Szarak stulił uszy i rzucił się w gąszcz, ale nie zdążył dobiec. Któraś z drobin śrutu dosięgła go w skoku. Stanął na tylnych nóżkach, zakręcił się w miejscu i upadł.
Oberst Herbert Reiner przewiesił strzelbę przez ramię: i włożył w oko monokl.
– Szósty- rzekł, nie ukrywając zadowolenia. Ruszył w stronę ustrzelonego szaraka. Hrabia Edwin Wąsowski powstrzymał go ruchem dłoni.
– Chłopi zabiorą, panie pułkowniku.
Z zarośli wysunął się standartenfuehrer Dibelius, pomachał im ręką z daleka.
– Jak zwykle, mój Herbercie, niezawodne oko i ręka.
W długim futrze, sięgającym niemal ziemi, wyglądał jak niedźwiedź. Zwaliste cielsko, kołyszący się krok i podniesione w geście pozdrowienia ramię, którego Dibelius nie opuścił pewnie dlatego, by nie stracić równowagi w sięgającym kolan śniegu.
Jak tańczący niedźwiedź – pomyślał Wąsowskł.
– Jest pan, pułkowniku, królem dzisiejszego polowania – powiedział głośno. – Ale chyba dość, przemarzliśmy.
– Pan jest gospodarzem, drogi kuzynie. Nie ma mi pan za złe, że zwracam się do pana w ten sposób? Czy mówiłem ci już, Maks – Reiner zwrócił się do Dibeliusa, który wytoczył się właśnie z zaspy i tupiąc otrzepywał ze śniegu swoje wysokie buty – czy mówiłem ci już, Maks, że jesteśmy z panem Wąsowskim skoligaceni?
– Pan pułkownik czyni mi zaszczyt – powiedział Wąsowski.
– Mówiłeś, mówiłeś wielokrotnie – prychnął Dibelius. – Robi się późno – zwrócił się do Wąsowskiego.
– Pan hrabia proponuje właśnie, żeby skończyć. Już mi pachnie pański sławny bigos.
Wąsowski kiwnął dłonią ku grupce chłopów stojących opodal przy saniach. Rozległ się dźwięk myśliwskiego rogu. Z zarośli wyszli zapóźnieni myśliwi.
– Proszę bardzo do sań, panowie – rzekł Wąsowski. – Ja pojadę wierzchem, muszę przecież dopilnować, żeby bigos się nie przypalił.
Wskoczył lekko na konia. Mimo pięćdziesiątki na karku, zachował sprężystość ruchów zwycięzcy kilku międzynarodowych zawodów hippicznych. Machnął im dłonią i spiął gniadego ostrogą. Ruszył na przełaj przez las. Chciał być przed nimi nie tyle może ze względu na bigos, co na spodziewaną wizytę. Kiedy przed pałacykiem myśliwskim zeskoczył z konia i pieszczotliwym klepnięciem w parujący zad skierował go ku stajniom, sań z niemieckimi oficerami jeszcze nie było widać, nie docierał nawet przenikliwy, niosący się daleko dźwięk dzwonków uwiązanych koniom do uprzęży.
W wielkim hallu, obłożonym ciemną dębiną i ustrojonym myśliwskimi trofeami gospodarza, siedział już młody człowiek, z którym hrabia Wąsowski miał się zobaczyć. Lokaj Franciszek Zrebko – pod takim nazwiskiem i w takiej funkcji występował od dwóch lat major Ruciński, przed wojną odpowiedzialny pracownik referatu „Zachód" drugiego oddziału Sztabu Generalnego, wieloletni przełożony rotmistrza Wąsowskiego z tegoż oddziału – podawał właśnie ogień młodemu oberleutnantowi Wehrmachtu.
– Nieźle się panu żyje, hrabio – powiedział Kloss, gdy ujrzał Wąsowskiego.
– Ma pan to dla mnie? – zapytał Wąsowski ściskając mu dłoń. – Musi się pan pospieszyć, za parę minut tu będą.
– Nie muszę – odparł Kloss. – Jestem tu służbowo. Mam zabrać jednego z pańskich gości. -Wyciągnął z teczki maleńką paczkę, podał ją Wąsowskiemu. – Tu są pieniądze, tyle, ile pan prosił. Ciotka Zuzanna okazała się tym razem hojna.
– Mam coś dla pana – powiedział Wąsowski – coś, co bardzo ucieszy ciotkę Zuzannę. Może pan zabrać ze sobą. Parę rodzinnych fotografii z zimowego leża… wilka. -Czekał na efekt. Nie zawiódł się, Kloss gwizdnął.
– Ma pan wilczą jamę? Siedzibę naszego ukochanego wodza?
– Zaraz… – zaczął Wąsowski, ale właśnie usłyszeli dzwonki, a w chwilę potem parskanie koni, głośne gardłowe krzyki, tupot nóg. -Trudno -powiedział Wąsowski. – Pojutrze w zwykłym miejscu.
– Proszę to dobrze schować, licho me śpi.
– Niech pan będzie spokojny, w tym domu szuka się tylko wódki, a jej nie zbraknie.
Franciszek rzucił się, by pomóc gościom wysupłać się z kożuchów naciągniętych na wojskowe płaszcze. Kloss odszukał wzrokiem Reinera, przepisowo trzasnął butami. Remer nawet nie starał się ukryć, że treść rozkazu przywiezionego przez oberleutnanta Klossa nie budzi w nim entuzjazmu.
– Trudno – mruknął, a potem, przekrzykując gwar wielu głosów, zawołał: – Przykro mi, moi panowie, przykro mi szczególnie wobec pana, drogi gospodarzu i kuzynie – poszukał wzrokiem Wąsowskiego – ale siła wyższa…
– Generał? – zapytał półgłosem Dibelius. – Nie umiesz sobie wychować tego starego capa? Zapowiadała się całkiem niezła pijatyka.
– Bardzo was proszę, moi panowie – ciągnął Reiner -nie przeszkadzajcie sobie, ale sami wiecie, że nasi zwierzchnicy potrzebują nas najbardziej wtedy, gdy nam to najmniej odpowiada. Służba nie drużba.
– Trudno – rzekł Wąsowski, wyciągając ku Reinerowi obie ręce, jakby chciał go objąć uściskiem. – Wiem, co znaczy rozkaz, sam przecież służyłem w armii Jego Cesarskiej Mości Franciszka Józefa, notabene w jednym pułku z pańskim szefem, generałem Wierlingerem. Niech pan go przy okazji pozdrowi ode mnie, mam nadzieję, że mnie pamięta.
– Bardzo ciepło pana wspomina – powiedział Reiner. – Chodźmy, Kloss, nie powąchamy nawet sławnego bigosu pana hrabiego.
– Więc może strzemiennego? – gospodarz otworzył szeroko drzwi wiodące do jadalni. Na widok uginającego się pod ciężarem półmisków stołu zabłysły oczy paru oficerom, nie przywykłym do oglądania takich widoków w czwartym roku wojny.
– Niestety, drogi Wąsowski – Reiner potrząsnął głową.
– A więc, panie oberst, do następnego polowania. Sezon dopiero się rozpoczął.
– Ba! – prychnął po swojemu Dibelius. – W tym kraju nie mamy zbyt wiele czasu, by polować na zające, polujemy na ludzi – roześmiał się zadowolony ze swego dowcipu. – Przepraszam – dodał – na podludzi. Wypijemy zatem twoje zdrowie, Reiner.
Już idąc w stronę drzwi Kloss zauważył, jak Wąsowski, wziąwszy Dibeliusa pod ramię, prowadzi go w stronę jadalni. Ten poufały gest w stosunku do szefa SD i policji na cały dystrykt, człowieka, którego dźwięk nazwiska zdolny był przyprawić każdego w tej części kraju o atak przerażenia, towarzyszył Klossowi w drodze do Warszawy. Rozleniwiony ciepłem panującym we wnętrzu puł-kownikowskiego mercedesa, milczeniem Reinera drzemiącego na tylnym siedzeniu, cichym szmerem silnika, trwał w stanie pół snu, pół jawy, ale widok byłego pracownika drugiego oddziału, a obecnie członka tej samej co Kloss grupy, noszącej kryptonim „Wanda", w czułym uścisku z osławionym Maksem Dibeliusem, nawet przez SS-manów nazywanym „krwawym Maksem", tkwił mu pod powiekami. Niezły aktor, myślał walcząc z ogarniającą go sennością. Ciekawe, czy jest naprawdę hrabią.
Kloss nie mógł wiedzieć, że ten, którego nazwał w myślach niezłym aktorem, jest w przededniu odegrania największej roli w swoim życiu. Nie wiedział też, że właśnie jemu, Klossowi, przypadnie trudna rola reżysera w tym spektaklu.
Mróz chwycił mocno, śnieg, który przyprószył koleiny wyżłobione przez odjeżdżający samochód obersta Reinera, chrzęścił pod butami dwóch bahnschutzów strzegących niewielkiej stacyjki i teoretycznie przynajmniej dziesięciokilometrowego odcinka torów przebiegających opodal myśliwskiego pałacyku Wąsowskiego. Klęli swego zwierzchnika, ospowatego gefreitra, który w taki ziąb wysłał ich na obchód torów. Ale oni me są idiotami, nie są zresztą młodzikami ślepo wykonującymi rozkazy. Obaj mają sporo po czterdziestce, pochodzą z sąsiednich wsi w Schwarzwaldzie, mają do siebie zaufanie i wiedzą, że jeden drugiego nie sypnie. Wiedzą też, że z chodzenia wzdłuż toru nic dobrego nie wyjdzie, zarobić można co najwyżej kulkę od jakiegoś przyczajonego w krzakach partyzanta, a zanadto chcą wrócić do swoich bab w Turyngii, by ryzykować nocne spotkania z uzbrojonymi ludźmi. Nie umawiając się skręcili z nasypu, gdy tylko oddalili się na odległość, z jakiej dziobaty Peter nie mógłby ich zza skarpy wypatrzyć. Wieś była o kilometr i obaj wiedzieli, że nocna wycieczka, o ileż mniej niebezpieczna od bezsensownego spaceru po torach, których i tak we dwóch upilnować nie zdołają, jest znacznie bardziej owocna. Ludzie rozbudzeni w środku nocy waleniem kolbą w drzwi nie zastanawiają się, czy strażnicy kolejowi mają prawo rekwirować żywność i bimber. Zresztą cóż tu mówić o prawie, kiedy ma się dwa schmeisery, umie się wrzeszczeć i nie trzeba się tłumaczyć z wystrzelonych naboi. Obaj byli chłopami i bez trudu rozszyfrowali chłopskie schowki, zawsze znajdując to parę jaj, to gęś, to połeć tłustego szpeku. Wrzeszcząc swoje: „Baba, dawaj szpek, schnell!", mścili się za to, że zamiast leżeć u boku swojej kobiety pod ciepłą pierzyną, muszą łazić po nocy w tym zimnym, nieprzyjaznym kraju, bać się humorów ospowatego gefreitra, który w każdej chwili może napisać raport, w wyniku czego znajdą się na wschodzie, w kraju, gdzie ludzie są przynajmniej tak samo nieprzyjaźni, a zimno jeszcze dotkliwsze.
– Jutro wyślę mojej paczkę – powiedział niższy z bahnschutzów. – Trochę słoniny i te pończochy.
Drugi skinął głową. Wiedział, o co chodzi. Pohandlowali niedawno z kolejarzami. Za pół wieprzka dostali parę kartonów francuskich pończoch. Jest ich tyle, że kobiety będą mogły do końca życia chodzić co niedziela do kościoła w jedwabnych pończochach. Nagle zatrzymał się.
– Czego stoisz? – zapytał ten niższy. – Czy pamiętasz, że Peter chce gęś? Przecież po to nas dzisiaj wysłał. Trzeba dać łobuzowi, bo…
– Cicho – zgromił go drugi. – Słuchaj, muzyka.
Przeszli kilkadziesiąt metrów i usłyszeli ją jeszcze wyraźniej. Po paru chwilach zobaczyli niczym nie zasłonięte okna, dobiegł ich gwar wielu głosów.
– To ten hrabia – powiedział niższy bahnschutz. – Czuję, że się dzisiaj obłowimy.
Stukając buciskami wtargnęli na ganek, załomotali kolbami, ale ci w środku pewnie nie słyszeli, co już było bezczelnością. Wyższy z rozpędu kopnął drzwi i omal się nie przewrócił wpadając do hallu. Mieli pecha. Otwierające się drzwi zasłoniły wieszak obładowany oficerskimi płaszczami i czapkami z trupią główką. Ten widok by ich otrzeźwił. Teraz rozwścieczeni, że nikt nie pofatygował się, by wyjść do nich do hallu, idą do drzwi, zza których dobiega ryk śmiechu i chrapliwy dźwięk patefonu. Niższy otwiera je szeroko.
– Cicho! – krzyczy i nagle milknie. Drugi, jeszcze w hallu, nie wiedząc, dlaczego tamten zamilkł, wrzeszczy:
– Zasłonić okna, jest Befehl, zasłonić okna! – Przekroczył próg i zamarł.
Standartenfuehrer Dibelius podniósł się chwiejnie, zrobił krok w ich kierunku, ale wypity alkohol uderzył mu do głowy, bo aż musiał się oprzeć o ramię któregoś z siedzących oficerów.
– Panie Standartenfuehrer – wybełkotał bahnschutz, który wszedł pierwszy – myśmy nie wiedzieli…
– Milczeć! – wrzasnął Dibelius. – Nie pozwoliłem wam gadać! Teraz już wiecie! Tam, gdzie ja jestem, obowiązuje mój rozkaz, zrozumiano?
Równocześnie niemal szczeknęli swoje: jawohl, robiąc krok do tyłu.
– Kto wam pozwolił odejść? – wrzasnął Dibelius. -"Wyślę na wschód!… – zakrztusił się krzykiem.
– Ależ drogi Dibelius – mitygował go Wąsowski, – Ci żołnierze nie mieli złych intencji. W końcu to dobrze, że niemieccy żołnierze dbają, by przestrzegano zarządzeń niemieckich władz. To moja wina. Tak rzadko używam tego pałacyku, że nie poleciłem, by zrobiono zasłony na okna. Franciszku – zwrócił się do lokaja – dopilnuj, aby następnym razem…
– Tak jest, panie hrabio.
– Precz! Wynoście się! – krzyknął Dibelius.
– Chwileczkę – powiedział Wąsowski. Bahnschutze zatrzymali się niezdecydowanie. – Franciszku – zwrócił się Wąsowski do lokaja – zaprowadź tych chłopców do kuchni, niech im dadzą coś do jedzenia i sznapsa na rozgrzewkę, żeby mogli wypić za zdrowie pana standartenfuehrera Dibeliusa.
– RozBrolleś mnie, drogi Wąsowski, rozBrolleś mnie kompletnie. Idźcie – szerokim gestem wskazał żołnierzom drogę – i nigdy więcej nie interesujcie się światłem w tym domu ani moim przyjacielem, panem Wąsowskim. Czy wiecie głuptaki, że przed chwilą ustaliliśmy z panem hrabią, iż w roku tysiąc dziewięćset jedenastym pan hrabia i ja mieszkaliśmy w Monachium przy jednej ulicy, jadaliśmy w tej samej restauracji, chodziliśmy do jednego burdelu i wcale się nie znaliśmy? – Pijackim gestem usiłował objąć Wąsowskiego.
Oficerowie wstali wznosząc kieliszki. Dibelius chwycił szklankę, nalał do pełna, z rozmachem stuknął w kieliszek Wąsowskiego. Któryś z młodszych oficerów zaintonował burszowską pieśń. Dibelius nie puszczał ramienia Wąsowskiego.
– Przyjacielu – bełkotał – zdaje się, że wypiłem kapin-kę za dużo. – Czknął głośno. – Prowadź – powiedział -prowadź do toalety – dodał na pytające spojrzenie Wąsowskiego.
Bahnschutze wyprowadzeni przez Franciszka zniknęli gdzieś w zakamarkach hallu. Dibelius puścił ramię Wąsowskiego i biegiem rzucił się w stronę wskazanych drzwi. Puścił szeroki strumień wody na twarz, paroma klapnięciami pomasował obrzękłe policzki. Potem przeglądał się chwilę w lustrze, mętnie konstatując, że włosów ma coraz mniej, a wory pod oczyma coraz większe i bardziej brunatne. Nie odwracając się sięgnął w stronę półki z ręcznikami i pośliznął się na mokrej posadzce. Upadł. Poczuł nieprzepartą ochotę wyciągnięcia się choćby tu, na tej podłodze, gwałtowną potrzebę snu. Może się nawet zdrzemnął i otrzeźwiła go dopiero kapiąca z niedokręconego kranu woda. Postanowił się podnieść i walcząc z ogarniającą go sennością, szukał wzrokiem punktu zaczepienia dla rąk. Wreszcie znalazł – umywalka. Chwycił za jej brzeg, ale przewrócił się powtórnie,
bo umywalka, jakby nie przytwierdzona do ściany, odjechała pod naciskiem jego ciała, ukazując ciemną niszę. Po dobrej chwili dopiero zrozumiał, że to, co widzi, nie jest początkiem delirium. Wstał nadspodziewanie łatwo. Z rozmachem walnął się kilkakroć po twarzy, by otrzeźwieć, ale nisza nie znikała. Jeszcze sobie nie wierząc, sięgnął ręką. Poczuł pod dłonią jakiś przedmiot, wyciągnął to, co znalazł. Zobaczył gruby plik studolarowych banknotów, przepasany banderolą, jakby prosto z banku. Sięgnął do wnęki powtórnie, trzymał teraz paczkę papierosów juno. Paczkę otwartą, ale w środku nie było papierosów. Kilka rolek wąziuteńkiej taśmy fotograficznej zdziałało cud. Dibelius natychmiast otrzeźwiał. Przysiadł na skraju wanny, zastanowił się chwilę, spoglądając na banknoty i paczkę po papierosach. Wstał, położył znalezione przedmioty tam, gdzie były przedtem, pociągnął brzeg umywalki – wróciła na swoje miejsce nadspodziewanie łatwo.
– Nie Reiner jest królem dzisiejszego polowania, tylko standartenfuehrer Maks Dibelius – powiedział swemu odbiciu w lustrze. Odbicie zamrugało doń małymi, ale teraz już prawie trzeźwymi oczami.
W hallu nie było nikogo – to ułatwiało sprawę. Podszedł do zawieszonego na ścianie staroświeckiego telefonu, zażądał błyskawicznego połączenia z Warszawą. Służbista Lohse, który pełnił dziś dyżur, chyba nie spał, bo odezwał się prawie natychmiast.
– Sześciu ludzi – warknął – jak najszybciej! – i odłożył słuchawkę na widełki. Nie chciał słuchać pytań Lohsego ani udzielać mu wyjaśnień. Niech myśli, że jego szef boi się po prostu wracać po nocy bez obstawy.
Goście hrabiego zbierali się już do odjazdu. Kolejno podchodzili do Wąsowskiego, ściskali mu dłonie, a on każdemu z jednakowo ujmującym uśmiechem mówił, że to on jest winien wdzięczność za zaszczyt, jaki mu sprawili. Dibelius zapadł w głębokim fotelu koło kominka.
Wyciągnął przed siebie nogi i gryzł nie zapalone cygaro.
– Nie jedzie pan, panie standartenfuehrer? – zwrócił się doń chudy pułkownik saperów z długą, pomarszczoną szyją obskubanego indora, pod którą dyndał żelazny krzyż.
– Zepsuł się mój wóz – skłamał naprędce Dibelius.
– Chętnie pana zabierzemy – zaproponował major lotnictwa.
– Dziękuję – odparł. – Zadzwoniłem, żeby mi przysłali drugi. Poczekam. Oczywiście, jeśli nasz gospodarz pozwoli.
– Naturalnie, panie standartenfuehrer – powiedział hrabia. -Jeśli pan się źle czuje…
– Czuję się znakomicie. Dawno nie czułem się tak dobrze.
– Miałem na myśli – wyjaśnił Wąsowski – pokoje gościnne. Franciszek dobrze napalił. Prześpi się pan, a rano przyjemniej jechać. Ośnieżone lasy pięknie wyglądają o świcie.
– Dobrze panu, Wąsowski – rzekł Dibelius, podając równocześnie dłoń majorowi z zawieszoną na temblaku ręką. – Dobrze panu – powtórzył. – Ma pan czas, by kontemplować uroki natury. Zresztą nie mogę sobie pozwolić na spanie dzisiejszej nocy, nawet w pokoju świetnie ogrzanym przez pańskiego Franciszka. Muszę jeszcze popracować.
Za oknem zawarczały silniki samochodów odjeżdżających oficerów. Wąsowski odprowadził gości aż do drzwi wejściowych. Dibelius wyciągnięty wygodnie w fotelu ćmił cygaro, które wreszcie zapalił, podnosząc rozżarzoną głownię z kominka.
– Pan jest nadzwyczajny, Dibelius – powiedział Wąsowski zapadając w drugi obity skórą fotel. – Po takim dniu będzie pan jeszcze pracował? Ale wierzę panu, choć pół godziny temu dałbym głowę, że pójdzie pan spać. Oto cecha prawdziwego Niemca: obowiązki na pierwszym miejscu. Gdybyż moi rodacy zastosowali tę dewizę, może historia byłaby dla nich łaskawsza… Ale cóż, my lubimy gadać, wiecować…
– Lubicie jeść i pić, to mi się u was podoba.
– Więc rnoże jeszcze po kapince świetnej nalewki. Robił ją Franciszek według receptury swojej matki, która była ochmistrzynią w majątku mojej matki, hrabianki von Eckendorff. Skusi się pan?
– Nalewki z tak dobrym rodowodem chętnie skosztuję.
Franciszek, jakby tylko na to czekał, pochylił się ku nim z tacą, na której była już kryształowa karafka pełna połyskliwie rubinowej cieczy i dwa ciężkie, kryształowe kieliszki.
– Prosit, mój Wąsowski – Dibelius wzniósł kieliszek. Posmakował alkoholu, mlasnął z uznaniem. – Więc to przez swoją matkę de domo von Eckendorff jest pan spokrewniony z oberstem Reinerem?
– Ściśle biorąc – powiedział Wąsowski – to tylko uprzejmość pana pułkownika każe mu nazywać mnie kuzynem. Dziesiąta woda po kisielu mówi się po polsku o takim pokrewieństwie.
– Ale jednak w pana żyłach płynie połowa krwi niemieckiej. Zastanawiam się, czy to dużo, czy mało.
– Akurat tyle, by zyskać życzliwość i zaufanie niemieckich oficerów. Gdyby nie fatalny wynik wojny światowej, być może służylibyśmy w jednym pułku. Już wtedy, pamiętam, w dwunastym – trzynastym roku, już wtedy wielu światłych oficerów myślało o zjednoczeniu wszystkich Niemców pod berłem jednego cesarza.
– Dopiero naszemu fuehrerowi udało się zrealizować marzenia pańskich kolegów. Czy także pańskie? Te pięćdziesiąt procent krwi niemieckiej…
– Obawiam się – przerwał mu Wąsowski – że najwyżej czterdzieści dziewięć. Dzisiaj płynie w moich żyłach co najmniej jeden procent alkoholu. Ale przerwałem panu.
– Głupstwo, Wąsowski. Wrócimy do tej rozmowy nieraz, mogę dać na to panu słowo. Jeszcze pana znudzą rozmowy ze mną.
Usłyszeli narastający szum motorów.
– No, wreszcie! – powiedział Dibelius. – Przyjechali. Jeszcze chwila, a gotów byłby pan stracić do mnie cierpliwość.
Energicznym ruchem wziął Wąsowskiego pod ramię. SS-haupsturmfuehrer Adolf Lohse otrzepywał się właśnie ze śniegu, gdy stanęli w drzwiach hallu. Twarz Dibeliusa, łagodna i dobroduszna do tej chwili, stężała w jednej sekundzie.
– Pójdziemy teraz, mój Wąsowski, zwiedzić pańską łazienkę. – Odpiął kaburę, wyjął broń. – Chodź, Lohse, zobaczysz coś ciekawego. Pan hrabia pójdzie z nami -skłonił się szyderczo. Nie zauważył na szczęście lokaja Franciszka, który wyłaniał się właśnie z pomieszczeń wiodących do kuchni i w samą porę zatrzymał się w cieniu schodów.
Tymczasem Dibelius, jak rutynowany cyrkowy sztukmistrz, powoli zbliżał się do umywalki. Jednym ruchem, ale powolnym, celebrowanym pociągnął brzeg umywalki.
– Zaskakujące, co, Wąsowski?
– Skrytka? – Wąsowski przybliżył do oka pincenez, jakby sobie nie dowierzał.
– Pan niby nie wie?
– W pałacyku myśliwskim rzadko bywam, mam mieszkanie w Warszawie. To zabawne, te stare domy kryją zawsze jakieś tajemnice.
– Rzeczywiście, bardzo zabawne – mówił Dibelius spokojnie. – Szczególnie, że na tych banknotach – wetknął rękę do skrytki i z triumfem podsunął paczkę pod oczy Wąsowskiego – jest data emisji: 1939, 1938, o, jest nawet 1940. Jakież tajemnicze potrafią być te stare, rzadko używane myśliwskie pałacyki. – Z paczki papierosów juno wysypał na dłoń zwitek mikrofilmów. – Prawda, Wąsowski?
– Sporo pieniędzy, sądząc na oko – rzekł Wąsowski. Wyciągnął papierosa, zapalił.
Ale Dibelius ma już dość udawania.
– Bierz go! – wrzasnął. Mocno pchnął Wąsowskiego w stronę SS-mana, który zwabiony hałasem stanął w drzwiach łazienki.
– Dziwny sposób dziękowania za gościnę. -Wąsowski strzepnął z klapy popiół. – Myślę, że mogę wziąć futro.
– Milcz! Jeszcze ci podziękuję. Babcia von Eckendorff niewiele ci pomoże. Lohse – przypomniał sobie nagle -tu jest jeszcze lokaj.
– Właśnie – rzekł Wąsowski. – Do tej pory nie pozwolił pan sobie powiedzieć, że tej łazienki używa służba, moja jest na górze.
Lohse z wyciągniętą z kabury bronią rzucił się w stronę kuchni. Wrócił po chwili. Otwarte na oścież okno wyjaśniło mu wszystko.
– Uciekł – powiedział. – Sądząc po zimnie, jakie tam panuje, musiało się to stać dobre parę minut temu.
– Więc to Franciszek? – zdziwił się Wąsowski. – Nie do wiary. Ale dlaczego w przeciwnym razie by uciekał? Przykro mi, panie standartenfuehrer, że w moim domu znalazł się człowiek…
– Milcz – powiedział Dibelius cicho. – Pogadamy w Warszawie. – I nie patrząc na Wąsowskiego ruszył ku drzwiom.
Dwaj bahnschutze, obładowani prowiantem, dalekim łukiem ominęli tym razem myśliwski pałacyk.
– Popatrz, Horst – odezwał się niższy, wskazując głową słaby poblask bijący z okien dworku. – Pan z panem zawsze się dogadają. Jak się jest hrabią, to można być nawet Polakiem.
Ale wyższy z bahnschutzów nie podjął tematu. Zajęty był poskramianiem gęsi, która tłukła skrzydłami, usiłując wyrwać mu się ze zgrabiałych z zimna rąk.
Oberst Reiner trzęsącymi się ze zdenerwowania rękami zapinał guziki bluzy i jednocześnie głośnymi przekleństwami (w stosunkach z innymi oficerami, nawet młodszymi, był zawsze wzorem powściągliwości, w domu jednak się nie krępował) popędzał ordynansa, tłustego feldfebla, który grzebał się z przygotowaniem mu porannej kawy. Na jego usprawiedliwienie trzeba powiedzieć, że nie był przyzwyczajony do przyrządzania pułkownikowi kawy o tak wczesnej porze.
Reiner podszedł do okna, odsunął storę, na ciemnym zimowym niebie iskrzyły się gwiazdy. Pseudoantyczny zegar na biedermeierowskiej komodzie (Reiner odziedziczył to mieszkanie wraz z meblami po jakimś adwokacie, którego wysiedlono do getta) wskazywał piątą piętnaście.
– Klaus, ty leniwa świnio!
– Tak jest, panie oberst – powiedział ordynans. W wyciągniętej ręce trzymał talerzyk, na którym pomieścił filiżankę i parę herbatników. Spod narzuconego na długą nocną koszulę płaszcza wojskowego wyzierały całkiem cywilne ranne pantofle. Ordynans wyglądał jak stara tłusta baba.
– Mogę już odejść, panie pułkowniku?
Odejść, to znaczy wrócić do ciepłego łóżka w służbówce za kuchnią, gdy tymczasem on, pułkownik Reiner, przez ten idiotyczny telefon i przez pijackie urojenia oszalałego Dibehusa będzie tłukł się na drugi koniec miasta, zajmie mu to co najmniej pół godziny, następne pół godziny powrót, a co najmniej godziny trzeba, żeby wybić z upartego łba standartenfuehrera SD jego obłędne pomysły, czyli nie ma mowy o drzemce, czasu wystarczy tylko na to, by się ogolić i zejść do biura.
– Nie – warknął mściwie – dość się wyspałeś, Klaus. Wytrzep wszystkie dywany, zapastujesz podłogę. Sprawdzę po przyjściu.
– Tak jest-powiedział Kłaus bez entuzjazmu i szurnął nogami, jakby dla zademonstrowania, że chętnie trzasnąłby po żołniersku butami, gdyby nie to, że ma na nogach ranne pantofle.
Parząc sobie usta Reiner wypił czarną kawę, bo zaspany Klaus zapomniał mu jak zwykle dolać skondensowanego mleka.
Pewnie od wypijania mojego przydziału mleka tak się roztył – pomyślał zbiegając ze schodów.
Przed bramą ryczał motor jego mercedesa. Szofer, nie bacząc na zalecenie oszczędzania benzyny, grzał silnik na wysokich obrotach. Dopiero opadłszy na miękkie poduszki i rzuciwszy szoferowi adres alei Szucha, pułkownik Reiner zaczął zastanawiać się, co by było, jeśliby ta wiadomość, zakomunikowana mu przed kwadransem przez Dibeliusa, okazała się prawdą, a nie makabrycznym żartem standartenfuehrera. Przeraził się tej myśli. Zęby zagłuszyć strach, pochylił się ku szoferowi.
– Nie mógłbyś pospieszyć?
– Jest ślisko, panie oberst, jadę osiemdziesiątką – powiedział szofer, ale posłusznie dodał gazu.
Wbiegając na trzecie piętro po szerokich marmurowych schodach byłego polskiego Ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego, gdzie mieściło się biuro Dibeliusa, Reiner miał jeszcze nadzieję, że stary opój zakpił sobie z niego, że pragnie u siebie w biurze kontynuować pijaństwo zaczęte w majątku Wąsowskie-go. Ale gdy nacisnął klamkę obitych skórzanym materacem drzwi sekretariatu i spotkał się wzrokiem z zimnymi, rybimi oczami hauptsturmfuehrera Lohsego, który uczepiony słuchawki telefonu nie pofatygował się nawet, by wstać na powitanie pułkownika, a tylko ruchem brody dał mu do poznania, że Dibelius czeka w gabinecie, zrozumiał, że trzeba się przygotować na najgorsze. Twarz standartenfuehrera Dibeliusa także nie wróżyła niczego dobrego: głębokie cienie po nieprzespanej nocy, ale wyraz absolutnej trzeźwości.
Reiner ciężko opadł we wnętrze skórzanego fotela naprzeciw biurka.
– Zwariowałeś, Dibelius, zupełnie zwariawałeś. Powiedz, że to nieprawda – rzekł cicho i bez nadziei na potwierdzenie.
Dibelius bez słowa podsunął mu kasetkę z cygarami. Podał Reinerowi ogień.
– To niemożliwe – powiedział Reiner czując nagle, że kołnierz jego szytego na miarę munduru staje się w jednej chwili zbyt ciasny. -To nie mieści się w głowie.
– A jednak – były to pierwsze słowa Dibeliusa. Przez szerokość biurka podał Reinerowi kartkę maszynopisu. – Przeczytaj.
Był to lapidarny, napisany dość podłą niemczyzną, protokół zajścia w pałacu myśliwskim niejakiego Edwina Wąsowskiego. Drobiazgowy opis łazienki i wnęki za uchylającą się umywalką. Reiner uśmiechnął się w duchu na widok sformułowania: „niejakiego Wąsowskiego". Dibelius nie mógł się pozbyć nawyków byłego komisarza pruskiej policji – ale spostrzegł natychmiast, że ten wewnętrzny śmiech jest tylko pozą mającą ukryć prawdziwy strach. Wyjął cygaro z ust, dostrzegł drżenie ręki.
– Może istotnie ten służący…
– Obudziłem naszych techników – powiedział Dibelius, nie pozwalając mu skończyć. -Teraz mogę już z całą pewnością stwierdzić, że zarówno na banknotach, jak i na ebonitowych osłonkach filmu są odciski palców Wąsowskiego.
– Tylko jego? – chciał wiedzieć Reiner.
– Inne także. W każdym razie nie tego lokaja. Kazałem wziąć odciski z karafki i tacy. On sam nam co prawda umknął, ale wyciągnąłem już jego kartę rozpoznawczą.
– Więc przy tym wszystkim nieostrożny?
– Skrytka była świetnie zamaskowana. Tobie mogę powiedzieć, że odkryłem ją całkiem przypadkowo. A co do lokaja, to sprawa wcale nie jest taka czysta. Jeden z moich ludzi z archiwum przysięga, że widział już gdzieś twarz tego lokaja. Zresztą jego ucieczka mówi sama za siebie, prawdopodobnie wspólnicy.
– A filmy? Co zawierają filmy?
– Zapewniam cię, że nie są to amatorskie zdjęcia z wycieczek. Jakieś plany i fragmenty systemu umocnień. Nie zdołaliśmy jeszcze ustalić, czy przedstawiają jeden obiekt, czy więcej. W każdym razie – umocnienia. Ponadto schemat organizacyjny policji berlińskiej, sfotografowany fragment listy pracowników upoważnionych do specjalnego deputatu żywnościowego, wykaz nazwisk oficerów SD pracujących w grupach specjalnych. Niemało, jak widzisz.
– To wyglądałoby dość jednoznacznie – powiedział Reiner. Zrozumiał właśnie, że jego obawy były nieco przesadzone. W końcu sprawa znalazła się w rękach Dibeliusa, któremu zapewne nie będzie zależało na nadawaniu jej nadmiernego rozgłosu. U Wąsowskiego bywali przecież…
– Jednoznacznie i niewesoło dla nas. – Głos Dibehusa przerwał mu tok rozmyślań. – Co prawda ja nie jestem jego kuzynem, żadne hrabiowskie koligacje nie wchodzą w rachubę – nie usiłował nawet kryć ironii – ale… – zawiesił głos. – Powiem ci, Reiner, po raz pierwszy w życiu jestem szczęśliwy, że mój ojciec był masarzem, a nie baronem…
– Nasze powinowactwo…
– Wiem, wiem – przerwał mu Dibelius. – Zresztą nie chodzi o pokrewieństwo, wystarczą stosunki, jakie z nim utrzymywałeś. I nie tylko ty.
– Właśnie – powiedział chłodno Reiner – ty także. Przypomnij sobie, właśnie ty mi go przedstawiłeś.
– Nie zapomniałem – wydął wargi w grymasie – nie ma się co licytować. Jeśli jesteś ciekaw, poznałem go na przyjęciu u gubernatora. Przedstawiła nas sobie jego żona.
– Ja widywałem go jeszcze wcześniej w Berlinie. Nie poznaliśmy się wówczas osobiście, ale on mnie zapamiętał. Zapewniam cię, że w bardzo dobrym domu.
– Tym lepiej – powiedział Dibelius. Wstał i przeciągnął się jak człowiek, który wykonał jakąś ciężką robotę. A na pytające spojrzenie Reinera dodał: – Tym lepiej, że nie tylko my jesteśmy wbabrani w tę marmoladę. Większość przebywających w Warszawie wyższych oficerów bywała na urządzanych przez niego przyjęciach albo w tej willi na Żoliborzu, albo w pałacyku w Wąsowie. Te nasze snobizmy oficerskie! Wiedeński hrabia, psiakrew! Jego dziadek kupił pewnie tytuł wzbogaciwszy się na dostawach jutowych onuc dla wojska. Ale nasi oficerowie, szczególnie ci, którzy uważają się za wychowanków starej szkoły…
– Dajmy temu spokój – uciął Reiner. Sam się zdziwił pewnością w brzmieniu swego głosu. W tym, co mówił Dibelius, znalazł parę punktów, które pozwolą mu wy-leźć z całej afery. Powiedział to głośno:
– Wybrnąć z tego z honorem? – powtórzył Dibelius. -Zastanówmy się więc… Wiemy już, że Wąsowski znał wielu postawionych wyżej od nas. Mam informacje z absolutnie pewnego źródła, że wzywano go nawet na Wawel, wiesz, wtedy, gdy myślano jeszcze o utworzeniu czegoś w rodzaju rządu w tym kraju. Będzie więc zależało nie tylko nam na tym, żeby ukręcić łeb tej idiotycznej sprawie.
– A konkretnie? – zapytał Reiner.
– Proponuję – powiedział Dibelius – proponuję ci współpracę. Chcę też, abyśmy dali szansę młodzieży. Mój zastępca, Lohse, aż się pali do roboty. Ty także wspominałeś mi o jakimś inteligentnym oficerze. Ten twój, jak mu tam Kloss, powinien być wystarczająco inteligentny do rozszyfrowania siatki Wąsowskiego, a jednocześnie dość sprytny, aby dojrzeć swój interes w nie mieszaniu naszych ludzi w tę aferę. Mojemu Lohsemu ufam. To wierny pies.
– Nie mogę tego powiedzieć o Klossie – rzekł Reiner. -Jest samodzielny, bardzo samodzielny, ale na szczęście jego postawa nie budzi żadnych zastrzeżeń.
– Najważniejsze – powiedział Dibelius – żeby nie był zbyt ambitny. Rozumiesz, co mam na myśli? -Nie oczekując odpowiedzi na to pytanie, przeszedł naokoło biurka i zapadł w drugi obity skórą fotel, naprzeciw Reinera. Z rozmachem klepnął go w kolano. – Proponuję, żebyś sprawę przedstawił mu tak…
Co panu dolega, panie oberleutnant? – zapytał Kurt, stawiając obok łóżka Klossa wyczyszczone do połysku buty. – Może pójść do apteki?
– Dziękuję – odparł – nic mi nie jest. Przynieś śniadanie, zaraz wstaję. Była jakaś poczta?
– Zapomina pan, oberleutnant, że dziś niedziela.
– A tobie nigdy nie zdarzyło się mieć kaca? – skrzywił usta w udawanym uśmiechu.
– To może postarać się o kwaśne mleko? – Kurt tak ochoczo chciał spełniać nie wypowiedziane nawet pragnienia swego przełożonego, że najwidoczniej zaplanował sobie wolne popołudnie. Kloss zapytał go o to wprost.
– Rzeczywiście, chciałem pójść do kina, jeśli pan oberleutnant nie ma nic przeciwko temu. Ale jeśli idzie o kaca, to moim zdaniem najlepsze jest kwaśne mleko, chociaż kiedy byłem w Rosji, nauczyłem się, że oni tam na kaca…
Kloss gestem wyprosił Kurta z pokoju. Opowieści o leczeniu się z kaca kwasem z ogórków słuchał już parokrotnie. Postanowił, że pozwoli pójść Kurtowi do kina, ale powie mu to dopiero po obiedzie, niech się chłopak choć przez parę godzin postara. I niech myśli, że ober-leutnant Kloss poprzedniej nocy za dużo wypił.
To nie była prawda. Kloss ma zmartwienie, kłopot, z którym nie wie, jak sobie poradzić.
Zaczęło się w nocy z piątku na sobotę. Spał w najlepsze, była trzecia czy czwarta nad ranem, gdy zaterkotał telefon, który ustawił na podłodze koło tapczanu.
– Ciotka Wanda ciężko zachorowała – usłyszał w słuchawce – Odwieziono ją do szpitala w Warszawie.
– Was? – ryknął, jak powinien był ryknąć niemiecki oficer wyrwany ze snu w środku nocy.
– Odwiedzić ją można w niedzielę w szpitalu Dzieciątka Jezus – powiedział ktoś po polsku, jakby nie zauważył tego ryku.
Więc Kloss musiał znowu wrzasnąć po niemiecku, że to pomyłka i polska bezczelność, a potem z rozmachem trzasnąć słuchawką o widełki. Dla kogoś z podsłuchu sprawa musi być oczywista. Jakiś Polak przez pomyłkę połączył się z mieszkaniem niemieckiego oficera i otrzymał należytą odprawę. Ale Kloss me zmrużył już oka tej nocy. Kryptonim „Wanda" nosił rotmistrz Wąsowski, z którym widział się kilka godzin temu. Wyjazd do szpitala do Warszawy mógł oznaczać tylko jedno: aresztowanie. Głos majora Rucińskiego, który występował w towarzystwie Wąsowskiego jako jego kamerdyner, poznał Kloss od razu. Informacja o odwiedzinach oznaczała kontakt. Liczba liter ostatniego usłyszanego w słuchawce słowa wyznaczała godzinę. Więc w niedzielę o piątej w miejscu od dawna ustalonym spotka się Kloss z kimś, kto dostarczy mu dalszych szczegółów aresztowania
Wąsowskiego. Dopiero w niedzielę o piątej po południu, a był świt sobotniego dnia. Przypomniał sobie Wąsowskiego, który niemalże czułym uściskiem obejmował standartenfuehrera Dibeliusa i teraz ten sam Wąsowski… Nie, to się nie mieści w głowie. W jaki sposób mogła nastąpić wpadka? Czyżby Dibelius przyjeżdżając na polowanie planował, że zabierze ze sobą gospodarza? Co wpadło w jego ręce? Czy także dwie paczki studolaro-wych banknotów, które przywiózł Kloss? Z uczuciem ulgi przypomniał sobie, że dolary podał Wąsowskiemu owinięte w gazetę. Był chyba w rękawiczkach, więc prawdopodobnie uniknął pozostawienia śladów. Ale mają Wąsowskiego, który go przecież zna. Co prawda to twardy i doświadczony oficer wywiadu, ale czy się nie załamie? Dibelius, zwany „krwawym Maksem", chełpił się, że łamie najtwardszych. Jednocześnie druga zagadka: jak udało się wymknąć Rucińskiemu? A może Dibelius aresztował także kamerdynera i ten sprzedał mu Klossa, a telefon to właśnie cena, jaką Ruciński wpłacił Dibeliusowi za ratowanie głowy? Odepchnął od siebie tę myśl, bo w końcu jedyną podstawą do snucia tych czarnych myśli była osobista niechęć do Rucińskiego. Właściwie nie wiadomo, dlaczego go nie lubił. Jego robota była bezbłędna, znajomość rzemiosła znakomita. Może ton wyższości, jaki niekiedy Ruciński przybierał wobec niego, on, stary fachowiec, wobec amatora, za jakiego uważał Klossa; może to usposobiło doń Klossa nieprzyjaźnie?
Ale nie może przecież teraz, w chwili śmiertelnego zagrożenia, opierać się na własnych ulotnych animozjach. Można nie czuć szczególnego nabożeństwa do sanacyjnego dwójkarza, ale cenić jego pracę, fachowość, odwagę i zimną krew.
Postanowił odłożyć tę sprawę do niedzielnego popołudnia, nie myśleć o niej więcej, dopóki nie dowie się szczegółów. Na wszelki wypadek oczyścił, jak mógł, mieszkanie, korzystając, że Kurt jeszcze śpi, spalił nad popielniczką parę bibułek z notatkami, których treści nauczył się przedtem na pamięć, i poszedł do biura. Tu dopiero okazało się, że będzie jednak musiał myśleć o sprawie, którą rozpoczął nocny telefon, i to dzięki oberstowi Kelnerowi.
Sierżant Patschke, szef tajnej kancelarii, dopadł Klossa w korytarzu.
– Szef chce pana natychmiast widzieć, poruczniku, dwa razy już pytał o pana.
Kloss ze zdumieniem spojrzał na zegarek. Sierżant zrozumiał ten gest.
– Nie, nie spóźnił się pan, to Reiner zjawił się o świcie.
Kloss zapukał do masywnych, wykładanych dębowym fornirem drzwi. Wyprężył się przed biurkiem pułkownika.
– Proszę siadać, poruczniku. Chcę z panem porozmawiać dłużej.
Uprzejmy ton, jak zwykle nienaganne maniery, tylko jakiś popłoch w oczach, skonstatował Kloss. Czyżby on też się bał? Reiner podsunął Klossowi fotel, uczynił gest, jakby chciał pomóc porucznikowi w zajęciu miejsca. Do takiej uprzejmości nigdy się jeszcze me posunął.
– Daruję sobie wstępy typu: bardzo pana cenię etc. Zacznę od konkretów. Misja, którą chcę panu powierzyć, jest ważna i niesłychanie delikatna. Właśnie dlatego postanowiłem dać panu szansę. Pomyślne zakończenie tej sprawy może panu przynieść żelazny krzyż, klęska -kosztowałaby dużo. Nie tylko pana. Ale pana także kosztowałaby wiele – powtórzył.
– Lubię hazard – powiedział Kloss szczerze.
– Aresztowaliśmy niebezpiecznego agenta, poruczniku. Samego aresztowania dokonał resort naszego przyjaciela Dibeliusa, ale sprawę postanowiliśmy ze względu na jej wagę poprowadzić wspólnie. Dotyczy tak samo resortu bezpieczeństwa, jak i Abwehry. Chciałbym tę sprawę powierzyć panu i doświadczonemu, posiadającemu długoletnią praktykę kryminalną oficerowi SD, hauptsturmfuehrerowi Lohse. Zna go pan?
– Znam. Kogóż to aresztowano? – zapytał przeczuwając odpowiedź.
Reiner potwierdził jego przypuszczenia. Nie odrywając wzroku od papierów, zrelacjonował Klossowi historię przypadkowego znalezienia skrytki w łazience. Pozwolił sobie nawet na pewne uszczypliwości pod adresem standartenfuehrera, który tylko dzięki swemu stanowi zamroczenia odkrył skrytkę, jakby w ten sposób chciał między sobą a Klossem zadzierzgnąć jakieś porozumienie. „Ten stary pijak ma piekielne szczęście i zdolność do nawarzenia piwa, które musimy wspólnie wypić" – zdawał się brzmieć podtekst uszczypliwości Reinera. Potem pokrótce zrelacjonował ucieczkę lokaja i podał zawartość skrytki, ale w pewnej chwili urwał w pół słowa.
– Wszystkie szczegóły znajdzie pan w papierach. Teraz chciałbym panu, poruczniku, zwrócić uwagę na delikatne i subtelne aspekty sprawy. Edwin Wąsowski jest arystokratą, skollgaconym z paroma dobrymi familiami niemieckimi. Byłoby ze wszech miar godne ubolewania, gdyby… – zawiesił głos.
Kloss skinął głową, że zrozumiał.
– Wybaczy pan, panie oberst – zaczął powoli, jakby chciał dobrać właściwe słowa i przychodziło mu to z trudem – kiedy wczoraj przyjechałem po pana z rozkazem generała Wierlingera, odniosłem wrażenie, że Wąsowskiego łączy ze standartenfuehrerem Dibeliusem pewna, powiedziałbym, zażyłość. Jeśli moje wrażenie było fałszywe…
– Nie było, Kloss. Bywaliśmy u niego wszyscy, ja także. Wąsowski bywał także w domu warszawskiego gubernatora, raz zaproszono go nawet na Wawel. Jeśli powiem panu jeszcze, że widywałem go w Berlinie w domu… -zawahał się. – Mniejsza o to. Żadna z tych wizyt nie może mieć związku ze sprawą Wąsowskiego, nie może, rozumie pan? Jeśli ma pan jakieś wątpliwości w tej sprawie, proszę powiedzieć mi teraz. Mogę jeszcze zwolnić pana z prowadzenia jej.
– Nie mam żadnych wątpliwości – odparł Kloss – jeśli idzie o wierność pana pułkownika wobec naszego fuehrera.
– To mi wystarczy. Od poniedziałku weźmiecie się razem z Lohsem za sprawę. Nie spieszcie się, pracujcie powoli i ostrożnie. Pragnę, żeby mnie pan dobrze zrozumiał, nie chcemy z Dibeliusem oszczędzać wrogów Rzeszy bez względu na ich stanowiska i związki rodzinne. Ale nie możemy pozwolić, żeby brud tej sprawy zbrukał ludzi niewinnych, którzy może zbyt lekkomyślnie ulegli czarowi osobistemu Wąsowskiego, ale pozostali uczciwymi Niemcami i hitlerowcami. Sprawa metod śledztwa zależy tylko od was. Jedno jest pewne: musi być skuteczne, bezlitosne wobec wrogów, dyskretne…
Zadzwonił telefon. Reiner podniósł słuchawkę. Kloss dostrzegł, że w miarę słuchania z twarzy obersta odpływa krew.
– Jest właśnie u mnie, drogi Dibeliusie, zaraz mu przekażę. – Odłożył słuchawkę na widełki. Stanął naprzeciw Klossa, zmuszając jego tym samym do przyjęcia postawy zasadniczej. Spojrzał mu prosto w oczy. – Kloss – powiedział – bardzo dużo od pana zależy. Są chwile przełomowe w karierze młodego oficera. Biada temu, kto nie dostrzeże ich w porę. Standartenfuehrer Dibelius poinformował mnie właśnie, że plany znalezione w myśliwskim pałacyku w Wąsowie zawierają usytuowanie stanowisk obronnych wokół głównej kwatery naszego fuehrera…
To było w sobotę. Po wyjściu od Reinera Kloss tylko na chwilę wrócił do biura, zlecając swemu pomocnikowi, młodemu leutnantowi Geislerowi bieżące sprawy.
Postanowił się przejść, by przemyśleć to, co się stało. Nie mógł sobie darować, że podczas ostatniej wizyty w pałacyku myśliwskim nie zabrał mikrofilmów. Oczywiście istnieje szansa, że Klossowi uda się skopiować je we wstępnej fazie śledztwa, ale zadanie może utrudnić fakt, że Dibelius, a więc zapewne i Lohse, wiedzą już, co przedstawiają plany w maleńkich klateczkach mikrofilmu. Ale o tym będzie czas myśleć później, teraz pozostaje sprawa najważniejsza: Wąsowski.
Kloss niemal nic o nim nie wiedział. Kiedy kilka miesięcy temu wysłannik z centrali poinformował go o przejęciu przez ciotkę Zuzannę jednej z przedwojennych berlińskich siatek polskiej „dwójki" wraz z jej ekspozyturami w Warszawie, Wiedniu i Krakowie, me krył swoich obaw. Ale kilkumiesięczna współpraca z Wąsowskim, który kierował właśnie wraz z majorem Rucińskim warszawską ekspozyturą, przekonała go, że opłaciło się podjąć to ryzyko. Od Wąsowskiego dostał już kilkakrotnie duże, dobre materiały, nieraz całościowe opracowanie problemu, którego złożenie z poszczególnych informacji agenturalnych trwałoby znacznie dłużej, nie mówiąc już o tym, że Wąsowski dzięki swym stosunkom potrafił dotrzeć do środowisk, wśród których łatwiej było o niedyskrecję, często bardzo ważną nie tylko dla działań militarnych, ale także dyplomacji aliantów.
Wpadka Wąsowskiego będzie więc poważnym ciosem dla ciotki Zuzanny. Szansę wydostania go z łap Dibeliusa są prawie żadne, a zresztą bez względu na sympatię, jaką Kloss żywił osobiście do Wąsowskiego, nie jego osoba jest tu najważniejsza, lecz działalność, a ta jest raz na zawsze spalona.
W grę wchodzi także bezpieczeństwo osobiste Klossa. Prawdopodobnie tylko jego, chociaż tego również nie może być pewien, ale to też zupełnie wystarczy. O Wąsowskim mógł wydać tylko jak najlepszą opinię, instynktownie wyczuwał w nim człowieka, który pod dobroduszną jowialnością skrywa upór i niezłomność.
Istnieje jednak małe „ale"… Wąsowski był zawodowcem, od lat grał rolę bogatego utracjusza, żarłoka i birbanta, o tyle dlań łatwiejszą, że istotnie wywodził się z hrabiowskiej, dość majętnej rodziny… Lecz to właśnie stwarza niebezpieczeństwo identyfikacji roli z życiem. Może Wąsowskiemu żal będzie rozstawać się ze swoim wcieleniem i za cenę zachowania statusu zgodzi się sprzedać Dibeliusowi wszystkich, a może tak utożsamił się z grą, że będzie chciał ją ciągnąć nawet pod kontrolą Niemców? Kloss zbyt dobrze poznał arkana swojej roboty, by nie zdawać sobie sprawy z groźby, jaką niesie ta gra. Nieraz stykał się z agentami pracującymi dla dwóch, trzech lub więcej panów, którzy w pewnym punkcie swego życia nie indentyfikowali się już z żadnym mocodawcą – prowadzili swoją własną grę.
Z najbliższej apteki zadzwonił do Lohsego. Ten wiedząc, że mają współpracować, potraktował Klossa nieco z góry. To Klossowi nawet odpowiadało, rola pomocnika hauptsturmfuehrera niesie ze sobą jakieś możliwości.
Nie zauważył nawet, kiedy się zdrzemnął. Obudził go Kurt, wnosząc parujące talerze. Dochodziła czwarta. Kloss czym prędzej zjadł obiad, dał Kurtowi przepustkę na popołudnie i pierwszą rikszą pojechał na Mokotowską. W maleńkiej kawiarence dostrzegł siedzącą pod oknem nie znaną mu dziewczynę, która popijając ersatzową herbatę spoglądała na leżący przed nią „Kurier Warszawski", stojącą na nim zieloną torebkę i parę skrzyżowanych zielonych rękawiczek. Poczekał, aż dziewczyna wypije, i kiedy wstała, ruszył w parę chwil po niej. Szła nie oglądając się, a Kloss postępował kilkanaście metrów za nią. Skręciła w Wilczą, przecięła Kruczą i Marszałkowską, zatrzymała się, jakby sprawdzając adres, przed burym domem koło Poznańskiej. Na drugim piętrze przystanęła przed jakimiś drzwiami, otworzyła je kluczem i pozostawiła uchylone.
Major Ruciński czekał na niego w dużym, mrocznym, zagraconym pokoju. Bez słowa podsunął Klossowi krzesło, z którego poduszki wyłaziła morska trawa.
– To się musiało kiedyś stać – powiedział. – Chce pan wiedzieć, jak to było?
– Wiem – odparł. – Od poniedziałku wraz z haupt-sturmfuehrerem Lohsem przejmuję tę sprawę.
– Bogu dzięki! – powiedział tamten.
– Niby dlaczego? – zaperzył się Kloss. – Chyba nie wyobraża pan sobie, że będę mógł go oszczędzać. Być może będę musiał patrzeć, jak go biją i słyszeć, kiedy sypnie pierwsze nazwisko. Nie wykluczani, że będzie to moje nazwisko.
– Edwin nie powie, Edwin nic nie powie.
Kloss uśmiechnął się tylko. Widział ludzi zdawałoby się silnych i uczciwych, którzy błagali, by ich zabić, a kiedy śmierć nie nadchodziła, sypali najbliższych krewnych i przyjaciół, skazując ich na takie same tortury.
– Znam go od piętnastu lat, jeszcze z Berlina i Hamburga. Jeśli nie będzie mógł wytrzymać, zgniecie fiolkę ukrytą w plombie zęba. Mogę panu obiecać, że Edwin nie straci zimnej krwi. Jeśli moglibyśmy coś dla niego zrobić…
– Co? – roześmiał mu się Kloss w twarz. Ten Ruciński działał mu na nerwy. – Zorganizować akcję na aleję Szu-cha? Odbić go może?
Ruciński milczał. Klossowi zrobiło się go żal, a jednocześnie poczuł coś w rodzaju zawstydzenia. Tamten jakby tego nie zauważył.
– Wie pan – powiedział – Edwin Wąsowski to zadziwiający człowiek. Jak pan myśli, dlaczego on to robił? Kariera? Gwizdał na karierę. Nigdy mi tego nie mówił, ale zdaje się, że w ogóle nie lubił wojska. Pieniądze? Śmieszne. Edwin na placówce berlińskiej wydał więcej pieniędzy swoich niż rządowych. Więc i to odpada. Nie lubił Niemców, a szczególnie Prusaków, ale mój Boże, sama niechęć do przedstawicieli innego narodu, żeby nie wiem nawet jak wielka, nie wystarczy. On to robił, i to znakomicie, mogę panu powiedzieć, ponieważ był aktorem, był aktorem, któremu nie dane było nigdy zagrać na scenie. Grał w życiu, przygotowywał się do swych ról niezwykle starannie. W trzydziestym piątym potrzebowaliśmy, po zlikwidowaniu naszej poprzedniej siatki, jakiegoś punktu zaczepienia. Utworzyliśmy takie fikcyjne przedsiębiorstwo: hambursko-południowoamerykańskie towarzystwo obrotu kawą. To miała być pokrywka dla naszej prawdziwej działalności. I była. Ale Edwin… Pan nie zna Edwina. On naprawdę zaczął handlować kawą. Mało tego. Stał się jednym z czołowych fachowców w branży. Mógłby szybko zrobić majątek. Czy rozumie pan, do czego zmierzam?
– Nie – przyznał szczerze Kloss.
– Nie możemy uratować Edwina. Zresztą nie wiem, czy on by tego chciał. W trzydziestym siódmym, kiedy w każdej chwili groziła wsypa, Edwin wybłagał na mnie obietnicę, że w razie wpadki nie wymienimy go. Czy oni wiedzą – zmienił nagle temat – co zawiera mikrofilm?
– Tak – powiedział Kloss.
– Tym lepiej – mruknął tamten. – Nie możemy uratować Wąsowskiego, ale możemy mu umożliwić zagranie jeszcze jednej roli, największej roli w jego życiu.
– Rozumiem – powiedział Kloss i rzeczywiście zaczynał rozumieć. – Chce pan, żeby Wąsowskł zaczął sypać.
– Tak – powiedział tamten. – Sypać wspólników, których pan mu podsunie. Wielka, gigantyczna siatka szpiegowska, w której będzie paru ich dygnitarzy, niech się zaczną żreć nawzajem.
– Mam coś lepszego – powiedział cicho Kloss. Poczuł nagły przypływ sympatii do Rucińskiego. – Mam coś znacznie lepszego – powtórzył. – Coś, co chwycą łatwiej. Spisek, wewnętrzny spisek. Co pan na to?
– Pamięta pan meldunek Edwina sprzed trzech miesięcy? Ten o próbie grupy generałów berlińskich szukania kontaktów via Sztokholm?
– Może się pan nie obawiać, nie myślę o prawdziwym spisku. Tych, którzy próbują spiskować przeciw Hitlerowi, zostawimy w spokoju, a dla Dibeliusa i Reinera przygotujemy coś ekstra.
– W porządku – tamten ożywił się. – Zawiadomię centralę. Poproszę o akceptację planu i listę kandydatów. -Odmłodniał w jednej chwili. – Najważniejsze, żeby Edwin zrozumiał, o co panu chodzi, żeby nie powiedział ani za wiele, ani za mało.
Kloss wracał z Wilczej podniesiony na duchu. Plan, który kilka minut temu skrystalizował się w jego umyśle, tylko na pozór wyglądał szaleńczo. Mechanizm terroru Trzeciej Rzeszy był tak skomplikowany, powiązania między poszczególnymi ogniwami tak zagmatwane, a podział kompetencji tak niejasny, że gra, jaką zamierzał podjąć, dawała szansę. Wąsowski już bezbronny, zamknięty w ciasnej celi, pozbawiony przyjaciół i stosunków, zdemaskowany jako wróg Rzeszy, może jeszcze razić nieprzyjaciół i będzie to robił.
Poczuł przypływ energii i postanowił, że choć od jutra dopiero ma przejąć współudział w śledztwie, nic nie stoi na przeszkodzie, by już dziś rozejrzeć się w sprawie. Złapał rikszę i kazał się wieść na Żoliborz. Zwolnił rikszarza na placu Inwalidów i sam ruszył w dół ku Wiśle wąskimi, ciemnymi uliczkami dzielnicy willowej. Rychło zauważył, że tu nic nie zdziała. Przed płaską, modernistyczną willą, która jak wiedział, należała do Wąsowskiego, dwóch granatowych policjantów grzało sobie ręce pod koszem z płonącym koksem. Zawrócił na pięcie, udało mu się złapać dorożkę, kazał się wieźć pod budynek Abwehrstelle Warschau.
W pół godziny później półciężarową skodą z sześcioma ludźmi obstawy jechał w kierunku Wąsowa. Zostawił ludzi na folwarku a sam, uzbrojony tylko w pistolet i elektryczną latarkę, ruszył ku pałacykowi. Wyciągnął z kuchni przestraszoną babę i kazał się prowadzić do gabinetu hrabiego. Ucieszyła go informacja, że odkąd zabrano pana hrabiego, nikt się jeszcze nie pojawił w pałacu. Prawdopodobnie Dibelius, każąc pilnować willi żoliborskiej, wychodził z założenia, że jedynie tam Wąsowski przechowuje interesujące go przedmioty.
Ogromne chippendalowskie biurko, takież fotele i szafy. Jedynym dysonansem w tym wnętrzu było proste amerykańskie krzesło obrotowe stojące przy biurku. Sprawdził, że szuflady biurka są nie zamknięte. Ich zawartość postanowił przejrzeć potem. Teraz chciał znaleźć przede wszystkim miejsce, gdzie Wąsowski przechowywał papiery godne, jego zdaniem, zabezpieczenia. Odsunął szafy od ściany, szukając jakiegoś schowka, kolejno podnosił obrazy, potem zwinąwszy dywan, przyświecając sobie latarką, metr po metrze lustrował podłogę, ale wszystko na próżno.
Kiedy już niemal zrezygnowany, usiadł na amerykańskim obrotowym krześle, gotów zabrać się do przeglądania zawartości szuflad – w końcu trzymanie wszystkiego na wierzchu pasowałoby nawet do niefrasobliwego stylu życia hrabiego Edwina Wąsowskiego – przypomniał sobie o dysonansie, który go uderzył zaraz po wejściu do gabinetu. Wstał, postawił krzesło na biurku, obmacał wyścielone skórą oparcie i siedzenie, ale tam nic nie było. Przewrócił krzesło do góry nogami, dostrzegł wkręty przytrzymujące stalową tarczę, do której przymocowana była śruba obracająca fotel. Wiedział, że jest na włamógł się ogolić, bielizny i odzieży na zmianę, a także przyzwoitego odżywiania. Bez spełnienia tych podstawowych warunków wszelkie próby przeprowadzenia ze mną jakichkolwiek rozmów skazane są z góry na fiasko. Zechce pan to powiedzieć mojemu przyjacielowi, standartenfuehrerowi Dibeliusowi. – Wstał i skłonił się lekko, jakby uznał rozmowę za skończoną. Za wszelką cenę chciał wyprowadzić tego małego grubasa z równowagi.
– Wstać! – ryknął Lohse. Zdaje się, że stracił już panowanie nad sobą. -Ty myślisz, świnio, że my tu z tobą na rozmowy! Przekonasz się zaraz, że to pomyłka. Pałki
moich chłopców zmiękczają nawet hrabiowskie tyłki! – nabrał powietrza, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć, ale właśnie otworzyły się drzwi, stanął w nich oberleutnant Kloss.
To nagłe wejście tak zaskoczyło Lohsego, że dobrą chwilę stał jeszcze z półotwartymi ustami. Wąsowski odwrócił się i spotkał się wzrokiem z młodym oficerem Abwehry.
Nie drgnęła mu nawet powieka – pomyślał Kloss z satysfakcją.
– Nie denerwuj się, Adolfie – powiedział Kloss. Odwrócił wzrok od twarzy Wąsowskiego, jak od jakiegoś obojętnego przedmiotu. -Widzę, że zacząłeś robotę beze mnie. Mówiłem ci już, że bardzo się ucieszyłem, kiedy Reiner zakomunikował mi, że będziemy pracować razem. Jak twój pacjent? Sądząc z niezbyt dobrego humoru, nierozmowny, co? – Plotąc trzy po trzy, przechadzał się po pokoju. – Myślę jednak, iż pan Wąsowski zrozumie, że niekiedy jest lepiej mówić, niż milczeć. – Ostatnie zdanie wypowiedział w ten sposób, by znów na dłuższą chwilę spotkać się wzrokiem z Wąsowskim.
– Może spróbujesz ty? – Lohse nie ukrywał drwiny.
– Marzę o tym – rzekł Kloss. – Zechce pan spocząć, panie hrabio – zwrócił się do Wąsowskiego, wskazując
mu stojący w rogu pokoju wygodny fotel. Kątem oka dostrzegł, że twarz Lohsego nabiegła krwią.
– Co Wehrmacht, to Wehrmacht-powiedział Wąsowski siadając. – Od razu poznać.
– Nie zapomnij mnie zawołać, kiedy zacznie śpiewać – powiedział Lohse. Nie usiłował nawet kryć rozsadzającej go wściekłości. Z rozmachem zamknął za sobą obite materacem drzwi. Nareszcie zostali sami.
– Kieliszek koniaku, panie hrabio? – Kloss otworzył stojącą przy oknie szafę. Bał się, że Lohse podsłuchuje, a być może także obserwuje ich rozmowę. Zbyt dużo opowiadano o tajemnicach pokojów przesłuchań w alei Szucha, by wszystko miało być nieprawdą. Wąsowski powinien to zrozumieć.
– Na czczo? – zapytał Wąsowski.
– Nie dostał pan śniadania?
– Przynieśli jakąś bryję, me próbowałem nawet wziąć do ust. Usiłowałem właśnie wytłumaczyć pańskiemu przyjacielowi, poruczniku, że dopóki nie będę należycie traktowany…
– Sprytna postawa, przyznaję. I myślę, że można załatwić panu należyte traktowanie. Pańskie stanowisko społeczne, niedawne jeszcze wpływy, szerokie, bardzo szerokie znajomości upoważniają nas chyba do specjalnego trybu postępowania. Zresztą nie jest pan tuzinkowym szpiegiem.
– Posądzenie o szpiegostwo trzeba udowodnić nawet w Niemczech.
– Myli się pan, nie trzeba, nawet w Niemczech. Ale w skrytce w pańskiej łazience na znalezionych tam banknotach dolarowych i rolkach filmu „Agfa" (to bardzo dobrze, że nawet do celów wrogich Rzeszy używa pan niemieckich filmów) były odciski pańskich palców, hrabio. Bardzo nieostrożnie. Czy nikt pana nigdy nie ostrzegał?
– Tak – powiedział Wąsowski. – Byłem nieostrożny. -Uśmiechnął się. Wciągała go ta gra. Jeszcze nie wiedział, do czego zmierza ten człowiek ubrany w niemiecki mundur, którego odwagę i inteligencję zdołał był nieraz poznać, ale czuł, że tamten wciąga go w jakąś grę, swoją, a więc także i jego grę.
– Dwukrotnie użyliśmy słowa szpiegostwo. Czy to dobre słowo?
– Nie rozumiem – uniósł brwi Wąsowski. – Czyżby moja niemczyzna budziła pańskie wątpliwości?
– Pewne sprawy z pozoru wyglądają podobnie – zamyślił się Kloss. – Użyję porównania medycznego. Dwie zupełnie różne choroby mogą wywoływać bardzo podobne objawy. Niewprawny lekarz, stawiając diagnozę, wybierze oczywiście chorobę częściej spotykaną. Sądząc po objawach, powiedziałby taki lekarz, mamy do czynienia ze szpiegostwem.
– A co powiedziałby dobry lekarz? – Wąsowski poczuł, że zbliża się bardzo ważna chwila w ich rozmowie.
– Nie wykluczałby tej możliwości, ale wziąłby pod uwagę także inną. Zastanowiłby się, czy ta choroba nie nazywa się „spisek wewnętrzny".
– Bardzo interesujące – przyznał Wąsowski szczerze. – Bardzo – powtórzył.
– Szczególnie – kontynuował Kloss – jeśli weźmie się pod uwagę hardość pacjenta, jego postawę, z której wynikałoby, że liczy na czyjąś pomoc. Pomoc jest niemożliwa, panie hrabio. – Pochylił się ku Wąsowskiemu. Uznał, że nadszedł czas, by poinformować Wąsowskiego, iż akcja została uzgodniona z Rucińskim. – Pańskiemu lokajowi i zapewne wspólnikowi w zbrodniczych działaniach udało się co prawda zbiec, ale nie liczy pan chyba, że potrafi on pana wyciągnąć z alei Szucha. Żaden z pańskich wpływowych przyjaciół nie kiwnie palcem w pana obronie. Przeciwnie, postara się jak najszybciej zapomnieć, że pana znał. Pomoc z zewnątrz jest niemożliwa – powtórzył. – Jedyną osobą, która może panu pomóc, jest pan sam. – Mocno zaakcentował to zdanie, potem roześmiał się bez przymusu. – Oczywiście trzeba się liczyć z faktem, że niczego na naszym ponurym świecie nie dają za darmo. Myślę, że mógłbym panu obiecać dobre traktowanie, godne pańskiej pozycji i należne pańskiemu wiekowi, gdyby pan mi obiecał, że nie będzie dłużej krył swoich wspólników w spisku zawiązanym dla obalenia władz Rzeszy i naszego wodza Adolfa Hitlera. Czy wyraziłem się jasno?
– Zdaje się, że tak.
– Nie wymagam odpowiedzi natychmiastowej. Musi pan przemyśleć sprawę i wiele sobie przypomnieć. Pomożemy panu w miarę naszych sił i możliwości. Pojechałem wczoraj wieczorem do pańskiego pałacyku w Wąsowie, zwiedziłem pański gabinet. Ma pan bardzo ładne meble. To biurko to prawdziwy Chippendale, a amerykańskie obrotowe krzesło też ma wiele uroku, choć pozornie nie pasuje do pozostałych mebli; jest bardzo funkcjonalne… Niech pan przemyśli sprawę. Dla nas pańskie zeznania są ważne o tyle, o ile będą szczegółowe.
– Zastanowię się, panie poruczniku.
– Wystarczy, jeśli odpowiedź da pan jutro – powiedział Kloss. Podszedł do drzwi, otworzył je szeroko. Dwóch SS-manów poderwało się na jego widok.
– Wyprowadzić aresztowanego – rzucił im i opadł na fotel, na którym jeszcze przed chwilą siedział Wąsowski. Musi poczekać na Lohsego, zorientować się, czy tamten czegoś nie zwietrzył, bo Wąsowski zdaje się zrozumiał rzecz bezbłędnie.
Nie wstając z fotela Kloss sięgnął do pozostawionej na biurku Lohsego paczki papierosów, bezceremonialnie wyjął jednego i zapalił. Musi jeszcze raz przemyśleć wszystkie elementy czekającej go gry.
Kiedy wczorajszej nocy zobaczył czarnego mercedesa, a po chwili samego pułkownika gramolącego się z auta, zrozumiał, że sprawa staje się jeszcze bardziej skomplikowana. Kiedy zaskoczył Reinera błyskiem latarki prosto w oczy i dopiero potem, udając, że właśnie poznał obersta, przepraszał go za to oślepienie, dostrzegł w jego twarzy ten sam strach, którego pierwsze objawy zaobserwował sobotnim rankiem w gabinecie swego szefa.
– Nastraszył mnie pan, Kloss – powiedział oberst, gdy wreszcie ochłonął. Nie myślałem, że pan już tu jest.
– Serio traktuję swoje obowiązki, panie pułkowniku -odparł wtedy. – Jak pan widzi, kierowała nami wspólna myśl. Prawdopodobnie pan także chciał przyjrzeć się papierkom zalegającym przepastne szuflady tego biurka. Myślę, że warto by również obejrzeć willę Wąsowskiego na Żoliborzu.
– Tym zapewne zajął się Dibelius – powiedział Reiner, ale Kloss wyczuł, że pułkownik, podobnie jak on, usiłował dostać się do willi przy wąskiej, cienistej uliczce niedaleko placu Inwalidów. – Odkrył pan coś interesującego?
– Zamierzam przejrzeć to dopiero w Warszawie. Po uporządkowaniu i wyrzuceniu rzeczy niepotrzebnych resztę przekażę oczywiście panu. Chyba że wolałby pan pułkownik zapoznać się z tym wcześniej?
Zapadło krótkie milczenie. Reiner zastanawiał się.
– Nie, Kloss, mam do pana całkowite zaufanie. Ale chciałbym pana o coś prosić. Nie urzędowo – zawahał się – prywatnie – wykrztusił wreszcie to słowo.
Kloss czuł, że Reiner czeka teraz na jego pomoc, jakieś pytanie, które pozwoli mu wybrnąć z kłopotliwej sytuacji. Postanowił tego nie zauważyć. Czekał w milczeniu bez najmniejszego ruchu.
– Gdyby znalazł pan wśród tych papierów jakąś korespondencję z Wiednia, szczególnie z kimś z rodziny von Eckendorff… – znów zawiesił głos.
– Mam nadzieję – Kloss postanowił się nad nim zlitować – że nie będzie to nic ważnego dla śledztwa, a w takim wypadku nie ma potrzeby włączania tych rzeczy do akt sprawy.
– Właśnie, Kloss. Nie zawiodłem się na pańskiej inteligencji. Nie chciałbym, żeby rodzina, z którą przypadkiem spokrewniony jest ten łajdak, a zapewniam pana, że to bardzo przyzwoita niemiecka rodzina, oddana bez reszty Rzeszy i fuehrerowi, miała jakieś kłopoty
– Przepraszam – powiedział Kloss – ale chyba lepiej, jeśli zapytam wprost. To także rodzina pana obersta, prawda?
– Mniejsza o to. Nie możemy pozwolić, żeby uczciwi ludzie cierpieli tylko dlatego, że ten szpieg…
Kloss uznał, że nadszedł właściwy moment dla zasugerowania Reinerowi pewnej myśli.
– Więc pan, pułkowniku – wykorzystał chwilę ciszy, gdyż Reiner zapalał właśnie cygaro – jest całkowicie przekonany, że w grę wchodzi szpiegostwo?
– Czyżby pan wątpił? – prychnął weń dymem.
– Nie chciałbym formułować zbyt pospiesznych wniosków, zawsze mnie pan przed tym przestrzegał, panie pułkowniku, ale…
– Więc jeśli nie szpiegostwo, to co?
– Myślimy o tym samym, panie pułkowniku – powiedział po dłuższej chwili, jakby chciał dać tamtemu czas na samodzielne sformułowanie tej myśli. – Kto wie, czy nie wpadliśmy na ślad zbrodni zdrady stanu. Te plany umocnień wokół kwatery fuehrera, te tłumy niemieckich oficerów wysokich stopni…
– Niech pan przestanie! – zawołał histerycznie Reiner. – Niech pan przestanie! – A potem cicho dodał: – Oby się pan mylił.
Z zamyślenia wyrwał Klossa głos Lohsego:
– Udało ci się, Hans?
– Myślę, że się uda, ale trzeba zacząć od tego, żeby dać mu porządną celę, przywieźć ubranie, bieliznę na zmianę, obiady z restauracji.
– Musiałby się na to zgodzić Dibelius – powiedział Lohse niepewnie.
– Jeśli za tę cenę uzyska informacje…
– Słuchałem, jak go badasz. Od Abwehry też się można czegoś nauczyć. Nie wiedziałem, że masz zacięcie lekarskie.
– Każdy z nas ma swoje metody, Adolfie -powiedział, patrząc mu prosto w oczy. Lohse nawet nie usiłował ukryć, że podsłuchiwał jego rozmowę z Wąsowskim. – Widzisz, Lohse – powiedział po chwili – chcę się z tobą podzielić pewnym podejrzeniem. A zresztą – machnął ręką, jakby nagle zmienił decyzję – może się mylę, może dopiero jutro, po przesłuchaniu Wąsowskiego…
– Mówisz to tak, jakbyś wiedział na pewno, że Wąsowski będzie śpiewał.
– Mam nadzieję, po prostu mam nadzieję, mój Adolfie.
Lohse wyszedł z gabinetu standartenfuehrera niezwykle zdumiony nowym, nie znanym mu dotychczas obliczem swego szefa. Dibelius był nadzwyczajnie słodki. Nie do wiary! On, który potrafił koszarowym żargonem zbesztać jego, hauptsturmfuehrera, w obecności prostych SS-manów, dzisiaj chodził wokół Lohsego jak koło najdroższego gościa.
– Niech pan pamięta, Lohse – wstał i zaczął się przechadzać po gabinecie, gestem wskazując hauptsturmfueh-rerowi, by nie wstawał z fotela – że nie wybrałem pana przypadkiem. Chcąc nie chcąc, musimy współpracować z Abwehrą. Wiem, wiem, co mi pan powie, że nie najwygodniejsze, ale cóż zrobić. Na szczęście oberleutnant Kloss, którego Reiner wyznaczył do prowadzenia tej sprawy pod pańskim kierownictwem, jest oficerem zdyscyplinowanym i jak zapewnia Reiner, umiejącym dostrzec granicę, poza którą nawet najlepszy oficer wywiadu nie powinien się posunąć.
– To żółtodziób, panie standartenfuehrer – wtrącił Lohse – wie pan, z gatunku tych inteligentnych, co mają „swoje metody".
– Tak, tak, Lohse, chyba trafnie pan go określił. Poznać starego fachowca. Nas – bo my obaj z panem jesteśmy starzy policyjni rutynłarze – ci smarkacze, nawet najinteligentniejsi smarkacze, nie potrafią wyprowadzić w pole. Pan się na przykład nie da wyprowadzić w pole, co, Lohse? – poklepał go poufale po ramieniu.
– Klossowi? – prychnął. – Może pan być spokojny, panie standartenfuehrer.
– Zgódźmy się – kontynuował Dibelius rzeczowo – że wszystkie metody są dobre dla osiągnięcia oczekiwanych efektów. Nie mam nic przeciwko temu, żeby Wąsowskiego golono i odżywiano. Nie rozumiem co prawda, po co nieboszczyk ma być dobrze odżywiony, a on chyba nie jest takim idiotą, by nie zdawać sobie sprawy, co go czeka. Ale niech mu tam! Byle gadał! Waszą sprawą, a właściwie pańską Lohse, jest oddzielenie ziarna od plew. W aktach, którymi z pewnością zainteresuje się Berlin, nie powinny znaleźć się nazwiska ludzi, których oddanie fuehrerowi i narodowi niemieckiemu jest powszechnie znane. Ale nie znaczy to, że mamy pobłażać wrogom Rzeszy. Musicie za wszelką cenę wydusić z Wąsowskiego nazwiska jego informatorów, kontakty z wywiadem alianckim. Jak pan myśli, pracuje dla Amerykanów czy dla Anglików?
– Myślę, że raczej nie dla bolszewików – Lohse uznał, że może sobie pozwolić na dowcip.
– Ja także tak myślę – roześmiał się Dibelius. – I jeszcze jedno, Lohse, tak między nami, SS-manami. Naszym przyjaciołom z Abwehry trzeba uważnie patrzeć na ręce. Oni chętnie przyznają się do naszych zwycięstw, a jeszcze chętniej na nasze konto wpisaliby własne porażki.
– Dziękuję za zaufanie, panie standartenfuehrer.
– A propos zaufania – Dibelius jakby nagle sobie przypomniał. – Myślę, że mogę już panu powiedzieć w tajemnicy, że po zakończeniu tej sprawy pchnę do reichsfuehrera wniosek o pański awans. Od dawna się panu
należy.
Tyle łaskawości za jednym razem nie spotkało Lohsego od Dibeliusa jeszcze nigdy. Z portierni głównego gmachu zadzwonił do swego kancelisty, by sprowadzono z aresztu Edwina Wąsowskiego, ale dowiedział się, że pół godziny temu zarządzenie to wydał oberleutnant Kloss, który właśnie rozpoczął przesłuchanie aresztowanego. Lohse przeklął w duchu w gorącej wodzie kąpanego szczeniaka, zamierzał bowiem jeszcze przed przesłuchaniem Wąsowskiego zjeść porządne śniadanie, ale cóż było robić? Ruszył na skos przez dziedziniec, który kilku aresztantów, pilnowanych przez SS-mana, usiłowało właśnie oczyścić ze śniegu.
A oberleutnant Kloss rzeczywiście rozpoczął już przesłuchanie hrabiego. Edwin był ogolony, spod kraciastej sportowej marynarki wyzierała śnieżnobiała koszula. Czerstwa, ogorzała twarz, słowiańskie wąsy i brak krawata przy koszuli czyniły go podobnym do Witosa.
– Mam nadzieję, że śniadanie smakowało panu hrabiemu? – powiedział Kloss.
– Tak – odparł Wąsowski. – Po dobrym śniadaniu i cygarze lepiej się myśli.
– Czyżby wymyślił pan coś interesującego? -podsunął mu skórzane etui z cygarami. Wąsowski wziął jedno, odgryzł koniuszek, poczekał na zapałkę, którą podawał mu Kloss. Zaciągnął się wonnym dymem.
– Spróbuję zaspokoić pańską ciekawość, poruczniku.
– Ani przez chwilę nie wątpiłem w pański rozsądek -postanowił czym prędzej, korzystając z nieobecności Lohsego, przejść do rzeczy. Ponieważ jednak mógł przypuszczać, że jeśli nie Lohse, to kto inny poddaje go ciągłej obserwacji, nie mógł zmienić sposobu rozmowy. -Wspomniałem panu już wczoraj, że przejrzałem zawartość szuflad pięknego biurka w stylu Chippendale. Wśród wielu interesujących dokumentów, o których na pewno jeszcze nieraz pomówimy, znalazłem masę wizytówek. -Wyciąga z kieszeni plik kartoników i jakby od niechcenia rzuca je na biurko w ten sposób, by Wąsowski mógł odczytać nazwiska.
– Tak – odpowiada machinalnie Wąsowski – bywały u mnie piękne nazwiska. -Jego wzrok ślizga się po kartonikach, których przesuwaniem zabawia się oberleutnant Kloss.
– Te wizytówki zawierają tylko niektóre nazwiska, bywało przecież u pana znacznie więcej osób.
– Kiedy pan będzie w moim wieku, także będzie pan znał wiele osób.
– Szczególnie dużo znajomych miał pan wśród oficerów niemieckich, wysokich oficerów – dodał – i to nie tylko Wehrmachtu, ale także SS i policji. Nie wszyscy przecież byli pańskimi dawnymi znajomymi. – Kloss zauważył, że przy słowach „wysokich oficerów" Wąsowski uczynił gest, jakby chciał sprostować. Wzrok Klossą sprawił, że uśmiechnął się tylko.
– Wielu poznałem później, już w czasie wojny, z niektórymi się nawet zaprzyjaźniłem.
– I dlatego uznali pana za znakomitego pośrednika w spisku, który knuli przeciwko naszemu fuehrerowi?
– Zapewne dlatego – szeroko uśmiechnął się Wąsowski.
Właśnie wtedy w drzwiach ukazał się Lohse. Był nieco zasapany.
– No i jak, Hans? Jak twoje znakomite metody? Porozmawiałeś z panem hrabią o medycynie?
– Nie było potrzeby, mój Adolfie. Hrabia Wąsowski zdecydował się właśnie, że powie wszystko.
– Tak, panie hauptsturmfuehrer – potwierdził Wąsowski – powiem wszystko, co wiem. Ale zanim zacznę zeznawać, proszę o kawę.
– Stenograf! – krzyknął Lohse otwierając drzwi do pomieszczenia obok. – Dajcie mi natychmiast stenografa! Stenografa i filiżankę kawy!
– Dzbanek kawy – poprawił Kloss. – Obawiam się, mój Adolfie, że pan Wąsowski będzie miał nam dużo do opowiedzenia.
Kiedy Kloss przyjmował plan majora Rucińskiego, kiedy sam uczestniczył w przygotowaniu scenariusza, kiedy wreszcie spostrzegłszy, że Wąsowski zrozumiał, o co idzie, podsunął mu listę osób godnych „rozpracowania", nie przypuszczał, że piekielna maszyna z jego woli puszczona w ruch rozkręci się w tak błyskawicznym tempie.
Na co liczył rozpoczynając tę grę? Przede wszystkim na przedłużenie śledztwa, wplątanie weń osób niewinnych z punktu widzenia interesów wielkich Niemiec, co sprawę zagmatwa, spowoduje szereg interwencji z wysokiego szczebla, utopi istotę rzeczy w stosach wpływających i wychodzących papierów, sprzecznych instrukcji, cichych nacisków. Nie mogąc podjąć żadnej akcji dla uratowania Wąsowskiego, chciał przynajmniej zapewnić mu kilkumiesięczne odroczenie nieuniknionego wyroku, przyzwoite traktowanie do tego momentu, a w najgorszym razie – choć tej myśli nigdy nie sformułował świadomie – zapewnić mu lekką śmierć: ktoś postawiony gdzieś wysoko mógł nie wytrzymać nerwowo i zarządzić dla ukręcenia łba sprawie dyskretną likwidację zbyt gadatliwego więźnia. Mógł mieć nadzieję, że jedną z ubocznych korzyści, uzyskanych w wyniku tej ryzykownej przecież akcji, będzie dymisja paru oficerów, wprowadzenie między nimi atmosfery zagrożenia i niepewności, co dla morale zmęczonej wojną i dostrzegającej pierwsze oznaki nieuchronnej klęski kadry wyższych funkcjonariuszy służby bezpieczeństwa i wysokich oficerów Wehrmachtu nie mogło pozostać bez znaczenia.
Dlatego tak wielką wagę przywiązywali obaj z Ruciń-skim do sporządzania listy, którą za pomocą triku z wizytówkami Kloss przedstawił Wąsowskiemu. Niemal wszyscy istotnie u niego bywali, ale Kloss świadomie wybrał takich, których działalność predestynowała do wciągnięcia na przyszłą listę zbrodniarzy wojennych… Skojarzywszy to, co sam wiedział, z materiałami różnych odłamów ruchu oporu, które dostarczył mu Ruciński, i z danymi otrzymanymi drogą radiową z centrali, podsunął Wąsowskiemu listę sześciu osób, zagorzałych hitlerowców, godnych, by właśnie oni zrobili początek.
Oto pułkownik von Weiszecker, który w pierwszych dniach września trzydziestego dziewiątego roku wydał rozkaz rozstrzelania trzystu katowickich harcerzy, oto major Stuckhardt, wsławiony bestialstwami w Belgii i Holandii, generał Wierlinger, o którym doniesienie centrali brzmiało krótko: kat Bośni, oto Hans Lipkę, obersturmbahnfuehrer SD, organizator zagłady ludności żydowskiej na Białostocczyźnie, podobnie jak dwaj następni: Gruber i Keller; obaj sturmbahnfuehrerzy SD, dowódcy znanych z okrucieństwa grup specjalnych na zachodnich rubieżach Ukrainy i Białorusi…
Wąsowski nie zawiódł nadziei Klossa. Już podczas pierwszego przesłuchania, popijając małymi łyczkami kawę, zeznawał:
– Pana pułkownika von Weiszeckera poznałem w Grazu w sanatorium dla wyższych oficerów. Było to w lutym, nie, przepraszam, na początku marca czterdziestego pierwszego roku. Zaprzyjaźniliśmy się bardzo szybko i któregoś dnia, mniej więcej po tygodniu znajomości, pan pułkownik zaprosił mnie do swego pokoju. Było już tam kilku oficerów. Rozmawialiśmy o możliwości korzystnego zakończenia wojny. Pan pułkownik był zdania, że usunięcie Hitlera stworzy szansę porozumienia z Anglosasami. Przypominam sobie jego sformułowanie – powiedział: – „Po usunięciu tego durnego gefreitra Anglicy zechcą z nami rozmawiać". Pytano mnie wówczas, czy mógłbym ewentualnie pośredniczyć w nawiązaniu stosunków z rządem brytyjskim. Planowaliśmy, że w tym celu udam się do Budapesztu, gdzie korzystając z pomocy swych znajomych z kręgów węgierskiej arystokracji, spróbuję wysondować opinię Churchilla…
Kloss pochylony nad biurkiem, gdzie rozłożył stertę maszynopisów, będących zeznaniami Wąsowskiego (każdy arkusz miał u dołu wymyślną, choć czytelną sygnaturę: „Edwin hr. Wąsowski"), potarł czoło, jakby w ten sposób chciał sobie pomóc w zrozumieniu czegoś, czego pojąć niepodobna. Zaledwie dziesięć dni temu stenograf pospiesznie notował zeznania dotyczące pułkownika Weiszeckera, a już w trzy dni potem Kloss wszedłszy przypadkiem do sali przesłuchań, gdzie urzędował Lohse, zobaczył zmasakrowaną, bezzębną twarz człowieka, który bezradnie mrugał powiekami, gdy SS-man wylewał mu na głowę wiadro wody.
– Weiszecker zaczyna śpiewać – powiedział mu wtedy Lohse.
Tak, ten zmasakrowany człowiek to był właśnie pułkownik Weiszecker, którego elegancką sylwetkę Kloss znał z widzenia.
Przewrócił kilkanaście arkuszy i znalazł zeznanie pułkownika, który chlubił się tym, że jest najstarszym hitlerowcem wśród oficerów, brał udział w monachijskim puczu. A teraz istotnie „śpiewał". Nie tylko przyznawał się do winy, obciążał innych.
Przez chwilę Klossowi zrobiło się jakby żal tego kłębka pokiereszowanych mięśni, jakim stał się wymuskany jeszcze niedawno pułkownik, ale przypomniał sobie o trzystu czternaste- i piętnastoletnich chłopcach z Katowic, o masowych wyrokach sądu wojskowego, któremu von Weiszecker przewodniczył. Skazanych było wielu, ale wyrok zawsze ten sam: śmierć przez powieszenie.
Kloss, który, zdawałoby się, dość się napatrzył i dosyć nauczył, zadrżał. Wszyscy: Stuckhardt, Lipkę, Keller, wciągnięci w tryby machiny „krwawego Maksa" Dibeliusa, przyznawali się do wszystkiego. Sypali „wspólników", akta pęczniały od wymienianych przez nich nazwisk osób, które staną się już jutro albo pojutrze przedmiotem „obróbki" specjalistów typu Lohsego. Tylko Gruberowi się upiekło – zginął w przeddzień aresztowania z ręki żołnierza jednej z podziemnych organizacji. Najdziwniejsze, że nawet ta przypadkowa z punktu widzenia ich roboty śmierć odegrała swoją rolę. Dibelius mianowicie uznał, że uczestnicy szeroko rozgałęzionego spisku zdecydowali o śmierci Grubera, by uniemożliwić jego aresztowanie. Gorączkowo poszukiwano zamachowców, żeby znaleźć potwierdzenie tej hipotezy, ale na szczęście wśród wielu przypadkowo zatrzymanych nie znaleziono nikogo, kogo można by powiązać z wykonaniem egzekucji.
Pracowali gorączkowo. Teraz już tylko Kloss zajmował się przesłuchaniem Wąsowskiego, co prawda nigdy sam na sam, zawsze w obecności stenografa, ale mimo wszystko ułatwiało mu to podsunięcie hrabiemu różnych sugestii. Lohse tymczasem zajmował się „wyciąganiem prawdy" z aresztowanych na podstawie zeznań Wąsowskiego i następnych, których z kolei sypnęli tamci.
Kiedy na drugi czy trzeci dzień w zeznaniach Wąsowskiego padło nazwisko generała Wierlingera, Kloss zląkł się, że przeholował. Co prawda Lohse (wówczas jeszcze przesłuchiwali Wąsowskiego razem) zaczął głośno po-sapywać, ale Klossowi udało się na chwilę spotkać wzrokiem z sierżantem-stenografem. Chłopak, który do tej pory z precyzją i bezmyślnością automatu notował wszystko, nie objawiając żadnej reakcji, teraz był wyraźnie przestraszony. Złamał po kolei trzy ostre ołówki i musiał poprosić o chwilę przerwy, żeby znów być gotowym do pracy. Któż nie słyszał o generale Wierlinge-rze, o którym hitlerowskie gazety pisały per „bohater kampanii bałkańskiej", któremu sam fuehrer przypinał dębowe liście do krzyża z diamentami? Kloss przestraszył się w tym momencie, że cały misternie opracowany scenariusz akcji rozsypie się, ponieważ ktoś na górze zrozumie, że jest rzeczą mało prawdopodobną, by ten stary pruski generał, militarysta od paru pokoleń, mógł spiskować przeciwko naczelnemu wodzowi, z którego rąk spotykały go tylko łaski. Kiedy raportując Dibeliusowi wyraził swoją opinię, dezawuując zeznanie Wąsowskiego, a tym samym stawiając pod znakiem zapytania cały swój plan, ponieważ ogarnęła go chwila nie dającego się odsunąć zwątpienia, usłyszał, że nie powinna go o to boleć głowa.
– Im bliżej fuehrera, tym więcej jego wrogów – powiedział sentencjonalnie Dibelius.
W cztery dni potem wszystkie niemieckie gazety, a także szmatławy „Nowy Kurier Warszawski", przyniosły na pierwszych stronach obwiedzioną czarną ramką fotografię kościstego starca z monoklem wciśniętym w oko. Generał Wierlinger – jak to z głębokim bólem donosił specjalny komunikat OKW – zginął zastrzelony przez rosyjskich bandytów gdzieś pod Smoleńskiem. Machina pracowała na pełnych obrotach.
Kloss zamknął teczkę akt i spojrzał na zegarek. Lohse się spóźniał, coś go musiało zatrzymać. A Klossowi zależało na tym, by przy dzisiejszym przesłuchaniu Wąsowskiego hauptsturmfuehrer był jednak obecny. Dowiedział się właśnie, jaką rolę odegrał jego szef w likwidowaniu greckiego ruchu oporu i postanowił zrobić użytek z paru dokumentów znalezionych pod stalową tarczą amerykańskiego krzesła obrotowego w gabinecie pałacyku w Wąsowie.
Drzwi otworzyły się – stanął w nich Lohse. Po chwili, jakby tylko czekano na Lohsego, SS-man wprowadził Wąsowskiego. Drugi, ogromne chłopisko, wniósł dzbanek i filiżankę. Kloss wskazał Wąsowskiemu stałe miejsce – głęboki fotel w rogu pokoju, słuchając równocześnie wyjaśnień Lohsego. Przed chwilą wezwał go Dibelius i zarządził, że Wąsowski ma być przewieziony do aresztu Abwehry.
– Tak? – zdziwił się Kloss. – Nic o tym nie wiem.
– Podobno uzgodniono z Reinerem – mruknął Lohse. Też był zaskoczony decyzją swego szefa; nie był przyzwyczajony, by Dibelius dobrowolnie wypuszczał kogoś z rąk. – Zresztą tylko ty się teraz nim zajmujesz, będziesz miał go pod ręką.
Zapukał stenograf, po chwili siedział już przy swoim stole, ostrząc ołówki w oczekiwaniu na przesłuchanie.
– Pierwszy raz spotykam się z taką troską o moją wygodę – powiedział Kloss, nie ukrywając zasępienia. Nie udawał. Naprawdę nie podobała mu się ta decyzja jego mocodawców. Czyżby przeczuwali? – zastanowił się. Więc dobrze, zdecydował, tym lepiej, pójdziemy zatem na całego. – Mniejsza o to – powiedział głośno. – Jak ci leci? – zwrócił się do Lohsego.
– Lipkę jest twardy. Kiedy oprzytomniał, odwołał poprzednie zeznania. Ale bądź spokojny…
– Jestem spokojny – Kloss spojrzał na Wąsowskiego. Hrabia siedział w swoim fotelu, trzymał w ustach zgasłe cygaro i patrzył w skrawek szarego, zimowego nieba za oknem. Czyżby chciał uciekać? – przestraszył się Kloss.
– Zapomniał, że jest na czwartym piętrze?
Ale Wąsowski, jakby czując, o czym myśli Kloss, odwrócił wzrok od okna, nalał do filiżanki odrobinę kawy, posmakował.
– Poprzednim razem była lepsza – powiedział. Swoim spokojem jeszcze faz wprawił Klossa w zdumienie.
– Mówiłeś przez telefon, że chcesz coś wyjaśnić – odezwał się Lohse. – Zaczynajmy, jestem cholernie zmęczony.
– Właśnie – odparł Kloss. Wzrokiem dał znak stenografowi i zwrócił się do Wąsowskiego: – Zainteresowała mnie, hrabio, jedna sprzeczność.
– W moich zeznaniach? – zdumiał się Wąsowski. – To dziwne – coś w rodzaju porozumiewawczego uśmiechu zabłysło na jego twarzy – dobrze je przemyślałem.
– Sprzeczność między pańskimi zeznaniami – Kloss opuścił wzrok na papiery – a protokołem rewizji przeprowadzonej w pałacyku w Wąsowie w dniu pańskiego aresztowania. Otóż standartenfuehrer Maks Dibelius i obecny tu hauptsturmfuehrer Adolf Lohse stwierdzają w protokole, że w skrytce w pańskiej łazience znaleźli dolary oraz rolki filmów.
– Potwierdziłem to.
– Wiem – odparł Kloss. – Idzie o sumę. Kiedy zdecydował się pan mówić, zeznał, że było tam dziesięć tysięcy dolarów i filmy.
– Tak – powiedział hrabia – dwie przewiązane banderolami paczki po pięć tysięcy dolarów każda. W banknotach studolarowych.
– Nieprawda – wtrącił Lohse. – W obu paczkach było pięć tysięcy. Musi się pan mylić, Wąsowski.
– Ja nie mogę się mylić. Obie paczki przywiózł w dniu aresztowania człowiek, do którego mogę mieć pełne zaufanie. To nie pierwsza przesyłka, jaką z jego rąk otrzymałem. Dlatego mógłbym mieć do niego pełne zaufanie, ale dla dopełnienia formalności przeliczyłem jedną z paczek. Zawierała pięćdziesiąt studolarowych banknotów.
– Nie mogę się mylić – powiedział Lohse. – Kiedy zaraz po przyjeździe do Warszawy przeliczyłem obłe paczki, zawierały łącznie pięć tysięcy dolarów. Przedtem -zawahał się – chwilę przedtem były w mojej teczce, którą miałem cały czas przy sobie.
– Zostawmy na razie tę sprawę – powiedział Kloss. Dostrzegł chwilę wahania u Lohsego, ziarno zostało zasiane, trzeba mu dać czas, by zakiełkowało. -Tu mam drugą niejasność, panie Wąsowski. Trzy dni temu zeznał pan, że wiadomość do Wiednia, do szefa sztabu tamtejszego garnizonu przesłał pan we wrześniu za pośrednictwem jednego ze swych przyjaciół. Następnego dnia sprecyzował pan poprzednią wypowiedź mówiąc, że przesyłka zawierała dokładne instrukcje dla grupy spiskowców w Wiedniu w wypadku udania się zamachu na życie naszego fuehrera. Przeoczył pan jeden szczegół.
– Powiedziałem wszystko.
– A jednak nie. Pominął pan milczeniem nazwisko posłańca. Kiedy podczas rewizji pańskiego gabinetu, siedząc na pańskim znakomitym obrotowym krześle, przeglądałem papiery, wpadło mi w ręce parę kopert z adresami. Czy mam panu pomóc?
– Ten człowiek – zaczął wolno Wąsowski, wpatrując się w twarz Klossa, jakby w niej szukał odpowiedzi – ten człowiek – powtórzył – nie wiedział, co wiezie. -Wyraźnie zwlekał. Prawie niedostrzegalne dla obserwatora z zewnątrz, wydawałoby się machinalne skinienia głową wykonywane przez oberleutnanta Klossa sprawiły, że się zdecydował. Ale to był naprawdę dobry gracz i dobry aktor. Postanowił chwilę podroczyć się z Klossem.
– Wolałbym – powiedział Wąsowski – pominąć to nazwisko milczeniem.
– Kiedy się powie „a" – warknął Lohse – trzeba powiedzieć…
– A ile jest wart dla ciebie prawdziwy plan, ten, który sfotografowała Ewa Fromm?
– Masz? – zapytała. – Więc to ty? Ile chcesz?
– Dużo – odparł Kloss. -Twoją przyjaźń. – Otworzył klamrę pasa z napisem „Gott mit uns", wyjął maleńki zwitek owinięty w cieniutką bibułkę.
– Anglia pana tego nigdy nie zapomni – rzekł Konrad, odbierając z nabożeństwem od Hanny malutki rulonik.
– Jesteśmy sojusznikami – Kloss wzniósł szklankę z płynem koloru słabej herbaty. – A poza tym żal by mi było, gdyby robota Ewy Fromm poszła na marne. Ta dziewczyna drogo zapłaciła…
O tej małej, niepozornej dziewczynie myślał jeszcze przez chwilę, gdy na leśnej polance czekał na Hannę, z którą Konrad chciał porozmawiać na osobności. Wyszła wreszcie, ale była chmurna i milcząca. Dopiero w drodze powrotnej wzięła go poufałym gestem pod rękę.
– Powiem ci coś, czego me powinnam ci mówić.
– Nie fatyguj się – odparł. – Wiem, co chcesz powiedzieć. Konrad kazał ci mnie zwerbować. Przy następnej okazji zakomunikujesz mu, że ci się to nie udało i więcej nie będziemy wracali do tego tematu.
– Może to i lepiej – uśmiechnęła się znowu.
– Musimy się zastanowić nad prezentem dla twego szefa – rzekł Kloss. W paru słowach opowiedział jej wszystko, co dotyczyło Gebhardta. Wspólnie opracowali scenariusz: ktoś z nich zmusi Gebhardta do akcji. Gebhardt oczywiście zginie, bo ten tłuścioch z ministerstwa propagandy, mający swobodny dostęp do ministerstwa wojny, spełnia wszystkie warunki, by w oczach Langnera stać się znakomitą namiastką zdemaskowanego szpiega.
Wieczorem tego samego dnia do stolika, przy którym nadradca Gebhardt kończył rozszarpywać pieczonego kurczaka, podszedł oberleutnant Kloss. Bez pytania usiadł przy jego stoliku i nim grubas zdołał ochłonąć ze zdumienia, że widzi człowieka, którego zabił był wczoraj, zapytał:
– Czy ma pan chwilę czasu, by porozmawiać ze mną o paru skrzynkach starej porcelany i paru żołnierzach, którzy zginęli przy ich konwojowaniu?
Gebhardt nie miał czasu. Odepchnął stolik i wyciągnął rewolwer. Ale strzał padł, nim zdążył nacisnąć spust. Kapitan Boldt, który siedział przy sąsiednim stole razem z Hanną Bosel, nie bez słuszności uchodził za znakomitego strzelca. A za przeszkodzenie w ucieczce groźnemu szpiegowi, nadradcy Gebhardtowi, otrzymał pochwałę w rozkazie od samego obersta Langnera.
– Dobrze, panie poruczniku – rzekł Wąsowski – ale ostrzegam, że pożałuje pan swego pytania. Posłańcem był pański bezpośredni przełożony.
– Kto? – zerwał się Kloss. Miał nadzieję, że nieźle odegrał zdumienie i przerażenie.
– Tak – potwierdził Wąsowski – oberst Herbert Reiner.
Lohse bez słowa wstał, otworzył drzwi, gestem przywołał SS-mana i kazał mu odprowadzić aresztowanego. Stenograf, jakby przestraszony tym, co zaszło, pospiesznie zbierał swoje papiery.
Dopiero po jego wyjściu Lohse usiadł, a raczej opadł na krzesło naprzeciw Klossa.
– Dla mnie sprawa jest jasna. Zrozumiałem nareszcie, czego on szukał w tym pałacyku myśliwskim nazajutrz po aresztowaniu Wąsowskiego i gratuluję ci, Hans, że zdołałeś mu przeszkodzić w znalezieniu tej rzeczy.
– Nie wierzę – powiedział Kloss – żeby także oberst Reiner był zdrajcą.
– Jesteś bardzo młody, Hans, a ja jestem starym policjantem. Fakty przemawiają za tym. Nie wolno nam ulegać sentymentom.
– Masz rację, ale nie wiem, jak teraz postąpić. Przecież powinienem meldować Reinerowi o każdym nowym elemencie śledztwa.
– Proponuję wyłączyć Reinera ze śledztwa – powiedział Lohse. – Zameldujemy o wszystkim Dibeliusowi, niech on zdecyduje.
– Tak – powiedział Kloss – tylko Dibelius nam pozostał. Tylko że – zawahał się – nie wiem, czy mogę ci o tym powiedzieć. Idzie mi o tę sprzeczność: pięć czy dziesięć tysięcy dolarów. Jestem pewien, że kiedy ty sięgnąłeś do skrytki było w niej pięć tysięcy. A Wąsowski upiera się, że było dziesięć. Nie ma żadnego powodu kłamać. Początkowo myślałem, że to po prostu jakieś przeoczenie, błąd stenografa albo moja nieopatrzna sugestia, ponieważ bałem się wypowiedzieć głośno pewne przypuszczenia. Wśród papierów Wąsowskiego znalazłem między innymi te trzy kartki.
– Przez szerokość biurka podsunął je Lohsemu. – Podpis jest identyczny, wydaje mi się skądś znajomy.
– To podpis Dibeliusa, daję głowę – powiedział Lohse.
– Zaczekaj, przecież to są rewersy. Sześć tysięcy marek -przeczytał półgłosem – dwadzieścia tysięcy złotych. To niemożliwe!
– Teraz ty używasz słowa „niemożliwe". Więc jednak się nie myliłem.
– Rozumiem teraz przemówienie Dibeliusa, jakie wygłosił do mnie, kiedy rozpoczynaliśmy śledztwo, i to, że był tak słodki dla mnie. Po prostu był zadłużony u Wąsowskiego. Słuchaj, Hans, nie rozumiem jednego, przecież on musiał pamiętać o tych rewersach. Dlaczego aresztował Wąsowskiego? Dlaczego nie zastrzelił go po prostu tam, na miejscu? Po co mnie wzywał?
– Wąsowski nie był byle kim. Trudno byłoby to załatwić po cichu. Poza tym me zapominaj, sam mi o tym mówiłeś, że Dibelius był wtedy bardzo pijany. A może nie wypuszczając sprawy z rąk liczył, że odzyska te rewersy? Przecież w willi na Żoliborzu pruto ściany i zrywano podłogi w poszukiwaniu skrytek. Pałacyk w Wą-sowie także został gruntownie przetrząśnięty, tylko na szczęście ja byłem pierwszy. Widzisz, mój Adolfie, bałem się tego i dlatego na wszelki wypadek nie włączyłem tych pokwitowań do akt. Mam nadzieję, że nie masz mi tego za złe. Teraz przekazuję ci je, zrób z nimi, co zechcesz. Zdaję się na twoje doświadczenie. Jeśli zdecydujesz się złożyć raport na mnie za ukrywanie dowodów rzeczowych…
– Bądź spokojny, Hans, raportu nie złożę, ale będę wiedział, co z tym zrobić. Jeszcze dziś zwrócę się wprost do reichsfuehrera.
– Z pominięciem drogi służbowej? – zapytał z przerażeniem Kloss. – A jeśli się mylimy? Jeśli poszlaki wprowadziły nas w błąd? Jeśli podpisy Dibeliusa są sfałszowane? Jeśli wreszcie, bo przecież i taka istnieje możliwość, Wąsowski z nie znanych nam przyczyn po prostu kłamie? Co wtedy?
– Dlaczego miałby kłamać?
– Nie wiem – bezradnym gestem rozłożył ręce. -Jego zeznania obciążyły kilkunastu oficerów.
– Ależ oni się przyznali, wszyscy się przyznali – roześmiał się Lohse – a ty masz jeszcze jakieś wątpliwości.
– Tak – powiedział cicho Kloss – przyznali się.
Przyglądając się tłustej twarzy Lohsego, zastanawiał się właśnie, na którym przesłuchaniu przyznałby się Lohse, gdyby dostał się w łapy takiego specjalisty jak on sam. Kloss gotów byłby dać głowę, że po pierwszym tłusty Lohse powiedziałby wszystko, co wie, a może nawet więcej. Zęby uniknąć trzeciego przesłuchania, zeznałby, że osobiście zamierzał zasztyletować Hitlera.
– Chyba rzeczywiście nie ma innego wyjścia – powiedział głośno.
Zadzwonił telefon. Lohse, który siedział bliżej, podniósł słuchawkę. Z wyrazem bezgranicznego zdumienia odłożył ją na widełki.
– Dzwonił Dibelius. Zażądał, byśmy obaj uczestniczyli w konwojowaniu Wąsowskiego do aresztu Abwehry. Mamy strzec jego bezpieczeństwa. Rozumiesz coś z tego?
– A ty nie? – odparł Kloss. – Radzę ci sprawdzić, czy masz pełen magazynek i nie trzymać broni w kaburze.
SS-man wyprężył się na widok przepustki okazanej przez oberleutnanta Klossa, drugi otworzył przed nim ciężkie dębowe drzwi. Znalazł się w ogromnym hallu. Wzdłuż kolumnady SS-mani w stalowych hełmach, z pistoletami maszynowymi gotowymi do strzału, znieruchomieli jak posągi.
Sturmbahnfuehrer w czarnym mundurze uważnie przeczytał jeszcze raz jego przepustkę, sprawdził coś na trzymanej w ręku liście.
– Zgadza się, panie oberleutnant – powiedział – proszę oddać broń. Zechce pan przejść do tamtej sali. Inni już czekają. To nie będzie trwało długo.
Kloss podał mu kaburę i poprzedzany przez SS-mana ruszył we wskazanym kierunku. Znalazł się w dużej sali bez okien. Proste kolumny z szarego marmuru wzdłuż ścian, ciemna granitowa podłoga, centralna ściana z jedyną dekoracją: czarnym orłem dzierżącym w szponach swastykę. Wszystko to kojarzyło się raczej z grobowcem niż z salą audiencji. W kącie sali, usadzeni jeden za drugim, jak pacjenci oczekujący w kolejce do dentysty, siedzieli już inni oficerowie, których, podobnie jak Klossa, wezwano tu w celu nadania im odznaczenia. Wszyscy milczeli.
Kloss usiadł obok majora z Luftwaffe z obwiązaną bandażem głową. Miał ochotę zapalić, ale w pobliżu nie dostrzegł żadnej popielniczki, zresztą moment i miejsce nie były najstosowniejsze. Jeszcze raz przebiegł myślą wydarzenia, które doprowadziły go do tej sali, gdzie za kilka minut któryś z hitlerowskich marszałków przypnie mu do munduru Żelazny Krzyż.
Kiedy zdecydował się wplątać obersta Reinera w sprawę Wąsowskiego, odczuwał coś na kształt wyrzutów sumienia. Co prawda nie miał żadnych złudzeń co do osoby swego szefa, informacja centrali o jego wyczynach w Grecji była dostatecznym powodem, by nie patyczkować się z eleganckim i dystyngowanym oberstem. Ale już w parę godzin później nie miał żadnych skrupułów. Kiedy dowiedział się, że nikt inny jak właśnie Reiner postanowił zgładzić jego i Lohsego…
Rozgrywka przygotowana była zapewne w pośpiechu, stąd pretekst szyty grubym ściegiem i wykonanie nie-orecyzyine. Kiedy zajęli miejsca w karetce więziennej, Lohse obok szofera, Kloss z Wąsowskim i dwoma SS-manami w środku, nie spuszczał wzroku z tylnego okienka, przez które widać było maskę jadącego za nimi półciężarowego opla z drużyną żandarmerii. Wiedział, że jeśli opel się gdzieś „zgubi", będzie to znaczyło, że postanowiono ich zlikwidować. Od początku liczył się z tą możliwością, ponieważ zdawał sobie sprawę, że stojąc zbyt blisko Wąsowskiego, wiedzą zbyt wiele.
Na chwilę odwrócił wzrok od okienka, by zbliżywszy się nieznacznie do Wąsowskiego szepnąć mu po polsku, żeby w razie jakiejś strzelaniny próbował ratować się ucieczką. Kiedy spojrzał w okienko znowu, opla za nimi nie było.
A potem wszystko rozegrało się błyskawicznie. Jakiś wózek z warzywami pchnięty z chodnika wprost pod koła ich samochodu, zygzakowata jazda kierowcy, równocześnie parę serii z broni maszynowej. W tej samej chwili dostrzegł kierowcę padającego na tablicę rozdzielczą i Lohsego zwiniętego nienaturalnie w kłębek na siedzeniu obok. Wybił szybę dzielącą go od kabiny szofera, przedostał się tam w momencie, gdy wybuch granatu wyrwał tylne drzwi więziennej karetki. Impet wybuchu wyrzucił go z szoferki na jezdnię, zobaczył rozkraczonego człowieka w jasnym płaszczu i przekrzywionej cyklistówce, który opierając pistolet maszynowy o biodro, siekł we wnętrze karetki. Rzucił się za nim, jakaś kula gwizdnęła mu koło ucha, skoczył, gdy tamten odwrócił broń w jego stronę. Zwarli się w uścisku na środku jezdni. Kiedy myślał, że już z nim koniec, poczuł, że tamten słabnie. Pozostali cywile, którzy zaatakowali więzienną furgonetkę, gdzieś zniknęli, spłoszeni strzelaniną przechodnie skryli się w bramach, a na środku jezdni pozostał tylko on i chłopak w białym płaszczu.
– Donnerwetter! Puść! – jęknął tamten po niemiecku.
Wtedy Kloss ścisnął jeszcze mocniej. Dopiero w pięć minut potem nadjechał opel z ich obstawą. Kloss mógł się wreszcie przekonać, że Reinerowi nie wszystko się udało. Co prawda zginął Wąsowski i nic już nigdy nie powie, ale ocalał on, Kloss, i hauptsturmfuehrer Lohse, który został tylko ranny.
W dwie godziny później mógł przynieść Lohsemu do szpitala zeznanie rzekomego partyzanta. To było prawdziwe zeznanie. Jedyne prawdziwe zeznanie w tej sprawie: młody mężczyzna, volksdeutch na usługach policji i Abwehry, otrzymał rozkaz zaatakowania z grupą takich jak on więziennej furgonetki i zastrzelenia trzech osób: Wąsowskiego, Lohsego i Klossa. Rozkaz wydał mu oberst Reiner. Zanim jednak Kloss pojechał do szpitala SS, by pokazać Lohsemu to zeznanie, nie odmówił sobie małej przyjemności. Zadzwonił do adiutanta obersta Reinera i kazał zameldować, że oberleutnant Kloss za kwadrans przyniesie panu pułkownikowi zeznanie schwytanego partyzanta. Ale nie musiał tam iść. W pięć minut później zatelefonował adiutant. Skrzypiącym ze zdenerwowania głosem oznajmił Klossowi, że oberst Reiner przed chwilą strzałem w usta pozbawił się życia…
Otworzyły się drzwi, te same, którymi Kloss wchodził do sali. Poprzedzony przez dwóch SS-manów wszedł jakiś nie znany Klossowi SS-man z dystynkcjami gruppenfuehrera. Wszyscy oficerowie, jak uczniowie na wejście nauczyciela, zerwali się z miejsc na jego widok. Zatrzymał się przed nimi.
– Panowie – powiedział – spotkało was wielkie szczęście i zaszczyt dostępny tylko nielicznym. Sam nasz fuehrer – Adolf Hitler postanowił wręczyć wam odznaczenia. Proszę za mną.
Ruszyli w stronę wielkich drzwi umieszczonych pod czarnym godłem…