Otworzył okno. Dym wdarł się do przedziału, firanka spuchła jak balon wypełniony powietrzem, a gazety i papierosy sfrunęły ze stolika na podłogę. Nic oczywiście nie zobaczył; nawet konturów domów, tylko wątłe światełka latarek, gdy koła pociągu zastukały na rozjazdach. Zatrzasnął natychmiast okno, zły teraz na siebie, że uczynił coś zbytecznego, uległ potrzebie, której ulegać nie powinien, jakby istotnie wierzył, że zobaczy inny krajobraz, bo to już Polska, że w ogóle coś zobaczy oprócz ciemności. Spojrzał na dziewczynę wtuloną w miękkie oparcie. Poprawiła włosy i odłożyła książkę. W skromnej, brązowej sukni wyglądała znacznie lepiej niż w mundurze. Poczuł na sobie jej uważny wzrok i natychmiast pomyślał, że popełnił już drugi błąd w ciągu tych paru godzin, które spędzili razem w przedziale pociągu pospiesznego, idącego z Berlina przez Poznań, Warszawę i dalej, na Lublin i Lwów, przecinając z północy na południe okupowany kraj.
Pierwszy błąd – to było kilka minut po opuszczeniu Berlina. Kloss stał przy oknie i zobaczył nagle pasma reflektorów krzyżujące się na niebie, a potem usłyszał głuchy łoskot lotniczych bomb. Pociąg rwał przez pustą przestrzeń okrążając miasto, którego granice wyznaczały teraz ognie pożarów i światła opadających powoli rakiet. Chłonął to widowisko, a nie zauważył, że ona stoi obok niego bardzo blisko i nie patrzy w szybę, tylko obserwuje jego twarz.
Dostrzegła coś? Czyżby udało się jej to, co nie udało się dotychczas nikomu: zaskoczyć Hansa Klossa w chwili, gdy niedostatecznie panuje nad własną twarzą. A przecież posiadł tę umiejętność niemal w stopniu doskonałym: ukrywał tyle lat nienawiść, wstręt, rozpacz, umiał obojętnie trwać na naradach sztabowych oprawców i nie sięgał po broń, gdy ręka sama wędrowała w stronę kabury. A teraz ta dziewczyna? Nic nie powiedziała, nie powiedziała także nic później, gdy zamykał okno. Oczywiście, gdyby zaczęła cokolwiek podejrzewać, milczałaby także. Powinien, patrząc na nią, na jej gładko uczesane włosy, wąskie usta, powtarzać sobie nieustannie: to Hanna Bösel – niebezpieczny przeciwnik. Nie ładna dziewczyna, z którą przyjemnie podróżować w pustym przedziale, ale oficer niemieckiego wywiadu. Nie kobieta, która podoba mu się od chwili, gdy ją zobaczył w sztabie berlińskiej Abwehry, ale wróg, szczwany i doświadczony agent, może jeden z najniebezpieczniejszych przeciwników, z jakimi on, Kloss, miał do tej pory do czynienia. Paliła papierosa.
– Duszno ci było, Hans? – zapytała. – Jeśli chcesz, możesz nieco uchylić okno.
– Nie, dziękuję… Posłuchaj, Hanno…
– Znowu! – przerwała niecierpliwie. – Zapominasz, że jestem Ewą, nie Hanną.
Wchodzi w rolę, pomyślał. I przypomniał sobie natychmiast tamtą, prawdziwą Ewę, zakatowaną w berlińskim gestapo. Jakże choćby przez chwilę mógł traktować major Hannę Bösel jako kobietę? A tamtej Ewy przecież prawie nie znał; widywał ją tylko niekiedy na korytarzu ministerstwa wojny w Berlinie i nie przypuszczał… To znaczy, domyślił się za późno, dopiero wówczas, gdy zobaczył ją późnym wieczorem pod portretem Fryderyka Wielkiego, wiszącym na korytarzu niedaleko drzwi prowadzących do intendentury, gdzie królował pułkownik Luft. Ewa, Ewa Fromm, pracowała u Lufta. Była sekretarka, sprawdzoną przez SD i dopuszczoną do spraw tajnych. Młodsza nieco od Hanny, należała do dziewcząt, na które nie zwraca się uwagi. Drobna, szara, nijaka, siedziała godzinami pochylona nad maszyną, nie podnosząc oczu także wówczas, gdy ktoś wchodził do pokoju. Dlatego nie zapamiętał nawet dobrze jej twarzy.
Dopiero tamtego wieczoru… Pracował do późna nad jakimiś wykazami, miał zresztą dosyć tej roboty, bo dostęp do ważnych informacji okazał się w centrali Abwehry mniejszy, niż przypuszczał, więc rozważał możliwość uzyskania innego przydziału… Uporządkował starannie papiery i uchylił drzwi na korytarz. Wówczas zobaczył Ewę. Stała pod portretem Fryderyka… Gdy po paru minutach zbiegał na dół, zobaczył ją znowu. Dwóch drabów, których funkcje umiał rozpoznawać bezbłędnie, trzymało ją pod ręce. Była blada, gdy otwierali przed nią drzwiczki samochodu. Nieco dalej stało drugie auto. Przy kierownicy siedziała kobieta w mundurze. Nie wiedział wówczas, że nazywa się Hanna Bösel.
O dalszych losach Ewy dowiedział się po paru dniach. Wezwany do pułkownika Langnera, jednego z zastępców Canarisa, zastał w jego gabinecie właśnie Hannę Bösel i kapitana Boldta, którego znał zresztą dobrze, bo pracowali razem w wydziale „Wschód" Abwehry.
– To właśnie jest porucznik Kloss, majorze – powiedział Langner, zwracając się do Hanny. -Jeden z naszych zdolniejszych oficerów. Dlatego przydzielam go do dyspozycji pani na czas tej trudnej akcji.
Kloss milczał. Wiedział już, że pruscy oficerowie, a Langner był Prusakiem, nie lubią, gdy podwładni zadają im pytania. Podwładny ma milczeć i słuchać, od czasu do czasu przypominając o swym istnieniu krótkim, brzmiącym jak warknięcie: „Tak jest."
– Pracował pan w Polsce, pojedzie pan do Polski -zaczął Langner. Zwięźle, ale dokładnie wyjaśniał zadanie. – Otóż przed paroma dniami aresztowano obserwowaną od dłuższego czasu Ewę Fromm. -Na twarzy Langnera pojawił się wyraz niesmaku i pogardy. -To Niemka i do tego córka oficera – rzucił. – Ustalono, że Fromm pracowała dla obcego wywiadu. Od paru miesięcy. Przepisując tajne dokumenty, robiła o jedną kopię więcej i zostawiała ją w skrytce mieszczącej się, co za bezczelność, za portretem Fryderyka Wielkiego na korytarzu ministerstwa wojny. Niestety, przesłuchania nie dały zadowalających rezultatów. Ewa Fromm nie powiedziała ani dla kogo pracuje, ani też kto opróżniał skrytkę. – Nie powiedziała – powtórzył generał, a Kloss pomyślał o tej dziewczynie, która musiała przejść przez wszystkie kręgi piekieł… – Twierdziła, że nie wie. Że spotkała jakiegoś mężczyznę, który dał jej instrukcje i pieniądze. Potem nie widziała go już nigdy. Od czasu do czasu w skrytce za portretem znajdowała polecenia dla siebie. To kłamstwo oczywiście – rzucił oberst – ale niestety, Ewa Fromm już nic więcej nie powie. Przesłuchujący był niezbyt sprawny – znowu na twarzy Langnera pojawił się wyraz niesmaku. – Rozumiecie chyba, co to znaczy – ciągnął. -Tylko ktoś pracujący w ministerstwie, a w każdym razie ktoś, kto miał dostęp do naszych biur, mógł opróżniać skrytkę.
Kloss zapytał o pozwolenie i zapalił papierosa. Było to jedyne pytanie, jakie zadał.
– Otóż w dniu aresztowania Ewa Fromm została sama w gabinecie pułkownika Lufta. Jakieś dodatkowe przepisywanie. Jej zwierzchnik był tak nieostrożny, powiedzmy sobie zresztą szczerze – dodał generał – że nie miał powodów, by nie ufać sekretarce, i nie zabezpieczył kasy pancernej. Ewa Fromm miała dosyć czasu, by wykonać mikrofilmy naszych umocnień na wale zachodnim.
W gabinecie zapanowała cisza. Boldt spoglądał obojętnie w przestrzeń, Hanna Bösel przyglądała się Klossowi, a czyniła to tak ostentacyjnie, że porucznik poczuł się niezręcznie.
– Ten mikrofilm – pułkownik podniósł głos – znajduje się według wszelkiego prawdopodobieństwa w posiadaniu obcego wywiadu, bo chociaż nasi ludzie natychmiast po aresztowaniu Fromm spenetrowali skrytkę, planów tam już nie było.
Znowu cisza. Kloss przymknął oczy i zobaczył Ewę stojącą przed portretem Fryderyka. Któż mógł przypuszczać, że w tej nijakiej, szarej dziewczynie było tyle siły. Któż lepiej od niego rozumiał, co to znaczy nie załamać się w gestapo. Nie wiedział oczywiście, czy Ewa pracowała dla Amerykanów, czy dla Anglików, myślał wówczas o niej jak o żołnierzu, który padł w walce.
– Właśnie w związku z tą sprawą – ciągnął Langner – major Bösel i porucznik Kloss pojadą do Polski. Jest w GG taka miejscowość – Lisko-Zdrój, mieści się tam dom wypoczynkowy dla oficerów. Otóż sądzimy, a nawet wiemy na pewno, że w najbliższym czasie w Lisku zjawi się agent aliancki, pułkownik Konrad, i że celem jego podróży jest spotkanie z berlińskim eksponentem ich wywiadu, który miał dostarczyć mikrofilmy planów wału zachodniego.
Skąd wiecie? – chciał zapytać Kloss, ale milczał. Rozumiał już, że oto ma do czynienia z jedną z tych ważnych gier podziemnych, które decydują często o wyniku bitew.
– Mamy dokładne informacje – powtórzył Langner. -W Lisku od piętnastu lat pracuje nasz agent. Znakomicie zasymilowany. Jest członkiem polskiej siatki podziemnej. Nazywa się Plusz, proszę zapamiętać to nazwisko, Kloss: Plusz.
– Tak jest – odezwał się wreszcie Kloss. I potem dodał: – Rozumiem, mamy zdjąć Konrada i jego siatkę. – Oczywiście zdawał sobie sprawę, że nie po to tam jadą, ale wiedział także, że Prusacy lubią, gdy ich oficerowie nie okazują się zbyt domyślni.
– Pan nie pracuje w gestapo – rzucił wzgardliwie Lan-gner. – Major Hanna Bösel odegra rolę Ewy Fromm, nawiasem mówiąc, ta Fromm miała pojutrze wyjechać do Liska, i wręczy Konradowi plany wału zachodniego. Ten mikrofilm – rzucił na stół paczuszkę. – Pan, Kloss, będzie oficerem ubezpieczającym. Skontaktuje się pan z naszym agentem i dopilnuje, by Konrad wrócił spokojnie do Londynu z tą zdobyczą. – Wybuchnął śmiechem. – Będą mieli nareszcie nasze plany! Oczywiście mikrofilm ma na celu dezinformację przeciwnika -dodał, wyjątkowo widać nisko ceniąc domyślność swoich oficerów.
Akcja była więc pomyślana zręcznie – Kloss musiał to przyznać, a gdy zapadło znowu milczenie, zaryzykował jednak pytanie:
– A jeśli zjawi się ich prawdziwy łącznik? Jeśli uprzedzi o aresztowaniu Ewy Fromm…
– Na tym właśnie polega sztuka – odparł generał. – Trzeba go zdjąć, zanim dotrze do Konrada. Trzeba odebrać mu prawdziwe plany. Od tego zależy powodzenie naszej akcji i bezpieczeństwo majora.
Była naprawdę ładna ta Hanna Bösel, która w polskiej konspiracji miała odegrać tę samą rolę, jaką Kloss grał w Abwehrze, a on musiał jej przeszkodzić i zrobić to tak, by nie padł na niego nawet cień podejrzenia…
– Zamyśliłeś się, Hans – usłyszał jej głos – a miałeś mi coś do powiedzenia.
Pociąg hamował przed stacją, koła znowu zaturkotały głośno na rozjazdach.
– Podróż przez GG – stwierdził – nie należy ostatnio do najbezpieczniejszych. – Było to pierwsze zdanie, jakie przyszło mu na myśl.
– Czyżbyś się bał?
Nie odpowiedział; Hanna Bösel snuła zresztą swój własny wątek, wygłaszała zdanka, które – tak przynajmniej sądził – miały do czegoś prowokować, były zbyt natarczywe, na pokaz, a jednocześnie brzmiał w nich jakiś fałsz. Czyżby go podejrzewała? Czy może podejrzewano go już w Berlinie? Zawsze zadawał sobie to pytanie i usiłował znaleźć odpowiedź możliwie beznamiętną, opartą wyłącznie na analizie faktów, wiedział bowiem, że w grze, którą prowadził, nie ma nic niebezpieczniejszego ponad uleganie panice; człowiek zaczyna wówczas robić głupstwa i najczęściej wpada…
– To pasjonująca gra – usłyszał. – Wiesz, co pasjonuje mnie najbardziej? Ze przynoszę więcej pożytku niż wielu mężczyzn na froncie, a jednocześnie życie mam wypełnione, ryzykuję i nie czuję lęku, gdy podwajam stawkę. Opłaca się żyć!
Prowincjonalna Mata Hari – pomyślał z pogardą, dobrze bowiem wiedział, jaką cenę płaci się za tę grę, i codziennie przeklinał mundur, który musiał nosić, i swoją robotę w tej wojnie, marząc o karabinie i okopie, o prostej żołnierskiej czynności, gdy chodzi tylko o to, by wroga zabić i zniszczyć.
– Lubisz współzawodnictwo z mężczyznami? – powiedział, żeby coś powiedzieć.
– To także. Chętnie bym na przykład zagrała z tobą.
– Ale my gramy po jednej stronie – odrzekł natychmiast czując, jak rośnie w nim napięcie. – Dawno pracujesz w wywiadzie?
– Takich pytań zadawać nie należy, ale mogę ci powiedzieć. Od trzydziestego ósmego – roześmiała się. – Zapewne dłużej niż ty. W trzydziestym ósmym przyjechałam do Rzeszy. Jestem Niemką z Argentyny, stąd moja znajomość języków…
– Przydaje ci się?
– Oczywiście. Mam wyjątkowe zdolności do języków, mój drogi. Znam nawet polski.
Pomyślał, że bez znajomości polskiego trudno byłoby jej wykonać zadanie powierzone przez Langnera. I pomyślał także, że jego zadanie jest jednak znacznie trudniejsze. W skomplikowanej plątaninie okopów wojny podziemnej musi znaleźć ścieżkę prowadzącą do Konrada, i to ścieżkę omijającą niemieckiego agenta Plusza, a zrobić to dostatecznie szybko, by zdążyć obrócić wni-wecz plany Abwehry.
Pociąg zwolnił. Kloss znowu odsunął firankę i ujrzał kontury kamienic i ruiny, widoczne teraz dobrze w świetle księżyca. Oparł czoło o szybę, by nie mogła zobaczyć jego twarzy. Nie był jednak pewien, czy nie zdradzi go skurcz warg, wyraz oczu…
– Co to? – zapytała Hanna Bösel.
– Warszawa – odpowiedział.
– Ach tak! Była stolica byłej Polski. Miasto, które pozostanie na zawsze prowincją. Czy sądzisz, że długo tu postoimy?
– Mam nadzieję, że krótko – rzekł, tym razem najzupełniej szczerze.
W Warszawie musiał zaryzykować, chociaż myśląc o tym później, gdy dojeżdżali już do Liska, osądził, że spotkanie na dworcu należało zorganizować jednak inaczej… Zresztą po paru minutach popełnił trzeci błąd: nie docenił czujności i sprytu „prowincjonalnej Maty Hari".
Maciej miał czekać na peronie. Wysłał z Berlina kartkę, której tekst był umownym szyfrem, zawierającym datę i godzinę przyjazdu pociągu. Musiał więc wyjść z wagonu; peron był niestety pusty. Rozpoznał natychmiast Macieja, chociaż ten specjalista od maskowania objawił się teraz w postaci starszego pana w czarnym płaszczu i takimż kapeluszu. Kloss włożył do ust nie zapalonego papierosa i po chwili Maciej bardzo usłużnie, nawet zbyt usłużnie, podawał mu zapałkę. Mieli dla siebie dosłownie parę sekund.
– Jadę do Liska – zdążył powiedzieć Kloss. – Czekam pojutrze. Chodzi o kontakt z Konradem. Nie wiem, kto to jest…
Maciej skinął głową i niespiesznie ruszył wzdłuż pociągu. Kloss wrócił do wagonu, ustępując miejsca w przejściu barczystemu jegomościowi w tyrolskim kapeluszu. Jegomość obładowany był walizkami, pot spływał mu po twarzy, a jędrne niemieckie przekleństwa natychmiast przywodziły na myśl pruskie koszary.
– Ani jednego tragarza w tej Warszawie – pieklił się ładując bagaż na pomost. Kloss pomógł mu wciągnąć potężną skórzaną torbę i w ten sposób zawarł znajomość z nadradcą Gebhardtem, który, jak się okazało później, także jechał do Liska.
Pociąg ruszył. Kloss został na pomoście i mógł zobaczyć jeszcze, gdy wyjeżdżali z tunelu, skrawek alei Trzeciego Maja; a potem z mostu spojrzeć na Wisłę i Pragę.
– Pasjonuje cię jednak ta Warszawa? – usłyszał za sobą. Odwrócił się gwałtownie: Hanna Bösel zaskoczyła go po raz trzeci.
– Spędziłem tu parę miesięcy – rzucił.
– Polacy to, jak widać, grzeczny naród – ciągnęła tymczasem dalej Hanna – wystarczy zeskoczyć na peron, aby zjawił się natychmiast ktoś, kto poda ogień niemieckiemu oficerowi.
– Zapewne także Niemiec – powiedział obojętnie. -Jesteś niezwykle spostrzegawcza.
– Jestem… – rzekła poważnie: – A teraz słuchaj: w Lisku nie znamy się. Oboje przyjeżdżamy do domu wypoczynkowego. Pamiętaj, że tam w każdej chwili może się zjawić ich prawdziwy łącznik z Berlina. I żeby nie było wątpliwości: ja kieruję całością akcji.
Kloss odpowiedział, że nie ma żadnych ambicji dowódczych, przynajmniej jeśli chodzi o Lisko. Mówiła coś jeszcze, ale nie słuchał. Stali przy drzwiach. Wystarczyło przesunąć klamkę na „otwarte", a potem… Gdyby ją zlikwidował teraz, czy uwierzą, że to wypadek? Może uwierzą… Ogromne ryzyko, ale przynajmniej pewność, że jeszcze jedna prowokacja Abwehry spali na panewce… Należało natychmiast podjąć decyzję. Podjął decyzję. Przesunął klamkę na „otwarte", był pewien, że nie mogła dostrzec tego drobnego ruchu dłoni…
– Musimy być czujni, Hans – mówiła – bo każda pomyłka może nas bardzo drogo kosztować… – Odsunęła się od drzwi, a potem gestem równie szybkim przesunęła klamkę na „zamknięte".
Intuicja? Przeczucie? A może jednak spostrzegła? Nie przestawał o tym myśleć, gdy wrócili do przedziału. Rozlokował się tu już w najlepsze nadradca Gebhardt, jegomość z walizkami. Dokonał prezentacji krzykliwie, informując natychmiast, że kolejarze w Berlinie wprowadzili go w błąd: dlatego musi podróżować do tego przeklętego Liska z przesiadką w Warszawie. Czy zresztą w ogóle należy spędzać urlop w GG? Dziwi się już sam sobie, że on, mając możliwości, jako wysoki urzędnik ministerstwa propagandy, wyjazdu w góry Harzu, albo nawet, kto wie, na francuskie wybrzeże, pojechał jednak do Liska. Wspomnienia wojenne? Bo muszą wiedzieć, że brał udział w blitzkriegu trzydziestego dziewiątego roku i część kampanii odbył niedaleko Liska. Te najmocniejsze męskie przeżycia są naprawdę niezapomniane…
Zasypywał ich lawiną słów, Kloss był nawet rad, że może milczeć, ograniczając się od czasu do czasu do uprzejmych półodpowiedzi na pytania pana Gebhardta. Bo pan Gebhardt był także ciekawy; oświadczył na przykład, że widział Klossa na Friedrichstrasse, uzyskał potwierdzenie i natychmiast oznajmił, że on sam bywał
częstym gościem w ministerstwie wojny. To zainteresowało wyraźnie Hannę Bösel, spojrzała uważniej na nad-radcę, a potem zechciała nawet roześmiać się z jakiegoś żartu, może nieco ryzykownego, ale przecież sami swoi… Przesiadła się trochę bliżej Gebhardta, a Klossa zaczęła traktować obojętnie i jakby z góry, zwracając się do niego per „panie poruczniku".
Jechali więc w najlepszej komitywie. Gebhardt wygrzebał z walizki butelkę francuskiego koniaku i metalowe kubki, sączyli powoli słuchając pana nadradcy, który zdążył opowiedzieć o sobie wszystko albo niemal wszystko, oraz oznajmić, że na dworcu w Lisku czekać będzie na niego samochód miejscowego amtsleitera.
– To mój dobry przyjaciel – informował Gebhardt -a przyzwoity Niemiec ma teraz przyjaciół w każdym okupowanym kraju. – Roześmiał się hałaśliwie. – Pojedziecie razem ze mną i zobaczycie, jaki ze mnie kierowca. To moja pasja.
Samochód istotnie czekał. Był wczesny ranek bardzo pogodnego dnia. Jechali z dworca szeroką szosą wysadzaną drzewami, potem, bardzo nagle, pojawiło się miasteczko schowane w kotlince i łagodne wzgórza pokryte lasem. Na polach stały świeże snopy, a ścierniska ciągnące się aż do stoków wzgórz przypominały o nadchodzącej jesieni. Dom wypoczynkowy, sanatorium, mieścił się za miasteczkiem, trzeba było przejechać krętymi uliczkami wśród parterowych drewnianych domków, osiadających już w ziemi i bezwstydnie prezentujących nędzę oraz starość.
Gebhardt dodał gazu, wyskoczyli na pustą przestrzeń, po paru chwilach dostrzegli okazały piętrowy gmach, pięknie położony u stoku wzgórza w gęstym parku.
– To właśnie tu – powiedział Gebhardt – tu będziemy odpoczywać. – I nacisnął klakson.
Najmniej przypominało to oczywiście odpoczynek. Przypuszczał, że Hanna Bösel podzieli się z nim posiadanymi informacjami, że będzie traktowany jako pełnoprawny partner w tej grze. Już pierwsze godziny pobytu w domu wypoczynkowym dowiodły jednak, że wyznaczono mu funkcje znacznie skromniejsze: wykonywanie konkretnych poleceń bez wprowadzania w całość akcji. Miał więc nawiązać kontakt z agentem Abwehry Pluszem, ale nie wiedział, w jaki sposób Hanna zamierza trafić do Konrada i do oddziału AK, który przyjmował zrzutka z Londynu. On musiał czekać na Macieja, bez Macieja nie miał żadnej możliwości przeciwdziałania akcji Abwehry. A przecież czasu było ogromnie mało: dzień, może dwa…
Kloss nie należał do ludzi skłonnych do rezygnacji. Wykorzystywał każdą szansę, a jeśli szansy nie było – sam ją stwarzał. Jeśli Hanna mc nie powie, będzie śledził każdy jej krok. Myślał o tym idąc korytarzem domu wypoczynkowego, schludnym i czystym, o ścianach obwieszonych obrazkami, przedstawiającymi niemieckie zwycięstwa na wszystkich frontach. Nie mógł już patrzeć na te kicze… Stał przed drzwiami pokoju panny Bösel, rozważając raz jeszcze, jaka postawa będzie najwłaściwsza, jaką gębę powinien sobie tym razem przyprawić…
Siedziała przed lustrem i czesała włosy. Nie spojrzała nawet na wchodzącego Klossa.
– Miło, że przyszedłeś – w jej głosie usłyszał drwinę i ten ton, ton nader rzadki u Niemców, z którymi miał do czynienia dotąd, niepokoił go coraz bardziej. – Zapewne chciałeś troskliwie zobaczyć, jak się urządziłam. Wolałabym jednak, abyś nie afiszował zbytnio naszej znajomości.
– Przykro mi – rzekł – twój stosunek do mnie sprawia mi przykrość. Rozumiem, że chcesz mnie widywać jak najrzadziej…
Spojrzała na niego łagodniej. Widocznie ten ton był właściwy.
– Muszę cię widywać tyle, ile powinnam.
– Wolałbym częściej.
– Cóż to? – major Hanna Bösel patrzyła na niego bez uśmiechu. – Oświadczyny?
Milczał.
– No dobrze już, dobrze… Zachowujesz się jak dzieciak, który nie dostał na kino. Mówiłam ci już, że jesteś przystojny chłopak, ale ja przypominam sobie, że jestem kobietą na ogół tylko wówczas, gdy tego wymaga służba.
– Wolałbym, żebyś to robiła także… poza służbą.
– A ty? – zapytała nagle. – Nie jesteś żonaty?
– Nie.
– Masz narzeczoną?
– Nie.
– Dziwne. Znam niewielu oficerów w twoim wieku nie mających dziewcząt w ojczyźnie.
Wolał jednak zmienić temat.
– Kiedy tam pójdziesz? – zapytał. Nie wiedział oczywiście „dokąd", ale musiała mieć przecież jakiś kontakt, jakiś adres, który umożliwi jej dotarcie do Konrada.
– Kiedy tam pójdę? – powtórzyła. I roześmiała się. -Oczywiście jak najszybciej, mój drogi. Mamy bardzo niewiele czasu, bo ten trzeci, ten ktoś, dla kogo pracowała Ewa Fromm, może zjawić się w każdej chwili.
– Mógł przyjechać razem z nami.
– Biorę to pod uwagę – odpowiedziała chłodno. -Jeśli przyjechał, zna to samo hasło co ja i wie, że prawdziwa Ewa Fromm została aresztowana…
Więc znasz jakieś hasło – pomyślał Kloss – i masz kontakt. Zapewne te informacje pochodzą także od Plusza.
– Nawiąż jak najszybciej kontakt z Pluszem – poleciła.
– Wolałbym cię ubezpieczać – powiedział Kloss. – Możesz znaleźć się w niebezpieczeństwie.
Roześmiała się.
– Nie trzeba. Daję sobie na ogół znakomicie radę sama. A teraz pozwól mi się ubrać.
Nic więc nie uzyskał. Pozostawało tylko śledzenie Hanny i oczekiwanie na Macieja. Zakładał, że panna Bösel postara się nawiązać kontakt z ludźmi Konrada w ciągu najbliższych godzin. Miał szczęście, bo z okna swojego pokoju widział wejście do domu wypoczynkowego, był to więc znakomity punkt obserwacyjny, którego nie wolno mu było opuścić nawet na minutę. Ruch był duży, oficerowie w mundurach, oficerowie po cywilnemu, sporo kalek, bezrękich i beznogich, jak tutaj mówiono: „bohaterów niemieckiego zwycięstwa". Zobaczył okazałą figurę radcy Gebhardta, który utknął przed wyjściem, zawierał nowe znajomości i co chwila wybuchał tubalnym śmiechem. Po raz pierwszy pomyślał o Gebhardcie z zawodowym zainteresowaniem, chociaż wydawało się mało prawdopodobne, by polski lub angielski wywiad mogły zwerbować kogoś takiego. Maska? Widział już tylu ludzi noszących maski… I znowu pomyślał o Hannie; nie ufała mu, co do tego nie miał wątpliwości. Chciałby tylko wiedzieć, czy nie ufała, bo takie było polecenie Berlina, czy też sama zaczęła podejrzewać?
Mrok już zapadał. Kloss cofnął się nieco w głąb pokoju i zapalił papierosa. Może jednak panna Bösel nie spieszy się tak bardzo, jak sądził? I wtedy ją zobaczył. Zbiegła po schodkach i szybkim krokiem szła w kierunku bramy parku. Coś go zaskoczyło w jej stroju i wyglądzie. Gdy znalazł się na dole i ruszył za nią ciemną alejką prowadzącą do miasteczka, wiedział już, dlaczego Hanna wydała mu się zmieniona; wyglądała po prostu tak, jak tysiące polskich dziewcząt. Nie ulegało więc wątpliwości, że szła „do pracy" starannie ucharakteryzowana, w dobrze przylegającej masce. Należało iść za nią tak, by tego nie spostrzegła, a było to zadanie niełatwe, bo przecież miał do czynienia z doświadczonym agentem… Liczył tylko na to, że Hanna nie spodziewa się i nie może się spodziewać, by ktokolwiek ją śledził…
Ulice miasteczka były oczywiście nie oświetlone. Wąskie i czarne przypominały korytarze z fantastycznego filmu. Pięty się pod górę, spadały krętymi przejściami w dół, kończyły się nagle na zagraconych podwórzach. Zorientował się, że Hanna kluczy, że jednak zachowuje ostrożność i jeszcze raz doszedł do wniosku, że ma do czynienia z wyjątkowo szczwanym przeciwnikiem. Wreszcie przystanęła, rozejrzała się uważnie. Kloss miał ledwo tyle czasu, by odskoczyć w cień parterowego domku, gdy zniknęła w mroku jakiegoś podwórza. Poczekał chwilę i podszedł bliżej… Cofnięta nieco od ulicy drewniana rudera. Hanna zastukała i zobaczył ją po chwili, gdy otwarto drzwi, w świetle padającym z wnętrza domu.
– Dobry wieczór – usłyszał. Mówiła świetną polszczyzną bez akcentu. – Przychodzę od Józefa.
Była to zapewne pierwsza część hasła i wszystko czego się dowiedział, bo drzwi natychmiast zamknięto i zaryglowano. W zasłoniętym oknie zobaczył tylko dwa cienie – panny Bösel i pochylony, zgarbiony – zapewne jakiejś starszej kobiety. Opanowała go bezsilna wściekłość. Cóż z tego, że zna adres kontaktowy? Panna Bösel rozpoczęła już swą grę, przeniknęła do polskiej organizacji podziemnej, nawiąże łączność z wysłannikiem z Londynu, a on, Kloss, nie ma żadnej szansy, by jej w tym przeszkodzić. Nie pójdzie przecież do ludzi, których nie zna i nie powie: „Strzeżcie się, to niemiecka agentka". Nie zaryzykuje zdemaskowania, bo tego mu nie wolno ryzykować, bo ma jeszcze przed sobą szmat roboty, zanim wojna się skończy.
W uliczce zaterkotał wóz z ogromną beczką; stara część Liska nie miała wodociągu, jego rolę spełniał woziwoda. Kloss słyszał ściszone głosy zza ścian, miasteczko jednak żyło, w ciemnych podwórzach, w domach o zasłoniętych szczelnie oknach byli ludzie z niepokojem słuchający odgłosów z ulicy. Nadchodził patrol i wszystko nagle ucichło, potem rozległ się gardłowy niemiecki krzyk. Oczekiwanie na pannę Bösel nie miało już sensu. Kloss ustalił wszystko, co mógł ustalić; zapalił papierosa i spojrzał na zegarek. Powinien zdążyć jeszcze poznać tego Plusza, „naszego agenta od piętnastu lat", jak mówił Langner.
Plusz pracował w jedynej dużej knajpie Liska, „Zdrojowej". Kloss trafił tam bez trudu, sala restauracyjna była obszerna i pustawa, kelnerzy kręcili się ospale między stolikami. Jeden z nich… Siadł przy stoliku, wyjął z kieszeni fotografię Plusza, którą wręczył mu w Berlinie Langner, i jeszcze raz przyjrzał się tej twarzy. Łysawy mężczyzna, zapewne już po czterdziestce, grube wargi, okulary… Zobaczył go po chwili i rozkazująco skinął głową. Podszedł natychmiast.
– Słucham, panie poruczniku. -Jego niemczyzna była niemal bezbłędna.
Kloss bawił się papierośnicą.
– Pan się nazywa Plusz, prawda?
Tamten potwierdził i niespokojnie spojrzał na sąsiedni stolik, przy którym siadło właśnie dwóch niemieckich oficerów. Rozprawiali krzykliwie o sytuacji na froncie wschodnim.
– Jestem od Kurta z Berlina – powtarzał Kloss hasło przekazane mu przez Langnera.
– Tu nie możemy rozmawiać – szeptał Plusz. – Zaraz podam kawę. A może coś mocniejszego?
– Może być kieliszek koniaku.
– Koniak mamy także francuski, panie poruczniku. Przyjechał już Konrad. Boję się, że zaczynają mnie podejrzewać. Mamy dobre befsztyki, jeśli chce pan poświęcić kartki… Jutro o ósmej na starej przystani. Wie pan, gdzie to jest?
– Znajdę – odpowiedział Kloss.
Do starej przystani szło się ścieżką przez łąki, wzdłuż wąskiej, krętej rzeczułki, która płynęła z gór i wiosną stawała się rwącym, groźnym potokiem. Kloss wyszedł wcześniej z miasteczka i miał teraz sporo czasu, by spenetrować dokładnie miejsce spotkania, obejrzeć podłużny drewniany barak, gdzie przechowywano kajaki, zajrzeć przez wąskie okienka do szatni, a potem usiąść na zmurszałej ławeczce, ukrytej pod drzewem, skąd można było widzieć dokładnie dróżkę wiodącą z miasteczka. Postanowił wycisnąć z Plusza możliwie jak najwięcej, także hasło i kontakt, którymi posługiwała się Hanna Bösel. Plusza trzeba będzie później zlikwidować, myślał o tym obojętnie i chłodno, zresztą zajmą się tym ludzie Konrada. Jeśli do nich dotrze… Bo sytuacja stawała się coraz trudniejsza, a ubiegły dzień nie przyniósł nic, co ułatwiałoby zadanie…
Zaraz po śniadaniu poszedł na dworzec, o ile można tak nazwać drewniany barak postawiony na gruzach spalonego budynku. Maciej był, jak zwykle, punktualny, stał pod rozkładem jazdy, w tym samym, co w Warszawie, kostiumie starszego pana… Kloss pomyślał, że to jednak nieostrożność, że należało przybrać inną postać, ale nic nie powiedział, zresztą nie mieli czasu na rozważania teoretyczne. Maciej oznajmił, że sprawa okazało się trudniejsza, niż przypuszczał. Do Konrada można dotrzeć tylko za pośrednictwem centrali, musi potrwać dwa – trzy dni, zanim uzyskają hasło i kontakt. Kloss odpowiedział z goryczą, że Bösel zdołała już rozszyfrować Konrada i jego ludzi w miasteczku, a oni muszą czekać…
Maciej oczywiście wysłuchał tego bez słowa, a potem oświadczył, że przyjedzie za dwa dni.
– Tylko ubierz się inaczej – rzucił ze złością Kloss. -Aha… I postaraj się dowiedzieć wszystkiego, co można, o niejakim radcy Gebhardcie z Berlina. Podobno był tu kiedyś…
Nie spojrzał nawet na Macieja i ruszył ku wyjściu. Gdy otwierał drzwi, w oknie wychodzącym na peron zobaczył twarz Hanny Bösel. Zniknęła natychmiast. Wtedy poczuł niepokój, który tym razem był w pełni uzasadniony. Hanna Bösel go śledziła. Na peronie w Warszawie było co prawda dość ciemno, ale charakterystyczną postać starszego pana mogła zapamiętać. A teraz zobaczyła go znowu tutaj… Gra stawała się niebezpieczna i Kloss poczuł, że wzrasta w nim napięcie.
W domu wypoczynkowym, nie zaglądając nawet do siebie, zastukał do pokoju Hanny. Była już, wróciła wcześniej. Wskazała mu krzesło, sama usiadła na poręczy fotela. Wyglądała bardzo ładnie, ale Kloss dostrzegał w niej już tylko niebezpiecznego przeciwnika, którego jeśli trzeba będzie…
– Jak ci poszło wczoraj? – zapytał.
– Poszło – odpowiedziała chłodno. – Hasło i kontakt były w porządku, przyjęto mnie za swoją. Niedługo dotrę do Konrada.
– Sądzisz, że tamten się jeszcze nie zjawił?
– Na pewno nie. Ale bądź spokojny, ustalę, kto to jest. – Powiedziała „ustalę", a nie „ustalimy". Kloss skwitował to skinieniem głowy. – A ty? – zapytała. – Co możesz mi zameldować?
– Umówiłem się z tym agentem Langnera – Pluszem. Na dziś na ósmą wieczorem.
– Gdzie?
– Na starej przystani.
– Dobrze. I nic więcej nie masz mi do powiedzenia? Wahał się chwile. Jak zagrać? Pozorowanie szczerości bywało opłacalne, ale… Nie zdążył podjąć decyzji.
– Dlaczego mnie wczoraj śledziłeś?
Kiedy spostrzegła? Wówczas, gdy wchodziła do domku? A może spojrzała przez okno? Za długo sterczał pod tą ruderą przy ulicy Rybnej 4.
– To chyba mój obowiązek – powiedział. – Ktoś cię musiał ubezpieczać. Jeśli sama tego nie rozumiałaś…
– Mówiłam ci już – ucięła – żebyś robił tylko to, co ci polecam.
– Pomyśl – jego głos był również chłodny. – Langner nie wybaczyłby mi nigdy, gdyby cię zlikwidowano. A mogło się zdarzyć, że tamten, ich prawdziwy agent, nawiązałby łączność wcześniej… Bałem się o ciebie…
Milczała, a Kloss czekał, czy powie o spotkaniu na dworcu. Nie, ani słowa… Było gorzej, niż przypuszczał.
Usłyszeli pukanie.
– Idź do łazienki – rozkazała Hanna. – Nie chcę, żeby cię u mnie widziano.
Wejście do łazienki było z korytarzyka. Kloss zamknął za sobą drzwi i niemal natychmiast usłyszał głos Gebhardta.
– Obiecała pani wypić ze mną kieliszek, panno Bösel.
– Obiecałam i jestem gotowa. Niech pan zejdzie na dół, za chwilę przyjdę.
Interesowała się więc Gebhardtem, ale jemu, Klosso-wi, nie napomknęła o tym ani słowa. Czy zdążyła już posłać jakiś meldunek do Berlina?
Rozważał to wszystko czekając na Plusza. Chmury zasłoniły księżyc i stara przystań pogrążona była w ciemnościach. Zerwał się wiatr, szumiały drzewa nad rzeką. Kloss zapalił papierosa i wiedział, że jego twarz, oświetlona teraz, widoczna jest zapewne ze ścieżki. Plusz nie nadszedł jednak ścieżką. Zjawił się obok niego nagle, widocznie istniała jakaś inna droga między kępami drzew. Podali sobie ręce, dłoń agenta była wilgotna i śliska.
– Generał wyraża panu podziękowanie – powiedział Kloss. – Pańskie informacje się sprawdziły i oddał pan duże usługi Niemcom. – Znowu zaszumiały drzewa. Kloss usłyszał szelest, rozejrzał się niespokojnie, ale wróciła cisza, przystań była pusta i ciemna.
– Muszę panu powiedzieć – zaczął nerwowo Plusz -coś bardzo ważnego…
W tej chwili padły dwa strzały, jeden za drugim, oddane z tak bliskiej odległości, że Kloss zobaczył płomień w krzakach nad rzeką… Plusz krzyknął i osuwał się na ziemię, najpierw jakby przyklękał, potem uderzył twarzą w piasek… Kloss również padł na ziemię, wyrwał z kabury broń, strzelił nie celując, zresztą strzelanie było czynnością bezsensowną, podobnie jak pogoń, nawet jeśli Kloss zamierzałby ścigać napastnika. Stali obok siebie, Plusz i on, obaj palili papierosy, obaj byli widoczni, celowano do Plusza, nie do niego. Kto? Ludzie Konrada? Nie mogli wiedzieć o spotkaniu na przystani. Chyba że śledzili Plusza, że podejrzewali go o zdradę… Mało prawdopodobne.
Pochylił się nad niemieckim agentem, namacał puls. Plusz nie żył i zapewne dobrze zasłużył na śmierć swą piętnastoletnią wiernością wielkiej Rzeszy, ale sytuacja Klossa stawała się teraz jeszcze trudniejsza. W jego obecności zamordowano agenta niemieckiego wywiadu. Trzeba się będzie gęsto tłumaczyć, a jeśli dodać podejrzenia Hanny Bösel!… Obmacał kieszenie Plusza, wyjął portfel, papierosy, nawet blok kelnerski – wszystko to trzeba będzie dokładnie zbadać. Ciało zostawił na ziemi, tak jak leżało, skręcone, z podkurczonymi nogami. Wyjrzał znowu księżyc i wydobył z nocy rzekę, łąkę, martwą przystań…
Przekręcił klucz w zamku i wszedł do swego pokoju. Był zmęczony, ale nie mógł sobie pozwolić na odpoczynek, oczekiwała go rozmowa z Hanną, tej rozmowy nie wolno było odkładać do jutra. Nie zapalając światła usiadł na łóżku. Jakie ma szansę w tej grze? Chodziło już nie tylko o Konrada i pokrzyżowanie planów Abwehry, chodziło o niego.
Przymknął oczy i w tej chwili usłyszał:
– Zapal światło, Hans. – Głos Hanny Bösel. Więc była tutaj? Zanim zerwał się, by przekręcić kontakt, pomyślał o walizkach. Czy nie było nic kompromitującego? Nie, chyba nie. Oczywiście szperała w jego rzeczach. W kieszeniach ubrań także. Pudełko juno. W bibułce jednego z papierosów znajdował się szyfr. Było nierozsądne rozstawanie się z tym pudełkiem: to nowy szyfr, nie zdążył się jeszcze nauczyć go na pamięć. Gdyby ją teraz zastrzelił? To oczywiście koniec, można by już tylko iść do partyzantki…
Przymrużył oczy, gdy zabłysły żarówki. Hanna Bösel stała w rogu pokoju, podchodziła do niego powoli. Była w szlafroku…
– Nie witasz mnie zbyt uprzejmie, Hans. Jesteś tylko zaskoczony.
– Wybacz, jestem bardzo zdenerwowany.
– Co zameldował Plusz?
– Plusz nic me zameldował – odpowiedział Kloss. – Plusz nie żyje…
– Co? Jakim cudem?
Zreferował dokładnie wydarzenia na przystani.
– Nie miałem żadnej szansy. Rozumiesz? Sprawca zniknął w krzakach, znał zapewne znakomicie teren.
– I to mówi oficer Abwehry! – krzyknęła Hanna. -Zabijają agenta w jego obecności. Komu powiedziałeś o spotkaniu z Pluszem?
– Tobie.
– Komu jeszcze?
– Nikomu, Hanno, ty mi nie ufasz.
– Ewo, nie Hanno! Naucz się wreszcie. Nie, nie ufam. Pracuję nie od dzisiaj w niemieckim wywiadzie…
Sięgnęła do kieszeni szlafroka i położyła na dłoni maleńki pistolet. Bawiła się nim jak zabawką.
– To mógł zrobić ten trzeci. – Kloss starał się zachować spokój. – Ten ich prawdziwy łącznik z Berlina, który miał dostęp do ministerstwa wojny. Tylko on.
Hanna milczała.
– Schowaj tę pukawkę – podniósł głos. – Nie cierpię, gdy kobiety bawią się pukawkami.
– A ja lubię. Niemieckim kobietom z tym do twarzy. A może mi jeszcze powiesz, Hans, co robiłeś dzisiaj na dworcu?
Wybuchnął śmiechem. Była to jedyna możliwa reakcja i ten śmiech mu się udał.
– Lubię prowincjonalne dworce. Czy coś w tym złego?
– I bardzo lubisz starszych panów na dworcach. Radzę ci, Hans, bądź ze mną szczery.
– Jestem szczery. O co ci właściwie chodzi? – Teraz on atakował. – Wolałbym, żebyś przychodziła do mnie prywatnie bez zabawek w kieszeni szlafroka.
– Nie lubię tracić zaufania do swoich współpracowników. Teraz krzyk, tylko krzyk.
– Jakim prawem mówisz mi takie rzeczy?! Dlatego, że jesteś kobietą?
Zmusił ją jednak do odwrotu. Jej podejrzenia widocznie były jeszcze dość mgliste.
– No dobrze, już dobrze – mruknęła. – W sprawie Plusza przeprowadzimy dokładne śledztwo.
– Kiedy umówiłaś się z Konradem? – atakował dalej.
– Dowiesz się we właściwym czasie, mój drogi. Usłyszeli pukanie do drzwi.
– Teraz ty schowaj się do łazienki – powiedział Kloss. Był to przynajmniej jakiś drobniutki rewanż.
W drzwiach stał kapitan Boldt, ten sam Boldt, który brał udział w ich berlińskiej naradzie u Langnera. Więc Langner nie ufa nawet Hannie, pomyślał Kloss, jeśli przysyła jeszcze jego, a może Boldt… Nie, to wydawało się zupełnie nieprawdopodobne.
Heil Hitler Boldta było przyjazne i radosne. Kloss nauczył się w Berlinie odczytywać rozmaite odcienie faszystowskiego powitania.
– Dziwisz się, Kloss, co?
– Dziwię się – odpowiedział natychmiast. Przyjechałeś mnie zastąpić? A może nowe zadania?
– Ani jedno, ani drugie, mój drogi. Przyjechałem po prostu na wypoczynek.
– Taki sam jak mój?
– Nie bądź zbyt podejrzliwy, Hans. A gdzie piękna panna Bösel? Nie zastałem jej w pokoju.
Hanna wypłynęła z łazienki.
– Jestem tutaj. -W jej głosie nie usłyszeli zakłopotania.
Boldt pochylił się nad jej ręką.
– Piękny szlafroczek, widać, że naprawdę wypoczywacie… Mam z tobą do pogadania, Hanno… Wybacz, Kloss, że zostawimy cię samego.
Został nareszcie sam. Usiadł przy oknie i patrząc na wejście do domu wypoczynkowego, pomyślał, że może to ostatni wieczór w niemieckim mundurze… Wiedział jednak, że nie zrezygnuje tak łatwo, a ucieknie dopiero wtedy, gdy nie będzie innego wyjścia. Jeśli oczywiście ucieczka okaże się jeszcze możliwa. Po co przyjechał Boldt? Może Hanna złożyła już jakiś meldunek i, nie ufając Klossowi, prosiła generała o pomoc? Dlaczego Boldt chciał rozmawiać tylko z Hanną, a nie z nimi obojgiem? Jak Bösel przedstawi Boldtowi wydarzenia na przystani?
Minęły dwa dni, a on ponosił same porażki. Wiedział niewiele więcej niż w momencie przyjazdu do Liska. A Maciej? Zaklął. Znał ostrożność ludzi prowadzących wojnę podziemną i pojmował, ile trzeba czasu, aby skontaktować dwie siatki.
Na pustej teraz alejce prowadzącej w kierunku miasta zobaczył nagle znaną sylwetkę. Nadradca Gebhardt maszerował wielkimi krokami. Za chwilę zniknie w ciemnościach. Dokąd późnym wieczorem wybiera się pan Gebhardt?
Kloss chwycił czapkę i po chwili zbiegał już ze schodów. Szedł za nim ostrożnie, dziwiąc się coraz bardziej, bo pan nadradca nie zamierzał wcale iść do miasta. Z szosy skręcił na polną drogę wiodącą wzdłuż łąk i ściernisk prosto do lasu. Była to naprawdę zaskakująca odwaga. Niemiec idący samotnie nocą do lasu w Generalnej Guberni, tego Kloss jeszcze nie widział. A on znał widać drogę znakomicie, bo szedł naprzód śmiało, na skrzyżowaniu nie przystawał, skręcił w prawo, a potem piaszczystą ścieżką biegnącą wzdłuż linii drzew dotarł do paru mogił zapomnianych w polu i dopiero tutaj skręcił w las. Kloss mógł iść teraz bardzo blisko Gebhardta, słyszał nawet przyspieszone sapanie radcy, przesunął kaburę na brzuch i zapomniał o zmęczeniu, bowiem cel wycieczki urzędnika ministerstwa propagandy wydawał się coraz bardziej tajemniczy.
Ścieżka znikała chwilami wśród krzaków, objawiała się znowu wyżłobieniami kolein, aby wreszcie doprowadzić ich do obszernej polanki, gęsto porośniętej wysoką trawą. Księżyc wychylił się zza drzew i Kloss, stojący na skraju polanki, widział sylwetkę pana Gebhardta, który, wydawało się, odprawiał tutaj jakiś tajemniczy rytualny obrządek. Doszedł do samotnego rozłożystego drzewa, przyklęknął, zrywał korę z pnia, potem wyprostował się i starannie odmierzonym krokiem poszedł wprost na Klossa. Pod kątem prostym skręcił w lewo, wreszcie przystanął i spod płaszcza wyciągnął przedmiot, w którym Kloss w ciemności rozpoznał dopiero po chwili zwykłą łopatkę saperską. Nadradca z ministerstwa propagandy zrzucił płaszcz, kapelusz, marynarkę i dziarsko zabrał się do kopania. Sapał przy tym głośno i pracował tak niezręcznie, że Kloss z trudem wstrzymywał śmiech. Co pewien czas przerywał, klękał na trawie, grzebał w ziemi rękoma, jakby czegoś szukał… Zaczynał znowu kopać nieco dalej, pracował nawet coraz sprawniej, ale widać – bezskutecznie.
Zdaje się, że rozumiem – pomyślał Kloss. I doszedł do wniosku, że pan nadradca będzie musiał jeszcze nieraz powrócić na tę polankę, a on, Kloss, powinien o tym wiedzieć. Osoba bowiem pana nadradcy wydała mu się teraz nader interesująca.
Tańczyli. Nic nie zostało mu darowane tego wieczoru. Gdy wracał ze swego leśnego spaceru i przechodząc przez hali zobaczył otwarte drzwi wypełnionej po brzegi sali dansingowej, nie przyszło mu nawet do głowy, że będzie za chwilę przytulał na parkiecie pannę Bösel. Tak się jednak stało. Czekała chyba na mego, bo gdy odbierał klucz od portiera, zobaczył ją przy sobie – miała szczególną zdolność zjawiania się niespodziewanie – w mocno wydekoltowanej sukni balowej. W niczym nie przypominała skromnej dziewczyny, która poprzedniego wieczoru szła ciemnymi ulicami miasteczka na Rybną 4. Głos miała łagodny i miękki, nie poznawał jej.
– Mam ogromną ochotę zatańczyć z tobą, Hans – powiedziała.
Spojrzał na swoje buty, potem na nią i zrezygnował ze słów, które już cisnęły się na usta.
Przytulała się do niego nawet zbyt ostentacyjnie. Tańczyła zresztą doskonale, wydawała się tkliwa i czuła, ale Kloss wiedział, że to jej wcielenie jest równe niebezpieczne, jak tamto sprzed paru godzin.
– Lubisz wieczorne spacery – szeptała, ale w jej głosie nie było drwiny. – Szkoda, że nie przyszło ci na myśl, by wziąć mnie ze sobą.
– Szkoda – burknął Kloss, zastanawiając się właśnie, o czym też mogła rozmawiać z Bołdtem. Boldt był zresztą także tutaj, dostrzegł go po paru chwilach, siedział samotnie przy stoliku i uśmiechał się do nich.
– O czym myślisz? – usłyszał głos Hanny.
– Że nie masz do mnie zaufania – odpowiedział natychmiast.
– Ach, ty znowu o tym! Jesteś niemożliwy… Nie lubię takich pamiętliwych mężczyzn… Czy nie rozumiesz?
– Czego?
– Ze mi się podobasz, Hans…
– Jako partner?
– Może jako przeciwnik – przez chwilę była to znowu tamta Hanna sprzed paru godzin.
– Nie przyszło ci na myśl – przeszedł do ataku – że wykonuję tylko rozkazy Langnera? – Brzmiało to dostatecznie dwuznacznie, a on przecież już dość długo nosił niemiecki mundur, by wiedzieć, że w tym świecie nikt nikomu nie ufa i wszyscy toczą nie kończące się podjazdowe wojny, których stawką bywa czasem Żelazny Krzyż i jeszcze jedna gwiazdka, a czasem życie.
Nie patrzyła mu w oczy.
– Nie mówmy o tym – wyszeptała. – Jest przecież ładna noc. I dobra muzyka.
– I ładna dziewczyna… – dokończył tym samym tonem.
– Dziękuję ci, Hans. Może więc stać cię na maleńką pauzę.
– Może. Jeżeli oczywiście zechcesz…
– Gdybyś tylko powiedział mi, gdzie byłeś na spacerze.
– Dlaczego o to pytasz?
– Może jestem zazdrosna.
– Znowu brak zaufania.
– Przestań! Przytul mnie…
Nie zdążył jednak wykonać tego rozkazu, bo muzyka umilkła nagle i oni wrócili do stolika, do uśmiechniętego Boldta, który już pospiesznie nalewał kieliszki. Pili, a Boldt rozpiął guzik przy kołnierzu, twarz miał czerwoną, nabrzmiałą i prawił o ogromnym zaufaniu, jakie generał Langner żywi właśnie do Hanny i do Hansa, do obojga, wierząc, że nie tylko dotrą do Konrada, ale zdemaskują także
Tańczył i nie rozumiał, na co ona naprawdę liczy i dlaczego jest teraz taka. Tylko gra? Grę czasami łatwo rozszyfrować, ale bywa i tak, że zacierają się granice; nagle, może podczas tańca, a może gdy siedzieli przy stoliku przytuleni do siebie i pili któryś tam kieliszek z rzędu, zaczął ją traktować jak ładną dziewczynę, z którą przyszedł na dansing i zapomniał, że to Hanna Bösel, że jeszcze w przedziale kolejowym powtarzał sobie: nie kobieta, tylko szczwany, doświadczony agent niemieckiego wywiadu.
Zapomniał, a może jednak chciał zapomnieć, gdy stali na korytarzu, a potem ona otworzyła drzwi swego pokoju i powiedziała:
– Pocałuj mnie, Hans, pocałuj mnie teraz, bo może potem już nigdy nie będę miała na to ochoty…
W słonecznym świetle dnia, który się właśnie zaczy-nał, wszystko wyglądało inaczej. Kloss wiedział, że zbliża się decydująca rozgrywka, agent Hanna Bösel wykonała dobrze swoje zadanie i uzyskała z całą pewnością możliwość dotarcia do Konrada. On nie uzyskał nic… Maciej miał zjawić się najwcześniej dopiero po obiedzie; do tego czasu Hanna mogła zakończyć swoją robotę: przekazać Konradowi dezinformujące materiały i rozszyfrować jego organizację. Wówczas także los trzeciego, prawdziwego łącznika z Berlina, był przesądzony. Kloss wiedział już, że tym trzecim, nieznanym towarzyszem broni, nie jest nadradca Gebhardt. Więc kto?
Pozostawało tylko jedno: nie spuszczać Hanny ani na minutę z oczu. Podjąć każde ryzyko, bo teraz każde ryzyko było dozwolone, żeby pokrzyżować jej plany. Zajął swój posterunek obserwacyjny przy oknie. Na ławce w łagodnym słońcu tkwił nadradca Gebhardt i palił cygaro. Inwalidzi wynosili leżaki, a pielęgniarki w białych czepkach okrywały ich pledami. Minęło sporo czasu, zanim zobaczył Hannę… Znowu ta skromna sukienka i prawie zupełna rezygnacja z makijażu. Zagryzł wargi aż do bólu i patrzył na nią chwilę z chłodną nienawiścią. Przystanęła przy panu nadradcy, rozmawiali zapewne o pogodzie, bo nadradca wskazywał gazetą słońce i rżał jowialnie, ale i tym razem była to jowialność na pokaz.
Kloss wyszedł z pokoju, gdy panna Bösel skręcała już na drogę prowadzącą do miasta. Musiał być teraz bardzo ostrożny: Hanna to nie Gebhardt… Nie może spostrzec, że jest śledzona. Szedł za nią, kryjąc się w cieniu drzew, i nie przyszło mu na myśl, że jego tropem, w przyzwoitej odległości, idzie jeszcze ktoś trzeci. Pan nadradca Gebhardt, ciągle z gazetą w ręku.
Dopiero gdy dziewczyna skręciła w wąską, niewidoczną niemal ścieżkę tuż przy zbudowanym z kostropatych odłamów piaskowca murze cmentarza, uznał, że może ją spuścić z oczu. Tą drogą można było dojść tylko do lasu. A Kloss znał już sposób, aby dotrzeć tam przed nią: pójdzie stromym zboczem, porośniętym zrudziałą trawą i kępkami jałowca, niewidoczny dla niej, bo ścieżka biegła niżej, wzdłuż koryta wyschniętego potoku. Znał tę drogę i wiedział, że pokonanie jej zajmie Hannie przynajmniej kwadrans, ma więc przed sobą tyle czasu, by wyciągnąwszy się wygodnie w cieniu cmentarnego muru, pomyśleć chwilę nad sytuacją, zastanowić się nad swoim przyszłym postępowaniem.
Wyjął papierosa i gniotąc go w palcach zastanawiał się, czy Hannę Bösel należy zastrzelić zaraz w lesie, czy pójść jej tropem, dzięki jej pomocy odkryć Konrada i wspólnie z nim podjąć decyzję co do losów Hanny. Ale to oznaczałoby konieczność dekonspiracji przed Konradem, dekonspiracji być może nawet usprawiedliwionej obecną sytuacją, ale przecież piekielnie niebezpiecznej, bo jeśli sam Konrad stał się już tylko narzędziem w rękach Abwehry (ma bowiem dostarczyć Anglikom plan umocnień spreparowany w wydziale dezinformacji), to jednak fakt, że wiedzą o nim tyle, świadczyłby, że Abwehra zdołała spenetrować jego otoczenie. Czy tylko Plusz rozpracowywał Konrada? Znowu zagadka. Kto zabił Plusza? Kloss był zbyt wytrawnym pracownikiem wywiadu, by nie powiązać ze sobą trzech faktów. O jego spotkaniu z Pluszem wiedziała Hanna, Plusz był tą osobą, która mogłaby ułatwić Klossowi dojście do Konrada, i właśnie Hanna czekała w jego pokoju, ubrana dość skąpo, jakby tym strojem chciała go przekonać, że nie opuszczała pensjonatu… Ale chociaż wniosek nasuwa się sam, Kloss nie może przyjąć, że Hanna strzeliła do Plusza, ponieważ brak tu jakiegokolwiek wytłumaczenia, motywu. Musi niejako automatycznie Hannę wykluczać. Istnieje oczywiście możliwość – całkiem teoretyczna – która śmierci Plusza nadałaby sens. Gdyby to Hanna Bösel była polskim agentem, a on, Hans Kloss – zdeklarowanym hitlerowcem, jej postępowanie musiałoby być właśnie takie. Ale jest akurat odwrotnie…
Usłyszał szelest czyichś kroków, spojrzał w tamtą stronę i dostrzegł nadradcę Gebhardta. Grubas rozglądał się, jakby kogoś szukał, jakby nagle zgubił czyjś ślad. Kloss uświadomił sobie, że zbyt dużo czasu upłynęło od przejścia Hanny, by Gebhardt mógł śledzić właśnie ją. Jeśli zatem nie Hanna Bösel była przedmiotem obserwacji pana nadradcy z ministerstwa Goebbelsa, to mógł nim być tylko on sam – Hans Kloss. Ale czy obserwacji? Tłusta, porośnięta białą szczeciną dłoń Gebhardta spoczywała wpółwsunięta w kieszeń marynarki. Kieszeń była wypchana, a kształt, jaki jej nadawał przedmiot tkwiący w środku, eliminował przypuszczenie, że spoczywa tam zawinięte w serwetkę drugie śniadanie, które nadradca zamierza spożyć w głuszy leśnej.
Kloss odczuł jakże mu znajome wrażenie chłodu. Sygnał niebezpieczeństwa, a równocześnie znak, że coś zaczyna się wreszcie dziać, że amorficzna, otaczająca go zewsząd pustka zaczyna przybierać kontury. Pora oczekiwania – czuł to przez skórę – dobiegała końca. Nadchodził czas akcji. Przyspieszył ją nieco, teraz wie już to na pewno, tymi paroma dwuznacznymi zdaniami wypowiedzianymi w pensjonatowej restauracji. Gdyby Kloss jeszcze wiedział, czego się Gebhardt boi. Dopiero o zmroku jest zaplanowane spotkanie z Maciejem, gdyby Maciej potrafił mu wyjaśnić powód strachu jowialnego nadradcy…
Gebhardt ruszył ścieżką, Kloss odczekał jeszcze chwilę, aż tamten zniknie we wgłębieniu wyżłobionym przez wyschnięty potok. Potem wstał, otrzepał mundur ze ździebeł trawy, cisnął papierosa, którego nie zdołał nawet zapalić, i ruszył stromizną pod górę. Przez chwilę jakby zapomniał, po co tu jest, dlaczego wspina się pod górę, wysiłek sprawiał mu przyjemność, przenosił go w czasy, gdy jako harcerz zdobywał sprawności w Wysokich Tatrach i to nieuświadomione skojarzenie pomagało mu w marszu, odczuwał satysfakcję przy każdym kroku postawionym we właściwym wgłębieniu skały, radość, że jego ciało jest mu posłuszne, że jest młody, że żyje. Dopiero gdy wspiąwszy się na górę zajął upatrzoną pozycję, skąd będzie mógł obserwować Hannę, i oddychał głęboko, rzeczywistość przytłumiła poprzednie odczucia. Nie jest siedemnastoletnim harcerzem, Staszkiem z Kościerzyny, szczycącym się wyszytymi na lewym rękawie bluzy wszystkimi możliwymi do zdobycia „sprawnościami", jest agentem o kryptonimie J-23, dorosłym człowiekiem, który być może za chwilę zastrzeli młodą, ładną kobietę, nie odczuwając przy tym żadnych wyrzutów sumienia, a jedyną troską, jaką będzie miał po celnym strzale, stanie się problem, jak pokrzyżować jej plany, a jednocześnie odsunąć od siebie niebezpieczeństwo, że ktoś mógłby go o to podejrzewać.
Zobaczył ją po chwili. Szła wolno, zmęczona widać, choć przecież ścieżka wzdłuż potoku nie była znowu aż tak stroma. Widocznie Hanna Bösel nie zdobywała harcerskich „sprawności". Gdzież je zresztą mogła zdobywać? W Argentynie? Argentyńska Niemka zwerbowana przez admirała. Skąd jej znajomość polskiego? Same pytania bez odpowiedzi.
Zatrzymała się niemal naprzeciw jego kryjówki. Czyżby go dostrzegła? A może tu ma dojść do spotkania z owym mitycznym Konradem? To by Klossowi nie dogadzało. Gebhardt jest zbyt blisko…
Hanna usiadła na obalonym przez burzę pniu, zdjęła sandałki, wysypała z nich piasek. Potem wyjęła z małej torebki puderniczkę, przejrzała się, przypudrowała nieco nos. I dopiero ten jakże bezsensowny i jakże kobiecy gest kazał mu spojrzeć na Hannę innymi oczyma. Oczywiście wiedział, że Hanna Bosel jest młodą, atrakcyjną kobietą, spędził z nią miły wieczór, ale nawet podczas tego wieczoru ani przez moment nie zapomniał, kim jest ta dziewczyna, zaufaną generała Langnera, oddaną fuehrerowi nazistką, a więc jego śmiertelnym wrogiem. Czuł zresztą, że ona także, nawet w chwilach zbliżenia, poddaje się nieustannej kontroli, tak jakby i ona czuła w nim wroga. Dopiero teraz, gdy – jak jej się wydawało – przez nikogo nie obserwowana, na kilka minut przed wykonaniem ważnego zadania zabrała się do poprawiania makijażu, poczuł do niej sympatię. Mały, śmieszny, kobiecy gest odjął jej nieco diaboliczności, dodał wdzięku.
Wrzuciła puderniczkę do torebki, będącej miniaturą torby konduktora, energicznym gestem przerzuciła pasek przez ramię, podniosła się i ruszyła spiesznie, jakby nagle spostrzegła, że straciła zbyt dużo czasu. I znów była Hanną Bösel, jaką Kloss znał od paru dni.
Pozwolił jej odejść kilkadziesiąt metrów, jej jasna sukienka zbyt rzucała się w oczy, by mógł ją zgubić w tym lesie.
Zresztą Hanna nie oddala się pewnie zbyt daleko od Liska, bo przecież na dłuższą wyprawę ubrałaby się inaczej. Doszedł do wniosku, że zanim rozprawi się z Hanną, musi najpierw pozbyć się Gebhardta, który lada chwila powinien się pojawić. I rzeczywiście po chwili usłyszał jego posapy-wanie. Grubas z trudem znosił wspinaczkę. Stanął przy balustradzie drewnianego mostku przerzuconego nad potokiem i wielką kraciastą chustką ocierał pot z twarzy.
Kloss, starając się zrobić jak najwięcej hałasu, ruszył jedną z rozwidlających się tu ścieżek. Wybrał najbardziej stromą, licząc, że zniechęci nadradcę z resortu kulawego Józefa do wspinaczki. Wybór tej drogi miał także inny cel: choć oddalała go nieco od trasy, jaką wybrała Hanna, stwarzała dla Klossa dodatkową szansę. Szedł pod ostre, przedzierające się przez drzewa słońce i Gebhardt w rozmigotanym świetle z trudem wyodrębniłby jego sylwetkę z zielonego, drgającego tła. Więc chyba nie zdecyduje się strzelać, a raczej sądząc, że Kloss go nie zauważył, zaczai się tu gdzieś w pobliżu, by poczekać na jego powrót. Tacy jak Gebhardt, tłuści, starsi mężczyźni, mają dużo cierpliwości i lubią czekać. To ich między innymi różni od Klossa.
Przeszedłszy jakieś pięćdziesiąt metrów Kloss skrył się za sągiem okorowanego drzewa i dopiero teraz zdecydował się spojrzeć w dół. Przeczucie, ów zimny powiew, gdy kilkanaście minut temu dostrzegł dłoń Gebhardta wsuniętą w wypchaną kieszeń marynarki, nie omyliło go. Gebhardt chował właśnie rewolwer do kieszeni. Bał się strzelać pod słońce, bał się chybić. Jakimż więc zagrożeniem musi być dla niego Kloss tylko dlatego, że wypowiedział parę zdań, z których wynikało, iż mógł widzieć tęgiego nadradcę rozkopującego ziemię saperską łopatką?
Te myśli przebiegały Klossowi przez głowę, gdy spiesznie teraz przedzierał się przez gąszcze, by jak najszybciej zobaczyć jasną plamę sukni Hanny Bösel.
Była już na niewielkiej polance. Stała przy niskiej szopie ze zbitych byle jak desek i rozglądała się, jakby na kogoś czekała. Przez chwilę Klossowi wydawało się, że właśnie na niego i zaniepokoiło go to przypuszczenie, bo oznaczałoby, że Hanna Bösel zdawała sobie sprawę, iż może być przez Klossa śledzona. Odrzucił tę myśl jako nieprawdopodobną. Przypadł do ziemi. Postanowił pod-czołgać się jak najbliżej budy, w której drzwiach zniknę-ła właśnie Hanna. Chciał doczołgać się skrajem polany do ustawionych niedaleko szopy sągów, by potem jednym skokiem znaleźć się przy jej tylnej ścianie. Starał się to robić cicho, słyszał monotonne bzyczenie leśnych pszczół i nic poza tym. Jeszcze dwadzieścia, jeszcze dziesięć, jeszcze pięć metrów do sągów, gdzie będzie względnie bezpieczny. Wreszcie skok. Był już tam. To, co najpierw zobaczył, to były sandałki na bosych stopach Hanny Bösel. Dopiero potem dwie wymierzone w niego lufy automatów i młodych chłopców, którzy je dzierżyli. Ręka, którą machinalnie skierował ku kaburze, zawisła wpół drogi.
– Masz rację, Hans – powiedziała Hanna – za późno. -A po chwili dodała: – Byłam pewna, że pójdziesz za mną i zdziwiłam się, że zrezygnowałeś z tego zamiaru.
Jeden z chłopców odłożył pistolet maszynowy, przyparł Klossa do pni i powoli, nie spiesząc się, wyjmował mu z kabury rewolwer. Drugi, trzy metry dalej, ze skierowaną w Klossa lufą peemu aż przygryzał wargi z emocji. Tylko czekał na jakiś ruch niemieckiego oficera, by nacisnąć spust. Hanna Bösel także trzymała w ręku parabelkę. W jej drobnej dłoni ciężka broń wyglądała nieco groteskowo. Miał ochotę to Hannie powiedzieć. Ale zamiast tego rzekł:
– Chciałbym z tobą pomówić, Hanno.
– O czym? – wzruszyła ramionami. Nie oczekiwała odpowiedzi na swoje pytanie. – Zlikwidujecie go – zwróciła się do chłopców ubranych w buty z cholewami i mimo upału w półwojskowe kurtki. – Zlikwidujecie go – powtórzyła – ale – spojrzała na zegarek – dopiero w jakąś godzinę po moim wyjściu stąd. – Odwróciła się na pięcie.
– Chodź, frycu – powiedział jeden z chłopców i popchnął Klossa pistoletem.
Przechodzili koło szopy. „Posłuchaj, Hanno… – dobiegł Klossa strzępek zdania wypowiedzianego męskim głosem. Pomyślał, że to zapewne Konrad. Dużo by dał za to, żeby być teraz w środku tej zbitej z paru desek szopy.
– Nie zatrzymuj się, szybciej – odezwał się drugi. Z jego głosu Kloss wywnioskował, że chłopak jest niesłychanie przejęty swoją misją.
Może – pomyślał z melancholią- mam być jego pierwszym trupem?
Odeszli na skraj polany, trzydzieści metrów, nie dalej.
– Tutaj – powiedział pierwszy. Miał chłopięcą twarz z ledwie sypiącym się wąsem. Stąd będzie widać, jak ona wychodzi. Wtedy spojrzysz na zegarek.
Ten drugi o wąskiej, nerwowej twarzy (wygląda na studenta historii sztuki – pomyślał Kloss) i zwężonych oczach krótkowidza kiwnął tylko głową.
A więc Hanna Bösel okazała się sprytniejsza od niego – pomyślał. Wyciągnął z kieszeni papierosy, chłopcy nie spuszczali go z oka. Odmówili zdecydowanym gestem, gdy podsunął im paczkę. Starał się myśleć chłodno, choć sytuacja temu nie sprzyjała. W każdym razie ma przynajmniej godzinę życia, ponieważ Hanna zastrzegła sobie, że chce być w tym czasie w Lisku. Czy chodzi jej tylko o alibi, czy ma też inne sprawy do załatwienia? Przypomniał sobie strzępek zdania, który udało mu się uchwycić, gdy przechodził koło szopy, i poczuł jakże mu znany sygnał wewnętrznego alarmu. Nie potrafił na razie zrozumieć, dlaczego wypowiedziane przez mężczyznę słowa „Posłuchaj, Hanno" wywołały w nim ten stan alarmu. Kazała go zabić – to logiczne. Musiała rozszyfrować jego grę, oczywiście grę tylko w tej sprawie, ale to jej zupełnie wystarczyło. Kontakty z Maciejem były zbyt ostentacyjne, a Hanna („Posłuchaj, Hanno" – znów tłuką mu się w mózgu te słowa) jest zbyt inteligentnym przeciwnikiem, by nie powiązać ze sobą jego usiłowań wyciągnięcia z niej informacji, spotkań z Maciejem, a wreszcie sprawy mikrofilmu, który zaginął spod portretu Fryderyka Wielkiego. Czyżby o to go także podejrzewała? A jeśli nawet tak, to dlaczego postanowiła go zabić rękami polskich partyzantów? Dlaczego nie zrobiła tego sama w sytuacji dla siebie wygodnej i przynoszącej jej w oczach obersta Langnera wyłącznie honor i zaszczyt? W końcu zdemaskowanie Klossa byłoby jej poczytane za plus. Wszystko to się jakoś nie klei i Kloss czuje, że z kilkunastu klocków, jakie ma do swojej dyspozycji, nie ułoży żadnego sensownego obrazka, ponieważ dwóch albo trzech klocków mu po prostu brak.
Zatopiony w myślach nie zauważył nawet wyjścia Hanny z baraku. Dopiero głos chłopca wyrwał go z zamyślenia.
– Spójrz na zegarek – powiedział.
– Jedenasta piętnaście – odezwał się ten drugi.
Hanna, me spojrzawszy nawet na Klossa, zagłębiła się w gączu. Jeszcze przez parę chwil jej jasna sukienka prześwitywała między pniami.
– Powiedz mu po niemiecku, że wykończymy go za godzinę – odezwał się ten z rudawym meszkiem nad wargą. Ten drugi usiłował sklecić zdanie szkolną niemczyzną. Przerwał w pół słowa, gdy Kloss odezwał się po polsku:
– Daj spokój, rozumiem. Ale nie zabijecie mnie. Nie można powiedzieć, żeby to zdanie, wypowiedziane bezbłędną polszczyzną przez człowieka w mundurze oficera Wehrmachtu, nie zrobiło na nich wrażenia. Ale mimo to żaden nie opuścił wymierzonej w Klossa lufy.
– Rozumiesz – zapytał ten z twarzą studenta – rozumie pan – poprawił się – po polsku?
– Chłopcy – powiedział poważnie Kloss – muszę się zobaczyć z pułkownikiem Konradem,
– Mamy rozkaz – odparł.
– Wiem, ale musicie go zawiadomić, że chcę z nim porozmawiać. Ta sprawa dotyczy czegoś ważniejszego niż moje życie albo nawet wasze. Zdążycie mnie jeszcze zastrzelić, na to jest zawsze czas. Zaprowadźcie mnie do pułkownika.
– Uważaj – powiedział ten drugi – on chce zobaczyć, co jest w środku.
– Na nic mi się to nie przyda, jeśli zginę. Zresztą domyślam się, co jest w środku, zapewne radiostacja.
– Jesteś dobrze poinformowany.
– Dobrze – przyznał Kloss. – Jeżeli nie chcecie mnie tam prowadzić, poproście pułkownika Konrada do mnie. Niech jeden z was pójdzie i go zawoła. Gorzko zapłacicię, jeśli…
– On myśli, że z jednym da sobie radę – powiedział drwiąco ten z sypiącym się wąsem.
– Możecie mnie przedtem związać – podpowiedział im Kloss.
Jeden z chłopców zaczął odpinać pas i Kloss już wiedział, że przynęta chwyciła. Postąpił krok w stronę chłopca, zakładając jednocześnie ręce na plecy, jakby przygotowując je do związania. Naprężył mięśnie. Instruktor w obozie pod Erywaniem nazywał ten sposób „chwytem samuraja". Gdy poczuł dłonie chłopca na swoich rękach, dokonał błyskawicznego przysiadu, wyrzucając równocześnie ręce w górę. Ciało chłopca zatoczyło łuk i padło uderzając w kolana tego drugiego. Kloss zdążył odbiec już ze trzydzieści metrów, gdy usłyszał, że w leśną ciszę wdarła się seria peemu. Był bezpieczny. Na razie
bezpieczny.
Zmierzchało. Maciej wstał z kamienia, na którym przysiadł, otrzepał porządnie spodnie, wziął parasol. Wyglądał w końcu tak, jak powinien wyglądać starszy pan zażywający wywczasów w Lisku-Zdroju.
– Teraz już wiesz wszystko – powiedział – o nadradcy Gebhardtcie. Pamiętasz hasło dla Konrada?
– Przysyła mnie do pana Żuk – powtórzył Kloss. – Gdybym znał je wcześniej… – westchnął.
Maciej wzruszył ramionami.
– Wiesz, że to niełatwe. Co zamierzasz?
– Spać – odparł Kloss. – Miałem bardzo burzliwy dzień. Muszę się wśliznąć do swojego pokoju, doprowadzić do ładu nieco wymiętoszony garniturek feldgrau i muszę się zastanowić, jak skończyć tę grę.
Przyszedł pod pensjonat, gdy przez żadne niemal okno nie wyzierała smuga światła zza czarnych, przeciwlotniczych zasłon. W hallu też było ciemno, a portier drzemał pod tablicą z kluczami.
Minął go, nie biorąc klucza. Jego uniwersalny wytrych, wyprodukowany przez artystę z Wiesbaden, otwierał trudniejsze zamki niż ten, do jego pokoju. A Kloss wolał, by dwie osoby, mieszkające jak on w tym pensjonacie, dwie osoby, które nie umawiając się, próbowały pozbawić go dziś życia, myślały, gdy wzrok ich padnie przypadkiem na tablicę z kluczami, że Hansa Klossa nie ma w jego pokoju.
Już u siebie, kiedy wyczyściwszy mundur i wykąpawszy się, położył się wreszcie na szerokim tapczanie, zaczął myśleć o tej drugiej osobie, która chciała go dzisiaj uśmiercić. Po rozmowie z Maciejem Kloss wie, dlaczego nadradca Gebhardt, zaczajony koło mostku nad strumieniem, oddał w jego kierunku dwa strzały z bliskiej odległości.
Prawdę mówiąc, Kloss pokpił sprawę. Zapomniał, najzwyczajniej zapomniał o Gebhardcie, a przecież przedtem wiedział, że ten będzie nań oczekiwać. Zajęty myślami, jak wyrwać się z rąk partyzantów, odsunął, jako mniej pilną, sprawę Gebhardta. Uratował go chyba znowu instynkt. Gdy dobiegał do mostku, jaskrawa smuga światła słonecznego oślepiła go na moment, przypominając mu tym okoliczności, w jakich oślepiało go słońce półtorej godziny temu. Przeskoczył barierę mostu dokładnie w chwili, gdy rozległ się strzał. Jeden, potem drugi. Nadradca Gebhardt jest widać pedantem i lubi sprawy załatwiać do końca. Inna rzecz, że ten drugi strzał był niemal celny. Już przy czyszczeniu munduru dostrzegł Kloss sporą dziurę pod pachą. Kolejna próba morderstwa w obronie paru skrzynek z cackami z porcelany, paru skrzynek, których na dokładkę, Gebhardt nie potrafił odszukać. Z tego, co powiedział Maciej, i z tego, czego Kloss domyślił się sam, historia wyglądała w skrócie tak: wrzesień trzydziestego dziewiątego roku. Batalion piechoty 202 pułku zajmuje miejscowość Lisko-Zdrój. Porucznik Gebhardt, szukając kwatery, trafia przypadkiem do domu, w którym mieści się wspaniała kolekcja porcelany. Gebhardt jest też kolekcjonerem, nie mówiąc już o tym, że zbiory przedstawiają milionową wartość. W kilka dni potem znaleziono kolekcjonera z całą rodziną w piwnicy ich domu. Wszyscy zamordowani strzałem w tył głowy. Po kolekcji ani śladu. Ustalenie nazwiska porucznika Gebhardta zajęło Maciejowi trochę czasu, ale jest to informacja na wagę złota.
Kloss przypomniał sobie teraz, że Gebhardt bodajże jeszcze w pociągu opowiadał jakąś bohaterską historię o swoich wyczynach w trzydziestym dziewiątym roku w lasach koło Liska, że sam z niewielką grupą starł się z przeważającymi siłami Polaków i tylko on zdołał wyjść z tego z życiem. Czyżby elementy bohaterskiej legendy były zaczerpnięte z rzeczywistości? A w takim razie ta grupka ludzi, z którymi Gebhardt przedzierał się przez okoliczne lasy, nie musiała zginąć w walce z polskimi żołnierzami. Zaraz, zaraz… Maciej opowiadał, że widziano skrzynie wynoszone z domu kolekcjonera i że doglądał tego sam generał. To nawet logiczne. Tłumaczyłoby wiele.
Poczuł ogarniającą go senność i już zasypiając przypomniał sobie, nie wiadomo zupełnie dlaczego, słowa, jakie usłyszał, gdy prowadzony przez partyzantów przechodził obok szopy w lesie: „Posłuchaj, Hanno…" Czemu: Hanno? – zdążył jeszcze pomyśleć, nim zmęczenie wzięło nad nim górę.
Była chyba siódma lub niewiele po siódmej, gdy się obudził, tak przypuszczał, bo zapomniał wczoraj nakręcić zegarek. Goląc się i ubierając, obmyślał drobne szczegóły planu, jaki za chwilę zrealizuje.
Nacisnął klamkę jej pokoju. Ustąpiła bez trudu.
– To ty, Boldt? – usłyszał głos Hanny Bösel. – Dobrze, że przyszedłeś. Nie wiesz, czy wrócił Kloss? Niepokoję się o niego.
Stanął nad łóżkiem z rewolwerem wymierzonym w jej stronę.
– Niepotrzebnie się niepokoisz – odezwał się wreszcie.
Zerwała się, a potem opadła na poduszkę. Ręka wykonała drobny gest, a właściwie jakby tylko sygnalizowała zamiar wykonania gestu. Ale Kloss nie zamierzał już ryzykować. Chwycił róg poduszki, jednym ruchem wyszarpnął spod jej głowy. Duża, zbyt duża jak dla kobiety parabelka spoczywała tam, gdzie się spodziewał. Wziął ją do ręki i z rozmachem cisnął pod szafę.
– Jesteś brutalny. Szkoda, że od początku taki nie byłeś. Lubię brutalnych mężczyzn.
– Ubieraj się – rzucił.
– Przytobie? -próbowała jeszcze grać.-Krępuje mnie to.
– Jak chcesz – rzekł. Wyjął z kieszeni tłumik i nałożył go na lufę rewolweru. – Jeśli chcesz, to poczekamy, aż zacznie bić ten duży zegar w hallu. Jego dzwonienie z łatwością zagłuszy trzask.
Energicznym ruchem zrzuciła z siebie kołdrę. Po chwili stanęła obok niego w tej samej co wczoraj sukience i lekkich sandałkach. Sięgnęła po torbę, ale pozwolił ją wziąć dopiero, gdy sprawdził zawartość.
W porządku – powiedział. – Narzuć teraz na ramiona płaszcz, ja będę prowadził cię pod rękę, a to cacko będę trzymał dokładnie na wysokości twego litościwego serduszka, jakże zaniepokojonego nieobecnością Hansa Klossa. I nie zawaham się strzelić, gdybyś uznała, że moje towarzystwo ci się znudziło.
– Dokąd mamy pójść? – chciała wiedzieć.
– Zobaczysz – rzekł. Objął ją wpół, musiała czuć ucisk metalu pod płaszczem. Przeszli tak hali i korytarz, nie spotykając nikogo poza portierem i sprzątaczką. Na ulicy minęli woziwodę i staruszka księdza, który spojrzał z niesmakiem na kobietę przytuloną do niemieckiego oficera. Sądzi prawdopodobnie, że to Polka, pomyślał Kloss. Koło muru z piaskowcowych głazów zatrzymała się.
– Dokąd mnie prowadzisz?
– Dlaczego chciałaś, żeby ci ludzie mnie zabili? – zapytał zamiast odpowiedzi.
– Nie miałam innego wyjścia. Omal mi nie zepsułeś roboty. Moja misja jest ważniejsza od życia jakiegoś tam porucznika Abwehry.
– Następnie – powiedział Kloss – oskarżyłabyś mnie przed Langnerem i uznano by mnie za szpiega, który wyciągnął spod portretu mikrofilm z prawdziwymi danymi.
– Zapewne musiałabym to zrobić – odparła. – Nasi szefowie lubią, kiedy sprawca zbrodni zdrady stanu ponosi zasłużoną karę.
– Ale nie pomyślałaś, że to ja na przykład mogłem być mocodawcą Ewy Fromm i wyjąć ten mikrofilm?
– Nie pomyślałam – rzekła – i nie pomyślę.
Byli już przy mostku nad strumieniem. To tu nadrad-ca Gebhardt usiłował zastrzelić Hansa Klossa.
Zrobię mu piekielną niespodziankę – pomyślał – kiedy mnie znowu zobaczy.
Głośno zaś odezwał się:
– Teraz wiesz już, dokąd idziemy.
– Mogłeś mnie zastrzelić wcześniej.
– Nie domyślasz się, naprawdę? Idziemy do pułkownika Konrada.
– Oszalałeś? Prowadzisz mnie do nich?! -powiedziała z przestrachem, ale ten przestrach był jakby udawany, bo Kloss dotykając jej czuł, że się odprężyła, jak gdyby nagle przestała się bać. -Jesteś przystojny, Hans, i coraz bardziej interesujący – powiedziała.
– Zachowujesz się tak, jakbyś me wiedziała, co cię tam czeka.
Roześmiała się krótko, nerwowo.
– Hasło! – usłyszeli tuż przed sobą.
Zza drzew wyszedł uzbrojony partyzant, Kloss z ulgą skonstatował, że me jest to żaden z jego dwóch wczorajszych znajomych. Teraz i partyzant dostrzegł mundur Klossa.
– Powiedz chłopcu hasło i wytłumacz, że nie mogę podnieść rąk do góry.
– Do Konrada – rzekła. – Prowadź do Konrada. Powiedz, że przyszła Hanna.
– Hanna? – powtórzył głośno Kloss. – Chyba Ewa?
Milczała.
I nagle Klossowi zaczęło świtać. Było to nieprawdopodobne, ale jednak…
– Hanna? Ty znów tutaj? – Przed nim stał łysy mężczyzna, ubrany w pumpy i skarpety w kratkę.
Zamiast odpowiedzi odrzuciła z ramion płaszcz.
– Przysyła mnie do pana Żuk – powiedział Kloss.
– Żuk mówił mi o panu – odparł Konrad.
Tym razem Hanna nic nie rozumiała. Patrzyła na Klossa okrągłymi ze zdumienia oczyma. Konrad gestem odesłał chłopca z pistoletem maszynowym.
– Ta dziewczyna – powiedział Kloss, gdy chłopak zniknął za drzewami – nazywa się Hanna Bösel i jest… – urwał, bo nagle wszystko stało się jasne. Hanna się śmiała. Konrad kpiąco spoglądał na Klossa.
– Niech pan schowa broń, na razie nie będzie panu potrzebna. Chodźcie do mojej budy, napijemy się przed odlotem. Za dwie godziny odfruwam… Muszę panu powiedzieć – kontynuował już w szopie, gdy wysączyli po szklance prawdziwej „White Horse", którą Konrad zapewne przywiózł wprost z Londynu. – Muszę panu powiedzieć, jak to było naprawdę. Hanna została zwerbowana w Argentynie, a ściślej rzecz biorąc, pozwoliliśmy jej zostać zwerbowaną przez Abwehrę, ponieważ już od dwóch lat była kadrowym pracownikiem Intelligence Service. To zdolna dziewczyna, stała się więc bliską współpracowniczką Langnera, a przy okazji oddała nieocenione usługi Zjednoczonemu Królestwu. Hanna ma stopień majora wojsk Jego Królewskiej Mości.
– Powinienem wpaść na to wcześniej.
– Miałeś za mało danych – powiedziała Hanna.
– Wszyscy pracujemy po omacku – dodał Konrad. -Omal pana nie zlikwidowaliśmy. Miał pan zginąć razem z Pluszem.
– Więc jednak dostał pan prawdziwy mikrofilm? – zapytał Kloss.
– Niestety – wyręczyła go w odpowiedzi Hanna. – Ewa Fromm była rzeczywiście naszą agentką, ale w skrytce pod portretem nic nie było. W każdym razie nie damy się nabrać na falsyfikat. To też coś.
– A ile jest wart dla ciebie prawdziwy plan, ten, który sfotografowała Ewa Fromm?
– Masz? – zapytała. – Więc to ty? Ile chcesz?
– Dużo – odparł Kloss. – Twoją przyjaźń. – Otworzył klamrę pasa z napisem „Gott mit uns", wyjął maleńki zwitek owinięty w cieniutką bibułkę.
– Anglia panu tego nigdy nie zapomni – rzekł Konrad, odbierając z nabożeństwem od Hanny malutki rulonik.
– Jesteśmy sojusznikami – Kloss wzniósł szklankę z płynem koloru słabej herbaty. – A poza tym żal by mi było, gdyby robota Ewy Fromm poszła na marne. Ta dziewczyna drogo zapłaciła…
O tej małej, niepozornej dziewczynie myślał jeszcze przez chwilę, gdy na leśnej polance czekał na Hannę, z którą Konrad chciał por o zmawiać na osobności. Wyszła wreszcie, ale była chmurna i milcząca. Dopiero w drodze powrotnej wzięła go poufałym gestem pod rękę.
– Powiem ci coś, czego nie powinnam ci mówić.
– Nie fatyguj się – odparł. – Wiem, co chcesz powiedzieć. Konrad kazał ci mnie zwerbować. Przy następnej okazji zakomunikujesz mu, że ci się to nie udało i więcej nie będziemy wracali do tego tematu.
– Może to i lepiej – uśmiechnęła się znowu.
– Musimy się zastanowić nad prezentem dla twego szefa – rzekł Kloss. W paru słowach opowiedział jej wszystko, co dotyczyło Gebhardta. Wspólnie opracowali scenariusz: ktoś z nich zmusi Gebhardta do akcji. Gebhardt oczywiście zginie, bo ten tłuścioch z ministerstwa propagandy, mający swobodny dostęp do ministerstwa wojny, spełnia wszystkie warunki, by w oczach Langnera stać się znakomitą namiastką zdemaskowanego szpiega.
Wieczorem tego samego dnia do stolika, przy którym nadradca Gebhardt kończył rozszarpywać pieczonego kurczaka, podszedł oberleutnant Kloss. Bez pytania
usiadł przy jego stoliku i nim grubas zdołał ochłonąć ze zdumienia, że widzi człowieka, którego zabił był wczoraj, zapytał:
– Czy ma pan chwile czasu, by porozmawiać ze mną o paru skrzynkach starej porcelany i paru żołnierzach, którzy zginęli przy ich konwojowaniu?
Gebhardt nie miał czasu. Odepchnął stolik i wyciągnął rewolwer. Ale strzał padł, nim zdążył nacisnąć spust. Kapitan Boldt, który siedział przy sąsiednim stole razem z Hanną Bösel, nie bez słuszności uchodził za znakomitego strzelca. A za przeszkodzenie w ucieczce groźnemu szpiegowi, nadradcy Gebhardtowi, otrzymał pochwałę w rozkazie od samego obersta Langnera.
CAFE ROSĚ
Pachniało rybą. Każdy powiew wiatru, ciepłego i wilgotnego, przynosił ten odór z dołu, z plątaniny ciasnych uliczek, zabudowanych domami o ścianach frontowych pozbawionych okien.
Kloss zatrzymał się przy wąskich schodach z wyszczerbionymi stopniami, spojrzał w dół na płaskie dachy dzielnicy nadbrzeżnej, między którymi z rzadka błyskała plama zieleni, a potem z miną znudzonego turysty powiódł wzrokiem dokoła. Ten facet także stanął, nie bardzo się nawet kryjąc. Oparty o mur okalający jakąś ruderę, ocierał spocone czoło jaskrawozieloną chustką. Przez chwilę Kloss miał ochotę wypróbować jego sprawność fizyczną. Gdyby pobiegł w dół schodami, zdołałby umknąć tajniakowi, skryć się w krętych uliczkach, pachnących rybą, czosnkiem, potem zmęczonych ludzi. Odrzucił tę myśl. Tajniak, prawdopodobnie funkcjonariusz tureckiej policji politycznej, wcale mu nie przeszkadzał, przynajmniej na razie, a gdy zajdzie potrzeba, da sobie radę, jak wczoraj, gdy wystrychnął na dudka tego łażącego za nim krok w krok chudeusza o sterczących jak u foki wąsikach.
Ruszył pod górę w stronę, skąd dobiegał pisk skręcającego tramwaju. Kątem oka dostrzegł, że jego anioł stróż ruszył za nim. Ulica z każdym metrem zmieniała wygląd, domy były jakby czyściejsze, miejsca po odpadającym tynku zasłonięte reklamami w języku, z którego Kloss nie rozumiał ani słowa. Wyszedł na plac z fontanną; tu ruch, mimo że była pora sjesty, ożywił się nieco. Nie oglądając się wiedział, że tajniak przybliżył się do niego w obawie, by nie stracić śladu; przed sobą widział budy targowiska, gdzie wczoraj udało mu się zgubić kolegę po fachu towarzysza jego dzisiejszych wędrówek. Żal mu się zrobiło tego spoconego grubasa, postanowił dać mu trochę odpoczynku. Rozsunął zasłonę z nanizanych na sznurki koralików i znalazł się w mrocznym, pozbawionym okien pomieszczeniu. Ubrany tylko w spodnie mężczyzna, z włochatym torsem pokrytym kropelkami potu, przekręcał rożny nad płonącym rusztem. Kloss usiadł przy niskim stole pod wentylatorem obracającym się powoli, jakby rozgarnianie gęstego od upału powietrza sprawiało mu trudność. Włochaty mężczyzna zastawił pieczyste własnemu losowi i rzucił się w stronę jedynego klienta. Strzepał ze stołu okruszki, których nie było i zastygł w uniżonym oczekiwaniu. Kloss zapytał po angielsku, co mógłby dostać do jedzenia, ale tamten tylko potrząsnął głową, więc powtórzył to samo po francusku i po niemiecku, ale włochaty mężczyzna tylko rozkładał bezradnie wielkie łapska. Nie rozumiał i Kloss przez chwilę miał pokusę, aby zapytać go o to samo po polsku. Ale wtedy właśnie zasłona z koralików rozsunęła się, w drzwiach stanął znajomy tajniak, któremu widać znudziło się czekanie na skwarze. Opadł na zydel w drugim końcu tego samego stołu, przy którym siedział Kloss i rzucił kilka zdań przypominających brzmieniem tokowanie głuszca. Zaraz też otrzymał kufel pienistego piwa i cynowy talerz ze skrawkami mocno spieczonego mięsa, pajdą pszennego chleba i pęczkiem małych cebulek.
Gdybym teraz wstał – pomyślał Kloss – facet machnąłby na mnie ręką. Z jego miny wynika, że nic nie zmusi go do zostawienia dymiącej baraniny i pokrytego rosą kufla.
Właściciel znowu stanął przed nim. Kloss pokazał cynowy talerz i kufel swego sąsiada, właściciel klepnął się po udach i radośnie zagdakał po swojemu.
Potem przy bardzo mocnej, słodkiej i aromatycznej kawie, którą pił samotnie, widać środki tajniaka były ograniczone, bo raz po raz łakomie spoglądał ku miedzianej czarce przed Klossem, przypomniał sobie, że obiecał standartenfuehrerowi Resmannowi przywieźć kilogram kawy z Istambułu. I prawie natychmiast wróciła doń raz jeszcze rozmowa ze standartenfuehrerem.
Znalazł się w tym wielkim gabinecie, którego całe umeblowanie stanowiły cztery głębokie fotele klubowe i ustawiony między nimi stolik do kawy, w parę godzin po rozmowie z generałem Eberhardtem. Zresztą słowo „rozmowa" nie najlepiej pasuje tu do treści, ponieważ jedyną kwestią, jaką pozwolono wówczas Klossowi wygłosić, było: Jawohl, Herr General. Eberhardt zaś bez żadnych wstępów zakomunikował oberleutnantowi, że na prośbę SD przekazuje Klossa do dyspozycji standar-tenfuehrera Resmanna.
– Oni potrzebują kogoś – dodał – kto włada obcymi językami i ma jakie takie maniery.
Maniery… właśnie. Odkąd to SD potrzebuje ludzi z kindersztubą? Pierwsze pytanie, jakie zadał mu Re-smann, zmierzywszy go najprzód od stóp do głów, brzmiało:
– Czy nosił pan w życiu smoking, oberleutnant?
– Tak jest – odparł służbiście.
– A frak? – zapytał tamten.
– Raz w życiu – odrzekł i musiał się ugryźć w język, by nie powiedzieć, kiedy. Frak, oczywiście pożyczony, miał podczas ostatniego przed wojną balu sylwestrowego na Politechnice Warszawskiej, gdzie przeniósł się parę miesięcy przedtem, gdy życie w Gdańsku stało się nie do zniesienia. Tańczył ze Stenią, ładną, choć trochę zbyt chudą córką właścicielki mieszkania, w którym wynajmował pokój do spółki z kolegą. Stenia była właściwie dziewczyną tego kolegi, kończącego studia medyka, ale
wypadł mu właśnie dyżur w szpitalu. Z wrażeń tego balu najbardziej utkwiły mu w pamięci lakierki – również pożyczone – były piekielnie ciasne.
– Wystarczy – powiedział Resmann. – Po naszej rozmowie wybierze pan sobie w magazynie kilka cywilnych ubrań. A teraz do rzeczy…
Propozycja (czy można to zresztą nazwać propozycją?), jaką uczynił mu standartenfuehrer, o którym Kloss wiedział, że jest szarą eminencją w wydziale zagranicznym SD, kierowanym osobiście przez Kaltenbrunnera, była nadzwyczaj interesująca. Wyjechać do neutralnego kraju, gdzie nie padają bomby, gdzie ludzie nie wiedzą, co to zaciemnienie, gdzie można pójść do sklepu i kupić wszystko bez kartek. Czy naprawdę są jeszcze takie miejsca na świecie? Wreszcie padła nazwa kraju: Turcja. I miasto: Istambuł.
– Sprawa jest delikatna, oberleutnant – ciągnął Resmann, popijając małymi łyczkami włoski wermut – delikatna, ale i pilna. Do naszej placówki istambulskiej, formalnie jest to konsulat, ale spełnia większość funkcji misji handlowej, wkradł się wróg. Masa ważnych informacji dotarła do Anglików, zanim ustaliliśmy, gdzie tkwi zaraza, gdzie jest źródło przecieków. Teraz wiemy z całą pewnością, że właśnie w Istambule. Oczywiście mógłby pan zapytać, dlaczego nie odwołamy całej istambulskiej placówki do Berlina. Nie muszę panu odpowiadać, ale odpowiem. Po pierwsze dlatego, że zdrajca oczywiście odmówiłby powrotu, a powinna spotkać go zasłużona kara. Ale mniejsza o niego. Wcześniej czy później sprawiedliwość niemieckiej Rzeszy dosięgłaby go w każdym miejscu kuli ziemskiej. Rzecz w czym innym: Turcy niesłychanie przywiązani są do swojej neutralności, ale ta neutralność miewa różne odcienie. Jakiś większy sukces Niemiec sprawia, że mamy wśród nich najlepszych przyjaciół. Niestety, sukcesu dawno nie było, a nieszczęście
stalingradzkie wywołało wzrost nastrojów antyniemieckich. Turkom wystarczy byle pretekst. Odwołanie Grandella (nie powiedziałem panu jeszcze, oberleutnant, że tak nazywa się szef placówki istambulskiej, przepraszam) wraz z całym zespołem mogłoby spowodować trudności w akredytacji kogoś innego, a Istambuł jest nam potrzebny, nie tyle może ze względu na sprawy polityczne, co gospodarcze. Rzadkie metale z Afryki Południowej czy Ameryki Łacińskiej… Skąd byśmy je mieli, gdyby nie Istambuł?
Tak więc zadanie Klossa miało polegać na zidentyfikowaniu agenta Intelligence Service i – jak to subtelnie określił Resmann – unieszkodliwieniu go. Co do pierwszego punktu nie było rozbieżności między Hansem Klossem, oberleutnantem Wehrmachtu, oddelegowanym do dyspozycji standartenfuehrera SD, a agentem o kryptonimie J-23. Na pewno trzeba będzie znaleźć współpracownika Anglików, choćby po to, by go skutecznie ochronić, by ostrzec, że jego działalność jest przedmiotem śledztwa. Dopiero w drugim punkcie programu, jaki wyznaczył mu Resmann, interesy obu wcieleń Hansa Klossa były całkowicie rozbieżne.
Zgodził się, zresztą Resmann dał mu niedwuznacznie do zrozumienia, że nie oczekuje innej odpowiedzi. Zgodnie z jego poleceniem, Kloss miał w ciągu trzech, czterech dni zapoznać się z aktami personalnymi pracowników konsulatu w Istambule, z setkami agenturalnych raportów, czyli mówiąc po prostu, donosów, spoczywających w teczkach akt osobowych placówki istambulskiej, z tej gmatwaniny złośliwości i głupoty, insynuacji i lizusostwa wyłowić rzeczy, które mogłyby się przydać w nowej roli. A poza tym oczekiwała go lektura raportów i sprawozdań misji handlowej dotyczących handlu jutą, jako że Resmann postanowił wysłać go właśnie w charakterze eksperta do spraw włókiennictwa.
Dobre parę wieczorów strawił na studiowaniu notowań giełdowych, sposobów poznawania rozmaitych gatunków surowego włókna, myśląc, że pozostanie mu to w pamięci na zawsze, jak szkolne consecutio temporum, równie jak tamto bezużyteczne, bo przecież juta to tylko pretekst, a jego podwójna rola polegać ma na zupełnie czym innym. Inna rzecz, że studiowanie tych cen i porównywanie ich z aktualnymi notowaniami giełdy dało mu sporo do myślenia. Łańcuszek pośredników, dzięki którym Trzecia Rzesza zdobywała deficytowe surowce, nieźle się obławiał na każdej transakcji. Czy tylko pośrednicy zarabiają na trudnościach materiałowych? Czy pracownicy istambulskiej placówki należą do ludzi, których ręce nie są ani trochę lepkie? Sytuacja przecież wymarzona. Wobec częściowego embarga pewne transakcje załatwia się z ręki do ręki, a spore sumy w twardej walucie przepływają przez te ręce. Trzeba się będzie przyjrzeć temu mechanizmowi – postanowił. Doświadczenie kazało mu przypuszczać, że tam, gdzie w grę wchodzą nielegalnie zdobyte pieniądze, łatwiej znaleźć sprzedajnego informatora. Granica między ordynarną kradzieżą na dużą skalę a zdradą główną jest płynna, niekiedy niedostrzegalna.
Dopił ostatni łyk mocnej i bardzo słodkiej kawy, jeszcze raz rzucił okiem na tajniaka w drugim końcu stołu. Tamten zauważył to spojrzenie, ale nie zmieszał się ani trochę. Zjadł już swoje mięso, do czysta wytarł cynowy talerz białym, pszennym chlebem i teraz modli się zapewne do swego Allacha, żeby człowiek, którego kazano mu śledzić, jak najdłużej siedział w tej chłodnej, półpiwnicznej restauracyjce, żeby nagłym zamiarem wyjścia nie przerwał rozkoszy trawienia. Klossa ogarnęło coś w rodzaju poczucia koleżeństwa z sąsiadem. Mógłby mu właściwie powiedzieć: „Wiesz, bracie, posiedź tu sobie ze trzy godziny, ja tymczasem pozałatwiam swoje sprawy
i przyjdę znowu. Nikt przecież nie sprawdzi, czy wychodziłem z tej restauracji".
Miał właśnie postukać w cynowy talerz dla przywołania restauratora o owłosionym torsie, gdy ten zjawił się sam. Kloss zapłacił dość wygórowany rachunek. Widocznie cudzoziemcy byli rzadkimi gośćmi w tej restauracyjce i jej właściciel postanowił odbić to sobie teraz. Już rozgarniając zasłonę z nanizanych na sznurki koralików, dostrzegł kątem oka, że grubas nerwowo gmera w portmonetce. Kloss ruszył powoli pod górę. Miał jeszcze przynajmniej godzinę czasu, a przed południem nie obawiał się, że policja turecka będzie znała jego marszrutę. Cóż bowiem naturalniejszego nad to, że wysłannik niemieckiego ministerstwa gospodarki odwiedzi niemiecką misję handlową. Jeśli coś może tu wydać się podejrzane, to jedynie, że czyni to dopiero na drugi dzień od swego przyjazdu, zamiast zacząć od tego.
Stanął przed żelazną balustradą. Pod nim huczała ulica; przedłużona mostem nad zatoką Złotego Rogu połączy zachodnią dzielnicę, po której od rana wlókł za sobą grubego tajniaka, z europejskim Istambułem – nazywanym BeVoglu, przekształci się w ulicę nie będącą ani Champs Elisees, ani Unter den Linden, ani Oxford Street, a będącą zarazem każdą z tych trzech ulic równocześnie. Tam właśnie, w pobliżu przystani, skąd odpływa prom do Uskudar, starej, prawdziwie azjatyckiej części miasta, w dzielnicy zamieszkanej przez bogatych greckich kupców, właścicieli wielkich magazynów przy głównej ulicy, ulokowała się niemiecka misja handlowa. Kloss wyciągnął z futerału swoją laikę, pstryknął kilka zdjęć.
Schodząc w dół zauważył, że gruby tajniak zapisuje cos pospiesznie w zielono oprawnym notesie. Kloss pomyślał o Marcie Kovacs. Może dlatego, że miała ciemnozielony płaszcz, a jej torebka i buty były w tym samym odcieniu zieleni, co notes tureckiego policjanta. Pomysiał o niej jako o Marcie Kovacs – choć mógłby przysiąc, że ani imię, ani nazwisko nie są prawdziwe – po prostu tylko dlatego, że znał to jedno – nieprawdziwe. Nie była piękna, o nie, wyróżniała ją spokojna elegancja, jakże rzadka u kobiet ze środkowej Europy w trzecim roku wojny. W tej chwili mógłby przysiąc, że mignęła mu na peronie warszawskiego Dworca Głównego, nim jeszcze zajął miejsce w wagonie pierwszej klasy pociągu Warszawa – Sofia. A może tylko mu się wydaje? Stał na peronie wpatrując się w czerwone oko semafora, spokojny na pozór, niezbyt pewnie czujący się w cywilnym ubraniu, od którego odwykł. Starannie ukrywane zdenerwowanie miało swoje poważne powody. Przydzielony do dyspozycji Resmanna, poddany został – wiedział o tym -szczegółowej inwigilacji. Raz tylko udało mu się niepostrzeżenie zadzwonić do Ludwika, który spełniał ostatnio funkcję łącznika Klossa z centralą, i zawiadomić go prymitywnym szyfrem o decyzji swoich przełożonych. Nie wiedział, czy uda mu się jeszcze raz skorzystać z telefonu, a raczej wiedział, że będzie to niemożliwe. Znał tylko dzień i godzinę swojego odjazdu. Na wypadek takich sytuacji mieli kilkakrotnie wypróbowany system. Ktoś sprzedający gazety lub papierosy kręci się po peronie, a nie ma przecież mc nienaturalnego w tym, ze człowiek szykujący się do podróży kupuje prasę albo papierosy. Moment płacenia jest niesłychanie dogodny do rzucenia mimochodem paru słów lub wręczenia (co bardziej niebezpieczne) maleńkiej, gęsto zapisanej kartki. Tym razem, jak na złość, na peronie nie było nikogo, kto zechciałby go poinformować, czy w miejscu, dokąd posyła go rozkaz jego niemieckich zwierzchników, może liczyć na pomoc swojej centrali. Parokrotnie już zdarzyło mu się pracować w warunkach pozbawienia łączności z centralą i wiedział, że nie ma nic gorszego dla agenta, jak taka sytuacja. Nie chodziło w tym wypadku o instrukcię co ma robić w Istambule, ponieważ sama sytuacja narzucała zadania. Jeśli służbie zagranicznej SD zależy na zdemaskowaniu brytyjskiej wtyczki w niemieckiej misji handlowej, to rola Klossa musi oczywiście polegać na jego ochronie, ostrzeżeniu o niebezpieczeństwie, bacząc równocześnie, by służba Kaltenbrunnera otrzymała pięknie opakowany prezent w postaci człowieka z punktu widzenia hitlerowskiej Rzeszy niewinnego, najlepiej jednak łajdaka sporego kalibru. Ale przecież fakt delegowania go do tego miasta przez Niemców mógłby zostać wykorzystany także dla dobra naszej roboty – myślał, nie chcąc przyznać się nawet przed sobą, że idzie mu przede wszystkim o to, by czuć obok siebie obecność ludzi, którym w sytuacjach najcięższych można bezwzględnie zaufać. By nie korzystając nawet z ich pomocy wiedzieć, że taka pomoc jest możliwa. Stąd z trudem ukrywane zniecierpliwienie.
Już od paru chwil zgasło czerwone, a zapaliło się zielone światło nad torem pociągu, którym miał odjechać, a na peronie nie pojawił się nikt, kto mógłby przypominać człowieka, na którego czekał. Rozległ się przeciągły gwizd, z łomotem trzaskały drzwi pospiesznie zamykanych wagonów, lokomotywa szarpnęła i z wysiłkiem ruszył pociąg. Kloss stał na stopniu gotując się do zatrzaśnięcia za sobą drzwi, gdy zobaczył wybiegającego z tunelu szesnastoletniego chłopaka w kraciastej cyklistówce. Nie mógł się mylić, to musiał być ten, na którego czekał. Może zatrzymała go łapanka, może w ostatniej chwili dostał instrukcje? – przemknęło mu przez myśl. Chłopak nie dawał za wygraną, choć pociąg nabierał szybkości. Biegł wzdłuż wagonów krzycząc „Cafe Rosė", jakby był to tytuł najbardziej sensacyjnego artykułu z codziennej warszawskiej gadzinówki. Dostrzegł widać Klossa zatrzaskującego za sobą drzwi, bo krzyknąwszy jeszcze raz swoje „Cafe Rosė", zwolnił, a potem jakby z rezygnacją zawrócił ku wyjściu.
Nie wiedząc jeszcze, co znaczą słowa wykrzykiwane przez ulicznika, ale nie mając wątpliwości, że przeznaczone były właśnie dla niego, ruszył korytarzem, szukając przedziału, w którym wcześniej zostawił był swoją walizkę. Może dlatego, że zaglądając do przedziałów patrzył przede wszystkim na wysoko umieszczone półki, nie od razu zauważył dziewczynę w zielonym płaszczu. Siedziała wtulona w kąt ławki, wpatrzona w przesuwające się wolno za oknami mury jakichś kolejowych magazynów, na których ktoś odważny wymalował ogromne znaki stylizowanej kotwicy, i niemal niedostrzegalnym skinieniem głowy skwitowała jego głośne powitanie. Tak, Marta Kovacs (dowiedział się jej nazwiska po kilkugodzinnej jeździe w tym samym przedziale, już w protektoracie Czech i Moraw) była sprytną dziewczyną. Nie manifestowała bynajmniej pragnienia nawiązania znajomości z przygodnym współtowarzyszem podróży, co musiałoby niewątpliwie wzbudzić jego czujność, przeciwnie, czyniła wszystko, by zniechęcić go do prób podejmowania rozmowy. Sprytna dziewczyna i niezła aktorka. Dopiero kilkadziesiąt kilometrów przed granicą węgierską, gdy zaczęło w niej narastać zdenerwowanie, a raczej, jak wie to już teraz, poczęła udawać narastające zdenerwowanie, utraciła swój chłód, jakby chciała niwelować przepaść między nimi, wytworzoną długą jazdą w milczeniu. Ale wtedy Kloss był czujny. W drodze bowiem do restauracyjnego wagonu zobaczył (czego ona nie wiedziała) za niedokładnie zasuniętą firanką jednego z sąsiednich przedziałów człowieka, który nie miałby powodu ukrywać przed Klossem swojej twarzy, gdyby nie zamierzał działać przeciwko niemu, samego standartenfuehrera Resmanna…
Scenariusz obmyślony był precyzyjnie. Narastający strach Marty Kovacs, w miarę jak zbliżali się do granicy węgierskiej, musiał się rzucać w oczy. Wreszcie wyznała, jąkając się, że wiezie nieco za dużo papierosów, więcej niż pozwalają na to przepisy celne i gdyby pan Kloss był tak uprzejmy…
Domyślił się, co teraz będzie. Jeśli zgodzi się na przewiezienie paru paczek papierosów przez granicę, stanie się jej wspólnikiem, ponieważ na terenie Węgier pani Kovacs wyzna, że jest czyjąś tam agentką, a w paczce przewiezionej przez Klossa było coś kompromitującego – dokument albo mikrofilm. Prosta droga do szantażu: „musi mi pan dalej pomagać, bo inaczej…"
Obecność Resmanna w szczelnie zasłoniętym przedziale i fakt, że Marta podróżuje z bronią (gdy wyszła na chwilę z przedziału, wprawnie obmacał spoczywającą na półce mufkę i wyczuł znany kształt damskiej „piątki"), wykluczył możliwość, iż Marta Kovacs jest naprawdę pracownikiem któregoś z alianckich wywiadów lub organizacji podziemnej jakiegoś okupowanego kraju. Więc sprawa jasna. Mógł oczywiście odmówić Marcie Kovacs tej drobnej uprzejmości, likwidując cały misternie sklecony plan, ale po pierwsze – korciło go, aby się przekonać, czy się nie myli, po drugie zaś -wiedział, ze jeśli SD istotnie postanowiło go jeszcze raz sprawdzić, to znajdzie wkrótce inną okazję poddania go próbie. A on wolał mieć to już poza sobą.
Więc „był tak uprzejmy" i przyjął od Marty Kovacs parę paczek papierosów. Wypatrzył jedną, w której celofan przyklejony był nierówno, pokazał ją Marcie.
– Czy to pudełko mam otworzyć, czy będziemy szukali we wszystkich?
Nie odpowiedziała, więc zerwał celofan i nie spuszczając z niej wzroku, wyjmował kolejno papierosy Wewnątrz jednego wyczuł twardość.
– Mikrofilm – stwierdził raczej, niż zapytał. – Dla kogo pani pracuje? Ostrzegam, że jesteśmy jeszcze na terenie Rzeszy i na najbliższej stacji wezwę policję… No, więc?
Roześmiała się bez przymusu.
– Nie udało się, Kloss – powiedziała. – A miałam już nadzieję, że uda mi się zwerbować pana do Intelligence Service – znów się roześmiała. – Chodźmy do standartenfuehrera Resmanna, czeka na nas… Zabawna sytuacja, co?
Udał zdziwienie, też się roześmiał. Idąc za nią korytarzem myślał, że sytuacja byłaby naprawdę zabawna, gdyby Marta Kovacs, podobnie jak on, występowała w podwójnej roli. Ale tego chyba nigdy nie sprawdzi.
Kiedy stanąwszy przy balustradzie mostu, by popatrzeć chwilę w mętne wody zatoki, odwrócił się, zobaczył swojego prześladowcę barazo już zmęczonego. Widać porwany własnymi myślami szedł za szybko. Do umówionego spotkania z konsulem Grandelem brakowało jeszcze dwudziestu minut. Postanowił dać tajniakowi pięć minut odpoczynku.
Radca Witte w nie najlepszym humorze wspinał się schodami myśląc, że wezwanie do szefa nie wróży mu nic dobrego. Kiedy trzy miesiące temu Grandel – tak samo jak dziś, zaraz po rozpoczęciu urzędowania – wezwał go do siebie, miał mu do zakomunikowania, że ministerstwo w ramach oszczędności dewiz postanowiło odwołać do Niemiec rodziny swoich zagranicznych pracowników. Ledwie zdołał przekonać szefa, by zezwolił przynajmniej do wakacji pozostać żonie i dzieciom Wittego w Istambule. Oczywiście dodatek rodzinny Witte-mu obcięto, ale dobre przynajmniej i to, że nie musi wracać do bombardowanego kraju właśnie teraz, kiedy alianckie naloty wzmogły się, kiedy triumf niemieckiego oręża, oczywisty dla Wittego jeszcze trzy lata temu, nie jest tak całkiem pewny, a gdyby Witte miał odwagę przyznać się przed sobą samym do nurtujących go wątpliwości, musiałby stwierdzić, że w zwycięstwo wielkich Niemiec nie wierzy nic a nic, a jedyną niewiadomą pozostaje
termin krachu marzeń o podboju świata. Czyżby więc Grandel pragnął wrócić do tamtej rozmowy sprzed trzech miesięcy? Może dostał ponaglenie z ministerstwa? Przecież teraz pobyt rodziny Wittego w Istambule nie kosztuje Rzeszy ani feniga. Więc może te oszczędności dewizowe były jedynie pretekstem, może chcą, by odesłał żonę i dzieci do Niemiec w charakterze zakładników, może wywęszyli już, że prowizja za dostawę pilnego ładunku rudy manganowej była zbyt wysoka, nawet jak na Istambuł i biorąc pod uwagę okoliczności wojenne… Trudno. Jeśli rzeczywiście będą chcieli to zrobić, postara się odwlec decyzję maksymalnie, a potem sprzedawszy wszystko, co wie, jakimkolwiek wywiadom, ukryje się gdzieś możliwie najdalej od Europy i cierpliwie doczeka końca wojny.
Ta decyzja, a może i myśl, że za chwilę otaksują go badawcze oczy Elzy von Tilden, sekretarki szefa, zimnej starej panny, oddanej bez reszty nazizmowi („nie ma nic gorszego niż nazistki pozostające w staropanieństwie" – zwykł mawiać do swojej żony, gdy był absolutnie pewien, że nikt go nie może usłyszeć), poprawiła mu nieco samopoczucie, bo, nacisnąwszy klamkę drzwi wiodących do sekretariatu konsula, minę miał prawie wesołą.
– Heil Hitler, Elzo – powiedział pogodnie. – Nie wie pani, czego stary chce ode mnie?
– Czeka na pana od pięciu minut – odparła chłodno.
Otworzył obite ceratowym materacem drzwi gabinetu konsula. Grandel bez słowa wskazał mu fotel naprzeciw biurka i chwilę jeszcze pochylał się nad poranną pocztą. Skreślił jakąś uwagę na marginesie ostatniego listu, zdjął okulary, starannie zakręcił swojego Watermanna i dopiero wtedy spojrzał na Wittego.
– Czy załatwił pan wszystko w związku z przyjęciem?
– Oczywiście – odparł skwapliwie Witte, zadowolony, ze rozmowa toczyć się będzie na gruncie, na którym czuł się dość pewnie. – Kucharze i kelnerzy, panie konsulu, zamówieni, zaproszenia wysłane… Ale… – urwał i spojrzał w wodniste oczy konsula. Była w tym spojrzeniu zarówno wierność i oddanie podwładnego, jak i propozycja pewnej konfidencji. – Boję się o gości – skończył zdanie. – Dzwonił do mnie sekretarz prezydenta miasta, że prezydent właśnie tego dnia musi być w Ankarze. Oczywiście przyjdzie garstka naszych przyjaciół, przedstawiciele firm, z którymi utrzymujemy stosunki handlowe. Ze strony oficjalnej przyjdą zapewne mali urzędnicy.
– Dziwi się pan, Witte? – Grandel uniósł brwi nad krótkowzrocznymi oczami. – Ja nie. Każda zmiana na froncie na naszą niekorzyść i natychmiast Turcy przysyłają czwartorzędny garnitur. Drogi radco, jestem pewien, że już niedługo prezydent miasta i najwybitniejsi notable będą nas prosić o audiencję. Wystarczy jedna zwycięska ofensywa. Zna pan tych handlarzy, ten – prychnął z niesmakiem – wschodni jarmark. A na razie trzeba się zachowywać tak, jakbyśmy tego nie zauważyli. Przyjęcie musi być skromne, to zrozumiaie, nasz kraj walczy, nie możemy sobie pozwalać na luksusy, ale w najlepszym tonie. Rozumie pan, co mam na myśli? Niech pan prosi, kogo się da. Niżsi funkcjonariusze wiedzą czasem więcej od swoich szefów i nie nauczyli się jeszcze trzymać języka za zębami.
– Jestem tego samego zdania, panie konsulu – wtrącił pospiesznie Witte.
– Jeszcze jedna sprawa – zawiesił głos Grandel. Zabębnił palcami po szklanym blacie biurka. Wpatrywał się, zmrużywszy oczy, w swego rozmówcę.
Milczenie trwało krótko, ledwie parę sekund, ale Witte poczuł pełznący wzdłuż ciała strach. Najpierw sztywne, jakby nagle sparaliżowane stopy, potem wyżej, nogi aż do kolan; gdyby nie to, że siedzi w fotelu, upadłby zapewne. W jednej sekundzie pożałował wszystkiego: zarobków, swego przyjazdu do Istambułu, nawet tego, że stawił się na żądanie konsula w jego gabinecie. Zaraz wejdzie Peters – przemknęło mu przez myśl. Peters był oficjalnie szefem służby bezpieczeństwa konsula, ale nikt w konsulacie nie miał wątpliwości co do tego, kim naprawdę jest ten niski mężczyzna o kwadratowej szczęce i spłaszczonym nosie byłego boksera, nie wyjmujący niemal ręki z wiecznie wypchanej kieszeni. Nieraz Witte zastanawiał się, kto rzą"dzi w konsulacie: Grandel czy szef służby bezpieczeństwa, Peters, bez którego nie mógłby się przecież obyć ten skrawek niemieckiego terytorium w środku obcego miasta. Na szczęście nie otworzyły się drzwi, nie stanął w nich Peters.
– Jeszcze jedno, panie radco – powtórzył Grandel. -Czy pan nadal utrzymuje stosunki z Christopulisem?
– Pan przecież wie, że to należy do moich obowiąz-ków – odparł, mając nadzieję, że konsul nie wyczuje w jego głosie drżenia. – Przecież dzięki niemu udało mu się załatwić tę pilną dostawę manganu.
– Nieźle sobie policzył za tę usługę – mruknął konsul i machnął ręką, jakby chciał dać do zrozumienia, że nie o to mu idzie. – Spotykacie się tam, gdzie przedtem?
– W „Cafe Rosė" – odparł Witte.
– To świetnie – powiedział konsul. – Mam nadzieję, że będzie pan tam jeszcze przed naszym przyjęciem. Byłbym bardzo rad, gdyby panna Rosę chciała być na naszym przyjęciu. Zaproszenie wręczy pan jej osobiście. Osobiście – powtórzył. – Odnoszę wrażenie, że znajomość z tą panią będzie przydatna w naszej pracy…
Akurat – pomyślał Witte. Wiedział już od Christopulisa, ze stary Grandel ma ogromną chrapkę na piękną właścicielkę nocnego lokalu. Ale cóż znaczy wieloletni trening niemieckiego urzędnika. Z kamienną twarzą potakiwał długim a mętnym wywodom szefa o korzyściach, jakie przyniesie ich placówce rozszerzenie kręgu znajomości o pannę Rosę. A równocześnie miał ochotę zbić się po twarzy za to przeklęte paraliżujące uczucie strachu, jakie go ogarnęło parę minut temu. Odprężony i lekki, jakby ubyło mu kilka lat, zerwał się z fotela, gdy Gran-del skończył swoją tyradę.
– Oczywiście, panie konsulu, nie tylko dyskretnie wręczę jej zaproszenie, ale szepnę jej, że panu konsulowi specjalnie zależy…
Dopiero gdy otwierał obite materacem drzwi gabinetu, dosięgnął go cios, którego przeczucie towarzyszyło mu dziś od rana. Aż zachwiał się pod słowami konsula, rzuconymi mimochodem i jakby od niechcenia.
– Jeszcze jedno, Witte, zapomniałem panu powiedzieć, że ministerstwo gospodarki przysyła tu kogoś na inspekcję, zjawi się lada dzień. Pan będzie się musiał nim zająć.
– Oczywiście, panie konsulu – rzekł i zamknął za sobą drzwi.
W sekretariacie spotkał się wzrokiem z chłodnym, badawczym spojrzeniem panny von Tilden.
Przypomina entomologa, przyglądającego się nadzianemu na szpilkę owadowi – pomyślał. -To ja jestem tym owadem – uświadomił sobie już na schodach.
Miał pokój na pierwszym piętrze, z dużym oknem i wyjściem na balkon. Hotel był niewielki, usytuowany w zacisznej dzielnicy, niedaleko centrum europejskiej części miasta, a jednak nie dobiegały tu zgrzyty przejeżdżających dwie ulice dalej tramwajów. Ze swojego balkonu mógł dostrzec wąski, błękitnawy skrawek Bosforu, daleko na skraju horyzontu policzyć wysmukłe wieżyczki minaretów i kopuły bizantyjskich kościołów, zamienionych na meczety. Mógł też, wychyliwszy się nieco, zobaczyć wysypany grubym żwirem podjazd do hotelu i rząd rozłożystych kasztanów. Pod jednym z nich tkwił teraz wymuskany młody człowiek o aparycji fryzjera najprzystojniejszego w miasteczku liczącym nie więcej niż dwa tysiące mieszkańców. Palił papierosa z długim ustnikiem i machinalnie rozgarniał szpicem jasnożółtego trzewika żwir u swych stóp. Kloss zauważył 20 zaraz po wyjściu z konsulatu. Widocznie zmienił grubasa, w czasie gdy on bawił u Grandela.
Kloss odwrócił wzrok od okna, jeszcze raz przyjrzał się pokojowi, spenetrował wszystkie kąty. Choć nie przewidywał żadnych ważnych dla siebie spotkań w hotelu, nie lubił mikrofonów i kamer poukrywanych w hotelach dla cudzoziemców z typowym dla policji brakiem wyobraźni. Jednakże nie znalazł nic ani w żyrandolu, ani pod żadnym z obrazów na ścianach, ani nawet w kinkiecie zwisającym u wezgłowia łóżka. Spojrzał na walizki -eleganckie, z wytłaczanej cielęcej skóry, prosto z magazynu od Resmanna. Stały dokładnie w tym samym miejscu, gdzie je pozostawił. A jednak coś wzbudziło jego podejrzenie. Zamek walizki, który zwykle nieco odsta-wał, teraz wciśnięty był bardzo mocno. Więc jednak, jak było do przewidzenia, ktoś już zainteresował się pobytem w Istambule wysłannika niemieckiego ministerstwa gospodarki. Czegóż innego mógł oczekiwać – nawet wówczas, gdyby naprawdę był przedstawicielem ministerstwa gospodarki? Wczoraj natychmiast po wyjściu z dworca, wśród przekupniów natrętnie podsuwających towary, tragarzy gotowych zanieść jego walizki i naganiaczy oferujących przyjezdnym znakomite i mniej znakomite hotele, dostrzegł faceta z wymierzonym weń obiektywem fotoaparatu. Facet oczywiście chciał uchodzić za zwykłego ulicznego fotografa, zagadkowe było tylko to, że wręczając Klossowi firmową wizytówkę, odezwał się do niego całkiem niezłą niemczyzną. Wczorajsze i poranne wędrówki z tajniakami za plecami też o czymś świadczyły.
Podszedł do mniejszej walizki, obejrzał ją najpierw, nim otworzył wieko. Wszystko było w najzupełniejszym porządku, przynajmniej na pozór; koszule, skarpetki i chustki do nosa poukładane jak przedtem starannie. Tylko zniknął gdzieś kawałek włosa włożony między drugą a trzecią chusteczkę w stosie. Więc jednak. Był już pewien, do drugiej walizki nie musiał nawet zaglądać. Zresztą wiedział, że ktokolwiek dokonał rewizji, nie znalazł niczego. Jedyną rzecz, której znalezienia mógłby się obawiać, mały rewolwer z tłumikiem, przewiózł spokojnie przez kontrolę celną w futerale swojej laiki, po przyjeździe zaś i ulokowaniu się w tym hotelu me rozstawał się z mm ani na chwilę.
Mógł oczywiście dać za wygraną i udawać, że nic nie wie o rewizji, postanowił jednak skorzystać z okazji i poznać zarządzającego. Zadzwonił po pokojówkę i kazał jej poprosić kierownika hotelu. Stanął po chwili w drzwiach, lekko schylając głowę w ukłonie.
– Pan mnie wzywał; sir? – zapytał kanciastą angielszczyzną.
– Jeśli pan jest zarządzającym…
– Jestem właścicielem – ukłonił się tamten jeszcze raz. – Czy ma pan jakieś zażalenia?
– Owszem – odparł. – Przyjeżdżam z kraju prawadzą-cego wojnę. Jestem co prawda busmessmanem, zdaję sobie jednak sprawę, że będę narażony w tym mieście na wścibstwo rozmaitych ludzi i instytucji. Chciałbym jednak uniknąć prowokacji, chciałbym przynajmniej tu, w tym hotelu, wiedzieć, że jestem bezpieczny. Czy może mi pan to zapewnić, czy mam sobie poszukać innego hotelu?
– Nie wydaje mi się, bym pana rozumiał – powiedział tamten uśmiechając się słabo.
– Ktoś grzebał w moich rzeczach – walnął prosto z mostu.
Mam nadzieję, że pan się myli, sir.
– Nie mylę się.
– Być może służba sprzątając – uśmiechnął się prawie niedostrzegalnie – przesunęła jakieś przedmioty należące do pana, ale zapewniam, że to się nie powtórzy. Wydam odpowiednie polecenia. Nawiasem mówiąc, w innych hotelach policja także obserwuje cudzoziemców. Trudno się jej dziwić, nieprawdaż, sir? – Ukłonił się i nie powiedziawszy ani słowa więcej, cicho zamknął za sobą drzwi.
Szczerze mówiąc, właściciel nie bardzo podobał się Klossowi. Za jego ugrzecznieniem kryło się coś, czego Kloss na razie nie potrafiłby określić, chociaż jeśli idzie o ciekawość policji pewnie miał rację. Może sam zresztą pracował dla policji? W każdym razie jego zainteresowanie gościem, który miał najdroższy i najładniejszy pokój w hotelu,, Orient" przekraczało nieco granicę uprzejmości właściciela hotelu wobec gościa. Wczoraj, w parę godzin po przyjeździe, kiedy Kloss udawał, że szuka w książce telefonicznej, umieszczonej na ladzie w recepcji, numeru niemieckiego konsulatu, chociaż właściwie chciał znaleźć adres lokalu, którego nazwę wykrzykiwał ulicznik na warszawskim dworcu, cały czas czuł na sobie badawcze, choć ukradkowe spojrzenie tego człowieka. Wziął go wówczas za recepcjonistę, nie wiedział, że ma do czynienia z samym właścicielem.
Jeszcze wczoraj znalazł na planie Istambułu nazwę ulicy, przy której powinna znajdować się „Cafe Rosė", i ruszył na miasto. Stracił jednak sporo czasu na zgubienie wczorajszego tajniaka, chudzielca o sterczących wąsikach, przypadkiem trafił na bazar i dopiero tam między rozwieszonymi dywanami udało mu się zniknąć z oczu swemu prześladowcy. Znalazł wreszcie budynek koloru ochry w jednej z przecznic głównej ulicy wiodącej do dworca, nie dalej niż kilometr od jego hotelu, ale w pierwszej chwili pomyślał, że pomylił adres. Nic nie wskazywało na to, że w budynku mieści się kawiarnia przynajmniej w europejskim tego słowa znaczeniu. Dopiero widok małej emaliowanej tabliczki z napisem „Cafe Rosė" potwierdził, że to jednak to, czego szukał, a mniejsze literki tkwiące pod nazwą lokalu na emaliowanym szyldzie wyjaśniały nieco ten niezwykły wygląd: „Privat Club". Zastukał drewnianą kołatką, umieszczoną przy dębowych drzwiach i po chwili zobaczył ogromne babsko w rozchełstanym szlafroku, z dużym nosem i siwym wąsem nad górną wargą. Już wtedy zaczął podejrzewać, że słowo „Privat" w szyldzie niespecjalnie ściśle oddaje charakter instytucji.
Babsztyl zagadał szybko po turecku, usiłując mu coś wytłumaczyć, po czym dostrzegłszy, że wysiłek to daremny, chciał z rozmachem zamknąć mu drzwi przed nosem. Ale tego właśnie Kloss się po niej spodziewał, przytrzymał drzwi i najpierw po angielsku, a potem po francusku próbował wyjaśnić babie, która była tu zapewne cerberem, że chce się widzieć z mademoiselle Rosę. Prawdopodobnie na nic by się nie zdały jego słowa, starucha machała rękami, trajkocząc coś bez przerwy, gdyby na szczycie schodów nie pojawiła się młoda kobieta o wysoko upiętych blond włosach.
– To jest nocny lokal, mohsieur, teraz nieczynny – powiedziała płynną francuszczyzną z cudzoziemskim akcentem. – Moja konsjerżka usiłuje to panu wytłumaczyć. Poza tym jest to prywatny klub, tylko dla członków.
– Przepraszam – powiedział. – Mój przyjaciel, który polecił mi „Cafe Rosė", nic mi o tym nie wspominał.
– Pański przyjaciel? – przeciągnęła sylaby. – Czy jest członkiem naszego klubu? Można wiedzieć, kto to taki?
– Mój przyjaciel Teodor – rzekł.
– Ach tak! – ucieszyła się. -Jest pan przyjacielem Teodora, to co innego. Proszę bardzo. – Wskazała mu ręką, by poszedł za nią.
Imię męskie, zmieniane przez centralę co miesiąc, było pierwszym hasłem, niejako wstępnym tekstem, służącym do sprawdzenia, czy rozmówca jest tym, za kogo się podaje. Zasada ta obowiązywała wszystkich agentów centrali i ta jej uniwersalność oddała Klossowi nieraz nieocenione usługi. Nieważna była bowiem treść wypowiedzianego zdania, nawet język, w jakim to zdanie zostało wypowiedziane. Ważne było tylko imię, w tym miesiącu właśnie Teodor.
Pokój, do którego go wprowadziła, był typowym, można powiedzieć, aż nazbyt typowym, buduarem kokoty. Różowe ściany obite adamaszkiem, takież zasłony, wielkie owalne lustro z ramą, która chciała udawać, że jest co najmniej o sto lat starsza, niż była w istocie. Stos kolorowych poduszek na niskim i szerokim francuskim łożu. Tylko ciemnoorzechowe biurko, zbyt wielkie dla kobiety, stanowiło obcy wtręt w tym pokoju.
Podsunęła mu puf przykryty skórą jakiegoś zwierzęcia. Podeszła do lustra, poprawiła niesforny kosmyk włosów. Dopiero teraz mógł się jej przyjrzeć. Nie była piękna, trudno chyba nawet byłoby o niej powiedzieć, że jest ładna. Miała jednak w sobie coś, co musiało się podobać mężczyznom. W typie starszych panów – pomyślał.
– A więc? – odwróciła się w jego stronę. Były to pierwsze słowa, jakie wymówiła po wejściu do pokoju. Nie chciała wypowiedzieć pierwszego członu hasła, czekała na niego.
– Teodor nie jest moim przyjacielem – rzekł.
– Jest zapewne pańskim kuzynem.
– Ciotecznym bratem mojej matki.
– W porządku, J-23 – odpowiedziała. – Dostaliśmy wiadomość, że przyjedziesz. Szef powiedział, że mam ci służyć wszelką pomocą. – Otworzyła dolne drzwiczki biurka, wyjęła butelkę i szklanki. – Odrobinę whisky?
– Dlaczego odrobinę?
– Możesz dostać, ile chcesz, ale chyba nie przyjechałeś do Istambułu, żeby pić scotcha. Potrzebujesz czegoś? Może pieniędzy?
– Na razie nic mi nie trzeba, może potem. – Krótko, bez zbędnych szczegółów, objaśnił jej swoją misję. Zapytał, czy wie coś o niemieckim konsulacie.
– Kilku panów z konsulatu Rzeszy jest członkami naszego klubu, a sam pan konsul raczy mnie nieco adorować. Jeśli chcesz, żebym poznała go bliżej…
– Nie, na razie nie – powiedział to chyba zbyt szybko. – Może – dodał – będę potrzebował jakiegoś dojścia do Anglików. Ale najpierw chcę się rozejrzeć.
– Zamelduję szefowi. On już wie, że przyjechałeś. Oczywiście zapowiem, żeby wpuszczano cię do klubu, chociaż lepiej byłoby, gdyby wprowadził cię któryś z twoich niemieckich przyjaciół. Tutaj nigdy za dużo ostrożności. W Istambule działa niezależnie od siebie przynajmniej sześć wywiadów, nie licząc tureckiej policji i kontrwywiadu wojskowego. Niedawno Turcy z wielkim hukiem wyrzucili konsula Mandżukuo. Nigdy byś się nie domyślił – roześmiała się swobodnie – dla kogo jeszcze pracował poza tym, że oczywiście pracował także dla Japończyków. Zaraz, zaraz… – zawołała – przypomniałam sobie coś, co cię powinno zainteresować. Dostałam cynk z Banku Centralnego, że ktoś z konsulatu niemieckiego ma u nich własne konto. Prawdopodobnie pracuje dla siebie, nie muszę ci mówić, prowizje, łapówki i tak dalej. Postaram się dowiedzieć, kto to i jeśli się uda, dostarczę ci wyciąg z jego konta. Dobrze zawsze mieć w takich okolicznościach faceta, którego można cokolwiek podusić.
– Widzę, że żadna z tajemnic rzemiosła nie jest ci obca. A co do duszenia…
– Kochanie – przerwała mu – dwanaście lat w tym zawodzie…
– Niemożliwe! – zdziwił się szczerze, a potem dodał: – Co do duszenia, to trzeba być z tym ostrożnym. A nuż to jest właśnie facet, który pracuje dla Anglików i ciuła w banku zarobione u nich pieniążki, ewentualnie uzupełniając sobie na boku wpływami ze swoich interesików?
– Raczej nie – odparła po krótkim namyśle. – Anglicy są na to zbyt ostrożni. Wolą deponować honoraria w Bank of England.
Musiał jej przyznać rację. Postanowił zapytać jeszcze o jednego człowieka, którego nazwisko przewijało się dość często w raportach radcy Witte, z którymi miał okazję zapoznać się przed wyjazdem do Istambułu.
– Mówi ci coś nazwisko Christopulis?
– Poznasz go zapewne, stały gość naszego klubu. Czarujący chłopak – uśmiechnęła się. – Grek z obywatelstwem tureckim – uzupełniła. – Nie praktykujący prawnik, zresztą kto go tam wie. W każdym razie tytułują go mecenasem. Prawdopodobnie powiązany z policją turecką, pośrednik, faktor, czy jak to chcesz nazwać, zawsze ma pieniądze, jest właścicielem najnowszego modelu jaguara, otoczony wianuszkiem najładniejszych w tym mieście dziewcząt. Od czasu do czasu dysponuje ciekawymi informacjami, które gotów jest sprzedać każdemu za odpowiednio wysoką cenę. Mówi znakomicie paroma językami. Krążą o nim plotki, że jest rezydentem Anglików, ale to mało prawdopodobne. Chłopak ma powierzchowność zbyt rzucającą się w oczy.
Odprowadziła Klossa do schodów, skinęła mu głową na pożegnanie.
– Do wieczora – powiedziała.
Kloss spojrzał na zegarek. Dochodziła siódma. Upał za oknem nieco zelżał. Co prawda klub pani Rosę rozpoczynał działalność już o ósmej, on jednak zamierzał przyjść tam później. Zgodnie z radą Rosę, podczas pobytu w konsulacie wciągnął radcę Wittego w rozmowę o możliwościach męskiej zabawy w tym mieście i sprowokował go do wypowiedzenia nazwy „Cafe Rosė". Ugrzeczniony radca natychmiast zaproponował Klossowi wprowadzenie do klubu.
Tajniak tkwił ciągle pod kasztanowcem, ale Kloss nie miał już powodów, żeby ukrywać, dokąd zamierza wybrać się wieczorem. Lokal panny Rosę zapewne także pozostaje pod stałą obserwacją. Podniósł słuchawkę telefonu, zawiadomił recepcjonistę, a właściwie chyba właściciela hotelu, bo nikogo poza nim Kloss nie widział jeszcze w recepcji, że zamierza się nieco zdrzemnąć i prosi o obudzenie oraz przywołanie taksówki przed dziesiątą.
– Jeśli chce się pan zabawić, sir – powiedział tamten swoją trzeszczącą angielszczyzną – to mogę polecić znakomity lokal w pobliżu naszego hotelu. Nie musi pan nawet brać taksówki. Nazywa się „Cafe Rosė", ale niech pana nie zmyli nazwa, to nie jest…
– Dziękuję – przerwał mu sucho Kloss. – Dam sobie radę.
Położył się, ale nim usnął, zdążył jeszcze pomyśleć, że coraz mniej podoba mu się właściciel hotelu „Orient".
Radca Witte dostrzegł srebrzystoszary wóz Christo-pulisa opodal tarasu modnej kawiarni niedaleko Muzeum Mozaik, wszedł nawet do wnętrza, niemal pustego o tej porze, ale Greka nigdzie nie dostrzegł. Skreślił więc parę słów na kartce i włożył ją za wycieraczkę jaguara. Chciał się zobaczyć z Grekiem wcześniej, niż dojdzie do zetknięcia się wysłannika ministerstwa gospodarki z pośrednikiem. Witte odsuwa od siebie myśl, że ten młody człowiek, z którym przed paru godzinami rozmawiał w gabinecie konsula, przyjechał specjalnie po to, by jemu, Wittemu, udowodnić drobne w końcu malwersacje, jakich dopuścił się na szkodę państwa niemieckiego. Ale ostrożność nigdy nie zawadzi. Christopulis co prawda nie należy do ludzi zdolnych do wygadania się, chyba że zdradzenie jakiegoś sekretu leży akurat w jego interesie, ale lepiej dmuchać na zimne. Konsul Grandel, niezwykle nadskakujący gościowi z Berlina, polecił Wittemu, by udzielił „wszelkiej pomocy doktorowi Klossowi". Młody człowiek z uśmiechem sprostował, że nie przysługuje mu ten tytuł, ale już po wymienieniu paru ogólnych zdań Witte zorientował się, że jest całkiem nieźle poinformowany w sprawach handlu, trudności ze zdobywaniem deficytowych surowców lub obłożonych embargiem materiałów, rozliczeń, kredytów, prowizji i temu podobnych.
Chociaż więc z Klossem umówił się później, przyszedł do „Cafe Rosė" zaraz po otwarciu lokalu. Zauważył zaparkowany opodal wóz Christopulisa. Znaczyło to, że Grek znalazł pozostawioną za wycieraczką kartkę. Wąsata baba przy wejściu powitała go jak starego znajomego, pomogła mu zdjąć płaszcz, wyraziła radość, że znów ma szczęście widzieć „pana ambasadora". Tak nazywała nieodmiennie wszystkich zaglądających tu pracowników zagranicznych placówek. W dużej sali, nazywanej przez bywalców „lustrzaną", senna dziewczyna w szarawarach, z na wpół zakwefioną twarzą serwowała trunki, druga, także z zasłoniętą twarzą, lecz za to z nagim pępkiem, wyginała się dość leniwie na małej estradzie w takt jakiejś monotonnie wschodniej melodii, wydobywającej się z małej wnęki, w której trzy stłoczone dziewczyny szarpały struny instrumentów nie znanych Wittemu nawet z nazwy. Jakby dla zrównoważenia faktu, że w lokalu tym pracowały jedynie kobiety, klientami byli wyłącznie mężczyźni. Zresztą „klientami" to złe słowo – poprawił się w myśli. Rosę miałaby mu za złe. Ona powiedziałaby: gośćmi lub członkami klubu…
Witte rozejrzał się. Przy niskim stoliku grupka zażywnych mężczyzn o orientalnym typie urody śmiała się głośno z czegoś, ale Christopulisa między nimi nie było. Także w sali karcianej było zupełnie pusto. Domyślił się, że Christopulis jest na górze; w prywatnych apartamentach właścicielki lokalu. Był jednym z nielicznych znajomych Wittego, który miał prawo wstępu na piętro. Bo lokal panny Rosę, wbrew pozorom, był instytucją całkiem przyzwoitą. Oczywiście wszystko było tak pomyślane, by stworzyć atmosferę erotyzmu, ale i na atmosferze się kończyło. Chyba żaden z bywalców nie mógłby się pochwalić bardziej intymnymi stosunkami z którąś z uroczych tancerek czy kelnerek, a tylko nielicznym udawało się wejść na górę.
Witte aż drgnął – ktoś niespodziewanie dotknął jego ramienia. Odwrócił się raptownie.
– Kłopoty? – zapytał Christopulis. – Ma pan minę człowieka, którego Allach doświadcza kłopotami.
Przysunął sobie niski puf i siadł obok Wittego. Ale nim to uczynił, radca miał możność zauważyć, że marynarka Greka jest jeszcze o pół cala dłuższa, a spodnie troszeczkę szersze, niż nakazuje tegoroczny żurnal. Christopulis położył wąską, wypielęgnowaną dłoń na kolanie Wittego. W nastrojowym półmroku błysnął wszystkimi kolorami tęczy ogromny brylant na jego palcu. Kiedyś, gdy Witte zapytał go, ile wart jest ten pierścień, Christopulis odpowiedział niedbale, że dwie – trzy dobre kamienice w śródmieściu.
– Allach zsyła kłopoty, Allach uwalnia od kłopotów. -Odebrał z tacy kelnerki, która pochyliła się nad ich stolikiem, dwie kryształowe szklanki napełnione do połowy brązowym płynem. Zadzwoniły kostki lodu. -Napije się pan? Nic lepszego nie wymyślono dotychczas na zmartwienie.
– Allach zabrania picia – zauważył cierpko Witte.
– Przymyka oko – błysnął białymi zębami Christopulis – jeśli pije się dla uczczenia dobrego interesu.
– Myślałem, że pan robi wyłącznie dobre interesy. Czyżby ten był wyjątkowy?
– Słyszał pan starą opowieść o facecie, który sprzedawał wiernego psa? To był bardzo dobry pies. Wracał. I można go było sprzedawać znowu.
– Dajże pan spokój dykteryjkom, Christopulis. Ile razy zaczyna pan opowiadać orientalne bajki, odnoszę wrażenie, że pan kogoś udaje.
– Wszyscy kogoś udajemy. Pan na przykład…
– Christopulis – powiedział ostro Witte – chce pan, żebyśmy się pogniewali?
– Skądże – roześmiał się Christopulis. – Nie chciałbym stracić swojego najlepszego klienta. Może uda mi się i panu sprzedać swojego psa. Muszę się zastanowić.
– Niech pan nie żartuje. Musimy się na jakiś czas wstrzymać z interesami. Pan wie, Christopulis, ze pan ma ze mną niezłe życie. Nie wiadomo, czy z moim następcą…
– Chcą pana odwołać do Rzeszy? – zapytał poważnym tonem.
– Jeszcze nie, ale przyjechał tu ktoś, kto może zechce węszyć, ktoś, kto nie wygląda na faceta znającego się na żartach.
– Ale może zna się na wartości pieniędzy? – zapytał Christopulis, a na pytające spojrzenie Wittego dodał: -Jak pan myśli, odróżniłby studolarówkę od banknotu dolarowego?
– Dla pana jest wszystko proste, Christopulis. Myśli pan, ze wszystkich można kupić. Nie mogę mu przecież zaproponować łapówki. To młody chłopak, wygląda na – zawahał się, jakby szukał słowa – ideowego – skrzywił wargi w ironicznym grymasie. – Tacy nie biorą.
Christopulis zaśmiał się.
– Ach, ta wasza europejska mentalność. – Przysunął się do Wittego jeszcze bliżej. – Niech pan zapamięta raz na całe życie. Wszyscy biorą. Jedyna niejasna kwestia to… ile. – Podsunął w kierunku Wittego złotą papierośnicę. -Niech pan zapali. – Błysnął ognikiem zapalniczki i dodał: – Pewno, że nie może mu pan wetknąć forsy w kieszeń, ale na wszystko znajdzie się sposób. Allach zabrania picia, Allach zabrania palenia. Czego jeszcze zabrania Allach, Witte? No, niechże się pan zastanowi.Wskazał głową zasłonięte kotarą drzwi do sali karcianej. – Tak, Witte, gier hazardowych. Czy nie mógłby pan do niego przegrać trochę forsy? Niech go pan tutaj zaprosi. Jeśli pan chce, włączę się do tej zabawy. Chętnie zrobię panu małą przysługę.
– Już go zaprosiłem. Będzie tu -Witte spojrzał na zegarek – za niecałą godzinę.
Poczuł odprężenie. Nie pierwszy raz zauważył, że obecność tego cynicznego Greka działa nań kojąco. Uniósł kryształową szklankę, kostka lodu roztopiła się niemal zupełnie.
– Pańskie zdrowie, Chrirtopulis. Oby pan zawsze miał dobre pomysły.
Kątem oka dostrzegł schodzącą z góry mademoiselle Rosę. Była w długiej, dyskretnie eleganckiej sukni bez dekoltu. Szła już w stronę ich stolika. Witte zerwał się, przypomniał sobie bowiem w samą porę polecenie konsula. Ucałował jej ładną dłoń, zapytał, czy dostała zaproszenie. Skinęła głową.
– Pan konsul kazał mi powiedzieć, że pani obecność sprawiłaby mu osobistą radość. Czy możemy liczyć?…
– Wybieram się – odpowiedziała. – Mam nadzieję, że nic nie stanie mi na przeszkodzie.
Usiadła na brzeżku podsuniętego jej przez Christopulisa pufu, jakby chciała tym dać do zrozumienia, że zamierza ich sycić swą obecnością jedynie przez chwilę. Witte zaczął właśnie mówić, że pozwolił sobie zaprosić do klubu wysłannika niemieckiego ministerstwa gospodarki, który przybył w interesach do Istambułu, gdy jedna ze skąpo ubranych dziewcząt stanęła koło ich stolika, trzymając na tacy telefon.
– Do pana radcy Wittego – powiedziała.
Bez zdziwienia wziął z jej rąk słuchawkę. Nie pierwszy to raz odbierał telefony w tym lokalu. Sam konsul wiedział, gdzie najłatwiej znaleźć radcę o tej porze. Ale tym razem to nie był konsul. Witte usłyszał tylko jedno zdanie, ale to wystarczyło, by poczuć, że ogarnia go częsty ostatnio, coraz bardziej znajomy, strach.
– Źle się pan czuje? – zapytał Christopulis.
– Założę się – Rosę uśmiechnęła się do niego promiennie – że dzwoniła kobieta. Tylko kobieta może zrobić tak piorunujące wrażenie.
– Tak – odpowiedział na jej uśmiech – to była kobieta.
– I nie skłamał. Ale to, co usłyszał, nie miało nic wspólnego ze sprawami, o których zapewne myślała Rosę. Kobieta ta powiedziała bowiem tylko jedno zdanie: „Wiem, do kogo należy konto w Banku Centralnym numer 115/185". Nic więcej, ale to wystarczyło, ponieważ Witte także wiedział, kto jest właścicielem niebagatelnej sumki pięćdziesięciu paru tysięcy funtów szterlingów, spoczywającej na tym koncie. Skąd dowiedziała się ta kobieta, że to właśnie konto Wittego? Dlaczego mu o tym powiedziała? Początek szantażu?
– To chyba ten pański znajomy, na którego pan czeka?
– wyrwał go z zamyślenia głos Christopulisa; wskazywał na rozglądającego się w drzwiach młodego człowieka w nienagannie skrojonym garniturze.
– Tak – powiedział Witte. – Halo, Kloss! – zawołał.
Młody człowiek podszedł do ich stolika, pochylił się szarmancko nad wyciągniętą ku niemu dłonią mademoiselle Rosę, uścisnął rękę Christopulisa i przyjaźnie klepnął Wittego po ramieniu.
– Miło tu – rzekł, a potem zwrócił się wprost do Christopulisa: – Więc to pan jest tym Christopulisem, dzięki któremu radca Witte załatwił tę pilną dostawę manganu.
– Zawsze służę moim niemieckim przyjaciołom, czym mogę i jak mogę najlepiej.
– Niech pan postara się zaprzyjaźnić z panem Christopulisem – zaszczebiotała Rosę. – To człowiek, który zna wszystkie tajemnice tego miasta. – Wstała prędko i skinąwszy im głową podeszła do stanowiska barmanki w szarawarach. Kloss powiódł za nią wzrokiem, a potem, przypalając podanego mu przez Christopulisa papierosa, powiedział:
– Wie pan, tajemnice nie bardzo mnie interesują. Natomiast chętnie nawiązałbym jakieś stosunki w tutejszych sferach handlowych.
– Christopulis zna tu wszystkich – wtrącił Witte.
– Znam – uśmiechnął się tamten – jeśli to korzystne, nie znam, jeśli nie trzeba.
– Myślę, że się dogadamy – powiedział Kloss.
– Wszystko zależy od tego, jaki towar pana interesuje. Ale proponuję odłożyć tę rozmowę do jutra. Chyba nie co dzień ogląda pan tancerki z nagim brzuchem? Czy pan wie, że Rosę musiała uzyskać specjalne zezwolenie policji?
– Na ten nagi brzuch? – chciał wiedzieć Kloss.
– Skądże, na to me trzeba zezwolenia. Na taniec z zasłoniętą twarzą. W Turcji od dwudziestu lat nie wolno kobietom zasłaniać twarzy, ale mademoiselle Rosę wszystko potrafi załatwić.
– Chyba nie chce pan powiedzieć, że Rosę ma siuchty z policją?
Christopulis uśmiechnął się tylko po swojemu i zamiast odpowiedzi zmusił ich do wysłuchania długiej, orientalnej historii, z której wynikało prawdopodobnie, o ile Kloss dobrze zdołał zrozumieć, że nie ten człowiek jest zły, który ma siuchty z policją, ale ten, który pracuje tylko dla policji.
Ostrzega mnie, informuje czy drwi? – zastanawiał się Kloss, wpatrując się w ruchliwą twarz eleganckiego Greka.
Kloss potraktował dosłownie informację wydrukowaną na czerpanym papierze zaproszenia na garden party do konsula niemieckiego i przyszedł o piątej. Był oczywiście pierwszym gościem. Konsul, ściskając mu wylewnie dłoń, nie dał nic po sobie poznać, ale jego sekretarka, koścista panna von Tilden, ubrana w szary kostium, przypominający krojem mundur, ze znaczkiem partii hitlerowskiej w klapie, nie kryła ironicznego uśmiechu.
– Punktualność to cecha niemieckich oficerów prychnęła na koniec w jego stronę.
Pod pretekstem, że pragnie obejrzeć ogród, uwolnił się od jej towarzystwa, znalazł zaciszną altankę w oddalonym od budynku konsulatu kącie ogrodu i spróbował zsumować obserwacje, jakich dokonał w ciągu trzech dni pobytu w Istambule.
Trzykrotne odwiedziny w konsulacie pozwoliły mu poznać wszystkich pracowników placówki. Poza Gran-delem, Wittem i panną von Tilden, w grę wchodził jeszcze Peters, osobnik małomówny, patrzący spode łba, podejrzliwy. Z tej czwórki musiał Kloss wybrać człowieka, który dla Resmanna odegra rolę zdemaskowanego szpiega. Z czwórki, bo piąty pracownik konsulatu, radca Beitz, już trzeci miesiąc leżał w istambulskim szpitalu, chory na żółtaczkę. Można było go zatem spokojnie wykluczyć, ponieważ sądząc z informacji Resmanna, brytyjski agent działał w konsulacie jeszcze przed dwoma tygodniami. Teoretycznie agentem Intelligence Service mogło być każde z tej czwórki, wszyscy mieli jednakowo łatwy dostęp do informacji, ale rola Klossa miała przecież polegać na wyeliminowaniu przede wszystkim prawdziwego agenta, a więc już tylko trzy osoby pozostały mu jako kandydaci do zagrania roli angielskiego szpiega.
Do tej pory udało mu się jako tako poznać jedynie Wittego. Niemałą rolę odegrał w tym poker w „Cafe Rosė".
Po kilku pierwszych rozdaniach zauważył, że Witte postanowił przegrać do niego pieniądze. Zgniewało go to. Lubił pokera, lubił moment powolnego odsłaniania swoich kart, chwilę decyzji, czy kontynuować grę, czy się z niej wyłączyć, moment, w którym decydował się na bluff. I właśnie dlatego bez trudu zrozumiał, że Witte i Christopulis chcą mu dać to, co on lubił brać sam. Postanowił zrobić Wittemu kawał. Nim tamten zdołał się zorientować, wyrosła przed nim spora górka dużych banknotów, która w jednej chwili stała się własnością radcy konsulatu.
Zgarniając pieniądze Witte miał naprawdę nieszczęśliwą minę, tylko to mogło dać Klossowi pewną satysfakcję, ponieważ nieco poniewczasie zorientował się, że przyjemność sprawienia Wittemu psikusa kosztowała go niemal połowę przydzielonych mu na pobyt w Istambule diet.
Kiedy na moment udało mu się zetknąć z Rosę przy barze, na jej pytanie, czy przypadkiem nie zwariował przegrywając tyle pieniędzy do Wittego, palnął bez namysłu, że to właśnie było jego celem od początku gry, ponieważ wiadomość o jego przegranej rozniesie się i Anglicy nie przepuszczą okazji, by zaproponować mu pożyczkę. Ponieważ uczynią to zapewne przez swojego człowieka z konsulatu, pozbędzie się kłopotu, bo będzie mógł wyeliminować tego człowieka z kręgu kandydatów na zdrajcę. Rosę wzruszyła tylko ramionami, powiedziała, że zna już nazwisko człowieka, który ma konto w Banku Centralnym, ale nim zdołała zaspokoić ciekawość Klossa, zrobiło się wokół nich ciasno i musiała zmienić temat. Już przy wyjściu szepnęła mu, gdy pochylał się, by ucałować jej rękę:
– Dam ci to jutro w konsulacie.
Tak więc dziś za parę minut dowie się przynajmniej nazwiska właściciela konta. A może Rosę przyniesie mu także jakiś znak życia szefa tutejszej placówki jego centrali, którego obowiązkiem jest przecież pomóc Klossowi w zidentyfikowaniu prawdziwego pracownika Anglików. Bo chociaż stosunki między wywiadami alianckimi nie zawsze układały się sielankowo, to jednak w sytuacjach prawdziwego zagrożenia niejednokrotnie dochodziło do współdziałania. Inna rzecz, że dotarcie do rezydenta Anglików nawet dla szefa, a może bardziej dla niego niż dla Klossa, nie było sprawą prostą, ponieważ wiązało się z możliwością dekonspiracji własnej roli, a na to – o czym Kloss doskonale wiedział – centrala nigdy by się nie zgodziła.
Przez rzadkie gałęzie dostrzegł schodzących do ogrodu gości. Ruszył w tamtą stronę.
W parę minut później znał już pana Tsi Funli, małego, okrąglutkiego Chińczyka, reprezentanta cesarstwa Mandżukuo, i jego śliczną japońską żonę. Odpowiadał im właśnie zdawkowo na ich pytania dotyczące nastrojów w Niemczech, a oni z uprzejmą uwagą wysłuchali komunałów, gdy podszedł ku nim konsul Grandel, prowadząc poufale pod rękę wysokiego, przystojnego mężczyznę o smagłej cerze i wydatnym nosie.
– Pozwoli pan, Kloss – powiedział – że przedstawię pana naszemu wypróbowanemu przyjacielowi, księciu Mżawanadze.
– Cieszę się, naprawdę się cieszę, że pana poznaję -powiedział książę. – Miło mi uścisnąć dłoń człowieka, który przyjeżdża z kraju dźwigającego na swych barkach ciężar walki z bolszewizmem.
– Musi pan wiedzieć, Kloss, że książę jest potomkiem carów gruzińskich i jedynym legalnym pretendentem do tronu.
– Sam fuehrer obiecał księciu, że wkrótce obejmie tron Gruzji – szepnęła panna von Tilden z uwielbieniem w głosie, jakby dopiero obietnica wodza nobilitowała Gruzina.
Kloss mruknął, że poznanie księcia to dla niego prawdziwy zaszczyt, Grandel skinąwszy im głową wrócił na swój posterunek przy drzwiach, by witać nowych gości, książę zaś odwrócił się do stojącego za nim mężczyzny, który przed chwilą przyglądał się bacznie Klossowi, jakby chciał zapamiętać jego twarz, a teraz półgłosem powiedział coś do księcia, prawdopodobnie po gruzińsku. Ubrany był w jaskrawoczerwoną rubaszkę przepasaną szarfą z frędzlami, czarne spodnie i buty z cholewami. Wyglądał, jak powinien wyglądać wierny sługa księcia z operetki.
– Przepraszam – powiedział książę – Pauli dostrzegł ambasadora Japonii. Muszę pójść się z nim przywitać. Myślę, że zobaczymy się jeszcze, panie Kloss. Proszę do mnie zajść któregoś dnia – skinął na mężczyznę w ru-baszce, a ten podał Klossowi maleńki kartonik – wizytówkę księcia.
I znowu Kloss znalazł się w towarzystwie suchej jak wiór panny von Tilden.
– Japonia dała do zrozumienia księciu – powiedziała bez uśmiechu – że wyłącznie jego uznaje za pretendenta do tronu przyszłej, wolnej od bolszewizmu Gruzji.
– Naprawdę pani wierzy, panno von Tilden – postanowił się z nią podręczyć – że ten błazen zasiądzie kiedyś na tronie?
– Fuehrer mu to obiecał – podkreśliła z naciskiem. -Fuehrer dotrzymuje słowa, czyżby pan w to wątpił?
– Nie zrozumiała mnie pani, panno von Tilden, i obawiam się, że nie rozumie pani naszego fuehrera. Tylko angielscy skauci dotrzymują słowa i to nie jest całkiem pewne! A nasz fuehrer nie jest angielskim skautem, dotrzyma słowa, jeśli będzie to leżało w interesie Rzeszy, a złamie je, jeśli tak będzie wygodniej. Czyżby naprawdę pani nie rozumiała, na czym polega nasza nowa narodowosocjalistyczna moralność?
Panna von Tilden spojrzała na niego spłoszonym wzrokiem. To, co mówił Kloss, mogła odczytać dwojako: albo jako cyniczne wyznanie wiary zatwardziałego hitlerowca, albo… Wolała o tym nie myśleć. Tyle przynajmniej mówiła gra jej twarzy. Był to jedyny moment ich kilkudniowej znajomości, w którym Kloss poczuł do niej odrobinę sympatii. Z głębi ogrodu nadchodził Witte. Przyjaźnie pomachał Klossowi ręką. Panna von Tilden wykorzystała tę szansę natychmiast.
– Przepraszam, muszę już iść, mogę być potrzebna panu konsulowi.
– Dam sobie radę – uśmiechnął się do niej Kloss, a potem zapytał: – Czy przyszła już panna Rosę? – zawahał się, ponieważ uświadomił sobie, że do tej pory nie zna nazwiska właścicielki klubu.
– Czyżby pan także był jej wielbicielem? – skrzywiła usta swoim zwykłym uśmiechem. – Owszem, parę minut po panu. – Odwróciła się na pięcie i ruszyła w stronę willi.
– Poznał pan już księcia? – zapytał Witte. – Ciekawa postać, co?
– Przekrzywił się panu krawat – powiedział Kloss i pomógł Wittemu przesunąć węzeł we właściwe położenie. – Nie tyle książę, co ten jego…
– Myśli pan o Paulim? To obstawa księcia. Jest jego szoferem, kamerdynerem i przyjacielem. Podobno także pochodzi z wysokiej, gruzińskiej arystokracji. Książę wziął go ze sobą na specjalną prośbę konsula. Pauli będzie atrakcją dzisiejszego wieczoru. O – wskazał kilkunastoosobowy tłumek gości zbity w drugim kącie ogrodu. -Zdaje się, że już zaczął. Musi pan to koniecznie zobaczyć. – Ruszył w stronę tej grupy i nagle, jakby sobie coś przypomniał, zatrzymał się. – Byłbym zapomniał, Kloss. Bardzo mi przykro za wczorajsze.
– Nie rozumiem – powiedział, choć rozumiał doskonale.
– Przegrał pan wczoraj dużo pieniędzy.
– Nie ma o czym mówić – odparł niedbale.
– Przecież wiem, jak mało dają wam pieniędzy. Ograniczenia dewizowe… – zamilkł, jakby czekał, że Kloss mu pomoże. Wczoraj, kiedy Kloss wstał od stolika mówiąc, że patrzenie na goły brzuch tancerki jest jednak mniej kosztowne, Witte, zgarniając stos banknotów, z wyrzutem spojrzał na Christopulisa. „No i co pan narozrabiał? – mówiło to spojrzenie. – Zamiast przegrać, wygrałem". Christopulis zrozumiał niemy wyrzut.
– Jest jeszcze lepiej, niż było przedtem – powiedział cicho. – Ten człowiek sporo przegrał, ma więc kłopoty pieniężne, ale przecież dobry przyjaciel może mu pożyczyć. Powinien mu pożyczyć, i wziąć pokwitowanie -dodał wstając od zielonego stolika.
Witte czekał teraz na potwierdzenie Klossa, ze przydziały dewiz są rzeczywiście skąpe, stworzyłoby mu to szansę zaofiarowania pożyczki. Ale Kloss milczał, patrząc nań pytającym wzrokiem. Więc Witte zaatakował frontalnie:
– Proszę mi powiedzieć szczerze, jak pan stoi z pieniędzmi?
– Uczciwie mówiąc, nie najlepiej – odparł Kloss myśląc, że jego rzucona na odczepnego sugestia, iż ktoś z konsulatu będzie się starał pożyczyć mu pieniądze, znajdzie potwierdzenie z najmniej spodziewanej strony.
Więc to Witte – pomyślał – jest człowiekiem, którego trzeba chronić.
– Proszę – powiedział Witte, podając Klossowi zwitek banknotów.
– Co to jest? – zapytał udając, że nie rozumie.
– Pięćset funtów, mniej więcej tyle pan przegrał.
– Nie mogę – powiedział Kloss – chyba nie mogę… -zawahał się.
– W porządku – jakby ucieszył się tamten. – Nie traktujmy tego jako zwrotu przegranej, lecz jako pożyczkę. Przewidziałem i to, przygotowałem nawet kwit. Nie wyznaczam żadnego terminu, odda pan, kiedy będzie panu wygodnie. A może potrzeba panu więcej? – Odkręcił wieczne pióro i podał Klossowi.
– Zgoda – rzekł podpisując podsunięty mu papierek nieczytelnym zygzakiem. – Chodźmy do tej atrakcji wieczoru.
– Tak, tak – rzekł skwapliwie Witte. Na jego twarzy malowała się wyraźna ulga.
Sądzi, że mnie kupił – pomyślał Kloss. Zbliżając się do grupki gości otaczających pień rozłożystego dębu, wypatrywał, czy nie dojrzy gdzieś panny Rosę. Ale nie było jej w tym tłumie.
Natomiast rzecz, którą Witte zapowiedział jako atrakcję wieczoru, była naprawdę godna obejrzenia. Maleńka, śliczna żona posła Mandżukuo stała oparta o pień drzewa, a oddalony o dziesięć metrów Pauli ciskał w jej stronę nożami. Stalowe ostrza otaczały już niemal połowę ciała małej Japonki, kolejny, lecący ze świstem nóż wbił się w pień drzewa najwyżej o pięć centymetrów od prawego ucha skośnookiej konsułowej. Burzliwe oklaski skwitowały ten wyczyn. Trzy następne noże, pędzące jeden za drugim w odstępach parosekundowych, wbijały się w pień z precyzją ściegu maszyny do szycia obok szyi i ramion dziewczyny. I dopiero teraz Kloss zauważył coś, co było clou całej imprezy: Pauli rzucał na ślepo, miał zawiązane kolorowym szalikiem oczy.
– Ma pan odważną żonę – zwrócił się do grubego Chińczyka o pomarszczonej jak pieczone jabłko twarzy. Konsul zamiast odpowiedzi uśmiechnął się tylko w swój nie-odgadniony, azjatycki sposób.
– Pani konsulowa jest całkowicie bezpieczna – odezwał się szeptem Mżawanadze. – Pauli nigdy nie chybia. Wiedzą coś o tym moi wrogowie.
– Nie chciałbym być zatem pańskim wrogiem – odparł Kloss.
– To zależy tylko od pana – odpowiedział mu Mżawanadze znowu cichym szeptem.
Kloss nie zdążył się nawet zastanowić, co znaczą te słowa, gdyż uwagę jego zwróciła panna von Tilden, idąca pospiesznie w stronę oklaskującej celne rzuty Paulego gromadki.
– Panie konsulu – szepnęła nerwowo, a potem, jakby przestraszona, jeszcze bardziej ściszyła głos. Kloss usłyszał tylko słowa: „ta Rosę" i „w altance", ale to mu wystarczyło. Ruszył pospiesznie za wysuwającym się z tłumku konsulem. Panna von Tilden biegła przodem.
W altance, niemal w tym samym miejscu, w którym on szukał skupienia zaraz po przyjściu na przyjęcie, leżała teraz Rosę. W świetle zawieszonego u sufitu lampionu wyglądała upiornie. Sposób zadania jej śmierci nie mógł budzić wątpliwości. Pętla szala nadal zaciskała długą szyję dziewczyny. Obok niej leżała otwarta torebka. Szminka, puderniczka, portmonetka z pieniędzmi, francuski paszport. Machinalnie spojrzał na nazwisko: Rose-Marie Laurin, urodzona w roku 1908. Miała więc w takim razie trzydzieści pięć lat. Wyglądała młodziej – pomyślał i skrawkiem szala zakrył jej twarz.
– Mój Boże! – lamentował Grandel. -Tak starałem się uniknąć skandalu. Co my teraz zrobimy?
– Myślę, że trzeba wezwać policję – rzekł Kloss.
– Na eksterytorialny obszar konsulatu? Pan oszalał! – odezwała się panna von Tilden.
Kloss przyjrzał jej się z podziwem. Ta hitlerówka musiała mieć mocne nerwy. Zachowywała się tak, jakby znajdowanie zwłok uduszonych niewiast należało do jej stałych obowiązków.
– Obawiam się – powiedział zdławionym głosem Grandel – że nie uda się uniknąć zawiadomienia policji. Ale obawiam się także, że będą mieli piekielnie trudną sprawę, bo niemal wszyscy obecni na przyjęciu cudzoziemcy legitymują się immunitetem. Czy zechce pan nam pomóc, Kloss, w tej trudnej chwili? My z panną von Tilden pójdziemy – brodą wskazał kierunek, skąd śmiechy i oklaski nagradzały talent Paulego i odwagę konsulowej -i spróbujemy przygotować ich do tego, co się stało. A pan zadzwoni na policję, dobrze?
Kloss zajęty był właśnie przysuwaniem zmiętego papieru, który leżał na podłodze, po czym udając, że upuścił chusteczkę, schylił się po papier, którego, mógłby przysiąc, nie było, gdy godzinę temu siedział samotnie w altance. Schował znalezisko razem z chusteczką do kieszeni i dopiero wtedy powiedział, że oczywiście staje do dyspozycji pana konsula i gotów jest pomóc mu we wszystkim.
Panna von Tilden wyszła pierwsza, oni szli kilka kroków za nią.
– Kloss – konsul chwycił go boleśnie za łokieć – proszę mi powiedzieć, czy to z pańskiego polecenia, a może pan sam…
– Posądza mnie pan o zamordowanie kobiety, którą widziałem drugi raz w życiu?
– Jestem starym człowiekiem i starym pracownikiem służby zagranicznej, Kloss – zatrzymał się na środku alejki. – Mogę oczekiwać najgorszego, dymisji albo czegoś w tym rodzaju. Być może Turcy zażądają, abym opuścił Istambuł. Gotowi są uczepić się każdego pretekstu. Ale ja jestem w tym mieście reprezentantem Niemiec. Dlatego proszę pana o szczerość. Nie znam pańskiego stopnia ani celu pańskiego przyjazdu. Zdaję sobie też sprawę, że w robocie SD czy gestapo zdarzają się różne rzeczy, ale ja muszę wiedzieć…
– Gdybym nawet był przysłany przez instytucje, których nazwy wymienia pan tak nieostrożnie – odparł zimno – to zapewniam pana, Grandel, ze nie przyszedłbym panu wypłakać się w kamizelkę. Prywatnie panu powiem, że jej nie zabiłem. I dość aluzji do mojej misji w Istambule.
– Jesteśmy przecież sami – powiedział Grandel i, jakby teraz dopiero dostrzegł pannę von Tilden stojącą kilka metrów przed nimi, zwróconą do nich tyłem, rzekł: -Ona jest…
– Dosyć! – ostro uciął Kloss i ruszył w kierunku oświetlonych okien willi.
Bez trudu znalazł pokój, w którym urzędowała panna von Tilden, gdzie była, jak pamiętał, zainstalowana centralka telefoniczna. Najpierw wyjął z kieszeni zmięty papier znaleziony w altance, rozprostował go. Była to żółta koperta z firmowym nadrukiem: „Bank Centralny – Istambuł". Zawartość tej koperty przeznaczono dla niego. Ale teraz koperta była pusta. Kloss wiedział, że w środku musiał być wyciąg z rachunku bankowego wraz z nazwiskiem właściciela. Rosę zginęła dlatego, że znała to nazwisko. Ale czy była na tyle nieostrożna, iż dała do zrozumienia człowiekowi, którego to dotyczyło, że wie?
Wstał i wyrwał z gniazdka wszystkie przewody. Zrozumiał, że musi się spieszyć. Potem zbiegł do ogrodu i zameldował konsulowi, że ktoś uszkodził telefon.
– Zadzwonię z pierwszego napotkanego telefonu w mieście – dodał tonem nie znoszącym sprzeciwu. I nie czekając na odpowiedź konsula wybiegł.
Nagła śmierć Rosę nadała sprawie oszałamiające tempo. Pierwszą rzeczą, jaką Kloss musiał załatwić, to znaleźć się w „Cafe Rosė", a właściwie w pokoju właścicielki klubu na piętrze, zanim dotrze tu policja. Przez rzadkie sztachety ogrodzenia dostrzegł swojego anioła stróża – pogrążonego w pogawędce z żandarmem koło budki wartowniczej. Teraz nie miał czasu, by gubić po drodze prześladowcę. Przeszedł wzdłuż płotu do najbliższego zakrętu i rozejrzawszy się uważnie, wspiął się na sztachety. Minął obojętnie zaparkowane przy krawężniku taksówki, dopiero na głównej ulicy wsiadł do którejś z nadjeżdżających pod knajpę. Kazał się wieźć pod swój hotel ale przed skrętem w uliczkę pnącą się ku górze zatrzymał wóz oświadczając, że resztę drogi przejdzie na piechotę. Dopiero gdy taksówka zniknęła z oczu, wrócił w stronę „Cafe Rosė".
Zagadał przyjaźnie do wąsatej baby przy wejściu, wypił dwa koniaki przy barze i dopiero gdy zgasło światło, a zapalił się punktowy reflektor oświetlający miniaturową estradkę, na której dziewczyna z nagim brzuchem czyniła swoje wygibasy, ruszył przez nikogo, jak mu się zdawało, nie dostrzeżony ku schodom. Drzwi pokoju Rosę, trzecie po lewej stronie korytarza, jak zapamiętał, były zamknięte, ale poradził sobie z nimi bez trudu za pomocą swojego kompletu wytrychów rodem z Wiesbaden. Skierował się od razu do biurka i w takt dobiegającej z dołu, monotonnej melodii zaczął, przyklęknąwszy, przymierzać swój wytrych do górnej szuflady. I w tym momencie poczuł na karku zimny dotyk stali. Nie zdążył jeszcze powziąć decyzji, co powinien zrobić, gdy ucisk nagle zelżał.
– Ach, to ty – usłyszał za sobą. – Czego tu szukasz?
Odwrócił się. Zobaczył na wysokości swej twarzy nagi brzuch dziewczyny. Spojrzał wyżej. Dziewczyna zdjęła już z twarzy zasłonę. Nie mierzyła z rewolweru w jego stronę, ale nadal trzymała go w ręku.
– Przepraszam, zdaje się, że nie zostaliśmy sobie przedstawieni – powiedział z niezbyt mądrą miną.
– Znam cię – powiedziała dziewczyna. – Rosę pokazała mi ciebie. -Wypowiedziała pierwszy człon hasła.
– Ty jesteś szefem? – zapytał zdumiony.
– Och, nie – roześmiała się – ale szef zna cię także. Co się stało?
Musiał jej opowiedzieć o wydarzeniach w konsulacie.
– Zaraz tu będzie policja – zakończył. – Uprzątnij wszystko i zawiadom szefa.
Skinęła głową w milczeniu, otarła zapłakane oczy.
– Biedna Rosę – powiedziała, a potem dodała: – Ona tu nie trzymała nic. Miała safes w banku. Opróżnię go jutro z samego rana. Zresztą szef zadecyduje.
– Czy mogłabyś mnie skontaktować z szefem? Bardzo chciałbym z nim pogadać.
– Przekażę mu twoją prośbę. To on musi zdecydować, czy chce się z tobą zobaczyć.
Zdążył wrócić do konsulatu przed przybyciem policji. Goście nieudanego przyjęcia, skupieni w małych grupkach, szeptali coś między sobą. Osowiały kelner w milczeniu roznosił kieliszki. Konsula zastał Kloss w jego gabinecie. Razem z sekretarką wrzucali do rozpalonego kominka jakieś papiery. Pokój był pełen dymu. Kloss bez słowa otworzył okno.
– Chciałbym z panem pogadać sam na sam – szepnął. Konsul skinął w milczeniu głową. Po chwili pod jakimś pretekstem odesłał pannę von Tilden z pokoju.
– Coś pilnego, Kloss? – zapytał konsul.
– Tak – odparł – to sprawa niezwykłej wagi. Proszę, oto moje pełnomocnictwo – podał Grandelowi niewielki kartonik – wydane przez Główny Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy.
Grandel założył okulary, obejrzał kartonik ze wszystkich stron. Chyba kilkakrotnie przeczytał krótki tekst.
– Słucham – powiedział. – Wynika, że nie myliłem się co do pańskiej misji. Mam panu udzielić wszelkiej możliwej pomocy. Jestem gotów. Czego pan potrzebuje?
– Muszę pana poinformować, że na terenie konsulatu działa agent wywiadu brytyjskiego.
– To wykluczone! – zerwał się Grandel. Po chwili powoli opadł na swoje krzesło. Ukrył twarz w dłoniach.
– Ufam moim ludziom – powiedział cicho, ale z jego tonu Kloss wywnioskował, że konsul już wierzy.
– Należałoby powiedzieć: ufałem. Stwierdziliśmy z całą pewnością, że agent działa właśnie tutaj. Nie będę pana informował, w jaki sposób do tego doszliśmy. Agent działa u pana, w pobliżu pana albo… – zawiesił głos.
– Albo… – powtórzył jak echo Grandel.
– Albo brytyjskim agentem jest pan – powiedział i widząc gwałtowne zmiany w twarzy konsula, zląkł się, że Grandel dostanie ataku serca. Jeszcze mu tego brakowało! Roześmiał się. – Proszę się uspokoić, panie konsulu, to był tylko żart. Wróćmy do sprawy najważniejszej. Wiem, raczej domyślam się, kto jest brytyjskim agentem. Nie mam jeszcze kompletu dowodów, ale to sprawa najbliższych dni.
– Proszę mi szybko powiedzieć. Peters czy Witte? A może radca Beitz? – powiedział z nadzieją w głosie.
– Radca Beitz od trzech miesięcy przebywa w szpitalu, a działalność angielskiego agenta trwała jeszcze dwa tygodnie temu.
– Więc który z nich dwóch? – zapytał konsul.
– Którego by pan wolał? – odpowiedział pytaniem, ponieważ chciał zyskać na czasie. Po pożyczce udzielonej mu przez Wittego, która tak znakomicie wyjaśniała sytuację, nie miał zbyt wielkiego wyboru. Kompromitacji Grandela, który może mieć mocne plecy w Berlinie u Ribbentropa, mogliby nie przełknąć. Zostawała więc dwójka: Peters i sekretarka. W pierwszej chwili kusiła go kandydatura Petersa – jednego gestapowca mniej. Jednak na jego obronę przemawiała nieudolność. Peters będąc na miejscu nie wpadł na ślad agenta. Ktoś przysłany zamiast niego mógłby swoją robotę wykonywać inteligentniej, a to niebezpieczne. A więc ona.
– Niechże pan mówi – w głosie Grandela było już zniecierpliwienie.
– Dobrze. Żaden z nich. Agentem brytyjskim jest według wszelkiego prawdopo-dobieństwa pańska sekretarka.
– Pan bredzi – odpowiedział spokojnie Grandel. – Czy zdaje pan sobie sprawę, że rzucając to idiotyczne podejrzenie na pannę von Tilden, uderza pan we mnie? Czy naprawdę pan nie wie, że od półtora roku, to znaczy od śmierci mojej żony Matyldy, ja i panna von Tilden… -Przysłoniwszy sobie usta zaczął kasłać.
Tego Kloss nie wiedział. Wyznanie konsula psuło mu szyki. Oczywiście można zawsze starszego pana nieco postraszyć, ale nie znajdują się w Niemczech, tylko w neutralnym kraju, w którym niemiecki urzędnik, nawet taki, jak Grandel, poddany wieloletniej tresurze, może me uwierzyć.
– Nie muszę panu mówić, panie konsulu, że mimo bliskich stosunków z tą kobietą, nie wolno panu niczym dać poznać, że wie pan o moim podejrzeniu. Bo to jest jedynie podejrzenie. Mam pewne powody sądzić, że jest tak, jak powiedziałem. Ale być może zostałem wprowadzony w błąd. Sprawdzę to z całą sumiennością i jeśli okaże się, że popełniłem błąd, będę pierwszą osobą, która panu to powie. Obiecuję też panu, że jeśli się pomyliłem, w moim sprawozdaniu skierowanym do właściwych władz nie wspomnę słówkiem o moich wcześniejszych przypuszczeniach. Ale jeśli moja pierwsza wstępna ocena znajdzie mocne, niepodważalne potwierdzenie, mimo przyjaźni, jaką żywię do pana konsula…
– Musi się pan mylić, Kloss. Ona przewodniczy naszej narodowosocjalistycznej organizacji w konsulacie. Przedtem była zaufaną osobą naszego ambasadora w Ankarze. Od trzydziestego czwartego roku w służbie zagranicznej, wielokrotnie sprawdzana przez służby bezpieczeństwa… Pan się musi mylić, Kloss.
– Chciałbym się mylić – odparł. – Chciałbym ze względu na pana.
Ktoś zapukał do drzwi, uchyliły się, stanęła w nich panna von Tilden.
– Panie konsulu, inspektor policji chciałby się z panem widzieć.
– Już idę – zerwał się. Powoli podeszła do biurka, usiadła w fotelu swego szefa. Wyjęła z kasetki papierosa, zapaliła.
– Szykuje nam się wesoła noc – powiedziała do Klossa. – Inspektor naczytał się romansów kryminalnych i ma ochotę szukać motywów. Motywów zamordowania szefowej tego… – zmełła w ustach jakieś słowo – tego wesołego lokalu w Istambule w tysiąc dziewięćset czterdziestym trzecim roku. Trzeba być kompletnym idiotą.
– Wszyscy policjanci szukają motywów.
– Niechże pan nie udaje naiwnego, Kloss. Jest pan tu wystarczająco długo, żeby wiedzieć, że „Cafe Rosė" to centrum tutejszego szpiegostwa. Czy trzeba więcej? Im wcześniej ten policjant to zrozumie, tym lepiej. Ale, ale… chciałam pana o coś zapytać. Czy ten żółty papier, który pan podniósł w altance, to była koperta? Koperta z nadrukiem banku? – głęboko zaciągnęła się papierosem.
– Nie rozumiem, o czym pani mówi. Jeśli sądzi pani, że zamierzam ukrywać jakieś dowody rzeczowe, proszę zameldować o tym inspektorowi.
– Och – obruszyła się – nie sądzi pan chyba, że będę nasze niemieckie sprawy wynosiła na ten wschodni jarmark. Widzi pan, tę kopertę szefowa wesołego domku, zwanego „Cafe Rosė", miała w torebce, kiedy przyszła na przyjęcie. Poprawiała makijaż przed lustrem, torebka stała otwarta obok. Znam takie koperty, dlatego rzuciło mi się to w oczy. Kiedy potem zaglądaliśmy do jej torebki, koperty nie było.
– Kto jeszcze prócz pani mógł widzieć tę kopertę?
– Jak na przedstawiciela ministerstwa gospodarki -uśmiechnęła się kpiąco – jest pan dość ciekawy. – Spoważniała. – Wszyscy. Peters był w szatni, odbierał okrycia od gości. Pan konsul komplementował piękną panią. Radca Witte razem ze swym przyjacielem zatrzymali się przy niej chwilę. I jeszcze kilkanaście innych osób, których nie zna pan nawet z nazwiska, bo mademoiselle Rosę dużo czasu poświęciła temu makijażowi. Może to ją zgubiło. A propos, czy zauważył pan, że radca Witte był nie w humorze dzisiejszego wieczoru? Ze nie oglądał pasjonujących wyczynów Paulego?
– Pani także nie oglądała. Poza tym pani pierwsza znalazła zwłoki.
– Tak, byłam pierwsza. Parę minut po mordercy. A sztuczki Paulego widziałam wielokrotnie. Nie bawią mnie tanie emocje.
– Umie pani obserwować, panno von Tilden.
– To nawyk starej sekretarki, panie Kloss. Uchodzę za bardzo dobrą sekretarkę. Aha, jeszcze jedno. Uzgodniłam z konsulem, żeby nie wymieniać pańskiego nazwiska wśród gości dzisiejszego wieczoru. Osoby posiadające immunitet dyplomatyczny już wyszły. Tymi drzwiami – wskazała małe drzwiczki koło biblioteki – wyjdzie pan z konsulatu niepostrzeżenie. Dobranoc, Kloss.
Pomyliłem się, popełniłem błąd. – Ta myśl przyszła Klossowi do głowy po raz pierwszy w gabinecie Gran-dela. Oczywiście nie była to myśl sformułowana tak kategorycznie, był to raczej stan jakiegoś niepokoju, cień przypuszczenia. Dziwna rozmowa z panną von Tilden i jej propozycja, żeby opuścił konsulat niepostrzeżenie, unikając zetknięcia z inspektorem tureckiej policji, który mógłby przecież bez trudu pokrzyżować plany Klossa, odbierając mu po prostu jako niepożądanemu cudzoziemcowi prawo pobytu – wszystko to razem pogłębiło niepokój Klossa. Przez żelazne sztachety ogrodu zobaczył zaparkowany wóz policyjny i swego anioła stróża opartego o podmurówkę płotu.
Wrócił i skryty w cieniu domu ruszył ku przeciwległemu skrajowi ogrodu znaną już sobie drogą. Wychylił się, ale tam też zobaczył policjanta opartego o słupek z tablicą oznajmiającą, że miejsce to przeznaczone jest na postój taksówek. Więc jeszcze raz zawrócił, przeszedł koło dębu, przy którym kilka godzin temu stała malutka, śliczna żona tłustego Chińczyka. Dalekim łukiem ominął altankę, przy której dostrzegł sylwetkę umundurowanego funkcjonariusza. Znalazł się przed wysokim, ceglanym płotem. Jeden skok, mocne odbicie i już był na górze. Po tamtej stronie także był ogród, ale zapuszczony, nie pielęgnowany.
Zorientował się, że jeśli pójdzie na lewo, dojdzie do uliczki z postojem taksówek, ale w punkcie dostatecznie odległym od tamtego policjanta. Skoczył i upadł jak długi. Zawadził nogą o jakiś przewód biegnący tuż przy murze. Na szczęście nie złamał ani nawet nie zwichnął nogi.
Ruszył kulejąc w stronę, gdzie spodziewał się znaleźć wyjście. Dla pewności wyjął rewolwer z tylnej kieszeni spodni, odbezpieczył. Niespodziewanie szybko dotarł do niskiego murku, za którym była znana mu już ulica. Otrzepawszy ubranie z ceglastego pyłu ruszył ku swemu hotelowi. Przypomniał sobie, że rewolwer ma nadal odbezpieczony, więc zaciągnął rygiel i schował go na powrót do tylnej kieszeni spodni. Nie wiedział, że już za kilka minut będzie przeklinał ten swój gest.
Stało się to, gdy od żwirowanego podjazdu hotelu dzieliło go nie więcej niż kilkadziesiąt metrów. Zastanawiając się nad istotą błędu, który popełnił, jakiejś pomyłki, szedł zamyślony wąską uliczką, obwiedzioną z dwóch stron wysokim, prawie dwumetrowym murem. Uliczka była niemal ciemna. Dopiero w miejscu, gdzie skręcała pod prostym kątem w prawo, sterczała jedna samotna latarnia, rzucająca mdły poblask. I właśnie wtedy, gdy znalazł się w tym narożniku, pożałował swej nieprzezor-ności, która kazała mu schować broń. Powinien się był spodziewać, że rozgrywka się już zaczęła, że błąd, jaki popełnił, sprowokuje do błędu kogoś, kto wcale nie chciał być jego przeciwnikiem. Ale te refleksje przyszły znacznie później.
Gdy dochodził do miejsca, w którym dwa białe, wysokie mury spotykały się tworząc niemal kąt prosty, potknął się o jakąś nierówność bruku i to pewnie uratowało mu życie. Srebrzysty kształt przemknął tuż nad jego karkiem, ostrze metalicznie uderzyło o tynk białego muru i ześliznęło się z chrzęstem. Rzucił się do przodu, kątem oka dostrzegł mężczyznę oddalonego o dziesięć, dwanaście metrów, który ciskał właśnie następny nóż. Nie było wątpliwości: Pauli. Uchylił się, padł i prawie natychmiast zerwał się na równe nogi, trzymając w dłoni garść żwiru. Cisnął tym żwirem w tamtego, ale widocznie w momencie, gdy musiał uskakiwać przed kolejnym ostrzem, bo drobne kamyki poszły w bok. Gorączkowo zastanawiał się, ile noży może mieć Pauli. Do tej pory rzucił przynajmniej siedem, aż dziw, że żaden go nie trafił. Był przecież znakomitym celem. Czarny smoking na tle białej ściany. Wszystko to trwało niesłychanie krótko, ale Kloss czuł, że słabnie, noga nadwerężona przy skoku z wysokiego muru, kiedy zawadził o jakiś nie wiadomo po co tam sterczący przewód, dawała o sobie znać. Skakał jak pajac na tle muru, noże z metalicznym chrzęstem padały na bruk. Jeden rzucony szybciej, niż Kloss zdążył się uchylić, utkwił mu w przedramieniu i kiedy instynktownie chwycił zranioną rękę, zobaczył, że tamten już na pewniaka postępuje ku niemu, ale wtedy stało się coś, czego Kloss nie zrozumiał. Pauli z uniesionym do góry ramieniem, w którym trzymał nóż, nagle zwiotczał i runął na bruk. Dopiero teraz Kloss dostrzegł plecy oddalającego się mężczyzny.
Ściskając zranioną rękę pobiegł do hotelu. Na szczęście recepcjonisty nie było na zwykłym miejscu, nie musiał więc odpowiadać na żadne pytania, a w tej chwili zaspokajanie ciekawości właściciela hotelu „Orient" było rzeczą, na którą nie miał wcale ochoty. Wziął klucz od swego pokoju i ruszył na górę. Teraz, gdy bezpośrednie zagrożenie życia minęło, z całą jasnością uświadomił sobie, że przed chwilą omal nie padł ofiarą własnego błędu. Fakt, że człowiek księcia Mżawanadze usiłował go zabić bezpośrednio po tym, jak rzucił podejrzenie na pannę von Tilden, mogło oznaczać tylko jedno: panna von Tilden jest naprawdę agentem Intelligence Service, a zatem jej szefem jest książę Mżawanadze.
Jedna sprawa była dla Klossa nie całkiem jasna: szybkość reakcji. Powiedzmy nawet, że panna von Tilden podsłuchała jego rozmowę z konsulem i zameldowała o niej księciu. Jeśli książę jeszcze był w konsulacie, mogła to uczynić bez trudu, powiedzmy nawet, że książę mógł wydać rozkaz Paulemu. Tylko jeśli inspektor tureckiej policji przesłuchiwał osoby będące gośćmi konsulatu, a pozbawione dyplomatycznego immunitetu, to jest rzeczą mało prawdopodobną, by zezwolił na wyjście Paulego. Oczywiście panna von Tilden wymieniając osoby uczestniczące w przyjęciu mogła pominąć księcia i Paulego, tak jak pominęła Klossa, lecz wówczas skąd książę wiedziałby o jego rozmowie z konsulem? Błędne koło.
Myśli te tłoczyły mu się do głowy, gdy opatrywał swoją ranę. Była na szczęście powierzchowna. Pomagając sobie zębami, owinął bandażem zranione przedramię. Pomyślał, że ta niewielka rana jest stosunkowo niską ceną za informację, którą uzyskał. Inna rzecz, że gdyby nie pomoc nieznajomego, mógłby zapłacić cenę znacznie wyższą. Zastanawiał się właśnie, kto jest jego wybawcą, gdy zadzwonił telefon.
– Dzwonię w imieniu Teodora – usłyszał głos w słuchawce i dopiero po sekundzie uświadomił sobie, że słowa te zostały wypowiedziane po polsku. Zaniemówił, dosłownie zaniemówił z wrażenia. – Halo, czy mnie słyszysz?
– zapytał tamten głos. – Źle się czujesz? Jesteś ranny? Ten sam lekko chrapliwy głos. Nareszcie zrozumiał:
– Nic groźnego – odparł. – Czy możesz przyjść do mnie na górę? Weź ze sobą jakąś butelkę, chcę się napić z radości, za znowu mogę mówić po polsku.
– Dobra – powiedział tamten. – Przyniosę ci nie tylko butelkę.
Kloss otworzył drzwi, gdy rozległo się ciche pukanie. Właściciel hotelu „Orient" rzeczywiście przyszedł z butelką, ale przyniósł też jakieś środki opatrunkowe.
– Przede wszystkim pokaż swoją ranę, J-23.
Dopiero po godzinie bezładnych pytań i odpowiedzi, rzucanych sobie nawzajem przez dwóch ludzi, którzy wreszcie mogli wypowiedzieć swoje myśli w ojczystym języku, szef istambulskiej placówki przystąpił do rzeczy.
– Rosę popełniła błąd, a właściwie dwa błędy. Lubiła łatwe efekty. Dlatego, kiedy zdobyła wiadomość, że właścicielem konta w Banku Centralnym numer 115/185 jest radca Witte, postanowiła natychmiast sprawdzić wrażenie, jakie ta wiadomość wywrze na radcy. W tym celu podeszła do jego stolika, żeby jej pomocnica (dziewczyna z nagim brzuchem) mogła mu powiedzieć przez telefon, że wie, do kogo należy to konto. Druga nieostrożność polegała na tym, że zdecydowała się przyjść na przyjęcie, zamiast dostarczyć ci wyciąg z banku w inny sposób albo po prostu przekazać go mnie. Nie przypuszczała, że Witte odkrył jej prawdziwą grę.
– Obawiam się, że było trochę inaczej – wtrącił Kloss.
– Witte mógł początkowo nic nie wiedzieć o roli Rosę, a jej drugi błąd polegał na tym, że nie zamknęła torebki w momencie, gdy poprawiała makijaż w hallu konsulatu.
Pokrótce opowiedział mu o spostrzeżeniach panny von Tilden.
– Witte – kontynuował Kloss – musiał dostrzec kopertę z nadrukiem Banku Centralnego w torebce Rosę, skojarzył to z telefonem w jej lokalu, a kiedy zbyt pewna siebie poszła z nim do altanki, zamordował ją. Ja zaś -ciągnął- zasugerowany skwapliwością, z jaką udzielił mi pożyczki, nabrałem pewności, że on właśnie jest tym człowiekiem, którego mam chronić. Gdybym wcześniej wiedział, że książę jest szefem tutejszej siatki Anglików…
– Gdybyś z „Cafe Rosė" przyjechał do hotelu zamiast wracać do konsulatu… – spojrzał na zegarek. – Pojedziesz teraz do księcia. Na wszelki wypadek zawiozę cię moim samochodem.
– Teraz, po nocy? – zdziwił się Kloss.
– Książę został uprzedzony o twojej wizycie, czeka na ciebie.
Auto zatrzymało się przed willą w pseudowschodnim stylu, która wydała się Klossowi skądś znajoma. Oświetlone okna na piętrze wskazywały, że istotnie gospodarz jeszcze nie śpi.
– Przyjadę za jakąś godzinę, mam jeszcze coś do załatwienia – powiedział właściciel hotelu. – Nie wychodź wcześniej, nim przyjadę.
– A konsul? – zapytał Kloss. – Muszę go wyprowadzić z błędu, uspokoić jego wierne fuehrerowi sumienie.
– Zdążysz to zrobić jutro.
– Na jutro zostawiłem sobie Wittego.
– Niech cię o to głowa nie boli, Wittem zajmę się sam. On zabił Rosę – powiedział, jakby to miało wyjaśnić wszystko. – Więc za godzinę.
Poczekał, dopóki Kloss nie wejdzie na ganek, dopiero potem gwałtownie ruszył.
Drzwi uchyliły się. Kloss dostrzegł mężczyznę, który kilka godzin temu omal go nie zabił. Nie bez satysfakcji zauważył, że tamten ma głowę owiązaną bandażem. Szef musiał mu nieźle dołożyć – uśmiechnął się w duchu Kloss.
– Książę czeka na pana – powiedział tamten, jakby zobaczył Klossa pierwszy raz w życiu.
Mżawanadze stał w drzwiach swego gabinetu w narzuconym na frakową koszulę kwiecistym szlafroku. Bez słowa przepuścił Klossa przodem, bez słowa wskazał mu głęboki fotel pod dużą lampą, w tej chwili zgaszoną. Starannie zamknął za sobą drzwi, nalał do dwóch szklanek ze stojącej opodal butelki i dopiero wtedy usiadł naprzeciw Klossa.
– Zapraszając pana, nie przypuszczałem, że dojdzie do tej wizyty tak prędko. – Wzniósł szklankę.
– Przepraszam, że pora nie jest zbyt stosowna na wizytę – odpowiedział mu unosząc swoją.
– Cieszę się, że Paulemu nie udało się pana zabić.
– Zęby pan wiedział, jak ja się cieszę.
Roześmieli się równocześnie.
– Obu nas poniosły nerwy – powiedział Mżawanadze.
– Omal drogo nie zapłaciłem za swoją pomyłkę. O mały włos, a pański Pauli przygwoździłby mnie do ściany, bo pan odpowiedział błędem na mój błąd. Sądziłem, że to Witte jest pańskim człowiekiem, więc żeby go osłonić…
– Kiedy pan przyjechał, kiedy dostałem to – rozsypał przed Klossem plik fotografii; wszystkie przedstawiały Klossa przed istambulskim dworcem – znałem tylko połowę pańskiej roli. Domyślałem się, że nie jest pan tym, za kogo chce uchodzić, ale też nie mogłem wiedzieć -uśmiechnął się – że ma pan osobowość tak skomplikowaną. Skąd mogłem wiedzieć, że pan zamierza osłaniać mojego człowieka.
– Jeden do jednego – zgodził się Kloss. -Jesteśmy na remis. Oczywiście wycofam wszystkie oskarżenia pod adresem panny von Tilden, doszedłem bowiem do wniosku, że osobą, która znacznie lepiej nadaje się na angielskiego agenta, jest radca Witte. Ale panna von Tilden musi zamilknąć. Przynajmniej na jakiś czas. Po prostu centrala w Berlinie musi zrozumieć, że zniknięcie Wittego oznacza koniec agentury w konsulacie.
– Rozumiem – powiedział książę. – Zabawne jest jedynie to, że panna von Tilden od bardzo długiego czasu nie zameldowała mi niczego, o czym bym sam nie wiedział. Nie zdziwiło pana, skąd tak szybko dowiedziałem się o pańskiej rozmowie z Grandelem, w której padło nazwisko panny von Tilden?
– Podsłuchiwała?
– Ona? Nie. Szkoda, że jest już za późno, ale spróbujemy. – Podszedł do wyłącznika, przekręcił go. Zapłonęła stojąca obok fotela Klossa duża lampa. Równocześnie Kloss usłyszał jakieś dźwięki, których pochodzenia nie potrafił sobie wyjaśnić. Jakieś skrzypy, jakby odgłosy kroków, coś, co przypomina ciężki oddech człowieka.
– Pan konsul jest zdenerwowany, nie może spać i to wszystko przez pana. – A potem tonem wyjaśnienia dodał: -W sumie jedenaście mikrofonów, trzy w samym gabinecie konsula. Rozumie pan teraz?
– Kiedy to zrobiliście?
– Och, jeszcze przed wojną. W całej dzielnicy montowano instalacje gazowe. Proste, prawda? Oczywiście urządzenie ma swoje wady, ponieważ konsul Grandel nie ma zwyczaju odczytywania na głos ściśle tajnych dokumentów. Dlatego potrzebujemy także panny von Tilden.
– Urządzenie ma jeszcze jedną wadę – uzupełnił Kloss. – Omal przez nie nie złamałem nogi. Jeśli nie każe pan zakopać przewodów w swoim ogrodzie, może je znaleźć nawet głupi Peters.
Dopiero przed chwilą Kloss uświadomił sobie, skąd wydał mu się znajomy ten dom w pseudoorientalnym stylu.
Dzisiejszej nocy przechodził koło niego dwukrotnie. Był jedynym budynkiem po prawej stronie w uliczce obok postoju taksówek. Tylko zapuszczony ogród dzielił go od konsulatu.
– Zabijecie Wittego? – zapytał Mżawanadze.
– Jestem tu sam – powiedział z naciskiem.
– Więc dobrze, zamierza go pan zabić?
– Czyżby miał pan coś przeciwko temu?
– Nie – odparł. – Chcę panu oddać przysługę. Po prostu zwykły handel. Pan zostawia w spokoju pannę von Tilden, a w zamian otrzyma pan kompletne dossier Wittego. Pańscy szefowie otrzymają kompletny materiał. Wtedy jego śmierć będzie miała jakiś sens. Nie pytam, kim pan jest naprawdę. Chcę tylko mieć gwarancję, że panna von Tilden…
– Drogi książę, człowiek, który przywiózł mnie do pana samochodem, a przedtem zapowiedział moją wizytę, wie o panu tyle, że…
Książę nie pozwolił mu skończyć.
– Zapomniał się pan. Przecież pan jest tutaj sam, zupełnie sam – roześmiał się głośno, potem wzniósł swoją szklankę. – Za sojusz, aliancie!
Wypili. Książę podszedł do okna, spojrzał na jaśniejące niebo.
– Długo pan zabawi w Istambule?
– Kilka dni. Moja misja jest właściwie skończona. Muszę tylko kupić kilogram kawy dla standartenfuehrera Resmanna, może nawet kupię mu dwa kilogramy…