 roku nie były w stanie oddać realnego świata lat siedemdziesiątych, które potem sam przeżywałem. Telegraph Avenue[4] w latach siedemdziesiątych stanowiła feerię dzikich, zabawnych, przerażających, groteskowych zjawisk atakujących umysł i zdrowy rozsądek przechodniów.

— Nie miałeś kłopotów z policją? — spytałem, pamiętając własny pobyt w tym statecznym przybytku.

— Nie. Zatrzymałem się w roku 1966 i zgłosiłem do wojska pod fałszywym nazwiskiem. Dostałem specjalną legitymację stwierdzającą, że ukończyłem dwadzieścia jeden lat… Zaczepiali mnie bezdomni. Przyłączyłem się do nich na trochę i poznałem ich punkt widzenia. Potem kilka miesięcy spędziłem z radykałami. Żyłem z doraźnej pracy za wyżywienie, brałem dział w demonstracjach. Mieszkałem byle gdzie, w towarzystwie brudnych dziewczyn. I tyle.

— To, co tu piszesz, nie świadczy o wielkim zachwycie tymi ludźmi — zauważyłem.

— Niezbyt. Wujek Jack chyba chciał, żebym sam poznał, jak to jest żyć, odrzucając cywilizację. Ale przynajmniej się zmieniłem.

— Mhm. Rzekłbym, że całkowicie. Wróciłeś do źródeł. Co się stało?

— Wybrałem się w daleką przyszłość.

— I…?

— Doktorze — powiedział z dziwną powagą w głosie — uważaj się za szczęściarza, że zdążyłeś się spokojnie zestarzeć.

— Czyli umrę? — Serce zabiło mi mocniej.

— W chwili, kiedy nastąpi całkowite załamanie i krach, z całą pewnością. Nie sprawdzałem tego. Wiem jedynie, że w 1970 roku wciąż żyjesz i cieszysz się zdrowiem.

Zdziwiłem się wtedy, że mówiąc te słowa, nie uśmiechał się, jak powinien to zrobić, przekazując dobrą w końcu nowinę. Dzisiaj już wiem. Nie wspomniał przecież o Kate.

— Wojna i jej skutki przyszły później — mówił zimnym tonem. — Ale wszystko się zaczęło od tych spotkań i demonstracji, które częściowo widziałem w Berkeley. — Ziewnął i przetarł zmęczone oczy. — Wróciłem do 1970 roku, mając już jakie takie pojęcie, w którą stronę to wszystko zmierza. Spotkałem kilka osób. Młodych, ale bardziej czujących świat, które pomogły mi wydać i rozpowszechniać tę książkę. Myśleli, że jestem republikaninem.

— A byłeś?

— Boże broń! Sam uważasz, że przez ostatnie kilka generacji z żadnej partii nie było żadnego pożytku, prawda? A będzie jeszcze gorzej.

Znowu opróżnił swoją szklankę, ale odmówił dolewki.

— Muszę mieć jasny umysł — rzekł. — Powinniśmy wymyślić jakąś przykrywkę dla mnie. Wiem, że nam się uda, bo moje starsze ja dało mi to do zrozumienia. Niemniej jednak trzeba się zastanowić na trzeźwo.

— Czasu nie można zmieniać? — spytałem. — My… nasze życie… tkwimy w tym kontinuum jak muchy w smole?

— Nie wiem. Nie mam pojęcia — westchnął. — Wiem, że moje wysiłki poszły na marne. Moi dawni przyjaciele uznali mnie za szpicla. Nowi okazali się garstką bez znaczenia. I ledwo udało nam się to wydać.

— W polityce nie należy spodziewać się cudów. Chyba że chcesz zostać kaznodzieją.

— To prawda. Sam do tego doszedłem, kiedy już minął pierwszy szok po podróży. Wtedy postanowiłem, że wrócę i pomogę mamie. W ten sposób przynajmniej uczynię ten świat trochę mniej strasznym… Zachowałem się głupio — dodał już normalnym tonem. — Nie powinienem trzymać tej kopii u siebie. Ale to pamiątka, bo moja ukochana pomagała mi to pisać. Przynajmniej tyle mi się udało osiągnąć. Mam kogoś, z kim mogę dzielić swoje życie. Zaczynałem już odczuwać samotność.

— Naprawdę jesteś jedyny w swoim rodzaju? — spytałem.

— Nie mam pojęcia. Chyba nie. Muszą istnieć inni, ale nie wiem, jak ich znaleźć. A nawet gdybyśmy się spotkali, to co mamy zrobić?

Загрузка...