Cienie — czyli czas — umykały do tyłu. Kiedy ktoś się zatrzymał, żeby zaczerpnąć powietrza lub coś zjeść, zamieniały się w prawdziwe kształty i kolory, a także nabierały wagi i wymiarów. Pory roku zmieniały się jak w kalejdoskopie, lodowce zakrywały całe wzgórze i odsłaniały je podobne do zamieci śnieżnych. Ich miejsce zajmowały jeziora, będące wodopojem dla mastodontów, i zaraz zmniejszały się w kałuże, żeby ustąpić miejsca sawannom, których trawa stanowiła pożywienie dla stad koni i trójgarbnych wielbłądów. Potem znowu pojawiał się lodowiec i ponownie klimat umiarkowany. Dawne zwierzęta ginęły, pojawiały się stada bizonów, których masy zaciemniały prerię, a tętent kopyt przypominał trzęsienie ziemi. Pierwsi miedzianoskórzy osadnicy biegali uzbrojeni we włócznie. I następowała Wielka Zima i Wielka Wiosna. Tym razem osadnicy mieli już łuki, a na morenach zaczęły rosnąć lasy. Najpierw brzozy i modrzewie oraz dęby, a potem niekończąca się rozmaitość innych gatunków. Nagle drzewa zniknęły w mgnieniu oka, bo ludzie je wycinali milionami. Potem zaczęli orać, siać i zbierać plony. Wreszcie pojawiły się żelazne drogi, po których przemieszczały się ziejące ogniem cienie.
Grupa Haviga na ostatni postój zatrzymała się na farmie należącej do młodego rolnika, który nie był podróżnikiem w czasie, ale mu ufali. Używali jego domu również jako magazynu. Podróż do tego miejsca w czasoprzestrzeni była niemożliwa bez miniaturowych aparatów tlenowych. Inaczej musieliby się zatrzymywać po drodze, ryzykując trafienie na lodowiec lub jezioro. To właśnie stanowiło najlepsze zabezpieczenie bazy.
Wyposażenie było największym problemem, a tutaj mogli wreszcie zaopatrzyć się w broń.
Naftowa lampa oświetlała stół kuchenny przykryty ceratą. Na piecu opalanym drewnem grzał się czajnik. Najbliżsi sąsiedzi znajdowali się o pół godziny jazdy konno przez pola, chronione od wiatru przez okoliczne lasy. Olaf Torstad zawsze przyjmował gości po zmroku, przez co sąsiedzi, których dziwiło palące się do późnej nocy światło w oknach, uznawali go za nieszkodliwego dziwaka. Mówiono też, że stateczny farmer cierpi na bezsenność, więc nocami czyta książki.
— Już się szykujecie do dalszej drogi? — spytał.
— Tak — odparł Havig. — Do świtu musimy przebyć jeszcze spory kawałek drogi.
— Nie powinno się brać kobiet na wojnę — stwierdził Torstad, patrząc na Leoncję.
— A gdzie powinny być, jak nie u boku swoich mężczyzn? — odparła ze śmiechem. — Jack też nie potrafił mi tego wybić z głowy, więc nie trać czasu.
— Cóż, inne czasy, inne obyczaje. Ale ja się cieszę, że urodziłem się w 1850 roku. Co nie znaczy, że nie doceniam tego, co dla mnie zrobiliście — dodał szybko.
— Ty zrobiłeś dla nas więcej — rzekł Havig. — Przywiązaliśmy cię do tego miejsca, ponieważ potrzebowaliśmy kryjówki w pobliżu lokalizacji Orlego Gniazda. To ty ponosiłeś całe ryzyko i musiałeś się martwić, żeby utrzymać wszystko w tajemnicy… Nieważne. Dzisiaj to się skończy. — Wysilił się na uśmiech. — Możesz wywalić wszystko, co tu zostawimy, wreszcie ożenić się z narzeczoną i żyć dalej w spokoju.
— W spokoju? — W oczach Torstada pojawiła się panika. — Ale przecież wrócicie? Powiecie mi, jak to się skończyło.
— Jeżeli wygramy. — Havig zastanawiał się, ile podobnych przyrzeczeń już złożył i ilu ludzi musiał porzucić w trakcie swojej podróży. — No, bierzemy wyposażenie. Gdybyś zechciał nas podrzucić, to przydałby nam się jeszcze zaprzęg, który by nas podwiózł do celu. Ruszajmy!
Pozostali też byli już w drodze. Są w drodze. Mają być w drodze.
Nie był to wielki tłum. Niecałe trzy tysiące ludzi. Dwie trzecie stanowiły kobiety, resztę najmłodsi i najstarsi oraz chorzy. Wszyscy, którzy nie byli konieczni do walki. I tak było ich zbyt wielu na zgromadzenie w jednej stacji przesiadkowej. Powstałe w wyniku tego plotki mogły przecież jakoś dotrzeć do wrogów. Samo przetransportowanie ich w tajemnicy do Ameryki stanowiło nie lada wyzwanie.
Część z nich rozpoczęła podróż w czasach prekolumbijskich. Prowadził ich Indianin z plemienia Dakota, który w swoim klanie był uzdrowicielem. Na plecach nosił, podobnie jak przewodnicy pozostałych grup, nowy chronolog. Mógł dzięki niemu precyzyjnie ustalić swoje położenie i czas.
Gdzieś w osiemnastym wieku pojawiła się nagle grupa traperów, która zniknęła bez śladu.
Niecałe sto lat później kapitan wyprawy wojskowej napotkał grupę białych, którym wyjaśniał, że rząd w Waszyngtonie chce najpierw szczegółowego rozpoznania, zanim przekaże te tereny osadnikom.
W późniejszych czasach przyzwyczajono się w okolicy do rzadkich spotkań z Murzynami zatrudnionymi przy budowie metra.
W 1920 roku nikt nie chciał wiedzieć, kto i gdzie się przemieszcza tym szlakiem. Było powszechnie wiadomo, że jest to ulubiony szlak przemytników whiskey z Kanady.
Jeszcze później jeździły tędy czasami autobusy z napisem „Wynajęte”, które zostawiały pasażerów w nocy pośrodku pola i wracały puste ze zmienionym napisem „Zjazd do bazy”.
Pod koniec dwudziestego wieku na pobliskim lotnisku lądowało mnóstwo jumbo jetów. Podróżujące nimi tłumy nie wzbudzały niczyjego zainteresowania. Wycieczki organizowane przez biura podróży stanowiły codzienność.
Długo później przez ten rejon przejechała wielka grupa jeźdźców ubranych i zachowujących się jak Mongowie. Nigdy jednak nie osiedlili się w tej okolicy, więc ich wczesny zwiad pozostał niezauważony.
Havig wraz szóstką swoich ludzi pojawił się w normalnej przestrzeni. Jego chronolog zamigotał na czerwono krótko przed wschodem słońca. Był Nowy Rok, już sto siedemdziesiąt siedem lat istniało Orle Gniazdo. Niebo na zachodzie wciąż jeszcze było ciemne i świeciły na nim gwiazdy. Na wschodzie powoli szarzało. Z mroku wyłaniała się forteca z murami obronnymi i wieżami. Świt zalśnił w oknach, które były spowite lodowymi kwiatami, i na bruku podjazdów. Wokół panowała niesamowita cisza, jakby wszystkie dźwięki zamarzły w tym mrozie ścinającym płuca i tworzącym parę z oddechów.
Odłożył na bok chronolog. Jego ludzie ćwiczyli wszystko wielokrotnie. Ubrani byli jednakowo. Wojskowe kurtki, watowane spodnie wpuszczane w skórzane buty, hełmy i broń oraz pasy z wyposażeniem. Havig znał dobrze ich twarze, nawyki i możliwości. Spędzili przecież razem szmat życia. Leoncja z rudym kosmykiem włosów na czole. Chao, Indhlovu, Gutierrez, Bielawski i Maatuk ibn Nahal. Złączyli na moment dłonie i rozpoczęli zaplanowaną akcję.
Odbezpieczyli broń i wycelowali ją w miejsce, skąd powinien dobiec głos strażnika pilnującego wejścia.
Mieli szczęście. Zaplecze Orlego Gniazda było pilnie strzeżone przez wszystkie lata w przeszłości i miało tak być również w przyszłości. Sam Wódz sprawdzał to osobiście, odwiedzając swoje „ja” w przyszłości. Było tu teraz więcej ludzi, którzy służyli jego sprawie, i wszyscy potrzebowali poczucia bezpieczeństwa w czasie wypoczynku. Wielu agentów wybierało zimę na czas swoich urlopów, żeby uciec od tej ponurej fortecy i surowego klimatu. Wódz jednak zawsze był obecny w sylwestra, żeby przewodzić ceremoniom i wygłaszać przemówienie. Na zakończenie urządzano hulaszcze przyjęcie. Kto mógł mieć za złe strażnikowi, że w najgorszej godzinie szarówki przymknął na chwilę powieki?
— OK — powiedział Havig. — Kocham cię, Leoncjo — dodał szeptem. Ich usta dotknęły się na moment.
Oddział ruszył do wieży będącej siedzibą Caleba Wallisa. Drzwi były zamknięte na klucz.
— A niech to szlag! — zaklęła Leoncja. Rozwaliła zamek w drzwiach strzałem z pistoletu. Huk był przeraźliwie głośny w mroźnej ciszy.
Żadna operacja wojskowa nie odbywa się według ustalonego planu, przypomniał sobie Havig. Zawsze należy mieć plany awaryjne.
Obsuwa ich planu w tym miejscu mogła jednak oznaczać koniec całej operacji.
Poprowadził oddział do środka. Gdzieś z tyłu rozległy się krzyki. Czy naprawdę brzmiały bardziej jak zaskoczenie niż ogłoszenie alarmu? Może się tylko łudził? Nieważne. Najpierw przez hol, potem schodami w górę.
Rozległ się stukot butów o posadzkę. Ich odgłos poraził Haviga. Czworo ludzi osłaniało tyły i spiralną klatkę schodową. Gutierrez i Bielawski pilnowali parteru i głównego wejścia wraz z windą. Indhlovu i Chao zajęli pozycje na drugim i trzecim piętrze. Mieli zająć się pokojami sekretarza — Havig nie miał pojęcia, kto nim był w tym momencie — i Austina Caldwella. Teraz miał przed sobą ostatnią przeszkodę. Drzwi apartamentów Wallisa.
Nie były strzeżone. Nikt nie ośmielał się tam wejść bez zaproszenia. Chyba że przyszedł ktoś, kto zamierza rozwalić to wszystko w pył.
W środku niewiele się zmieniło. Boazerie, skóry zwierząt na podłodze, ciężkie biurko i krzesła, fotografie matki i sławnych ludzi. Zamarznięte szyby i ciężkie kotary powiększały jedynie panujący tu półmrok. Havig z Leoncją wskoczyli do środka.
Wallis leżał na wielkim podwójnym łóżku. Lata zrobiły swoje — był całkiem siwy. Twarz miał naznaczoną mnóstwem odbarwień i zmarszczek. Śmiesznie wyglądał w nocnej koszuli. Sięgnął po pistolet leżący na stoliku przy łóżku.
Leoncja skoczyła na niego przez cały pokój.
Wallis zniknął, a z nim Leoncja, której jednak udało się go dotknąć. Po chwili pojawili się na podłodze, przetaczając się po niej w walce wręcz. Żadne nie mogło uciec w czasie, dopóki trwali w zwarciu. Ich oddechy zaczęły przypominać ciężkie sapanie. Havig krążył dookoła. Siły zapaśników były wyrównane i nie mógł pomóc Leoncji bez narażania jej na niebezpieczeństwo.
Usłyszał huk wystrzału w przedpokoju.
Schował się za drzwiami i ostrożnie wyjrzał. Maatuk leżał nieruchomo na podłodze, a nad nim stał Austin Caldwell z bronią w ręku, szukający nowego celu. Kiwał się z osłabienia i oddychał ciężko, ze świstem. Miał przestrzelone płuco. Musiał dopaść Chao, zanim doszedł tutaj, ale sam również został postrzelony.
— Poddaj się! Mam cię na muszce! — krzyknął Havig.
— Idź… do diabła… zdrajco… — wychrypiał Caldwell i wypalił.
W ciągu tych wszystkich lat Havig napatrzył się na wiele dobrego i na wiele okropności popełnianych w służbie Wodza. Teraz przypomniał sobie własnych ludzi i Xenię. Przesunął się w przyszłość o jedną minutę, przeszedł do przedpokoju i strzelił. Kula rozbiła fotografię Karola Wielkiego stojącą na biurku, wcześniej powalając Caldwella na podłogę.
Z dziedzińca, z sąsiednich budynków i z innych pięter zaczęły dochodzić odgłosy wybuchów. Havig pośpiesznie wrócił do sypialni. Leoncja złapała Wallisa za obie nogi i trzymała go kurczowo. Wódz okładał ją pięściami po plecach i po głowie, ale dziewczyna nie zwalniała uchwytu. Jego ciosy zaczęły słabnąć i w końcu przestał się bronić.
— Złap go teraz — sapnęła. — Szybko.
Havig wyciągnął z kieszeni kajdanki z długim łańcuchem, ukląkł i skuł nimi Wodza, przypinając drugi koniec do nogi od łóżka.
— Już nigdzie nie pójdzie — oznajmił. — Chyba że ktoś go uwolni. Pilnuj go.
— I mam stracić całą zabawę? — oburzyła się.
— To rozkaz! — warknął. Spojrzała na niego strasznym wzrokiem, ale posłuchała. Ich cały plan opierał się na złapaniu tego więźnia. — Jak tylko będzie to możliwe, przyślę kogoś, żeby cię zmienił — dodał. Jak tylko skończy się walka, dopowiedział w myślach.
Znowu przeniósł się w czasie. Jego dziewczyna zniknęła i nie wiedział, czy się obraziła, czy ktoś ją zmienił.
Wyszedł na balkon, z którego Wallis wygłaszał przemówienia, i spojrzał na dziedziniec. Panował chaos, wszędzie toczyły się walki. Ranni czołgali się i jęczeli. Martwi leżeli, tam gdzie padli. Wrzaski i huk broni wypełniały powietrze.
Popatrzył w dół przez lornetkę. Czasami udawało mu się rozpoznać walczącego… lub jego ciało. Widział Juana Mendozę… i młodego Jerry'ego Jenningsa, którego miał nadzieję przekonać do swoich racji…
Kolejne oddziały jego ludzi pojawiały się w normalnej przestrzeni i od razu włączali do walki. Wreszcie na niebie pojawiły się spadochrony z ludźmi, którzy skakali z dwudziestowiecznych samolotów wyposażeni w indywidualne chronologi, żeby trafić w cel dokładnie o czasie.
W rzeczywistości sytuacja nie była aż tak zagmatwana, jak mogło się wydawać patrzącemu z balkonu. Od samego początku garnizon Wallisa, składający się głównie ze zwykłych ludzi, był zrównoważony podobną ilością podróżników w czasie, którzy poprzedniej nocy starali się nie pić za dużo. Piąta kolumna została wynaleziona na długo przed narodzeniem Haviga, ale jego doradcom udało się doprowadzić ten pomysł na szczyty wyrafinowania.
To dzięki temu i informacjom uzyskanym przez agentów (no i dzięki precyzji chronologów) jego sztab (składający się z zawodowych żołnierzy) opracował i sprawdził w symulacjach i na prawdziwym modelu fortecy właściwy plan akcji… Jego zwycięstwo było właściwie nieuniknione.
Liczyło się jedynie zminimalizowanie liczby agentów, którzy uciekną w czasie, zanim zostaną unieszkodliwieni. Drugorzędną sprawą, choć dla Haviga równie ważną, było zminimalizowanie strat. Po obu stronach.
Zawiesił lornetkę na szyi i sięgnął po radio przyczepione do ramienia. Zaczął wywoływać dowódców poszczególnych oddziałów.
— Dzięki zaskoczeniu i dobremu przygotowaniu — opowiadał mi — nie straciliśmy wielu agentów podróżujących w czasie. Mieliśmy ich akta osobowe, więc stosunkowo łatwo było ustalić epokę, w której mogli się schronić. Nikt przecież nie ucieka na oślep, tylko w znajomy czas i teren. To znacznie ogranicza dostępne opcje.
— Czyli nie złapaliście wszystkich? — zmartwiłem się.
— Nie. Zresztą to było niemożliwe.
— Myślę, że ucieczka choćby jednego jest już ryzykiem. Może przecież pojawić się przed waszym atakiem i ostrzec wszystkich…
— O to nigdy się nie martwiłem, doktorze. Wiedziałem, że nikt tego nie zrobił, a co za tym idzie, nie zrobi tego w przyszłości. I można to wytłumaczyć w bardzo ludzki sposób, bez uciekania się do fizyki czy metafizyki.
Żaden z nich nie był supermenem. W rzeczywistości byli to słabeusze, których przydzielono do prac pomocniczych. W najlepszym wypadku mogli to być żołnierze. Bardzo brutalni, ale niewykształceni i przesądni. Wallis ograniczał ich szkolenie do elementów potrzebnych w konkretnych zadaniach. Nigdy nie zamierzał zapewnić im normalnej edukacji. To mogło zagrozić jego pozycji i opinii nieomylnego.
Dlatego ci, którym udało się uciec, mieli zniszczone morale. Myśleli głównie o schowaniu się przed nami. Nawet jeżeli zastanawiali się nad powrotem, to musieli dojść do wniosku, że mieliśmy wśród nich szpiegów, którzy mogli w każdej chwili udaremnić ich zamiar. — Havig zachichotał. — Sam się zdziwiłem, kiedy zorientowaliśmy się, kim niektórzy byli. Reuel Orrick, stary hochsztapler z jarmarków… Borys, ten mnich z Jerozolimy… Przerwał, żeby się napić scotcha.
— Nie — dodał zdecydowanie. — Po prostu nie chcieliśmy, żeby jacyś bandyci uniknęli odpowiedzialności. I mam nadzieję, śmiem mieć nadzieję, że tak się nie stało. No bo niby w jaki sposób jakiś kondotier, bez pieniędzy i wykształcenia, całkiem sam, miałby dać sobie radę w epoce białych Amerykanów czy przedostać się do Europy. Najlepszym rozwiązaniem była ucieczka w czasy Indian. A w tamtych czasach lepiej im było zostać szamanami niż złodziejami. Może nawet niektórzy dożyli swoich dni jako wybitni członkowie swoich plemion. To prosty przykład, ale chciałem ci tylko pokazać, o co mi chodzi.
— Jeżeli chodzi o przyszłość — wtrąciła się Leoncja tonem łagodnej tygrysicy — to się trzymamy. Przejęliśmy Orle Gniazdo z czasów fazy drugiej, i na razie je rozbudujemy. Nikt nas stamtąd nie wygoni.
— Przejęliśmy w sensie wojskowym — szybko dodał jej mąż. — Zamierzamy się zająć normalnymi mieszkańcami Orlego Gniazda. Muszą stać się wolni. Nasi ludzie zachowują się poprawnie. Podróżują teraz w przeszłość jedynie w celach rekrutacji. Kiedy zachodzi potrzeba zdobycia pieniędzy, zajmują się handlem.
— Jack pochodzi z romantycznej epoki. — Leoncja nie próbowała ukryć chichotu.
Zmarszczyłem brwi, próbując wszystko zrozumieć.
— Poczekajcie — odezwałem się wreszcie. — Mieliście przecież jeden wielki problem, o którym nie mówicie ani słowa. Co z więźniami?!
— Tutaj nie było dobrych rozwiązań. — Havig lekko pobladł i zaczął mówić bezosobowym tonem: — Nie mogliśmy ich przecież wypuścić, a jeszcze długo wracali agenci z urlopów, tych też trzeba było aresztować. Nie mogliśmy ich przecież tak po prostu rozstrzelać. I zrozum to dosłownie. Po prostu nie potrafiliśmy. Nasi ludzie nie są do tego zdolni. Nie chcieliśmy ich również trzymać do końca życia w więzieniu.
— To nawet gorsze niż rozstrzelanie — mruknęła Leoncja.
— No właśnie — westchnął Havig. — Nie wiem, czy pamiętasz. Chyba wspominałem ci o tym kiedyś. Mówię o narkotykach, które opracowali Mauraiowie pod koniec swojej ery. Mój przyjaciel Carelo Keajimu będzie się tym strasznie martwił. Te środki są tak silne, że potrafią całkowicie i na zawsze zmienić czyjeś przekonania. Nie robią z człowieka zwykłego fanatyka, ale zmieniają go o wiele głębiej. Sam zaczyna wymyślać racjonalne wytłumaczenie i tworzyć sztuczne wspomnienia likwidujące sprzeczności logiczne. To ostateczna forma prania mózgu. A tak skuteczna, że ofiara nawet nie zdaje sobie sprawy, co ją spotkało.
Aż gwizdnąłem z przejęcia.
— O Boże! Chcesz powiedzieć, że masowo zamieniłeś tych wszystkich bandziorów w swoich popleczników?
— No nie, nigdy bym się nie pogodził z istnieniem takiej masy zombi we własnych szeregach. Wymagałoby to całkowitego wymazania ich pamięci, a potem… To było mało praktyczne. Keajimu załatwił szkolenie z psychotechnologii moim najlepszym ludziom. Ich zadanie było i tak nie do pozazdroszczenia.
Westchnął głęboko, jakby zastanawiając się, co powiedzieć.
— Wszyscy jeńcy zostali pozbawieni wiary w umiejętność podróżowania w czasie. Każdy został sprowadzony do swojej rodzinnej epoki, co samo w sobie było sporym wyzwaniem, i dopiero tam poddany leczeniu. Wmówiono im, że mieli gorączkę, zostali opanowali przez diabły czy coś w tym stylu. Szczegółowy plan był opracowywany indywidualnie. Musieli uwierzyć, że mieli koszmary i wyobrażali sobie rzeczy, które nie istnieją lub są niemożliwe. Dlatego nie powinni nikomu o tym wspominać. Teraz zaś są już wyleczeni i mogą wrócić do normalnego życia. Potem nasi ludzie zostawiali ich samych i wracali po następnych.
— Cóż… — Przez chwilę rozważałem jego słowa. — Muszę przyznać, że metoda ta jest nieco odrażająca. Ale nie bardzo. Sam bywałem zmuszony kłamać lub opowiadać niestworzone fantazje niektórym pacjentom…
— Były dwa wyjątki — wtrąciła Leoncja.
— Chodź ze mną — powiedział łagodnie agent.
Caleb Wallis posłusznie ruszył z opuszczonymi bezwładnie rękami. Jak automat.
Havig został i wszystkiego doglądał. To była ciężka harówka. Nieraz musiał się cofać o godzinę, by coś zrobić dokładniej. Razem ze swoimi ludźmi zajmował się przywracaniem Orlego Gniazda do stanu pierwotnego. Wreszcie skończyły mu się wszystkie wymówki i musiał sam wejść do strzeżonej wieży.
Ogromnie się zdziwił na widok Wodza. Wallis radosny siedział za swoim biurkiem w pokoju, z którego usunięto wszystkie ślady niedawnych wydarzeń.
— Proszę, proszę! — powitał go wesoło. — Witaj, chłopcze! Siadaj! Albo nie. Najpierw nam polej. Wiesz przecież, co lubię.
Havig spełnił prośbę, czując, jak Wódz go obserwuje.
— Wygląda na to, że miałeś wyjątkowo długą i trudną misję, prawda? — powiedział Wallis. — Postarzałeś się. Ale się cieszę, że ci się udało. Jeszcze nie miałem czasu przeczytać twojego raportu, cóż, to nie ucieknie. Na razie porozmawiajmy. — Podniósł szklankę w toaście. — Za nasze zdrowie.
Havig upił łyk i usiadł na krześle.
— Pewnie już słyszałeś, że chorowałem — oznajmił mu Wallis. — Odleciałem na dłuższy czas. Zapalenie mózgu. Jakiś cholerny wirus z przeszłości lub z przyszłości. Łapiduchy twierdzą, że wirusy ewoluują jak zwierzęta. Prawie się zdecydowałem, żebyśmy przerwali na razie nasze działania. Trochę z tego powodu, a trochę dlatego, że chcę się skoncentrować na budowaniu naszej potęgi w tej epoce. Jak ci się ten pomysł podoba?
— Myślę, że to mądra decyzja, sir — odparł Havig.
— Jest jeszcze jeden powód. Kiedy cię nie było, straciliśmy mnóstwo naszych najlepszych ludzi. Wyjątkowy pech. Austin Caldwell, słyszałeś już? I Wacław Krasicki… Hej, chłopcze! Jesteś blady jak ściana. Co ci jest? Dobrze się czujesz?
— Tak, sir… tylko wciąż jestem zmęczony. Spędziłem sporo lat w przeszłości…
(Leoncja znalazła uwięzionego Krasickiego. Dobrze pamiętała, co się stało z Xenią. Strzeliła mu między oczy. Havig długo nie mógł się zmusić, żeby udawać żal. Dopiero kiedy przyśniła mu się Xenia, która płakała z tego powodu, zaczął szczerze żałować).
— …ale dam sobie radę, sir — powiedział.
— Doskonale. Doskonale. Potrzebujemy takich ludzi jak ty. — Wallis zaczął się głaskać po brodzie. Jego głos stał się nagle nerwowy i niepewny. — Tu jest tylu ludzi. Sami nowi. Wszyscy starzy zniknęli. Czasami się zastanawiam, czy oni w ogóle istnieli. Wychodzę na balkon i widzę obcych. Wydaje mi się, że powinienem zobaczyć kogoś o imieniu Juan… lub Hans… nie mogę sobie przypomnieć. Czyżbym majaczył, kiedy leżałem chory? — Zatrząsł się, jakby wiatr powiał mu po plecach. — Ostatnimi czasy czuję się taki samotny. Tak w czasie, jak w przestrzeni…
— Jeżeli wolno mi coś sugerować, sir, potrzebuje pan dłuższych wakacji. Mogę zarekomendować kilka miejsc.
— Taaak… Chyba masz rację. — Wallis dopił swoją szklankę i sięgnął po cygaro.
— A po powrocie, sir — dodał Havig — powinien pan trochę mniej pracować. Podstawy są już zbudowane. Wszystko działa sprawnie.
— Wiem, wiem. — Wallisowi wypadła zapałka z ręki.
— Potrzebujemy teraz pańskiej wizji, sir. Szerszego spojrzenia na całość. Pańskiego geniuszu. Codzienne zarządzanie można pozostawić innym. Jest tu mnóstwo kompetentnych ludzi.
Wallis uśmiechnął się z zadowoleniem. Wreszcie udało mu się zapalić cygaro.
— Rozmawiałem z wieloma oficerami po powrocie — ciągnął Havig. — Twierdzą, że dyskutowali z panem na ten temat. Jeżeli można, sir, to chciałbym również przedstawić swoje zdanie. Sądzimy, że ideałem byłoby stworzenie dokładnego harmonogramu pańskich wizyt w przyszłości. Z uwzględnieniem oczywiście chwil, kiedy pana dawne „ja” odwiedzało Orle Gniazdo, żeby się przekonać, jak dobrze nam wszystko idzie. Poza tym… sądzimy, że nie powinien pan zbyt długo przebywać w jednym odcinku czasu. Jest pan zbyt cenny dla całego projektu…
— Słusznie. Właściwie miałem taki zamiar. — Wallis pokiwał głową. — Ale najpierw wakacje. Muszę się wzmocnić i zacząć wreszcie myśleć jasno. Potem… ciągły rozwój… obserwacja, kilka rozkazów tu i tam, i znowu w drogę… aż wreszcie dojdziemy do celu… Tak, to jest dobry pomysł.
— Mój Boże! — Po raz pierwszy w ciągu swoich pięćdziesięciu lat życia miałem ochotę się za kogoś pomodlić. — To dopiero zemsta…
— To nie jest zemsta. — Havig zacisnął usta ze złością.
— Niech ci będzie. Ale co czułeś, kiedy się pojawiał?
— Najczęściej starałem się go unikać. A kiedy już musiałem być, zwykle były to jakieś przyjęcia dla uczczenia jakiejś rocznicy. Wtedy nikt się nie przejmował faktem, że się upiłem. Ludzie, którzy musieli się z nim kontaktować regularnie, mówili mi — mówią mi — że można się do tego przyzwyczaić. To takie budowanie temporalnych potiomkinowskich wiosek. Za każdym razem trzeba wszystko montować od początku. Przyzwyczaili się do organizowania mu pobytów w przeszłości w najbardziej sybaryckich miejscach i do przyjęć rocznicowych. Za każdym razem tracił trochę swojego osobistego czasu. Wszyscy bardzo się starali, żeby każde spotkanie było jak najbardziej naturalne. Chyba w ten sposób zagłuszali wyrzuty sumienia.
— Czemu? Czy nie miał gdzieś zniknąć pod koniec życia?
Havig walnął pięścią w poręcz krzesła.
— Zniknął. Zniknie. Usłyszymy jego wrzask i znajdziemy tylko pusty pokój. Musiał ruszyć w daleką przyszłość, ponieważ nasze poszukiwania nie dały żadnego rezultatu. Nigdy się już nigdzie nie pojawi.
Wypił duszkiem swoją szklankę. Miałem wrażenie, że potrzebuje jeszcze, więc mu dolałem bez pytania. Leoncja pogładziła go po głowie.
— Przestań się tym zamartwiać, kochany — mruknęła. — Nie jest tego wart.
— Zwykle tego nie robię — powiedział tonem wypranym z emocji. — Przestańmy o tym mówić.
— Nie rozumiem, dlaczego…
Leoncja uśmiechnęła się do mnie, ubolewając nad delikatnością męża. Powiedziała mi coś, co dla niej nie miało żadnego znaczenia.
— Podobno przed śmiercią mózg uwalnia się spod działania tego narkotyku i człowiekowi wraca pamięć.