Rozdział 7

Po stu latach zastoju widać było wyraźny postęp. Ziemia, uprzednio skażona, zaczynała dawać coraz większe plony. Pozwalało to na wzrost liczebności jej mieszkańców. Pola dojrzewających zbóż rozciągały się na niewielkich pagórkach pod mdławym niebem zasnutym letnimi chmurami. Świeżo zasadzone drzewa tworzyły kopuły zieleni, w której gnieździły się ptaki i szumiał wiatr. Drogi były piaszczyste, ale zaplanowane w szachownice. Chłopi pracowali na polach. Używali ręcznych narzędzi albo maszyn ciągniętych przez konie. Narzędzia były proste, ale porządnie wykonane. Wszyscy ubierali się tak samo w ręcznie tkane niebieskie spodnie i koszule, bez względu na płeć. Na głowach nosili słomiane kapelusze i wszyscy mieli takie same prymitywne buty. Ogorzali, zahartowani pracą, wyglądali jak rolnicy epok przedindustrialnych. Włosy mieli zaczesane do tyłu. Mężczyźni nosili brody. Jak na standardy dwudziestego wieku byli niscy, mieli popsute zęby albo byli wręcz bezzębni. Ale i tak mieli się o niebo lepiej niż ich bracia w czasie wojny ostatecznej.

Przerywali na chwile pracę, żeby pozdrowić przejeżdżających, ale zaraz do niej wracali. Mijający ich dwaj żołnierze wyjęli szable, salutując. Nie było jednak w ich geście śladu poddaństwa. Nosili niebieskie mundury, stalowe hełmy i napierśniki. Uzbrojeni byli w sztylety, kołczan, łuk i topór przytroczony do tarczy na plecach. Lance mieli ozdobione czerwonymi proporcami.

— Wygląda na to, że dobrze ich pilnujecie — stwierdził Havig ostrożnie.

— A co można zrobić? — zdziwił się Krasicki. — Większość świata i większość tego kontynentu wciąż jest w stadium barbarzyństwa. Ludzie walczą tylko o przetrwanie. Nie możemy jeszcze wyprodukować maszyn dla wszystkich. Mongowie zajmują obszary na zachód i na wschód od nas. Jeżeli na moment zmniejszymy czujność, zwalą się na nas jak tornado. Żołnierze nie pilnują chłopów, lecz ochraniają ich przed bandytami. Ci ludzie wszystko, co mają, zawdzięczają Orlemu Gniazdu.

Te średniowieczne zwyczaje panowały również w mieście, do którego wjechali. Rodziny nie zajmowały osobnych domów, ale żyły i pracowały razem. Chociaż w przeciwieństwie do średniowiecza wszędzie było czysto, to jednak brakowało tamtego uroku. Ściany z cegieł i asfaltowe ulice były równie monotonne jak zabudowa z czasów wiktoriańskich w Anglii. Havig uważał, że stało się tak, ponieważ przeważyła konieczność szybkiej budowy i nie było czasu na indywidualne rozwiązania. Chyba że…

Postanowił wstrzymać się od ocen, dopóki nie pozna szczegółów. Dostrzegł wreszcie drewnianą, kolorową budowlę nawiązującą architekturą do stylów azjatyckich. Krasicki powiedział mu, że była to świątynia, w której modlono się do Yasu i składano ofiary Oktajowi. Te bóstwa czcili Mongowie.

— Jeżeli zostawi się im religię i zacznie współpracować z kapłanami, to ma się spokój — dodał.

— A gdzie macie szubienicę? — spytał Havig.

— Nie robimy publicznych egzekucji. — Krasicki spojrzał na niego ze zdziwieniem. — Myślisz, że kim jesteśmy? Poza tym — dodał po chwili — sądzisz, że łagodnymi metodami można cokolwiek wskórać w takich czasach?

Zbliżali się do fortecy. Wysokie mury z basztami otaczały kilka hektarów ziemi. Wokół wykopano fosę zasilaną wodą z pobliskiej rzeki. Architektura tej budowli była równie prosta jak otaczających ją domów. Po obu stronach bramy na murach umieszczono gniazda ciężkich karabinów maszynowych. Albo wymontowano je z wraków, albo sprowadzono w częściach z przeszłości. Głuche odgłosy podpowiedziały Havigowi, że w środku pracuje kilka agregatów prądotwórczych.

Wartownicy zaprezentowali broń. Zagrała nawet trąbka i opadł most zwodzony. Wjechali na dziedziniec.

Kiedy się zatrzymali, zewsząd zaczęli pojawiać się ludzie, rozmawiający z podnieceniem. Większość mieszkańców musieli stanowić służący. Havig ledwo ich zauważył. Jego wzrok przyciągnęła kobieta, która przepychała się ku niemu przez tłum.

— Na ogon Oktaja! — krzyknęła z radością. — Znaleźliście go!

Była prawie tak wysoka jak on. Dobrze zbudowana, o szerokich ramionach i biodrach oraz długich i zgrabnych nogach. Policzki miała wysoko zarysowane, mały nos, szerokie usta i zdrowe zęby, chociaż dwóch jej brakowało (później się dowiedział, że straciła je w walce). Na jej skórze w kilku miejscach widać było blizny. Długie, gęste czarne włosy spięła wstążkami nad wielkimi mosiężnymi kolczykami. Miała brązowe, nieco skośne oczy i gęste brwi (wyraźne ślady indiańskiej lub azjatyckiej krwi). Ubrana była w luźną czerwoną tunikę, kilt i sznurowane na łydkach buty. Do pasa miała przyczepiony nóż, rewolwer, zapasową amunicję. Na jej szyi zwisał naszyjnik z czaszki łasicy.

— Skąd pochodzisz? Ty! — Szturchnęła go palcem wskazującym. — Wielkie Lata? Tak? — Wybuchnęła śmiechem. — Masz mi mnóstwo do opowiadania, podróżniku!

— Wódz czeka na niego — przypomniał jej Krasicki.

— OK, mogę poczekać, ale żeby to nie trwało cały dzień, słyszysz?

Kiedy Havig zsiadł z konia, złapała go nagle i pocałowała w usta. Pachniała słońcem, skórą, potem, dymem i kobietą. Tak właśnie poznał Leoncję ze szczepu Glacier.


* * *

Biuro stanowiło odpowiednią poczekalnię do wielkiego i luksusowo urządzonego apartamentu. Dębowe panele na ścianach ładnie komponowały się z grubym szarym dywanem. Zasłony w oknach wykonane były z futra norek. Masywne biurko, krzesła i kanapa musiały zostać wykonane na miejscu z uwagi na ich ciężar, ale ich wykończenie kontrastowało z surowością mebli stojących w innych pomieszczeniach. Na ścianie wisiały zdjęcia w srebrnych ramkach. Jedno z nich, dagerotyp, ukazywało wyblakłą sylwetkę kobiety w stroju z połowy dziewiętnastego wieku. To były amatorskie zdjęcia zrobione miniaturowym aparatem podobnym do tego, którego używał Havig. Na fotografiach rozpoznał Cecila Rhodesa, Bismarcka, młodego Napoleona. Nie potrafił skojarzyć faceta z żółtą brodą w długiej sukni.

Z piątego piętra fortecy widać było cały kompleks mniejszych i większych budowli. Zarówno w obrębie Orlego Gniazda, jak i poza murami. Popołudniowe światło wpadało ukosem grubymi promieniami do środka. Odgłosy generatora były tu ledwo słyszalne.

— Puścimy jakąś muzykę? — Caleb Wallis włączył molekularny odtwarzacz z czasów poprzedzających wybuch wojny ostatecznej. Głośniki ożyły. — To pieśń zwycięstwa — powiedział, ściszając nieco dźwięk. — Boże! Jak się cieszę, że tu wreszcie trafiłeś.

Havig rozpoznał „Wejście bogów do Walhalli” z Das Rheingold[12].

Reszta grupy razem z przewodnikami nie została zaproszona do środka.

— Jesteś wyjątkowy — powiedział Wódz. — Tacy jak ty zdarzają się raz na sto przypadków. Może cygaro?

— Dziękuję. Nie palę.

Wallis stał przez moment zamyślony, po czym oznajmił z naciskiem, choć bez podnoszenia głosu:

— Jestem założycielem i władcą tego kraju. Musimy dbać o dyscyplinę, formę i szacunek. Mówi się do mnie: „sir”.

Havig przyjrzał się mu uważnie. Wallis był średniego wzrostu, krępy i silny mimo swojego wieku. Miał rumianą twarz, lekko spłaszczony nos, siwiejące bokobrody całkowicie okalały twarz, nieco zasłaniając łysinę. Ubrany był w czarny mundur ze srebrnymi guzikami i insygniami, z wyszywanym złotem kołnierzem i epoletami. U pasa miał ozdobny sztylet i pistolet. Nie było w nim jednak nic śmiesznego. Mówił głębokim i spokojnym głosem, którym potrafił hipnotyzować, jeżeli tego chciał. W jego małych, bladych oczach nie było śladu wahania.

— Cóż — powiedział Havig. — To wszystko jest dla mnie nowe… sir.

— Jasne! — Wallis uśmiechnął się i klepnął go po plecach. — Szybko się wciągniesz. Daleko zajdziesz, chłopcze. U nas nie ma ograniczeń dla ludzi, którzy wiedzą, czego chcą, i potrafią to osiągnąć. Poza tym jesteś przecież Amerykaninem. Prawdziwym bogobojnym Amerykaninem z czasów, kiedy nasz kraj był jeszcze potęgą. Niewielu takich jest wśród nas. Siadaj, proszę — powiedział, sadowiąc się za biurkiem. — Albo nie. Za chwilę. Chcesz zobaczyć mój barek? Mam ochotę na burbona. Częstuj się według woli.

Havig nalał sobie rumu. Zastanawiał się, dlaczego nie zadbano o lód, wodę i całą resztę. Nie było to zbyt skomplikowane. Wyglądało na to, że Wallis wolał pić bez niczego i nie przejmował się gustami innych.

— Mogę opowiedzieć swoją historię, sir. Ale chyba lepiej będzie poznać wpierw Orle Gniazdo.

— Właśnie, właśnie. — Wallis pokiwał swoją wielką głową i zaciągnął się cygarem, którego dym był wyjątkowo gryzący. — Ustalmy jednak kilka faktów. Urodziłeś się w 1933 roku, prawda? Powiedziałeś komuś, kim jesteś?

Havig wahał się, czy wspominać mu o mnie. Nasuwały się zaraz nowe pytania. Czy cofałeś się w czasie, żeby pokierować sobą w dzieciństwie? Czy starałeś się poprawić swoją sytuację życiową? Czy szukałeś innych podróżników w czasie?

— Tak, sir.

— Co sądzisz o swoich czasach?

— Cóż… mamy problemy. Byłem w przyszłości i widziałem, co nas czeka, sir.

— To przez tę zgniliznę, chłopcze, rozumiesz? — Wódz spojrzał na niego przenikliwie. — Cywilizowani ludzie skaczą sobie do gardeł. W czasie wojny i potem w aspekcie moralnym. Imperium białego człowieka rozpadło się szybciej niż cesarstwo rzymskie. Cała praca Give'a, Bismarcka, Rhodesa, McKinleya, Lyauteya, wszystkich bojowników indyjskich i burskich. Co wywalczono przez stulecia, to legło w gruzach w ciągu jednego pokolenia. Zniknęła cała duma i dziedzictwo cywilizacji. A wszystko za sprawą zdrajców — bolszewików i międzynarodówki żydowskiej — którzy trzymali władzę i wmawiali ludziom, że przyszłość należy do czarnych. Studiowałem tę epokę i dobrze się na tym znam. Ty wtedy żyłeś i pewnie sam musiałeś to dostrzec.

Havigowi włosy zjeżyły się na głowie.

— Widziałem, do czego mogą doprowadzić uprzedzenia, znieczulica i głupota. Grzechy ojców naprawdę przechodzą na synów.

Tym razem Wallis zignorował brak „sir” na końcu zdania. Uśmiechnął się z zadowoleniem i stał się kojąco miły.

— Wiem, wiem. Nie zrozum mnie źle. Mnóstwo kolorowych to wspaniali, odważni ludzie. Na przykład Zulusi czy Apacze, czy nawet żółtki. Każdy podróżnik w czasie pochodzący z ich kręgów może liczyć na równie zaszczytne miejsce w naszej organizacji, co na przykład ty. Jestem tego pewien. Ja podziwiam waszych Izraelczyków. Wiele o nich słyszałem. Skundlona nacja, ale nie ma nic wspólnego z tymi Żydami, o których mówi Biblia. Są podobno waleczni i sprytni. Mówię o czym innym. Po prostu każdy musi pilnować własnej tożsamości i własnej dumy. Jestem wrogiem tylko takich wyrzutków jak czarnuchy, czerwonoskórzy, Chińczycy i cała ta hołota. Wiesz chyba, o czym mówię. Niestety, wielu białych sprzedało im się na służbę. Może stracili wiarę albo ich kupiono. Kto wie?

Havig musiał powtórzyć sobie, że takie przekonania nie były niczym niezwykłym w epoce, z której pochodził Wódz. Uchodziły wręcz za godne poszanowania. Nawet Abraham Lincoln uważał, że Murzyni są gorszą rasą… Wallis zapewne nikogo by nie kazał ukrzyżowywać.

— Sir — powiedział Havig ostrożnie — proponuję, żebyśmy nie dyskutowali na te tematy, dopóki nie zrozumiemy do końca własnych poglądów. To może wymagać pewnego wysiłku. Na razie może zajęlibyśmy się sprawami bardziej praktycznymi.

— Racja — mruknął Wallis. — Masz głowę na karku, Havig. I jednocześnie jesteś człowiekiem czynu, chociaż masz może ograniczone środki. Ale powiem otwarcie. Na tym etapie potrzebujemy ludzi z głową. Zwłaszcza jeżeli mają wykształcenie naukowe i są realistami. — Machnął cygarem. — Weźmy na przykład ten dzisiejszy zaciąg z Jerozolimy. Greka i najemnika pewnie uda się wyszkolić do prac pomocniczych. Może na zwiadowców czy pomocników w wyprawach w czasie. Ale reszta… — Mlasnął językiem z niesmakiem. — Sam nie wiem. Co najwyżej kurierzy do przenoszenia różnych przedmiotów z przeszłości. A co do tej dziewczyny, to mogę mieć tylko nadzieję, że jest płodna.

— Co?! — Havig prawie wyskoczył z krzesła. — To my możemy mieć dzieci?

— Między sobą tak. W ciągu tych stu lat uwodniono to nieraz. — Wallis zarechotał. — Z normalnymi ludźmi nie, nigdy. Zbadaliśmy to na wszystkie sposoby. Chciałbyś może jakąś ciepłą służącą do łóżka? Mamy przecież niewolnice zdobyte w walkach. Nie próbuj mnie umoralniać. Tamci zachowaliby się wobec nas dokładnie tak samo. Gdybyśmy nie robili wypadów i nie brali jeńców od czasu do czasu, to tamci ciągle by najeżdżali nasze tereny. — Znowu spoważniał. — Mamy ciągłe braki, jeżeli chodzi o kobiety mogące podróżować w czasie. I nie wszystkie chcą lub mogą mieć dzieci. A jeśli mogą, rodzą całkiem zwyczajne dzieci. Ten dar nie jest dziedziczony.

Zważywszy na swoje własne hipotezy, Havig nie był tym zbytnio zdziwiony. Jeżeli dwa identyczne zestawy chromosomów mogły się krzyżować, to tylko dlatego, że ich własny „rezonans” (jak to nazywał) się znosił. Inaczej podróżnicy nie mogli mieć żadnych dzieci.

— Nie ma szans na to, żebyśmy mogli sami stworzyć nową rasę — mówił dalej Wallis. — Oczywiście zapewniamy naszym dzieciom wykształcenie, dodatkowe przywileje, kierownicze stanowiska, bo to mi pomaga zachować lojalność naszych agentów. Tylko mówiąc między nami, mam coraz większy kłopot w wynajdywaniu ładnie wyglądających stanowisk, na których nie można niczego zbytnio spieprzyć. Rodzice podróżują w czasie i nie uchodzi, żeby dzieci pracowały fizycznie. Tworzymy tutaj coś w rodzaju arystokracji. Nie kryję tego. Nie uda nam się jednak utrzymać wszystkich stanowisk w drodze dziedziczenia. Zresztą tego bym nie chciał.

— Czego pan pragnie, sir? — spytał cicho Havig.

Wallis odłożył cygaro, jakby jego następne słowa wymagały pobożnego złączenia dłoni na biurku.

— Odbudować cywilizację. Po cóż innego Bóg dałby nam taki dar?

— Ale w przyszłości… widziałem fragmenty…

— Federacji Mauraiów? — Poczerwieniał ze złości i walnął pięścią w biurko. — Ile widziałeś? Pewno niewiele? Badałem tę epokę. Zabiorę cię tam, żebyś sam się przekonał. Zobaczysz, że to zbieranina żółtków, Murzynów, białasów i diabli wiedzą czego. Właśnie zaczynają zdobywać władzę, kiedy my tu siedzimy. Tylko dlatego, że mieli niewielkie zniszczenia. Będą pracowali, walczyli i dawali łapówki, żeby tylko nałożyć wędzidło na całą ludzkość, a na białych w szczególności. I powstrzymać na wieki jakikolwiek postęp. Sam się przekonasz.

Odchylił się w fotelu, ciężko westchnął i wypił do końca swój burbon.

— Ale to im się nie uda. Przez jakieś trzy, cztery stulecia ludzkość będzie musiała ich znosić. A potem… Po to właśnie stworzyłem Orle Gniazdo. Żeby się przygotować na to „potem”.


* * *

— Urodziłem się w 1853 roku w Nowym Jorku — opowiadał Wódz. — Ojciec był drobnym księgowym i żarliwym baptystą. Moja matka… to jej zdjęcie — pokazał na fotografię miłej, niewyraźnej postaci na ścianie i przez chwilę w jego oczach pojawiła się czułość. — Byłem siódmym dzieckiem, które przeżyło. Ojciec nie poświęcał więc mi wiele czasu. Jego ulubieńcem był najstarszy syn. Cóż, przynajmniej wcześnie nauczyłem się sam dbać o siebie i trzymać buzię na kłódkę. Nauczyłem się również zapobiegliwości. Kiedy miałem siedemnaście lat, wyjechałem do Pittsburgha, bo wiedziałem, że tam jest przyszłość. Starszy „ja” mocniej pracował nade mną niż twój nad tobą. Tak mi się zdaje. Zresztą od początku wiedziałem, że dokonam czegoś wielkiego.

— A jak się panu udało zarobić pieniądze, sir? — spytał Havig.

Chciał być tym razem dyplomatą, ale też był ciekaw.

— Mój starszy „ja” dołączył do Forty-niners[13] w Kalifornii. Nie był pazerny i zadowalał się drobnymi żyłami. Zarobił tyle, żeby móc zdobyć właściwe pieniądze na dostawach dla wojska, kiedy wybuchła wojna secesyjna. Potem powiadomił mnie o wszystkim i kiedy zjawiłem się w Pittsburghu, reszta poszła już łatwo. Trudno to właściwie nazwać spekulacją gruntami, jeżeli się dokładnie wie, co będzie, prawda? Swoje działki sprzedałem w najlepszym momencie, w 1873 roku, a potem, kiedy wybuchła panika, odkupywałem za grosze ziemię ze złożami węgla i ropy. Inwestowałem również w kolej i stalownie, mimo problemów ze strajkami i anarchistami. W 1880 roku, mając realnie około trzydziestu pięciu lat, doszedłem do wniosku, że jestem już dość bogaty, żeby poświęcić się pracy, dla której mnie Bóg stworzył.

Odszedłem od wiary swojego ojca — dodał poważnym tonem. — Jak chyba większość podróżników w czasie. Ale wciąż wierzę, że jakiś Bóg od czasu do czasu powołuje konkretnych ludzi do szczególnych czynów.

Nagle zaczął rechotać, trzęsąc brzuchem.

— Strasznie pretensjonalne jak na prawdziwego Amerykanina. Sława i blichtr to są rzeczy z podręczników historii, Havig. W rzeczywistości trzeba ciężko pracować, sprawdzać każdy szczegół, być cierpliwym, gotowym do wyrzeczeń i uczyć się głównie na własnych błędach. Sam widzisz, że nie jestem już młody, a mój plan dopiero zaczyna się rysować. Daleko mu do dojrzałości. W życiu jednak liczy się samo działanie i dążenie do celu. To sprawia, że człowiek naprawdę żyje. Nalej mi jeszcze — powiedział, podsuwając pustą szklankę. — Zwykle tyle nie piję, ale żebyś wiedział, od jak dawna chciałem wreszcie porozmawiać z kimś inteligentnym i nowym. Mam kilku sprytnych chłopaków, jak Krasicki, ale to są cudzoziemcy. Jest już dwóch Amerykanów, lecz znamy się tak dobrze, że z góry wiem, jak zareagują na moje słowa. Nalej, proszę, mnie i sobie i pogadajmy trochę.

— A jak znalazł pan pierwszego podróżnika, sir? — mógł wreszcie spytać Havig.

— Cóż, nająłem wielu agentów w różnych latach dziewiętnastego wieku. Kazałem im umieszczać ogłoszenia w gazetach i zbierać plotki. Nie używali oczywiście zwrotu „podróżnik w czasie”. Ogłoszenia były starannie zredagowane. Sam tego nie robiłem. Marny ze mnie pisarz. Ludzie czynu muszą korzystać z pomocy ludzi wykształconych. Długo szukałem i wreszcie znalazłem człowieka, który chciał zostać pisarzem. To był Anglik z lat dziewięćdziesiątych dziewiętnastego wieku. Bardzo zdolny, chociaż miał skłonności do socjalizmu. Wolałem kogoś z końca stulecia, żeby uniknąć powtórzeń. On okazał zainteresowanie moją propozycją i za kilka gwinei napisał kilka dobrych kawałków. Chciałem mu nawet zapłacić więcej, ale wolał zamiast pieniędzy prawa do wykorzystania pomysłu podróży w czasie.

— Miałem podobne pomysły, sir — stwierdził Havig. — Brakowało mi pańskiego podejścia. No i nie miałem takiej fortuny. Poza tym w moich czasach podróże w czasie występowały w wielu książkach. Bałem się, że mogę przyciągnąć co najwyżej kilku pomyleńców.

— Też na nich trafiłem — przyznał Wallis. — Chociaż było wśród nich kilku prawdziwych. To znaczy prawdziwych podróżników, których dar doprowadził do lekkiego obłędu. A czasami ciężkiego. Ludzie obdarzeni takim darem muszą być pod opieką od dzieciństwa. Inaczej albo się tego boją, albo robią skoki tylko w obrębie kilku dni, albo dają się spalić na stosie jako czarownicy. W każdym wypadku muszą to ukrywać, więc dziczeją. Zdarzają się ulicznicy, którzy postanawiają zostać złodziejami, bo spostrzegają, że nikt ich nie może złapać. Tacy też się nie ujawniają. Podobnie w przypadku Indian. Podróżnik może ich zdrowo wystraszyć i kazać się czcić, ale przecież nie powiedzą tego bladym twarzom. Co zaś tyczy się tych najsprytniejszych, jak ja czy ty, to raczej też unikają sławy i wolą siedzieć cicho, prawda? Niestety, czasami siedzą tak cicho, że nie mamy szans ich znaleźć.

— Ilu ich pan zebrał?

— Sir.

— Przepraszam, sir.

— Jedenastu. — Wallis westchnął — Z całego stulecia tylko tylu. Najlepszy nazywał się Austin Caldwell. Był pucołowatym zwiadowcą z pogranicza, kiedy po raz pierwszy zjawił się u mnie. Potem jednak zrobił się z niego kawał twardziela. To właśnie on przezwał mnie Wodzem. Spodobało mi się i tak już zostało.

Był też magik trudniący się również przepowiadaniem przyszłości, zawodowy kanciarz, biedna dziewczyna z Południa. To Amerykanie. Za granicą znalazłem żołnierza z Bawarii, inkwizytora z Hiszpanii (u nich inkwizycja działała najdłużej), Żydówkę z Węgier, studenta z Edynburga (który zakopał się w książkach, usiłując dociec, kim jest), milionerkę z Paryża (ta podróżowała w czasie dla przyjemności). Była jeszcze para rolników z Austrii. Z tymi mieliśmy naprawdę szczęście, ponieważ rzadko się zdarza dwoje podróżników w czasie w tej samej okolicy. Na dodatek ci byli małżeństwem i mieli dziecko. Nie chcieli się ruszyć z miejsca bez dziecka.

Takie były nasze początki. Możesz sobie wyobrazić problemy językowe i transportowe, które trzeba było pokonać. Nie licząc przekonania wszystkich.

— To niewielu. — Havig nie umiał ukryć rozczarowania.

— Drugie tyle okazało się niezdatne do naszych celów. Załamali się, byli zbyt głupi lub zbyt przestraszeni, żeby do nas przystąpić. Pewna kobieta nie chciała opuścić męża. Zastanawiałem się nawet, czy jej nie porwać siłą. W końcu cel uświęca środki, ale jaki może być pożytek z podróżnika w czasie, który nie chce podróżować? Faceta można by spróbować zmusić szantażem. Kobiety są jednak zbyt tchórzliwe.

Havig przypomniał sobie gorące powitanie po przyjeździe, ale się powstrzymał od uwag.

— Kiedy wreszcie zdobyłem pierwszych pomocników, mogłem zacząć się rozwijać — mówił dalej Wallis. — Rozszerzyliśmy obszar badań. Założyliśmy bazy lokalne w najważniejszych epokach. Mogliśmy wreszcie zbierać nowych podróżników z innych epok. Chociaż z naszej własnej też kilku jeszcze się udało znaleźć. Mogliśmy wreszcie wybrać miejsce na nasze Orle Gniazdo i przejąć władzę nad lokalną ludnością, by zapewnić sobie zaopatrzenie. Ci głodujący biedacy przyjęli z radością naszych wojowników niosących z sobą prawdziwą broń i ziarna na pierwsze zasiewy.

— Można spytać, dlaczego pan wybrał akurat ten czas i to miejsce na swoją siedzibę, sir?

— Jasne, pytaj, o co chcesz — oznajmił łaskawie Wallis.

— Są duże szanse, że ci odpowiem… Badałem historię. Jak widzisz po tych zdjęciach, zwiedziłem wiele epok. Sprawdzałem nawet nasze szanse w czasach Karola Wielkiego. To zbyt odległa przeszłość. Nawet w niezbadanych epokach prekolumbijskich istniało ryzyko pozostawienia wielu śladów dla archeologów. Musisz pamiętać, że Mauraiowie również mogą mieć swoich podróżników w czasie. W tej konkretnej epoce feudalizm taki, jak nasz tutaj, pleni się wszędzie. Cywilizacja zaczyna się odbudowywać, a my staramy się nie zwracać na siebie uwagi. Nasz lud wie oczywiście, że jesteśmy potężni, ale uważają nas za czarowników i dzieci bogów. Zanim te opowieści przedostaną się przez otaczających nas barbarzyńców do świata zewnętrznego, zostaje z nich tylko mglista relacja o kolejnym zabobonie.

Havig musiał docenić spryt tego posunięcia.

— O ile zdołałem ustalić, sir — powiedział — to kultura Maurai zaczyna się właśnie formować w basenie Pacyfiku. Nawet gdyby ktoś z ich przyszłości chciał badać historię, bardziej byłby zainteresowany rozwojem własnej cywilizacji niż tymi zacofanymi terenami zamieszkanymi przez barbarzyńców.

— Jesteś niesprawiedliwy dla rodowitych Amerykanów — zwrócił mu uwagę Wallis. — Z punktu widzenia Mauraiów masz oczywiście rację. Musisz jednak przyznać, że mieliśmy wyjątkowego pecha.

Było w tym trochę prawdy. Obszary Oceanii nie odgrywały wielkiej roli w uprzemysłowieniu czy w rozgrywkach supermocarstw. Olbrzymie obszary oceanów łatwiej się również regenerowały niż inne morza, wokół których skupiała się stara cywilizacja. A tamtejsi mieszkańcy nie byli po prostu grabieżcami pozostałości Edenu. Wiedza zawarta w książkach zachowała się w stanie nienaruszonym. Podobnie jak infrastruktura technologiczna.

Ameryka Północna, Europa, większa część Azji i Ameryki Południowej, sporo regionów Afryki — to wszystko były obszary, które uległy największym zniszczeniom z uwagi na obfitość celów. W chwili kiedy znikły ośrodki przemysłowe, medyczne i rolnicze, ludność zaczęła masowo umierać. Nieliczni, którzy przeżyli ten koszmar, zamieniali w ruinę nieliczne ocalałe resztki dawnej świetności w walce o zwykłe przetrwanie.

Nawet na takich terenach zachowywały się oazy wiedzy w formie izolowanych społeczności i półreligijnych enklaw. Teoretycznie były w stanie przekazać część zachowanej wiedzy otaczającym je barbarzyńcom. W praktyce to nie zadziałało, ponieważ stara cywilizacja wyssała prawie wszystkie zasoby naturalne.

Teoretycznie można było przecież dość prymitywnymi metodami zagospodarować dziewiczy las, wykorzystać rzekę czy zrobić prosty odwiert i wydobywać ropę naftową. Dałoby to podstawę do odbudowania większych i bardziej nowoczesnych fabryk zdolnych do wytwarzania bardziej skomplikowanych przyrządów. W miarę wyczerpywania się surowców można zastępować drewno plastikiem, wyodrębniać żelazo z takonitu i szukać nowych złóż ropy naftowej na całej planecie.

W momencie wybuchu wojny ostatecznej wszystko to już zrobiono. Nikt nie zamierzał ponownie tworzyć tej kombinacji maszyn, wyspecjalizowanych pracowników do ich obsługi i doskonale leczonych podatników konsumujących wytwory tych maszyn.

Wiedza umożliwiająca odbudowę cywilizacji technicznej nie zaginęła i mogła zostać ponownie wykorzystana. Brakowało jednak surowców naturalnych niezbędnych do jej wskrzeszenia.

— Nie sądzi pan, sir — zaczął ostrożnie Havig — że budując alternatywną cywilizację, Mauraiowie oddają nam przysługę?

— Do pewnego momentu jak najbardziej. To trzeba przyznać tym sukinsynom — warknął Wallis, znowu machając cygarem. — Ale nic więcej. Niech tylko utrwalą struktury cywilizacji. Cały czas sprawdzamy, czego jeszcze zabraniają. Sam się o tym przekonasz. Co zaś się tyczy naszej organizacji… — Wallis nagle zmienił temat. — Ani ja, ani moi najlepsi ludzie nie tkwimy w jednej epoce. Bez przerwy staramy się przemieszczać w czasie, żeby zapewnić ciągłość władzy na naszym obszarze. I to nam się udaje. Wszystko teraz właściwie kręci się samo. W przeszłości, teraźniejszości i w przyszłości. Mamy już setki agentów i tysiące oddanych zwolenników. Władamy obszarem o powierzchni kilku dawnych stanów. Chociaż handel odbywa się raczej przez czas niż w przestrzeni. Kiedy się sprawdzi drogę życia obiecującego rekruta od dzieciństwa, można z niego zrobić człowieka oddanego i godnego zaufania. Zwłaszcza jeżeli się go przekona, że nie będzie w stanie nic ukryć przed nami ani nigdzie się schować.

Nie zrozum mnie źle. Nie jesteśmy potworami, chociaż czasami musimy być bezlitośni. Naszym celem jest przecież przywrócenie świata na ścieżkę wskazaną przez Boga. — Pochylił się nad biurkiem. — I przywrócimy. — Potem dodał niemal szeptem: — Podróżowałem tysiąc lat w przyszłość i widziałem… Czy jesteś z nami?

Загрузка...