OBLĘŻENIE

1

Padał śnieg z deszczem, na morzu szalał sztorm. Kloss podniósł kołnierz płaszcza i przyspieszył kroku. Z wąskiej uliczki, przy której mieszkał, wszedł na rynek i przecinał go po przekątnej. Plac był niemal pusty, martwy, drzwi kamienic zaryglowane, okna zamknięte; tylko przed „Soldatenheim" zobaczył paru żołnierzy Wehr-machtu. Dziewczyna z literą „P" na płaszczyku przebiegła chodnikiem i zniknęła w jakiejś bramie. Usłyszał chrapliwy głos z megafonu: „Achtung, achtung… Komendant policji i SS miasta Kolberg rozkazuje, by jutro, to jest 18 marca 1945 roku, kobiety z dziećmi do lat piętnastu stawiły się o godzinie szóstej rano w porcie, skąd zostaną ewakuowane poza strefę frontową. Powtarzam…"

Głos docierał do niego jeszcze, gdy skręcił w główną Hitlerstrasse i mijał puste, zasłonięte kratami wystawy sklepowe. Postanowili ewakuować miasto… Czy sądzą, że uda im się utrzymać Kolberg? Jak długo? I natychmiast natarczywa myśl: jak długo to potrwa? Wojska radzieckie i polskie przełamały Wał Pomorski. Siódmego marca pierwszy żołnierz polski dotarł nad Bałtyk, ale w miastach nadmorskich utrzymują się wciąż Niemcy. Wykorzystując dawno przygotowany system umocnień, Himmler zabronił myśleć o kapitulacji. To miasto, podobnie jak wiele innych, trzeba będzie zdobywać w ciężkim boju… Kloss pomyślał, że czeka go wiele trudnych dni.

Spojrzał na zegarek. Za dziesięć minut powinien zameldować się u dowódcy obrony Kolbergu, pułkownika Brocha. Wieczorem musi być znowu na Kaiserstrasse. W piwnicach spalonej podczas nalotu kamienicy umieścił radiotelegrafistę, sierżanta zrzuconego przed tygodniem, jeszcze zanim polskie dywizje podeszły pod Kol-berg. Radiostacja umożliwia codzienną łączność; wszystkie rozkazy obersta Brocha są natychmiast przekazywane polskiemu dowództwu. Pomyślał, że trzeba będzie, może już dzisiaj, przenieść sprzęt w inne miejsce; należałoby właściwie za każdym razem zmieniać punkt nadawania. Nigdy, nawet w ostatnich minutach bitwy, nie wolno nie doceniać wroga.

W adiutanturze Brocha zastał czekającego na dowódcę Brunnera. Sturmbannfuehrer powitał go kordialnie, z nie ukrywanym zadowoleniem. Zakomunikował natychmiast, że pułkownik zjawi się dopiero za parę minut i że oni, Brunner i Kloss, mają trochę czasu dla siebie i mogą spokojnie pogadać. Zachowywał się tak, jakby konieczność tej pogawędki była od dawna wiadoma i oczywista. Poczęstował Klossa cygarem i stanął przed wielkim planem Kolbergu wiszącym na ścianie. Kapitan obserwował sturmbannfuehrera czujnie; z Brunnerem wojenny los zetknął go wielokrotnie. Kloss wygrywał, ale nieraz już zastanawiał się, czy Brunner nie zgromadził dosyć materiału, by przynajmniej podejrzewać… Może jednak nie podejrzewał, po prostu uważał Klossa za kogoś podobnego do siebie: równie cynicznego i równie gotowego na wszystko w sytuacji, w której już nic nie było do stracenia.

– Parszywa zabawa – powiedział wreszcie Brunner.

– Parszywa – potwierdził Kloss.

Brunner podszedł do okna, stał odwrócony tyłem do Klossa, jakby nie chciał, by kapitan widział jego twarz.

– Co zamierzasz? – zapytał cicho.

– Nic. A ty, Hermann?

– Nie chcesz odkrywać kart, co? – Głos Brunnera był spokojny i obojętny. -Jutro mogą odciąć drogę morską. Te statki, które odpłyną rano, będą zapewne ostatnie.

– Zapewne… – Kloss nie zamierzał ułatwiać Brunnerowi gry. Należało w każdej sytuacji liczyć się z prowokacją.

Sturmbannfuehrer odwrócił się gwałtownie.

– I co? – zapytał. -I co? Pójdziemy jak barany pod nóż.

– Boisz się?

– A ty? A ty może się nie boisz, Kloss?

– Czego właściwie chcesz, Brunner?

Jeśli teraz powie coś konkretnego, zda się na jego łaskę i niełaskę. Zapewne wpadł na pomysł, którego nie może zrealizować sam, potrzebna mu pomoc. Dlaczego jednak zwraca się właśnie do niego? I co on, Kloss, powinien odpowiedzieć? Jaka pozycja w tej grze jest najlepsza? Wspólnika Brunnera? Lojalnego niemieckiego oficera?

Sturmbannfuehrer milczał. Przyglądał się uważnie Klossowi.

– Mam znakomity pomysł – rzekł wreszcie.

– Jaki?

– Poczekaj… – widocznie jednak wahał się jeszcze. -Pamiętaj, że ja nie lubię żartów. Obserwuję cię od dawna, Hans… I myślę sobie niekiedy, że warto by poszukać w twojej przeszłości…

Najpierw groźby – pomyślał Kloss.

– To nie ze mną – rzucił ostro. – Możesz szukać, czego chcesz. I powiedz swemu Gruberowi, żeby przestał za mną łazić…

– To także wiesz. Nie obrażaj się. Proponuję przymierze, nie wojnę…

– Mów, o co chodzi.

– To dość skomplikowane, mój drogi… Słyszałeś o profesorze Glassie?

Glass? Oczywiście: słyszał. Znany fizyk niemiecki, mieszkał właśnie tu, w Kolbergu. Prowadził jakieś badania, o których Kloss wiedział stanowczo zbyt mało, i kierował fabryką produkującą elementy sterownicze do V-l i V-2. O tym Kloss wiedział i pamiętał. Dlaczego Brun-ner wymienił nazwisko Glassa? Jeśli to nie prowokacja, rzecz wydawała się interesująca.

– Słyszałem – rzekł. – Mów jaśniej.

Nie dowiedział się jednak, na czym polegał pomysł Brunnera. Wszedł oberst Broch i zaprosił ich do swego gabinetu.

Dowódcę obrony Kolbergu Kloss znał niemal równie dobrze jak Brunnera. Służyli razem na froncie wschodnim; Broch, wówczas w stopniu majora, nie ukrywał, że uważa wojnę ze Związkiem Radzieckim za szaleństwo. „To skończy się tragicznie" – powtarzał, ale tylko w kasynie, gdy nieco wypił, a w pobliżu nie było nikogo z SS lub gestapo. Był oficerem zawodowym, dobrym rzemieślnikiem wojny i wykonywał ściśle każdy rozkaz. Jego sucha, pociągła twarz wydawała się teraz, gdy stanął przy swoim biurku i położył dłonie na mapie, niemal drewniana. Poinformował Brunnera i Klossa, że dowódca grupy armii „Weichsel" Himmler odrzucił kategorycznie wszelką myśl o poddaniu Kolbergu. Rozkazał: ani kroku w tył. Było to powiedziane tonem tak obojętym, jakby Broch przekazywał dane dotyczące kolejnego ćwiczenia taktycznego. Następnie oświadczył równie sucho, że jednostki pancerne przeciwnika wyszły na szosę szczecińską i w ten sposób ostatnia droga na zachód została odcięta. Pozostał szlak morski, przynajmniej jeszcze pozostał. To, co musi być ewakuowane, będzie ewakuowane jutro.

Brunner i Kloss złożyli meldunki. Sturmbannfuehrer, jako dowódca miejscowej SS i policji, dziarsko oświadczył, że pełny porządek panuje w mieście. Rozstrzelano dwudziestu mężczyzn, którzy usiłowali rano wedrzeć się na statek odchodzący z portu.

Byli zdrowi i nadawali się do pełnienia służby wojskowej. Także dwie kobiety usiłujące siać panikę.

Broch skwitował ten meldunek skinieniem głowy. Co myślał naprawdę? Czy nie było go stać na żaden bunt, choćby próbę protestu?

Dobiegł ich pomruk artylerii. Zawyła syrena, a szyby zadzwoniły od bliskich wybuchów. Za oknem podniósł się wysoki, ciemnofioletowy słup dymu. Broch usiadł przy biurku i poczęstował ich papierosami. Nie zamierzał schodzić do schronu; przystąpił do rozpatrywania planu ewakuacji ludności cywilnej.

– Ludność cywilna najmniej mnie obchodzi – oświadczył natychmiast Brunner. – Najważniejsza jest fabryka.

– Tak – potwierdził Broch – ale trzeba wprowadzić jakiś porządek. Kobiety i dzieci…

– Zajmę się tym… – przerwał Brunner.

– Pan zajmie się fabryką – rzucił sucho pułkownik. -Mamy wyraźny rozkaz reichsfuehrera: należy ewakuować wszystkie maszyny i urządzenia. I dopilnować, by pro-fesor Glass, cały i zdrowy, znalazł się na statku.

– SS obsadzi w nocy port…

– Port obsadzi Wehrmacht – powiedział Broch. Patrzyli chwilę na siebie, Kloss już sądził, że Brunner zaprotestuje, ale sturmbannfuehrer skulił się tylko na krześle; wyglądał jak człowiek, który – już gotowy – zrezygnował ze skoku.

– Jak pan woli – mruknął.

– Odpowiada pan za fabrykę i Glassa. To wszystko.

Brunner zerwał się i wyrzucił ramię przed siebie. Spojrzał na Klossa. Gdyby byli sami, powiedziałby zapewne: „Już wiesz, o co chodzi?" Kloss wiedział albo przynajmniej zdawało mu się, że wie. Zawyła znowu syrena; za oknem panowała cisza, dopiero po paru minutach odezwała się artyleria. Broch otworzył okno, usłyszeli megafon: „Achtung, achtung! Wszyscy mężczyźni od 15 do 60 lat zgłoszą się dziś w komendzie miasta".

– Co pan zamierza, pułkowniku? – zapytał Kloss.

Broch patrzył na niego, jakby nie zrozumiał pytania.

– Volkssturm – oświadczył zamykając okno – poślę nad kanał. Tam jest najsłabszy punkt obrony. Luka.

Człowieku, chciałby powiedzieć Kloss, wysyłasz starców i dzieci do rzeźni. Utrzymasz miasto o jeden dzień dłużej. Po co?

– Z wojskowego punktu widzenia… – zaczął.

– Wiem – uciął natychmiast Broch. -I co z tego, kapitanie?

– Wnioski nasuwają się chyba same.

– Nie należało tego mówić – oświadczył pułkownik. I dodał nieco innym tonem: – Nic nie możemy zrobić. Mamy wyraźny rozkaz. Czy pan tego nie rozumie? Każdy z nas może myśleć, co chce, to nie ma żadnego znaczenia. Znaczenie ma tylko rozkaz. Ja spełniłem swój obowiązek: zameldowałem reichsfuehrerowi, że obrona miasta jest, moim zdaniem, niecelowa. Reichsfuehrer nazwał mnie defetystą. Będę więc bronił miasta, Kloss, bo to mój żołnierski obowiązek. Nie ponoszę żadnej odpowiedzialności. Żadnej! – powtórzył i zamilkł, jakby czekając, że Kloss przyzna mu rację. Potem pochylił się znowu nad mapą. – Nic więcej nie mamy sobie chyba do powiedzenia – rzucił. – Czekam na informację o piątym odcinku. Co wiemy o siłach przeciwnika nad kanałem?

Kloss pomyślał, że trzeba jak najprędzej wykorzystać tę lukę w obronie. I pomyślał także, że jeśli los pozwoli mu przeżyć, porozmawia sobie z Brochem w innych okolicznościach…

2

Sierżant-radiotelegrafista, krępy chłopak o pucołowatej twarzy i zadartym nosie, nie umiał obyć się bez fajki. Twierdził, że niemiecki tytoń, którego dostarczał mu Kloss, jest absolutnie do niczego, rozdłubywał papierosy rozmaitych gatunków i przyrządzał skomplikowane mieszanki. Zajmowało mu to najwięcej czasu; w piwnicy wypalonego domu przy ulicy Kaiserstrasse 30 urządził się zresztą znakomicie. Ze starych mebli znalezionych w gruzach zmontował tapczan, stół, dwa krzesła i nawet fotel na biegunach.

– Takie jest podstawowe wojskowe prawo – tłumaczył Klossowi – żeby urządzać się na każdym miejscu postoju jak w domu. Nawet wtedy, kiedy nie wiadomo, czy za godzinę nie ruszysz dalej. Ja, panie majorze, byłem już szefem kompanii łączności i wiem, co i jak…

Klossowi wydawało się, że sierżant Kosek nie przyjmuje do wiadomości niebezpieczeństwa grożącego mu nieustannie w tej piwnicy, z której co wieczór wołał: „Wisła, Wisła, ja Skra, przechodzę na odbiór". Wzmocnione patrole żandarmerii krążyły po sąsiednich ulicach, niemiecki nasłuch mógł wykryć już istnienie radiostacji albo wykryje w ciągu najbliższych godzin, a na twarzy Koska, gdy składał Klossowi meldunek – a czynił to wedle wszelkich reguł, choć jak mówił: „Do tego parszywego munduru, panie majorze, nie można przywyknąć" – nie widać było ani śladu niepokoju. Zapalał fajkę, ustępował Klossowi miejsca na fotelu i najchętniej opowiadałby o swych wyczynach na Wale Pomorskim.

Tego wieczoru, gdy Kloss wszedł do piwnicy, sierżant natychmiast podał mu kartkę gęsto wypełnioną czytelnym pismem radiotelegrafisty.

– Rozszyfrowałeś?

– Tak jest.

Tekst nie zawierał właściwie nic nowego poza jedną informacją, której wagę Kloss natychmiast docenił. Syn profesora Glassa, oberleutnant Glass, wzięty nad Wisłą do niewoli, znajdował się w obozie jenieckim. Czy uda się to wykorzystać? Zadania formułowane prosto i zwięźle były w rzeczywistości niesłychanie trudne: nie dopuścić do ewakuacji fabryki. I teraz jeszcze: nie dopuścić do ewakuacji profesora Glassa. Jak to wykonać, jeśli to w ogóle wykonalne?

Od wielu dni Kloss szukał sposobu dotarcia do fabryki. Wiedział, że pracuje tam sporo robotników rozmaitych narodowości, także Polaków, ale Brunner kazał zamknąć obóz, a Kloss nie mógł znaleźć nawet pretekstu, żeby obejrzeć dokładniej teren zakładu. Miał bardzo mało czasu, właściwie pozostały już tylko liczone godziny… Stanął przy maleńkim, zakratowanym okienku wychodzącym na podwórze. Co można zrobić? Co można zrobić oprócz przesłania meldunku, że jutro rano fabryka zostanie ewakuowana. A Glass odpłynie ostatnim statkiem… Podjąć szaleńczą próbę?

Zapadł już mrok; podwórze było puste, martwe. Ulicą przejechała ciężarówka, warkot motoru ucichał powoli, może to już koniec?

– Jak długo jeszcze, panie majorze? – zapytał sierżant.

– Trzeba będzie zmienić lokal – powiedział nie odwracając się Kloss. I właśnie wtedy zobaczył dziewczynę. Wbiegła na podwórze; była w rozpiętym płaszczyku oznaczonym literą „P". Otwartymi ustami chwytała powietrze. Przystanęła w bramie, bo zobaczyła napis: Ach-tung! Minen!, który zapobiegliwie umieścił tu Kloss, ale me wahała się zbyt długo. Dostrzegła drzwi prowadzące do piwnic… Usłyszeli jej kroki na schodach. Po paru sekundach zobaczyli w bramie SS-mana. Właściwie najpierw usłyszeli jego głos: Halt! Ich werde schussen. SS-man także się zawahał ujrzawszy ostrzeżenie; ale pobiegł za dziewczyną.

Sierżant, stojący już przy oknie, spojrzał na Klossa. Kapitan skinął głową, wyciągnął broń, odbezpieczył. Kosek uchylił drzwi: w ręku trzymał nóż sprężynowy. Korytarz piwniczny był wąski i długi. Dziewczyna biegła potykając się w ciemnościach; gdy znalazła się przy drzwiach do ich nory, Kosek chwycił ją za rękę i rzucił do środka. Upadła na podłogę. SS-man zobaczył Koska dopiero wówczas, gdy otrzymał cios; nie zdążył nawet krzyknąć. Kloss słyszał tylko głuchy łoskot ciała uderzającego o kamienną posadzkę.

Przenieśli dziewczynę na fotel. Sierżant pochylił się nad nią, gdy otwierała oczy.

– Co z nią zrobimy? – zapytał.

– Będzie musiała zostać tutaj – powiedział Kloss. -Wypuszczać jej nie wolno. A tamtego trzeba gdzieś schować.

– Zrobi się – mruknął Kosek.

Ostrożnie wlewał dziewczynie do ust wódkę z menażki.

– Masz ci babo pasztet!

Dostrzegła najpierw twarz sierżanta, potem radiostację i pistolet automatyczny na krześle. Dopiero po chwili Klossa stojącego ciągle przy oknie. Wrócił strach, przymknęła oczy i opadła znowu na fotel.

– Nie bój się, głupia – warknął sierżant. – O nic nie pytaj, ale się nie bój. – I dodał: – Tylko mnie mogło coś takiego się zdarzyć! Mam babę do gospodarstwa!

Kloss podszedł bliżej. Dodatkowy kłopot! Nie dość, że trzeba zmieniać miejsce nadawania, ale jeszcze ciągnąć ze sobą tę dziewczynę! Choćby była najuczciwsza, ryzyko wypuszczenia jej wydawało się zbyt duże.

– Skąd jesteś? – zapytał po polsku.

Była jeszcze przerażona i nieufna.

– Z Warszawy – szepnęła.

– Gdzie pracujesz?

– U profesora Glassa. Przedtem pracowałam w fabryce.

Kloss usiadł obok niej. Teraz zaczęła interesować go naprawdę.

Niełatwo przełamywać nieufność, nie mówiąc nic o sobie i niczego nie tłumacząc. Oczywiście: nie mówiąc, ale przecież dekonspirując się, bo Barbara Stecka, tak nazywała się dziewczyna, widziała już dosyć, by zrozumieć prawie wszystko. Musiała zresztą uwierzyć, że są Polakami „stamtąd", jeśli chciał wydobyć z niej cokolwiek interesującego. Najpierw opowiedziała swą przygodę z SS-manem. Pani, żona profesora Glassa, wysłała ją do apteki. Gdy dobiegała do rynku, zawyła syrena i zobaczyła nasze – to słowo wymawiała z naciskiem i dumą – nasze samoloty.

Przeczekała nalot w bramie, a gdy znowu zawyła syrena, ujrzała na chodniku ulotki. Nikogo nie było, więc podniosła jedną: była pisana po polsku i po niemiecku, wzywała Niemców do zaprzestania walki… Nie zdążyła jej zresztą przeczytać do końca, schyliła się raz jeszcze, by zebrać więcej i zanieść potem do fabryki, gdy zaskoczył ją ten SS-man. Stał widać w jakiejś bramie. Krzyknął: Halt! a ona zaczęła uciekać, skręciła w Kaiserstrasse, potem zobaczyła ten wypalony dom, myślała, że ukryje się gdzieś w gruzach. Przestraszył ją napis: Achtung! Minen! nie miała jednak wyboru, było jej zresztą wszystko jedno…

– Powinnam już wrócić – zaniepokoiła się. – Glassowa jest strasznie podejrzliwa.

Kloss nie podejmował jeszcze decyzji, chciał wiedzieć jak najwięcej, szczegóły, drobiazgi, ona odpowiadała ze zdziwieniem, nie rozumiała sensu tych pytań. Jak wygląda mieszkanie Glassów? Rozkład dnia? O której profesor wraca z fabryki? O której kładzie się spać? Wreszcie – fabryka. Barbara Stecka zawahała się jednak, zanim zaczęła mówić…

– Dziewczyno – powiedział sierżant. – Domyślasz się, po co tu jesteśmy? Nie chcesz nam pomóc?

Więc w fabryce pracują Polacy, Francuzi, Rosjanie, Jugosłowianie… Teraz odcięci od świata, nikomu nie wolno opuszczać baraków obozowych. Ją znają oczywiście wszyscy, i warta także, bywa w fabryce, czasem posyła ją Glassowa do męża, czasem majster Kroll da przepustkę, jeśli jest coś do załatwienia… Powoli dowiadywał się Kloss szczegółów o działającej w fabryce organizacji. I powoli powstawał plan akcji, w której Barbara Stecka miała odegrać niepoślednią rolę.

3

Był to, tak przynajmniej sądził profesor Glass, ostatni dzień istnienia fabryki w Kolbergu. Przed wojną wytwarzała radioodbiorniki, teraz stała się jednym z ważnych zakładów przemysłu wojennego. To on, Glass, opracował schematy produkcji, a w swoim laboratorium przygotowywał nowe modele aparatów sterowniczych. Znał tu każdą maszynę i odczuwał niemal fizyczny ból patrząc na rozpoczęty demontaż. Robotnicy z literami „P" i „Ost", przyszytymi do kombinezonów pracowali w wielkiej hali pod nadzorem niemieckich majstrów. Obie zmiany, bez przerwy od wielu godzin. Czy zdążą? Glass obserwował demontaż przez oszkloną ścianę dyżurki. Wydawało mu się, że pracują zbyt wolno, że w tym tempie nie zdążą nawet przygotować do transportu najcenniejszych obrabiarek. To zresztą nie jego wina. Rozkaz ewakuacji należało wydać wcześniej. Powiedział to Brunnerowi, gdy sturmbannfuehrer zjawił się u niego w gabinecie. Było tu przytulnie i zacisznie, dźwiękochłonne płyty na drzwiach izolowały sanktuarium profesora od hal fabrycznych.

– O trzeciej trzydzieści rano przyślę ciężarówki – oświadczył Brunner.

– Nie zdążę. – Profesor Glass nie patrzył na gestapowca. Pogardzał takimi jak on i to uczucie, starannie zresztą ukrywane, sprawiało mu satysfakcję.

– Musi pan zdążyć. Zniszczymy to, czego nie zdążymy ewakuować.

– Chcecie zniszczyć fabrykę?

– Oczywiście – powiedział Brunner. – Wysadzimy w powietrze. Myślał pan, że przekażemy Polakom?

To, że jutro lub pojutrze mogą tu być Polacy, było dla Glassa ciągle możliwością teoretyczną. Wiedział i nie umiał u wierzyć…

– Co stanie się z załogą? – zapytał.

– O kim pan mówi? O tej cudzoziemskiej hołocie? Co to pana obchodzi? Ja się tym zajmę…

– Chciałbym jednak wiedzieć. -W gruncie rzeczy było to kłamstwo, właśnie nie chciał wiedzieć, lecz chciał odciąć się, odseparować od tego, na co i tak me miał żadnego wpływu. Protestować? Jakie mogą mieć znaczenie protesty?

Brunner uśmiechnął się.

– Niech pan myśli o maszynach. I o sobie. Należy pan do nielicznych szczęśliwców, których ewakuujemy z tego miasta. Proszę przygotować dokumenty. I spalić wszystko, czego nie zdoła pan zabrać. – Sturmbannfuehrer zdusił w popielniczce nie dopalonego papierosa i opuścił gabinet.

Kierownika wydziału elektrycznego fabryki, inżyniera Alfreda Krolla, znalazł w dyżurce. Kroll siedział przed mikrofonem, jego głos, przekazywany przez wzmacniacze, rozlegał się w hali fabrycznej.

– Powtarzam – mówił Kroll – że robotnikom cudzoziemskim nie wolno bez specjalnego zezwolenia opuszczać zakładu. Każde wyjście poza teren fabryki będzie traktowane jak ucieczka. Przypominam, że robotnik jugosłowiański Christo Tretniew za próbę ucieczki został wczoraj skazany na śmierć. – Wyłączył mikrofon. Brunner uśmiechnął się i skinął aprobująco głową.

– W porządku, inżynierze Kroll – powiedział. – Trzeba to im powtarzać nieustannie.

Kroll wstał. Poruszał się z trudem, nie przywykł jeszcze do protezy, która od paru miesięcy zastępowała mu praWą nogę, amputowaną w szpitalu polowym pod Mińskiem. Brunner oczywiście wiedział o nim wszystko: i to, że Kroll otrzymał Żelazny Krzyż za bitwę pod Moskwą, i to, że nie wstąpił do NSDAP, i to wreszcie, że jego stryjeczny brat, pracujący w tej samej fabryce majster Kroll, miał matkę Polkę. Należało na inżyniera uważać i trzymać go mocno w garści; był teraz potrzebny, bardzo potrzebny.

– Ukończył pan zaminowanie fabryki?

– Tak jest – powiedział Kroll. I dodał: – Wykonałem rozkaz.

– Teraz niech pan posłucha: o trzeciej trzydzieści przyjadą ciężarówki.

– Za wcześnie.

– O trzeciej trzydzieści. Przedtem należy uzbroić wszystkich Niemców-spojrzał na zegarek-broń jest już dostarczona. Załoga niemiecka odjedzie ciężarówkami.

– A robotnicy zagraniczni?

– Pan żartuje, Kroll. Dlaczego pana także obchodzi los tych ludzi?

– Pracowałem z nimi. Niektórzy z nich to już fachowcy.

– Dosyć! – Brunner nie zamierzał podejmować jakiejkolwiek dyskusji z Krollem. – Oni zostaną tutaj.

– Nie rozumiem.

– Już pan rozumie. Tylko bez głupstw. To jest front, Kroll, a pan wie, że na froncie wykonuje się wszystkie rozkazy.

– Wiem – powiedział inżynier i pokuśtykał na swojej protezie w kierunku drzwi. – Czy to już wszystko?

– Wszystko. Klucz od magazynu z bronią ma dowódca straży fabrycznej.

– Wiem.

Brunner opuścił fabrykę, a Kroll, opierając się na lasce, poszedł halą fabryczną wzdłuż obrabiarek przygotowanych do demontażu. Starał się nie patrzeć na robotników, przyspieszał nawet kroku, co przychodziło mu przecież z trudem, ale czuł ich spojrzenia, ogarniał go jednocześnie strach, nienawiść, litość. Ci ludzie zginą, a ich śmierć obciąży także jego, Krolla, uczciwego frontowego oficera. Czy obciąży naprawdę? Przy końcu hali, przy nieczynnym już pulpicie sterowniczym, odgrodzonym od maszynowni szklaną ścianką, zobaczył swego brata stryjecznego, majstra Jana Krolla. Nigdy się nie lubili, a jednak istniała między nimi więź, której nie chcieli lub nie umieli zerwać. Życie ich od lat najmłodszych układało się odmiennie. Matka Jana była Polką, a jego ojciec, stryj Alfred, twierdził, że także rodzina Krollów jest pochodzenia polskiego, że jeszcze ich dziadek w czasach swej młodości podpisywał się po prostu „Król". Inżynier Kroll nigdy o tej rzekomej polskości nie myślał, a majster Kroll, wychowany przez matkę, ciągle i zdaniem Alfreda całkowicie niepotrzebnie ją podkreślał. Nic dziwnego więc, że ich losy kształtowały się różnie. Alfred skończył studia, Jana wyrzucono z uniwerku. Alfred został oficerem i poszedł na front, Jan był robotnikiem, później majstrem w tolberskiej fabryce. Stał się ostrożniejszy, nie mówił głośno o polskości, a profesor Glass wyreklamował go z wojska.

Jan Kroll był mężczyzną barczystym, wysokim, o włosach już siwiejących. Nabijał właśnie fajkę, gdy w drzwiach sterowni stanął Alfred.

– O trzeciej trzydzieści – powiedział. – O trzeciej trzydzieści przyjeżdżają ciężarówki.

Majster wzruszył ramionami i wskazał Alfredowi miejsce przy pulpicie.

– A co z nimi? – zapytał.

– A jak myślisz? -wybuchnął nagle inżynier. – Ze ich ewakuują? Ze pozwolą im tu zostać?

– Trzeciego wyjścia nie ma.

– Jest! – Alfred wybuchnął nagle śmiechem. Dławiła go złość. Oto przychodzi klęska, a on nic nie osiągnął; stracił tylko nogę, a byle gestapowiec traktuje go jak parobka. I zrobił to, czego mu nie wolno było robić. Powiedział.

Majstrowi zgasła fajka. Wysypał tytoń na podłogę.

– I co ty? – zapytał. – I co ty? – krzyknął nagle, a zdarzało się bardzo rzadko, żeby Jan Kroll krzyczał.

– Nic. – Alfred uspokoił się i ogarnął go natychmiast strach. Jak mógł to powiedzieć? Właśnie Janowi!

– Słuchaj – szepnął – my nie mamy z tym nic wspólnego. Nie nasza sprawa. Zostało jeszcze parę godzin… Nie wolno ci nikomu ani słowa…

Jan milczał.

– Czemu tak na mnie patrzysz? Człowieku, odezwij się… – Alfred tracił panowanie nad sobą. – Nie jestem zbrodniarzem, jestem oficerem…

– A co będzie jutro? – zapytał wreszcie Jan.

– Nie rozumiem.

– Jutro – powtórzył. – Albo za parę dni. Wytrzymasz?

– Nie rozumiem.

– Pytam cię, czy wytrzymasz. To, że wiedziałeś i że widziałeś.

– Widziałem niejedno.

– Wojna jest przegrana i Niemcy za wszystko będą musiały zapłacić.

– Niemcy! – wybuchnął Alfred. – Więc kto? Ja? Ty? Dlaczego ja? Byłem tylko oficerem! Do mnie też nie miano zaufania; ciągle pamiętali o twoich rodzicach…

– Przeszkadzałem ci w karierze?

– Przeszkadzałeś.

– Teraz posłuchaj… -Jan nabił znowu fajkę i zapalił. – Posłuchaj uważnie. Jesteś szmata…

Alfred zerwał się ze stołka.

– Siadaj. Masz ochotę przeżyć? Masz oczywiście… Ale jeśli nawet przeżyjesz, to po tym, co tu się stanie, znajdą cię wszędzie, rozumiesz?

– Nikt mnie nie będzie szukał.

– Będzie. Ja daję ci szansę…

– Ty mnie szansę? Oszalałeś?

– Tak. Nic od ciebie nie chcę. Dostarczysz mi szkic zaminowania fabryki.

– Nie!

– Poczekaj. -Jan Kroll nie tracił spokoju. -I powiedz, o której godzinie niemiecka załoga otrzyma broń oraz gdzie broń jest zmagazynowana.

– Nic ci nie powiem. Idę. – Chwycił swoją laskę.

– Zastanów się. Wyjdziesz, jak się zastanowisz… – I dodał łagodniej: – Chcę cię uratować, Alfred. Ciągle wierzę, że jesteś w gruncie rzeczy porządnym człowiekiem. Mogłeś mi nie powiedzieć. Powiedziałeś. Wiesz, co by ci za to groziło w gestapo?

Alfred stukał swoją laską o podłogę.

– Co chcesz zrobić?

– Nie wiem. Może nic.

– Nierówna wymiana. Ja daję ci wszystko, a ty…

– Szansę. Dowiedz się, że nie jesteś na liście ewakuowanych. Profesor Glass nie uznał cię za niezbędnego. Jesteś tylko elektrykiem. Widziałem u niego tę listę.

– Kłamstwo! -Alfred znowu stracił panowanie nad sobą.

– Prawda. Zostajesz tutaj… Rozumiesz, co to znaczy?

Zapadło milczenie.

– Dobrze – powiedział wreszcie Alfred. Usiadł ciężko na stołku przy pulpicie. – Zaminowanie jest ukończone. Wystarczy włączyć kontakt w kasie pancernej u Glassa, żeby po trzech minutach nastąpił wybuch.

– Kto ma to zrobić?

– Nie wiem. Pozostanie mu jeszcze trzy minuty czasu na opuszczenie fabryki.

– Tobie każą to zrobić, durniu, ale nie wyjdziesz już stąd żywy. Co z bronią?

– W magazynie, u szefa ochrony. O 2.45 ma być rozdana ludziom.

Ciężkie korpusy obrabiarek opuszczały już swoje cementowe łożyska. Dwóch inżynierów w mundurach partyjnych, Koch i Strudel, pilnowali kolejności przygotowań do transportu i popędzali robotników. Głuche uderzenia młotów mieszały się z wrzaskiem płynącym z megafonów. Majster Kroll, idąc powoli środkiem hali, wyłuskiwał z tłoku i zamieszania tych, z którymi natychmiast powinien się zobaczyć. Polak Stanisław Ogniwek, Rosjanin Tołmakow, Francuz Paul Levon… Kierownictwo tajnej organizacji, która powstała przed paroma miesiącami. Zaczęło się właśnie od przyjaźni tej trójki, od długich rozmów wieczornych w baraku. Potem dobierano ludzi, na których można polegać, a gdy Jan Kroll został członkiem kierownictwa, przystąpiono do działania: sabotażu i przygotowywania ucieczek. Nie było łatwo. Glass zorganizował bardzo dokładną kontrolę techniczną, a obóz był ściśle pilnowany. Wiele jednak części wykonanych w fabryce w Kolbergu nadawało się tylko na szmelc.

Stanisław Ogniwek pochodził z Warszawy, był przed wojną studentem politechniki, Tołmakow, człowiek już starszy, pracował w jednej z fabryk Kijowa, a Levon był robotnikiem z Lyonu. Ci trzej rozumieli się doskonale, choć ich rozmowy toczyły się w dziwnym francusko-niemiecko-polskim dialekcie, choć dzieliło ich wszystko: wiek, wychowanie, przeszłość…

Kroll wyłuskał ich wreszcie z tłumu, wskazał palcem.

– Wy trzej – powiedział – chodźcie ze mną.

– Po co pan ich zabiera? – napatoczył się Strudel.

– A rozmontować zegary w sterowni?

– W porządku – machnął ręką Niemiec.

Majster referował ściśle i krótko. Byli właściwie przygotowani na to, co usłyszeli… rozważali niejednokrotnie takie możliwości, ale w głębi duszy wierzyli jednak, ze nasze wojska przyjdą szybciej, niż Niemcy zdążą ewakuować fabrykę.

– Cokolwiek byśmy zrobili – powiedział Levon – zginiemy.

– Chesz, żebyśmy nic nie robili? – zapytał Ogniwek.

Levon wzruszył ramionami.

– Jaką mamy szansę?

– Niewielką – przyznał Polak. – Trzeba jednak spróbować.

Kroll i Tołmakow też byli tego zdania. Niski, łysiejący Tołmakow natychmiast stwierdził, że nie ma co filozofować, trzeba się zająć konkretami. Ogłosił tę prawdę swoją przeraźliwie niezdarną niemczyzną.

– Kto pilnuje magazynu z bronią? – zapytał.

Plan nasuwał się sam; Ogniwek, który uważał się za speca od spraw wojskowych, ponieważ ukończył przed wojną podchorążówkę, obejmował kierownictwo nad całością. Dokładnie o 2.40, to znaczy pięć minut przed wydaniem Niemcom broni, Ogniwek i dwóch ludzi rozbroi dowódcę ochrony fabryki i odbierze mu klucz od magazynu. Dwudziestu pięciu ludzi pod komendą Toł-makowa weźmie z magazynu broń; Niemców izoluje się natychmiast w podziemnych składach fabryki. Levon i jego Francuzi mają ubezpieczać akcję Ogniwka i zająć się nie zorganizowanymi, aby nie dopuścić do paniki.

Wiele szczegółów było oczywiście jeszcze do omówienia, ale pozostawało przecież pytanie najważniejsze: Co dalej? Zdołają uzbroić robotników i zająć fabrykę; jak długo mogą się bronić? Godzinę, dwie? A potem? Wysadzić się w powietrze? Przecież chodzi im także o to, żeby uniemożliwić ewakuację fabryki i urządzeń. Levon wybuchnął śmiechem.

– Skąd wiecie, czy miny nie eksplodują, jeśli Niemcy zaczną ostrzał artyleryjski? Im przecież wszystko jedno…

– Im też chodzi o maszyny – powiedział Kroll.

– A nam o ludzi.

Więc przebijać się przez front? Pięciuset robotników, a tylko kilkudziesięciu uzbrojonych. Nie istnieje najmniejsza szansa… Może dwóm, trzem udałoby się uratować…

– Gdybyśmy mieli łączność z naszymi z tamtej strony – westchnął Ogniwek.

Patrzyli przez szklaną ścianę na halę produkcyjną, na ludzi pracujących przy stanowiskach obrabiarek. Usiłowali wyobrazić sobie, jak to będzie wyglądało, gdy Ogniwek da sygnał. Dowódca ochrony przebywa najczęściej w swojej dyżurce. Po terenie fabryki kręci się dwóch, trzech strażników, przed wejściem stoi warta. O 2.40 dowódca ochrony najprawdopodobniej pójdzie już do magazynu… Trzeba go obezwładnić między dyżurką a magazynem, jeśli będzie sam… A jeśli nie będzie sam? Postanowiono więc zwiększyć grupę Ogniwka. Rozważali te szczegóły myśląc ciągle: a co potem?

– Podczas bitwy – powiedział Levon – wszystko przebiega zazwyczaj inaczej, niż to planowano przed bitwą.

– Patrzcie! – krzyknął nagle Staszek. – Baśka od Glas-sa! Jak się tu dostała?

Istotnie, przez halę fabryczną szła Baśka Stecka.

4

Podjął to ryzyko. Nie miał właściwie wyboru: był to jedyny sposób dotarcia do fabryki. Uwierzył w uczciwość tej dziewczyny. Sierżant Kosek miał wątpliwości: a jeśli prowokacja? A jeśli ją złapią i wszystko z niej wyduszą? Jeśli, jeśli… Niebezpieczeństwo groziło na każdym kroku, ale nie od dzisiaj, od pięciu niemal lat, i wydawało się Klossowi wręcz nieprawdopodobne, że nigdy dotąd… Skręcił w szeroką aleję, wzdłuż której stały wille bogatych obywateli Kolbergu. Za chwilę zobaczy profesora Glassa i przeprowadzi rozmowę, której wyniku nie można przewidzieć. Co warte są jego karty? Właściwie tylko jedna: syn Glassa w polskiej niewoli. Wyłoży ją niechętnie, ale wykładając powie Glassowi wszystko i sam znajdzie się wpułapce. Wówczas… Pozostanie tylko jedna możliwość… Nie chciał o niej myśleć, myślał ciągle o Barbarze Steckiej. Czy dotarła do fabryki? Czy nawiązała kontakt z organizacją, jeśli ta organizacja istnieje naprawdę i ma jakąkolwiek możliwość działania.

Na niebo wyskoczyły długie pasma białych świateł reflektorów i krzyżowały się nieustannie, próbując złowić niewidoczne samoloty. Z zachodu doszedł pomruk dział i potem, ledwie jeszcze słyszalny, odległy terkot karabinu maszynowego. Kiedy zaczną natarcie? Przez kanał, zanim Volkssturm obsadzi lukę, przez fabrykę… Za dwie godziny Kosek ma czas nadawania. Czy niemiecki nasłuch wpadł już na ślad?

Zbliżał się do willi Glassa. Była bliźniaczo podobna do innych, też okolona ogrodem, cicha i ciemna. Pchnął furtkę, przycisnął dzwonek. Otworzyła mu żona profesora, w szlafroku, rozczochrana…

– Słucham pana – warknęła niechętnie.

– Kapitan Kloss z Komendy Garnizonu – przedstawił się. – Chcę mówić z profesorem.

– Niech pan wejdzie.

Wszedł do pokoju, który wyglądał jak pobojowisko. Otwarte szafy, na podłodze walizki, bielizna… W rogu klęczała Basia owijając papierem talerze. Więc już wróciła, pomyślał.

– Pakujemy się – powiedziała pani – to straszne. -I natychmiast zwróciła się do Basi: – Szybciej! W takim tempie nie skończymy do rana.

Profesor przyjął go w swoim gabinecie. Panował tu jeszcze ład, wszystko zostało na swoim miejscu: książki w wielkich, ciężkich szafach, głębokie fotele przy małym okrągłym stoliku, obraz nad biurkiem… Glass zaproponował kieliszek koniaku, okazało się natychmiast, że to Martel, że ostatnia butelka, której nie warto przecież zabierać na statek. Niech więc pan kapitan pije… I może od razu przejdziemy do rzeczy, bo czasu jest mało. On, Glass, nie pojmuje zresztą, czego jeszcze może od niego chcieć kontrwywiad, bo jeśli dobrze zrozumiał, kapitan jest z kontrwywiadu…

Kloss rzucił na stół paczkę amerykańskich papierosów.

– Zapali pan?

– Zapalę – powiedział profesor i ze zdziwieniem oglądał papierosy. – zdobycz wojenna? – zapytał.

– Powiedzmy. – Kloss ważył każde słowo; nawet intonacja, nawet sposób akcentowania miały w tej rozmowie ogromne znaczenie. – Wyjeżdża pan jutro, profesorze?

– Tak.

– Oczywiście zdaje pan sobie sprawę, że ta podróż morska nie będzie zbyt bezpieczna…

– Wiem. Nie wiem tylko, co może być dzisiaj bezpieczne. Ale czemu zawdzięczam wizytę?

– To nie takie proste, profesorze – powiedział Kloss. -Obchodzi pan w tym roku coś w rodzaju jubileuszu, prawda?

– Pan chyba żartuje, kapitanie…

– Nie. Przed dziesięcioma laty docent Glass spędził parę miesięcy w berlińskim Moabicie za pomoc udzieloną koledze, który…

– O tym wszyscy wiedzą – przerwał profesor.

– Tak. Oczywiście. Myślę, że tylko pan o tym zapomniał… Potem pańska wiedza znakomitego fizyka służyła bez reszty Trzeciej Rzeszy. Nagrody, odznaczenia… Wreszcie ta fabryka.

– Zadziwia mnie pan, kapitanie. Czyżby otrzymał pan zadanie sprawdzenia mojej lojalności?

– Zastanawiam się tylko – mówił Kloss wiedząc, że z każdą chwilą ryzykuje więcej – czy nie pozostało w panu nic z tamtych lat… Pański najlepszy przyjaciel, doktor Bort…

– Dosyć. – Glass wstał, podszedł do okna. Cios był widać celny. – Myślałem, że kontrwywiad Trzeciej Rzeszy ma coś lepszego do roboty, niż zajmowanie się moją osobą.

Więc ciągle nie rozumiał!

– A tak, zapewne – powiedział Kloss. – Doktor Bort, panie profesorze, został rozstrzelany w Hamburgu.

Glass otworzył drzwi prowadzące z gabinetu na werandę. Stał odwrócony do Klossa tyłem, patrząc na pusty ogród.

– Niech pan zamknie drzwi!

Profesor odwrócił się gwałtownie.

– Prowokacja?! – Było to powiedziane zbyt głośno. Potem zamknął jednak drzwi i wrócił na swoje miejsce. Kloss włączył radio: usłyszeli takty wojskowego marsza.

– Rozumiem, że liczy się pan z prowokacją. Istnieje oczywiście taka możliwość. Wyobraźmy sobie jednak, że ktoś powiedziałby panu: profesorze Glass, nie należy się ewakuować. Nie tylko dlatego, że droga jest niebezpieczna, ale także po to, by uratować cokolwiek z własnego życia…

– Wyobraźmy sobie – Glass odzyskał już spokój – że tak postawione pytanie powtórzyłbym w gestapo.

– Pytający miałby zapewne jakieś zabezpieczenie.

– Mógłby po prostu bluffować.

– Jak w pokerze – stwierdził Kloss. – Sprawdza się po odsłonięciu kart, jeśli oczywiście dochodzi do odsłonięcia.

Glass napełnił znowu kieliszki.

– Widzi pan – powiedział – jestem właściwie matematykiem i lubię rozważania teoretyczne. Stwórzmy nową figurę; ten pytający musiałby po pierwsze mieć prawo zadawania pytań a po drugie: ofiarować jakieś gwarancje.

– Myśli pan o gwarancjach przeżycia? Może dawałby tylko szansę? Jedyną osiągalną w obecnej sytuacji.

– Zbyt to enigmatyczne, kapitanie. Dowodzi raczej braku jakiejkolwiek karty. Powiedzmy jednak, że nie jestem fanatykiem, że teoretycznie byłbym skłonny do rozważenia rozmaitych sytuacji…

_ To obiecujące – powiedział Kloss.

– Skłonny – powtórzył profesor – ale tylko z ludźmi do tego upoważnionymi. Poza tym wydaje się pan zapominać, że dla Niemca najważniejszy jest obowiązek wierności.

– Obowiązek? I dlatego zgoda na wszystko, profesorze? Wieczna kapitulacja?

– Pan posuwa się zbyt daleko. To ryzykowne, kapitanie.

– Mówimy teoretycznie.

– Teraz pan się wycofuje. – W głosie profesora Kloss usłyszał ton rozczarowania. – Nawet rozmawiając teoretycznie musiałbym wiedzieć, że mam do czynienia z człowiekiem właściwym.

– A gdyby tak? Rozważyłby pan propozycje konkretne?

– W pewnych granicach – powiedział Glass.

– Żądanie jest proste – Kloss odsłaniał karty. – Nie ewakuować się.

– Czyje żądanie? Kto usłyszy moją odpowiedź?

Kloss podszedł znowu do radia. Marsz wojskowy zabrzmiał teraz głośniej.

– Co pan wie o swoim synu, profesorze Glass?

Glass zerwał się z krzesła.

– Na miłość boską! – Teraz był szczery, nie starał się panować nad twarzą. – Nic nie wiem. Zaginął przed czterema miesiącami na froncie wschodnim. Nie chciałem wierzyć w jego śmierć. Żyje? Niech pan szybko mówi, czy żyje?

– Tak – powiedział Kloss. – Jest w niewoli.

Glass upadł na krzesło. Zasłonił twarz dłońmi, potem przetarł chusteczką oczy.

– Czy to pewne? – zapytał. – Skąd ta informacja?

– Odpowiedź wydaje się zbędna. Sądzę, że pan zrozumiał.

– Zrozumiałem – szepnął Glass.

– A gdyby pan zamierzał powtórzyć komukolwiek tę rozmowę…

– Proszę nie kończyć. Zrozumiałem wszystko.

– Wojna jest twardą grą, profesorze – ciągnął Kloss. -Nie produkuje pan zabawek dla dzieci, tylko urządzenia do pocisków spadających teraz na Londyn.

– Wiem.

– I chodzi o to, żeby nie wykorzystano pana więcej do żadnej produkcji.

– Wiem – powtórzył znów Glass.

– Sądzę, że powiedzieliśmy sobie wszystko. Nie jest to jednak takie proste: nie ewakuować się. Jutro nie zostawią pana w spokoju. Dlatego proponuję: za dwie godziny spotkamy się na rogu Pommernstrasse i Hinden-burgplatz.

Profesor wstał. Wydawało się, że zapomniał o Klossie.

– Kurt żyje – szeptał – Kurt żyje…

5

Siedział w ciemnej, wąskiej klitce na jedynym tu krześle stojącym obok łóżka. Basia zamknęła starannie okno, potem podeszła do drzwi i cicho przekręciła klucz w zamku. Z mieszkania nie dochodziły żadne odgłosy.

Trwała cisza.

– Profesor poszedł spać – szepnęła – on zawsze o tej porze drzemie. Baba jest w stołowym.

Usiadła na łóżku. Nie widział jej twarzy, tylko ręce kurczowo ściskające metalowe pręty, na których spoczywał wąski materac. Po rozmowie z Glassem okrążył willę, wyszedł na ulicę i wrócił tutaj. Basia, jak to ustalili, zostawiła otwarte okno w swoim pokoiku za kuchnią.

– Opowiadaj – powiedział.

Mówiła bardzo cicho. Ci w fabryce, nie wymieniała nazwisk, potraktowali jej relację nieufnie. Twierdzili, że to może być prowokacja, że nawet likwidacja SS-mana o niczym nie świadczy. Przekonywała ich, że nikt nie mógł przecież wiedzieć, dokąd będzie uciekała, przypadek nie do przewidzenia, że jeśli jej wierzą… Przeważyło wreszcie zdanie, że kontakt należy nawiązać. Jedyna szansa. Nie mają właściwie nic do stracenia, jeśli zostaną sami, zginą z całą pewnością, a fabryka będzie zniszczona. Poinformowała Klossa o szczegółach planu. Słuchał uważnie, zadając pytania, na które Basia najczęściej nie umiała odpowiedzieć. Kto z Niemców ma broń krótką? Ilu robotników należy do organizacji? Czy znają plan alarmowy fabryki, bo taki plan musi istnieć?

Doszedł wreszcie do wniosku, że jest szansa powodzenia, ale powstaniem należy pokierować.

Może – myślał – to moja ostatnia akcja i może nadszedł czas…

– Będziesz musiała pójść tam raz jeszcze – powiedział.

Skinęła głową. Była na to przygotowana; umówiła się z majstrem Krollem, że za półtorej godziny jeden z nich, Kroll albo Levon, będzie na nią czekał w miejscu, gdzie mur otaczający fabrykę dochodzi do mokrych łąk biegnących aż do kanału. Nie chciała już ryzykować przechodzenia obok wartownika.

– Powiesz im – ciągnął Kloss – że plan jest w zasadzie słuszny. Ale tylko w zasadzie. Chcę być osobiście na miejscu i kierować akcją. Dlatego też nie o 2.40, lecz dokładnie o 2.25 grupa dwóch, trzech ludzi zdejmie wartownika przy bramie. Musi to zrobić tak zręcznie, by Niemiec nie zdążył wystrzelić. O 2.30 ty i ja wejdziemy do fabryki. I wtedy rozpocznie się akcja. Powiedz im, że nawiążę kontakt z naszymi. Rozumiesz?

– Rozumiem.

Spojrzał na zegarek. Powinien jeszcze wstąpić do Bro-cha, a potem pójść na Kaiserstrasse. Kosek musi nadać meldunek i otrzymać odpowiedź. Natarcie przez kanał na fabrykę powinno zacząć się najpóźniej o drugiej. Było to wszystko bardzo ryzykowne, ale nie widział żadnych innych możliwości. Zapalił papierosa. Płomyk zapałki wydobył z ciemności twarz Basi. Ciemne worki pod oczyma, wargi bez kropli krwi.

– Trzymaj się, dziewczyno – powiedział. – Przyjdę po ciebie pod okno o godzinie drugiej. – Zawahał się. Może nie brać jej do fabryki? Musiał. Przecież tamci go nie znają i on ich nie zna.

– Co było po moim wyjściu u Glassów? – zapytał jeszcze.

Profesor powiedział żonie: „Nie pakuj się, zostajemy". Ona krzyczała i protestowała, a wtedy on położył jej dłoń na ramieniu i rzekł: „Kurt żyje. Jest w niewoli". I jeszcze coś, czego Basia nie zrozumiała. Potem Glassowa popłakiwała siedząc na wielkiej, zapakowanej już walizce, a on wrócił do gabinetu.

Usłyszeli odgłos kroków, ktoś wszedł do kuchni.

– Glassowa – szepnęła Basia. – Przygotowuje ziółka dla męża.

– Pamiętaj – mówił cicho Kloss – niech w fabryce będą gotowi, ale niech czekają na mnie. Najważniejsze: zdjąć wartownika.

Znowu kroki. Kloss wstał, podszedł do okna i właśnie wtedy rozległ się krzyk Glassowej.

– Fritz! – wołała – Fritz!

Po chwili była już w kuchni. Zanim Kloss zdążył wyskoczyć przez okno, biła pięściami w drzwi służbówki.

– Otwieraj! – krzyczała – otwieraj!

Kloss zniknął w ciemnościach ogrodu, Basia stanęła na progu.

– Dlaczego się zamykasz? Kto u ciebie był?

– Nikt, proszę pani.

– Gdzie jest mój mąż?

– Przecież pan profesor śpi w gabinecie – Basia mówiła swoją powolną, szkolną niemczyzną.

– Zniknął! – Glassowa pobiegła znowu przez kuchnię i stołowy. Stanęły na progu gabinetu. Drzwi od werandy były otwarte, wiatr pozwiewał papiery z biurka, obok kanapki, wciśniętej między szafy biblioteczne, leżały nocne pantofle profesora Glassa.

– Może wyszedł na chwilę – powiedziała Basia.

– Bez butów? – Glassowa wybiegła na werandę, potem do ogrodu. I znowu rozległo się wołanie: – Fritz! Fritz!

Gdy wróciła do gabinetu, jej oczy pełne były łez.

– Mój Boże, mój Boże – szeptała. – Co z nim się stało?

Podniosła słuchawkę telefonu, z trudem nakręciła numer.

– Tu Glassowa – powiedziała. – Chciałabym mówić ze sturmbannfuehrerem…

Brunner zjawił się w mieszkaniu Glassów po kilkunastu minutach. Nie zdejmując czapki spacerował po gabinecie profesora, niecierpliwie i jakby nieuważnie słuchając relacji Glassowej. Obejrzał nocne pantofle, poszperał w papierach i szufladach, wysłał dwóch ludzi do ogrodu, by dokładnie przeszukali teren.

Potem usiadł na kanapce i wyciągnął przed siebie nogi w znakomicie błyszczących butach.

– Powiedziała pani, Frau Glass, że był tu kapitan Kloss. -Ta informacja od początku wydawała się interesować go najbardziej.

– Tak – szepnęła.

– Rozmawiali w gabinecie. O czym?

– Ja nie podsłuchuję, panie sturmbannfuehrer.

– Szkoda. Co było potem?

– Już mówiłam. – Przyłożyła, chusteczkę do oczu. -Mąż kazał mi przerwać pakowanie.

– Dlaczego?

– Nie wiem. I nie pytałam, bo powiedział mi, że Kurt żyje. Rozumie pan? Tyle czasu nic nie wiedzieliśmy o naszym chłopcu… Pobeczałam się. Jest w niewoli, ale żyje.

– Skąd ta wiadomość?

Wzruszyła ramionami.

– Może przez Czerwony Krzyż?

– Żarty. O Kurcie powiedział pani po wyjściu Klossa?

– Tak.

– I co było dalej?

– Pobiegłam na werandę, do ogrodu, potem do służ-bówki po naszą Polkę. Zamknęła się na klucz. Wydawało mi się, że słyszałam głosy, że ktoś u niej był. Przesłucha ją pan?

– Przesłucham – odpowiedział niecierpliwie Brunner.

– No dobrze, niech pani ją zawoła.

Przyglądał się Basi bez zainteresowania. Ujął ją pod brodę, lekko trzepnął dłonią po policzku.

– – Co wiesz?

– Nic, proszę pana.

– Nie kłam. Miałaś u siebie chłopca?

– Nie, proszę pana… Mój chłopiec pracuje w fabryce. Pani Glass się zdawało.

Znowu ją uderzył. Nieco mocniej.

– Niemcom się nie zdaje, du… Kiedy widziałaś po raz ostatni profesora?

– Pan poszedł spać do gabinetu.

– Sprawdzimy jeszcze, czy nie kłamiesz. Powiedz mi…

Nie zdążył jednak zadać pytania. Do gabinetu wszedł SS-man, szepnął Brunnerowi parę słów do ucha i zniknął. Sturmbannfuehrer zesztywniał, zdjął czapkę…

– Idź stąd – rozkazał Basi i zwrócił się do Glassowej: – Musimy być dzielni – powiedział – jesteśmy Niemcami. Pani mąż nie żyje. Przed chwilą, niedaleko stąd, za ogrodem, znaleziono jego ciało. Musi pani pojechać ze mną. Trzeba zidentyfikować zwłoki.

6

Należało złożyć Brochowi sprawozdanie o sytuacji na piątym odcinku. Piąty odcinek – to właśnie kanał, najsłabszy punkt obrony, o który pułkownik niepokoił się najbardziej. Następnego dnia, ale dopiero następnego dnia, zamierzał posłać tam dwa bataliony Volksstur-mu, tymczasem miał nadzieję, że przeciwnik nie będzie zaczynał od forsowania przeszkody wodnej. Należało utrzymać go w tym przekonaniu. Między kanałem i fabryką ciągnęły się łąki i pastwiska pozbawione niemal umocnień; przecinał je tylko rów przeciwpancerny, skąpo obsadzony przez piechotę uzbrojoną w panzerfausty. Kloss nie sądził, aby ta przeszkoda była zbyt groźna. Jeśli natarcie zacznie się dostatecznie wcześnie, nasze wojska powinny dotrzeć na czas do fabryki.

Broch tkwił nad mapami, nie podniósł nawet wzroku, gdy kapitan wszedł do gabinetu.

Kloss powiedział:

– Na piątym odcinku nie zauważono żadnych ruchów nieprzyjaciela.

– W porządku – pułkownik wskazał mu krzesło. -Myślę, że rozpoczną natarcie na koszary i dworzec. W każdym razie ja bym tak postąpił na ich miejscu. Daje nam to szansę utrzymania portu i fabryki przynajmniej do jutra wieczór. A potem…

Zadzwonił telefan, pułkownik podniósł słuchawkę i słuchał czyjegoś meldunku.

Sprawa była widać ważna, bo Broch nie przerywał mówiącemu, a na jego twarzy rysowało się napięcie. Może meldują już o Glassie? Co się właściwie stało z profesorem? Kloss, gdy wyskoczył z okna pokoiku Basi, okrążył jeszcze willę i wszedł na pustą werandę. Słyszał głos Glassowej rozmawiającej przez telefon z Brunnerem. Na podłodze werandy pełno było śladów zabłoconych butów… Ślady wiodły od drzwi ścieżką do furtki wychodzącej na ulicę. Spenetrował ogród, ale nic nie znalazł, nie miał zresztą czasu, gestapo mogło się zjawić lada chwila. Zamordowano profesora? Porwano? Kto? Dlaczego? Po co?

Usłyszał głos Brocha:

– Dobrze. Wszystko zrozumiałem… Proszę wziąć pluton żandarmerii i pluton z batalionu Falkenhorna. Meldować. – Odłożył słuchawkę.

– Nasłuch ustalił koordynaty nieprzyjacielskiej radiostacji – powiedział. – Działa tu w mieście. Nieprawdopodobne!

Kloss z trudem panował nad twarzą. Najważniejsze: nie dać nic po sobie poznać i być na Kaiserstrasse wcześniej niż Niemcy. A meldunek? Za pół godziny rozpoczynał się czas nadawania; jeśli Kosek nie przekaże, że nacierać trzeba nocą, że o 2.40 robotnicy chwytają za broń, wszystko będzie stracone.

– Falkenhorn rozpocznie za godzinę przeszukiwanie kwadratu – powiedział Broch.

Kloss wstał.

– Wracam na piąty, panie pułkowniku. Mogę się od-meldować?

Broch skinął głową i w tej chwili na progu stanął Brunner. Warknął niedbale: Heil Hitler i natychmiast zwrócił się do Klossa:

– Spieszysz się, Hans?

– Spieszę się – chciał wyminąć Brunnera.

– Będziesz musiał jednak zostać. Chciałbym – podszedł do biurka Brocha – złożyć ważny meldunek, panie pułkowniku, i zadać w pana obecności parę pytań kapitanowi Klossowi.

Broch spojrzał na niego niechętnie.

– Co się znowu stało? Przypominam, że w tym mieście nie ma nic istotnego poza sprawami walki.

– To dotyczy profesora Glassa. – Brunner zwięźle relacjonował wydarzenia. Oznajmił, że SS-mani znaleźli ciało uczonego niedaleko ogrodu. Zwłoki były straszliwie zmasakrowane.

Broch skrzywił się, ale przyjął wiadomość dość obojętnie. Nic go teraz nie obchodziło oprócz spodziewanego natarcia.

– Czy pan wie, co to znaczy? – mówił Brunner. – Trzeba natychmiast meldować przez radio reichsfuehrerowi.

– Niech pan melduje. A co to ma wspólnego z kapitanem Klossem?

– Ma. Kapitan Kloss kilkanaście minut przed śmiercią Glassa był w willi profesora.

Broch wzruszył ramionami.

– Był pan tam, Kloss?

– Byłem – odpowiedział obojętnie. – Wracając z piątego odcinka. Przypomniałem sobie, że mam coś do przekazania profesorowi, a został tylko dzisiejszy wieczór. -Myślał szybko: Glassowa na pewno powtórzyła Brunnerowi to, co mąż powiedział jej po wyjściu Klossa…

– O czym rozmawiałeś z profesorem? – pytał Brunner.

– To nie ma nic wspólnego z tą sprawą – rzucił Kloss ostro. Patrzył Brunnerowi prosto w oczy. – Mogę jednak powiedzieć pułkownikowi… W czasie walk o Pom-mernstellung spotkałem pewnego oficera ze 148 dywizji, który był przyjacielem młodego Glassa. Powiedział mi, że syn profesora, ranny, dostał się do niewoli. A ponieważ jechałem właśnie do Kolbergu, prosił o przekazanie tego ojcu. -Wymyślił tę historyjkę na poczekaniu; brzmiała dość prawdopodobnie.

– Długo zwlekałeś, Hans – szepnął Brunner.

– Muszę przyznać, że zapomniałem o tym – Kloss zwracał się ciągle do pułkownika Brocha.

– Po twoim wyjściu – ciągnął sturmbannfuehrer – profesor powiedział żonie, że rezygnuje z ewakuacji…

– Nic mi o tym nie mówił.

– Czyżby, Kloss?

Stali teraz naprzeciwko siebie jak dwaj zawodnicy gotujący się do walki.

– Teraz ja, Brunner, chciałbym ci zadać parę pytań…

– Jakim prawem?

– Panowie – Broch nie podniósł nawet głosu. – Jesteście w gabinecie dowódcy, kontynuujcie tę rozmowę gdzie indziej…

Broch ogłaszał w ten sposób swą obojętność dla sprawy Glassa.

Wyszli do adiutantury.

– Gdzie znalazłeś zwłoki, Brunner? – zapytał Kloss.

– Za ogrodem, niedaleko płotu. Tam, gdzie zaczynają się już łąki.

– Dziwni mordercy… Nie chcieli zabijać w domu, co?

– Nie lubię tego tonu, Kloss.

– Zapomniałeś, Brunner, że wymieniłeś już dzisiaj nazwisko profesora Glassa. Żył jeszcze wówczas.

Sturmbannfuehrer roześmiał się nagle.

– Chcesz grać przeciwko mnie?

– To ty grasz przeciwko mnie. Chcę tylko zobaczyć ciało.

– Możesz – powiedział obojętnie Brunner. – Zidentyfikowała je już Glassowa. Zwłoki były straszliwie zmasakrowane. Kloss nie patrzył długo; rozpoznał tylko bonżurkę. W tej bonżurce Glass przyjmował go w gabinecie. I koszulę… ciemnogranatową, z miękkim kołnierzykiem.

– Straszny widok, co? – szepnął Brunner. – Nie lubisz takich widoków?

– Przywykłem do rozmaitych śmierci – powiedział sucho Kloss. I zapytał: – Sekcji oczywiście nie przeprowadzono. Ani żadnych dokładniejszych oględzin?

– Nie.

– Glassowa rozpoznała ciało męża po bonżurce i koszuli?

– Tak.

– Mogłeś jej zaoszczędzić tego widoku, Brunner. To było zbyteczne. Jak ci się zdaje, dlaczego profesor ma koszulę naciągniętą na lewą stronę?

Patrzyli na siebie. W oczach Brunnera Kloss dostrzegł strach i nienawiść.

– Może ty na to odpowiesz? – szepnął sturmbann-fuehrer.

– Może odpowiem – powiedział – ale nie teraz. Teraz nie mam czasu.

Wyszedł ze sztabu. Czy zdąży? Ulice były ciemne, puste; na niebie krzyżowały się znowu światła reflektorów, ale nie słychać było ani samolotów, ani pomruku artylerii. Na ziemi i w powietrzu trwała cisza. Przeciął rynek, na Kaiserstrasse już biegł.

Broch powiedział, że Falkenhorn zacznie przeszukiwanie kwadratu za godzinę; spojrzał na zegarek: zbliżała się 21.30, czas nadawania radiostacji Koska. Muszą przekazać meldunek o fabryce, a jeśli zaczną nadawać, nasłuch Falkenhorna natychmiast z ogromną dokładnością ustali ich miejsce pobytu. Co robić?

W piwnicy sierżant już czekał. Kloss wyjaśnił mu zwięźle sytuację. Stał przy okienku zasłoniętym teraz czarną szmatą, z trudem łapiąc oddech.

– Niech pan napisze tekst, panie majorze -powiedział sierżant starannie nabijając fajkę.

– Nadajemy. Niszczymy szyfry, papiery. Radiostacja też nie będzie nam już potrzebna – mówił Kloss układając szybko meldunek. -Wywołuj.

W tej chwili usłyszeli warkot ciężarówek. Samochody jechały Kaiserstrasse.

– Są – powiedział Kloss. – Nie zdążymy.

– Mój czas – sierżant usiadł przy aparaturze. – Niech pan stąd idzie, majorze.

– Oszalałeś!

– Niech pan stąd idzie – powtórzył Kosek. -Ja muszę nadawać, potem nie będę już potrzebny, a bez pana tamci w fabryce przepadną.

Usłyszeli znowu warkot silników.

– Po co ma ginąć dwóch – powiedział sierżant – jeśli wystarczy jeden. – Sięgnął po plecak i wyciągnął z niego granaty. Położył obok siebie automat. Robił to wszystko starannie, bez pośpiechu. – „Raz rodyła maty" – szepnął.

Kloss rozumiał, że Kosek ma słuszność, nie powinien się wahać, powinien natychmiast opuścić piwnicę. Sierżant musiał zginąć wykonując swoje zadanie, on, Kloss, musiał przeżyć dla wykonania swojego. Takie było prawo wojny, ale buntował się przeciwko niemu, czuł, że nie będzie w stanie zostawić w piwnicy tego chłopca, który nałożył właśnie słuchawki i gestem ręki jeszcze raz wskazał majorowi drzwi. Przyszedł mu nagle do głowy pomysł szaleńczy, jeden z tych pomysłów, które udawały się niekiedy, choć szans powodzenia było trzy, cztery na sto. Nie miał prawa, żaden z jego przełożonych nie zaakceptowałby takiej decyzji, a jednak postanowił ryzykować. Jeszcze otwierając drzwi myślał: „nie, nie zrobię tego, nie wolno mi". Sierżant już nadawał, nie odwrócił się nawet, gdy Kloss wychodził, major nie zobaczył jego twarzy. Korytarzyk był długi i ciemny. Po obu stronach znajdowały się drzwi do piwnic -wszystkie zamknięte: ich były trzecie od wejścia. Kloss znalazł ciało SS-mana zabitego przed paroma godzinami; było ciężkie, niósł je z trudem. Ciężarówki stawały już na Kaiserstrasse; słyszał niemiecki wrzask i tupot butów, gdy kopnięciem otworzył drzwi „ich" piwnicy. Sierżant kończył właśnie nadawanie; spojrzał na Klossa ze zdziwieniem i bez sympatii.

– Po cholerę pan tu? – warknął nie przestrzegając już żadnych regulaminów wojskowych.

– Ściągaj z niego mundur i przebieraj się w te SS-mań-skie łachy – rozkazał Kloss. Zdmuchnął płomyk lampy naftowej, zerwał zasłonę z okna. Niemcy wpadli już na podwórze; biegli ku oficynie i do drzwi piwnicznych. Kloss nacisnął cyngiel automatu: strzelał celnie, krótkimi seriami. Teraz myślał tylko o walce, widział tylko muszkę, celownik i ciało wroga. Sierżant zapinał SS-mański płaszcz, po chwili stał obok majora. Niemcy zalegli na podwórzu otwierając bezładny ogień. Kule rozłupywały mur nad oknem.

– Dosyć! – rozkazał Kloss.

Tamci strzelali jeszcze; skokami podchodzili do drzwi piwnicznych…

– Granaty – powiedział Kloss. Chwycili po jednym i wybiegli na korytarzyk. Gdy pierwszy żołnierz pokazał się w wejściu, ciemna sylwetka na tle jaśniejszego nocnego nieba, Kloss rzucił swój. Wybuch targnął murami, odłamki uderzały o ściany korytarza. Na chwilę zapanowała cisza. Niemcy odskoczyli od drzwi.

– Teraz ty – powiedział Kloss i wskazał „ich" piwnicę. Dopiero wówczas sierżant zrozumiał plan majora. Cisnął granat; rzucili się na ziemię, w piwnicy przez kilkanaście sekund szalało piekło. Niemcy otaczający podwórze zobaczyli czarny dym wydobywający się z wąskiego okna.

Przebiegli przez korytarzyk i weszli do pierwszej piwnicy od wejścia. Stali przy drzwiach wstrzymując oddech. Minęło kilka minut, zanim Niemcy odważyli się wtargnąć do podziemi. Tak jak przewidział Kloss, ci, co weszli pierwsi, biegli do piwnicy, z której strzelano i którą zniszczył wybuch. Za chwilę znajdą szczątki radiostacji i zmasakrowane ciało. Pomyślą, że radiotelegrafista sam wysadził się granatem.

Ich czekało jeszcze najtrudniejsze… Kloss obejrzał sierżanta, zapiął mu guzik od płaszcza i otworzył drzwi. W korytarzu, pełnym żołnierzy niemieckich, było czarno od dymu. Każdy oddech sprawiał ból. Kloss stanął, rozejrzał się…

– Sprawdzić wszystkie pomieszczenia! – ryknął.

Jak to dobrze – myślał – że mam do czynienia z Wehrmachtem, a nie z SS. SS jest zajęte w porcie.

Jakiś podoficer przy wyjściu spojrzał na niego ze zdziwieniem. Ale natychmiast zastygł w postawie „na baczność", gdy Kloss podszedł do niego i powiedział niemal szeptem:

– Co to za bałagan? Zaprowadźcie porządek i meldujcie majorowi Falkenhorn.

Przechodzili przez podwórze, a gdy znaleźli się na ulicy i szli powoli wzdłuż kolumny wojskowych ciężarówek, Kloss pomyślał, że znowu spełniło się nieprawdopodobne…

– Przyjęli meldunek? – zapytał sierżanta.

– Przyjęli – odpowiedział Kosek. I dodał: – Myślałem, że to będzie mój ostatni meldunek. Przepraszam, panie majorze…

Kloss spojrzał na zegarek. Zostały jeszcze cztery godziny do akcji w fabryce.

7

Inżynier Alfred Kroll szedł pustymi ulicami Kolbergu. Szedł coraz wolniej, wysuwając przed siebie laskę jak ślepiec. Z fabryki do sztabu było ponad trzy kilometry. Znał tę drogę przecież znakomicie, ale teraz wydłużała się niepomiernie. Mógł oczywiście zatelefonować, przyjechaliby natychmiast, gdyby napomknął, o co chodzi, ale on postanowił jednak iść osobiście, jakby ta godzina marszu była mu jeszcze potrzebna do namysłu. Nie, me mógł już zmienić decyzji. Nie mógł postąpić inaczej, zaprzeczyć samemu sobie, stać się nagle, ostatniego dnia kimś innym niż ten, którym był przez całe życie. Minął Hindenburgplatz i przystanął na chwilę przed gimnazjum imienia Bismarcka. Tu zdawał maturę, tu wstąpił do Hitlerjugend, tu przychodził później, już jako oficer, by opowiadać młodzieży o przeżyciach frontowych. Za rogiem, w zaułku noszącym dumną nazwę Heldenstrasse, mieszkała Inga. Zginęła w Hamburgu podczas nalotu latem czterdziestego trzeciego roku. Obiecywali sobie, że po wojnie zamieszkają tutaj w Kolbergu, najchętniej w domu nad morzem. Inga wierzyła w zwycięstwo, namawiała go, by wstąpił do NSDAP, ale on nigdy nie chciał zdeklarować się ostatecznie. Potem był front i znowu Kolberg, ale już bez Ingi… I nagle, ostatniego dnia, on oficer frontowy, inwalida wojenny, kawaler Żelaznego Krzyża, miałby odrzucić całą swoją przeszłość, zdradzić, bo to byłaby przecież zdrada, tylko po to, by przeżyć? Zbyt wysoka, nie opłacająca się cena. Może od jutra udawać przeciwnika hitleryzmu, może powoływać się na rzekomo polskie pochodzenie rodziny Krollów? Nie. Nie lubi oczywiście Brunnera, podobnie jak tych wszystkich facetów z trupimi główkami na czapkach, którzy patrzyli na niego z pogardą i nigdy mu naprawdę nie ufali, ale to jednak Niemcy; łączy go z nimi ten sam wojenny los. Jestem ze zwyciężonymi, nie z jutrzejszymi zwycięzcami – powtarzał sobie.

A jednak dręczył go niepokój. Sześciuset robotników fabryki zginie i jego, Alfreda Krolla, obarczy teraz – z całą pewnością – współodpowiedzialność za ich śmierć. Ale potem spłonie fabryka, zginie cały Kolberg i wszystko, co było jego życiem. Ma rację fuehrer rozkazując „zostawiajcie spaloną ziemię"… Przeżyją tylko szczury.

A tamci już myślą, że wygrali. Wtedy, gdy powiedział swemu bratu, powodowany nieprzemyślanym impulsem – tak to teraz oceniał – to, czego nigdy nie powinien mówić, ogarnęła go natychmiast nienawiść. Widział zaaferowaną, napiętą twarz majstra Krolla, nie uszło jego uwagi spotkanie robotników w sterowni, zauważył Polkę, o której wiedział, że była służącą Glassa. Co zamierzali ci skazani na śmierć? Oczywiście jemu, Alfredowi Krollowi, nie zaufają. On zdradził im powierzoną mu tajemnicę, a oni zapomnieli o nim natychmiast, odrzucili go jak przedmiot, który spełnił już swoją rolę. I oto znalazł się w próżni, sam jeden. Kuśtykając po hali widział robotników biegających od maszyny do maszyny, słyszał szepty w niezrozumiałych językach. Ci trzej, którzy spotkali się w sterowni u majstra Krolla, byli szczególnie ruchliwi. Znał ich, pracowali w fabryce już dawno, Polak, Francuz i Rosjanin. Ten Francuz, Levon, mówił nawet nieźle po niemiecku, znał Paryż, a Kroll lubił wspominać stolicę Francji, którą odwiedzał jeszcze przed wojną. Levon miał piękną dziewczynę, robotnicę imieniem Yvonne. Kroll jej nie cierpiał. Wydawało mu się, że spogląda na niego z pogardą i odrazą. Spróbował kiedyś zwrócić się do niej swą kiepską francuszczyzną, milczała z oczyma wbitymi w ziemię. Musiał to samo powtórzyć po niemiecku, a Levon tłumaczył. Tego wieczoru, po rozmowie z bratem, śledził ich udając, że interesuje go demontaż zespołów elektrycznych.

Nie ulegało wątpliwości, że oboje, należeli do spisku, kto z nich zresztą nie należał? Cała ta ogromna gromada ludzi ze znaczkami „P" i „Ost" wydała się teraz Krollowi potężnym żywiołem, grożącym w każdej chwili wybuchem. Zamierzał wrócić do dyżurki, gdy zobaczył, że Levon, rozglądając się ostrożnie, idzie ku wyjściu z hali.

Pokuśtykał za nim. Na dziedzińcu fabrycznym było pusto. Stojące na rampie, bezużyteczne już wagony zasłaniały horyzont. Ujrzał sylwetkę Francuza przemykającego się między wagonami. Chłopak szedł w głąb dziedzińca, w kierunku kanału. Kroll wiedział, że nad brzegiem, do którego dochodził mur okalający fabrykę, nie ma warty. Dalej były łąki, pola, drugi, tak zwany „właściwy" kanał i już front. Czyżby Francuz zamierzał uciec! Jeśli tak, nie zdoła mu przeszkodzić, choć Levon miał niewiele szans. Jeśli nawet sforsuje mur, po którym biegły przewody wysokiego napięcia, nie przejdzie przecież przez front, a w mieście przecież go złapią…

Nie mógł oczywiście iść tak szybko jak Francuz, ale widział ciągle jego sylwetkę, rysującą się na tle jaśniejszego nieba. Levon niedaleko brzegu skręcił w prawo i podszedł do muru. Kroll, ostrożnie kuśtykając, dotarł nad samą wodę; z trudem wyciągał nogę z błota, zdawało mu się, że Francuz musi go usłyszeć, dostrzec, dyszał ciężko i sam sobą pogardzając, stwierdził, że się boi. Tamten był zdrowy, silny… Levon usiadł na kamieniu i dopiero podchodząc bliżej, Kroll zobaczył wyrwę w murze; była zbyt mała, by człowiek mógł się przez nią prześliznąć, chyba dziecko, ale wystarczająca, aby rozmawiać z kimś z zewnątrz.

Więc po to tu przyszedłeś – pomyślał Kroll. Nie opodal tego miejsca rosły krzaki. Inżynier usiadł na ziemi i ukryty, mógł nareszcie odpocząć. Czekał. Czekanie trwało długo, widział plecy Francuza, teraz wstawał, chodził wzdłuż muru, podszedł nawet tak blisko krzaków, że Kroll ścisnął już laskę, zdecydowany uderzyć, broni nie miał przy sobie, ale tamten go nie zobaczył. Wreszcie! Usłyszał kobiecy głos, który wydał mu się znajomy. Czyżby tylko randka, pomyślał z rozczarowaniem. Ale nie była to randka. Głos stamtąd zapytał: „Levon?". „Tak" odpowiedział Francuz. Rozmawiali po niemiecku! Kroll już wiedział, kim jest ta kobieta za murem: dziewczyna od Glassów. Nie znała francuskiego, a Levon oczywiście nie mówił po polsku.

Była to śmieszna, powolna niemczyzna, najzupełniej jednak zrozumiała. Tak jak należało się spodziewać, przygotowywali powstanie. Dziewczyna tłumaczyła, że należy rozpocząć od zdjęcia wartownika; dopiero gdy przyjdą do fabryki, a stanie się to o 2.30, zajmą magazyn i rozbroją Niemców.

– Czy ten twój niemiecki oficer jest zupełnie pewny? – zapytał jeszcze Levon…

– Zupełnie – powiedziała dziewczyna. – Możemy mu wierzyć.

– To nasza jedyna szansa – rzekł Francuz. – Inaczej zginiemy wszyscy. Rozumiesz, co się stanie, jeśli gestapo dowie się wcześniej?

– Rozumiem – szepnęła.

Niemiecki oficer! Kroll myślał o nim, przecinając rynek i skręcając w ulicę, przy której mieścił się sztab. Więc jednak znalazł się Niemiec, który uwierzył, że można zdradą oszukać wojnę i śmierć. A jeśli gestapo już wie? A jeśli tamten zameldował szybciej, niż to zdoła uczynić on, Kroll?

Wartownik zastąpił mu drogę; Kroll wymienił nazwisko sturmbannfuehrera, ale minęło dobre piętnaście minut, zanim wpuszczono go do środka.

Brunner przyjął go stojąc na środku pokoju w czapce i płaszczu. Spieszył się.

– O co chodzi? – rzucił ostro. – Dlaczego pan opuszcza fabrykę? Dlaczego pan nie telefonuje? Czy pan wie, że profesor Glass został zamordowany?

Zachwiał się, nie czekając na zaproszenie usiadł na krześle. Glass nie żyje? Zabili go. A on się jeszcze wahał! Krótko, ściśle, jak na froncie przed bitwą, referował fakty. Podał nazwiska, powtórzył rozmowę przy murze fabrycznym. Nie oszczędzał nikogo. Nie oszczędzał także brata. Czuł się niemal szczęśliwy; po raz pierwszy od wielu dni był spokojny.

Brunner słuchał nie przerywając; na twarzy sturmbannfuehrera gościł ironiczny półuśmiech, ni to aprobaty, ni to drwiny.

– Spełnił pan swój obowiązek, inżynierze Kroll – powiedział – jest pan uczciwym Niemcem. -I potem zapytał od razu: – Kto poinformował tych ludzi o szczegółach planu ewakuacji fabryki?

– Ja – rzekł Kroll natychmiast. – Powiedziałem to mojemu bratu.

– W porządku – machnął ręką Brunner. – Rzesza panu wybaczy. Nie mógł pan zresztą przypuszczać, że brat jest zdrajcą.

Zaprowadził go do pułkownika Brocha. Kroll musiał jeszcze raz powtórzyć swoją relację. Nie widział twarzy dowódcy obrony Kolbergu, dopiero gdy skończył, spojrzały na niego chłodne, puste oczy.

– Zarobił pan na ewakuację – rzekł Broch – jeśli nie było pana na liście. – Zabrzmiało to jak drwina. – Co pan o tym sądzi, Brunner?

– Myślę, że wiem, kim jest ten oficer – powiedział sturmbannfuehrer. – Pan także wie, pułkowniku.

– Kto?

– Właśnie on. Kloss.

– Nie ma pan podstaw…

– Ale będę miał podstawy – spojrzał na zegarek i ruszył ku drzwiom. – Biorę ludzi i jadę do fabryki.

– Chwileczkę – pułkownik chciał coś powiedzieć, może wydać inny rozkaz, ale zrezygnował. – Niech pan jedzie. – Potem, gdy byli już przy drzwiach, dodał: – Nie wierzę, nie wierzę, że to on… – I znowu pochylił się nad mapą.

Ciężarówki z SS-manami czekały już przed sztabem. Brunner i Kroll wsiedli do osobowego wozu; jechali w milczeniu, bez świateł przez puste miasto. Trwała cisza; umilkła artyleria, reflektory nie przecinały ciemnego nieba. Minęli bramę fabryczną; SS-mani wyskakiwali z samochodów, okrążali hale produkcyjne gęstą tyralierą. Brunner wydawał jeszcze rozkazy. Kroll usłyszał: „Zwolnijcie wartownika, ukryjcie ludzi przy wejściu. Potem już wiecie…"

Weszli do wielkiej hali fabrycznej; Brunner prowadził kilkunastu SS-manów, którzy natychmiast skoczyli do środka jak psy spuszczone z łańcucha.

– Pod ściany, pod ściany! – rozległ się wrzask. -Niemcy do środka, reszta pod ściany.

Bili robotników kolbami, obalali na posadzkę, szybkimi, sprawnymi ruchami obmacywali mężczyzn. Rozszarpując ogarnięty paniką i strachem tłum, wyłuskiwali ukrytych za obrabiarkami i urządzeniami przygotowanymi do załadunku, spychając ich pod mur. Krzyczeli, ale w potwornym wrzasku słów nie można było rozróżnić… Kroll pomyślał, że tak wyglądać musi piekło. Brunner, stojący obok niego, obserwował z uwagą działalność swych ludzi. Wyrwał nagle z kabury pistolet i dwukrotnie wystrzelił… Rozległ się krzyk, potem zapadła cisza, a przynajmniej Krollowi wydało się, że jest cicho, bo zaczął słyszeć. W hali panował już porządek. Robotnicy stali już pod ścianami z rękoma założonymi na kark, a w środku, w grupce Niemców – majstrów i inżynierów Kroll zobaczył swego brata.

– Idziemy – powiedział Brunner. I dodał natychmiast: – Pokazujcie.

Kroll nie wiedział, że jeszcze to go czeka. Szedł z trudem, bardzo wolno, stukając laską o podłogę.

– Tych, których wymieniliście – rozkazał Brunner.

– Przecież i tak wszyscy…

– Pokazujcie… – powtórzył ostrzej sturmbannfuehrer.

Musiał to robić, musiał być konsekwentny.

Najpierw zobaczył twarz Polaka Ogniwka. Z policzka przeciętego uderzeniem kolby płynęła krew.

– Ten – powiedział.

Potem był Francuz Levon o twarzy martwej i niemal białej, Rosjanin Tołmakow plujący krwią, wreszcie Yvonne… Musiał ją wskazać, bo wspomniał o niej Brun-nerowi.

– Pana brat?

Chciał powiedzieć, że sturmbannfuehrer zna przecież majstra Krolla, ale podszedł do grupki Niemców.

– Ten.

– Ja – powiedział Jan Kroll – ty durna szmato…

Brunner uderzył go w twarz. SS-mani zaprowadzili wszystkich do dyżurki. I tu także sturmbannfuehrer ustawił ich przy ścianie i przechadzał się w milczeniu wzdłuż szeregu, jakby chciał, żeby go dobrze zapamiętali, nauczyli się na pamięć jego twarzy, zanim zacznie przesłuchanie…

Stanął przed Ogniwkiem.

– Nazwisko? – warknął.

Ogniwek milczał.

– Nazwisko! – powtórzył Brunner łagodnie, a nie otrzymawszy odpowiedzi uderzył kolbą. Ogniwek osunął się na ziemię…

– Oblej go wodą – rozkazał sturmbannfuehrer SS-manowi. Stanął przed Krollem.

– Wiesz, co cię czeka?

– Wiem.

– U nas umiera się powoli.

– Będę umierał powoli.

– Mógłbyś szybciej… Jak nazywa się oficer, z którym spiskowałeś?

– Nie znam żadnego oficera.

– Żal mi cię. Za chwilę będziesz mówił inaczej.

– Nie będę.

Znowu uderzenie kolbą. Jan Kroll zachwiał się, ale nie upadł.

– To tylko wstęp – powiedział Brunner – tylko niewinny początek.

Stanął przed Francuzem Levon.

– Co ci powiedziała Polka od Glassów?

– Nie widziałem jej.

– Kroll, niech mu pan powtórzy. Niech pan podejdzie bliżej.

Alfred Kroll podszedł. Mówił z trudem.

– Ustalili godzinę – mówił. – Dziewczyna miała tu przyjść z niemieckim oficerem.

– Jak się nazywa ten oficer? – ryknął Brunner.

– Nie wiem – szepnął Levon.

Sturmbannfuehrer podszedł do Yvonne.

– To twoja dziewczyna, prawda? Pomyśl, co z nią mogę zrobić, jeśli nie będziesz mówił. – Ujął Yvonne pod brodę. – Pomyśl, co ją czeka.

8

Dochodziła druga, gdy Kloss podszedł do okienka pokoiku Basi. Willa Glassów pogrążona była w ciemnościach, na ulicy, którą obserwował długo, zanim pchnął furtkę, pusto i spokojnie. Sierżant Kosek, ciągle w mundurze SS-mana, został przed domem. Dziewczyna już czekała.

– Wszystko w porządku – oświadczyła, gdy znaleźli się znowu na ulicy. – Rozmawiałam z Levonem, przekazałam polecenia. Będą gotowi o drugiej trzydzieści.

– Byłaś w fabryce? – zapytał Kloss.

– Nie. Spotkaliśmy się przy wyrwie w murze.

– Nikt cię nie obserwował? Nikt za tobą me szedł?

– Nie – powiedziała. – Na pewno nie.

Kloss spojrzał na zegarek. Powinni dojść do bramy fabrycznej dokładnie o drugiej trzydzieści. Czasu było dosyć, nawet niewielka rezerwa…

– Nasi powinni już zacząć – szepnął sierżant.

– Mam nadzieję, że niedługo ich usłyszymy. – Zwolnił kroku.

Czy organizacja fabryczna dobrze przygotowała akcję? Może, ogarnęły go teraz wątpliwości, należało wcześniej przedostać się na teren fabryki? Wydało mu się nagle, że popełnił jakiś błąd, że coś przeoczył…

– Od kogo – zwrócił się do Basi – dowiedzieliście się o planie ewakuacji fabryki?

Dziewczyna nie ukrywała już teraz nazwisk.

– Od majstra Jana Krolla.

– Niemiec?

– Polskiego pochodzenia.

Taka szkoda, że było tak mało czasu! Ze nie mógł zobaczyć tego Krolla, porozmawiać z ludźmi z fabryki.

Basia prowadziła ich zaułkami, potem dotarli do wąskiej uliczki biegnącej wzdłuż muru fabrycznego. Trwała ciągle cisza i ta cisza, spokój nad kanałem zaczynały niepokoić Klossa. Niebo nieco pojaśniało, na północy, nad morzem, wydawało się zupełnie białe. Podchodzili do wartowni…

– Kosek – powiedział Kloss. – Zostajecie parę kroków za nami, gdyby zdarzyło się coś nieoczekiwanego, wiejcie.. – A potem sami wiecie…

– Tak jest, panie majorze.

Stanęli, obserwowali bramę. Pusto, cicho, ani śladu straży.

– W porządku – westchnęła Basia. – Idziemy… Zdjęli wartownika.

– A oni? – szepnął Kloss. – Nie zostali przy bramie? Wrócili do środka?

Poszedł jednak. Rozpiął kaburę, odbezpieczył pistolet.

Gdy znalazł się na wysokości budki wartowniczej, z ziemi, zza krzaków rosnących wzdłuż drogi prowadzącej do fabryki zerwali się SS-mani. Runęli na Klossa, nie zdążył wyszarpnąć pistoletu, uderzenie kolbą w tył głowy obaliło go na ścieżkę… Zaterkotały serie automatu. To Kosek, wbrew rozkazowi, otworzył ogień. SS-mani wybiegali już na ulicę. Trzech wlokło Klossa w kierunku hali fabrycznej, dwóch prowadziło Basie, reszta otaczała Koska przypartego do muru. Sierżant rzucił granat. SS-mani odskoczyli, potem znowu otworzyli ogień. Pierwszy pocisk trafił Koska w rękę, drugi był celniej-szy. Sierżant tracił przytomność. Zdążył jeszcze pomyśleć, że po raz pierwszy w życiu nie wykonał rozkazu…

W dyżurce Brunner czekał już na Klossa. Gdy go wprowadzono, słaniającego się jeszcze, na twarzy sturm-bannfuehrera zakwitł triumfujący uśmiech.

– No co, Hans – powiedział – miałem rację. Ze mną się nie wygrywa. Dziewczynę pod ścianę! – ryknął. Nie spojrzał na nią nawet. Interesował go tylko Kloss…

– Ty szmato – cedził przez zaciśnięte zęby. – Ty szczurze uciekający z tonącego okrętu. Myślałeś, że przeżyjesz, co? I zagrałeś jak amator… Od kiedy im służysz, gadaj?!

Kloss milczał. Jeszcze się wahał, minęło trochę czasu, zanim podjął decyzję. Tak: konspiracja była zbyteczna. Nie musiał już udawać niemieckiego oficera; po raz pierwszy od pięciu lat mógł przestać grać tę rolę…

– Od początku, Brunner – powiedział głośno. – Od chwili, gdy włożyłem wasz mundur. Nie domyślałeś się, co? Jestem oficerem polskiego wywiadu.

W dyżurce zapanowała cisza. Patrzyli na Klossa ludzie stojący pod ścianą, zmasakrowani, skazani na śmierć… Ten człowiek w poszarpanym niemieckim mundurze wzbudzał podziw i szacunek. Reprezentował potęgę, której bliskość czuli już wszyscy: i oni, i SS-mani, i Brunner, milczący teraz, zaskoczony, okradziony ze swego triumfu. Gdyby Kloss powiedział, że dał się kupić przed dwoma dniami, że grał na własną rękę po prostu po to, by przeżyć, sturmbannfuehrer poczułby smak sukcesu. Ale ten człowiek wygrywał z nim przez tyle lat. Polak oszukiwał Niemców, polski wywiad…

– Jesteś Polakiem? – zapytał, choć znał już odpowiedź.

– Tak. – Kloss zobaczył twarz majstra Jana Krolla.

Wyczytał w jego oczach wdzięczność i podziw.

Brunner tracił już panowanie nad sobą.

– Zapłacisz za to – ryczał – ale najpierw wyśpiewasz mi wszystko! Łączność! Kontakty! Siatka!

– Po co ci to, Brunner? -w głosie Klossa dźwięczała nie ukrywana drwina. – Za parę godzin sam będziesz śpiewał.

Sturmbannfuehrer rzucił się na niego, ale nie zdążył uderzyć… Pękały szklane ściany, wydawało się, że dyżurka, jak wagonik na karuzeli, zatoczyła łuk w powietrzu…

Wybuchy pocisków, coraz bliższe, osaczały fabrykę ze wszystkich stron… Potem ucichły nagle i ta cisza zaskoczyła ich; zastygli, oczekując następnego uderzenia…

Wbiegł SS-man.

– Panie sturmbannfuehrer – zawołał, nie przestrzegając już żadnej tajemnicy – telefonowali ze sztabu. Ich flota i lotnictwo zablokowały port…

Twarz Brunnera stężała.

– Pilnować ich – powiedział. – Potem wydam rozkazy. – Wyjął z kabury broń, odbezpieczył. – A ty – zwrócił się do Klossa – pójdziesz ze mną.

Prowadził go do gabinetu Glassa. Przez szklaną ścianę Kloss widział halę fabryczną, robotników stojących wzdłuż muru, SS-manów pilnujących ich z automatami gotowymi do strzału.

Nie doceniłem przeciwnika – myślał Kloss – ten błąd mści się zwykle najboleśniej.

W sanktuarium profesora było przytulnie i spokojnie. Głębokie skórzane fotele stały przy małym stoliku obok kasy pancernej.

– Siadaj – powiedział Brunner. Sam usiadł także, rewolwer położył na stole, nie zdejmując z niego dłoni.

– Chcesz zapalić?

– Tak.

– Nie masz już szans, mój drogi – mówił Brunner. – Przyznaję, że to długo trwało. Zbyt długo. Ty z pochodzenia jesteś jednak Niemcem, prawda?

– Nie.

– Nie wierzę… Zresztą… Myślisz, że nie zdążę? -zmienił nagle ton. – I ciebie… i ich… – wykonał nieokreślony ruch ręką. – Mam jeszcze dość czasu. Polacy nie polezą przez kanał…

– I co z tego? – zapytał Kloss. – Powiedzmy, że zdążysz. Nie wydostaniesz się już stąd. Zaskoczyła cię blokada portu; nie masz którędy uciekać…

Brunner milczał. Usłyszeli znowu wybuchy, jakby bliższe. Kanonada trwała parę minut, potem dobiegł ich stłumiony, odległy jeszcze terkot broni maszynowej. Na twarzy sturmbannfuehrera pojawił się niepokój.

– Hans – powiedział. -Twoja sytuacja jest bardzo kiepska, ale… w końcu znamy się tyle lat… Dwaj oficerowie tej samej służby, choć wrogich armii, mogą się przecież dogadać. – Obserwował pilnie twarz Klossa.

– Zmieniłeś ton.

– Okoliczności zmieniają się co chwila. Nie jestem głupi…

Czas! Kloss rozumiał, że przede wszystkim trzeba wygrać na czasie, od tego zależało życie tamtych i jego…

W drzwiach stanął SS-man.

– Przyjechały ciężarówki – zameldował.

– Precz! – ryknął Brunner. – Po co mi teraz ciężarówki? Mam wozić maszyny do zablokowanego portu? -SS-man zniknął.

– Co zamierzasz zrobić z fabryką? – zapytał Kloss.

Brunner uśmiechnął się.

– To zależy od wielu rzeczy… Od ciebie także… Mam pewną propozycję…

– Sądzisz, że będę z tobą handlował?

– Chyba tak, Hans.

– Chodzi o fabrykę i tych ludzi?

– Nie tylko, Kloss. Nie tylko. Mam jeszcze coś równie cennego… Czy możesz dać mi gwarancje?

Milczenie.

– Gwarancje – powiedział Brunner. -Ja nie mam złudzeń, mój drogi… Wiem, co warte są obietnice oficerów wywiadu. – Machnął ręką. – Ale jestem skłonny ci wierzyć. Pomyśl, że mogę zastrzelić ciebie, zlikwidować sześciuset waszych i wysadzić w powietrze fabrykę. Dużo wart jest Brunner, co? A poza tym…

– Masz także Glassa – powiedział spokojnie Kloss.

– Skąd wiesz?

– Sfingowałeś morderstwo i schowałeś gdzieś profesora. Zręczne! Ale robota niezbyt dokładna…

– Ta koszula, co? Głupstwo… Amerykanie lub Anglicy ozłociliby mnie za Glassa…

– Już nie ozłocą – rzekł Kloss: – Nam mniej na nim zależy. Chodziło o to, aby się nie ewakuował…

– Żartujesz. Pomyśl dobrze: robotnicy, fabryka i Glass. Czy to nie warte życia Brunnera? Czy nie war-te? _ powtórzył. – A tylko ja wiem, gdzie jest profesor. Zapał jeszcze papierosa. Proszę bardzo, nie krępuj się…

Kloss sięgnął do kieszeni.

– Ręce na stół! – ryknął Brunner.

Kloss wyjął zapałki.

– Jesteś cholernie nerwowy-powiedział. -Twoi SS-mani obmacali mnie dokładnie. Sądzisz, że mogłem schować broń? Nawet oficerowie polskiego wywiadu, mój drogi, nie rozporządzają nadludzkimi możliwościami.

– Więc jak będzie? – zapytał Brunner.

– Jesteś wyjątkowa kanalia, Hermann. Już wczoraj schowałeś profesora, żeby móc dzisiaj handlować. I mnie chciałeś wrobić w sfingowane morderstwo.

Sturmbannfuehrer uśmiechnął się krzywo. Słowa Klossa potraktował jak pochwałę.

– Nawet aliantom – stwierdził – będą potrzebni dobrzy specjaliści.

– Łudzisz się, Brunner.

W tej chwili mocny wybuch targnął murem fabrycznym. Terkot broni maszynowej, bliski już, nieustanny, osaczał ich ze wszystkich stron…

Przeszli przez kanał – myślał Kloss. – Przeszli przez kanał i zaskoczyli!

Pękła szyba, tynk posypał się na podłogę; światło zgasło na chwilę i zabłysnęło znowu. Brunner skoczył z fotela. Kloss wykorzystał to natychmiast. Pchnął z całej siły stół na gestapowca i chwycił jego broń.

– Nie ruszaj się, Brunner, ja też nigdy nie pudłuję…

– Oszalałeś – powiedział sturmbannfuehrer. – Przecież się dogadujemy.

Na dole w hali strzelono parokrotnie. Potem rozległ się krzyk, długi, ucichający powoli…

– Mam Glassa – szepnął Brunner.

Terkot broni maszynowej, wybuchy granatów stawały się z każdą chwilą bliższe…

– Słuchaj, Brunner – mówił cicho Kloss. – Włączysz teraz mikrofon stojący na biurku Glassa. Widzisz?

– Tak…

– Wezwiesz tutaj inżyniera, który minował fabrykę.

– Tak…

– Jak on się nazywa?

– Kroll…

– Także Kroll… Teraz rozumiem… Każesz wyłączyć zespół zaminowania. Jeśli tego nie zrobisz, zastrzelę cię.

Brunner podszedł do biurka. Nie spuszczając z oczu Klossa trzymającego gotową do strzału broń, włączył mikrofon. Krzyczał, ale jego głos ginął w terkocie broni i wybuchach granatów…

– Nic z tego, Hans, nic z tego – szeptał Brunner. -Czego się zresztą boisz? Dogadamy się… Fabryka nie wyleci w powietrze.

– Nie chcę niespodzianek. Gdzie to jest?

Sturmbannfuehrer nie zdążył odpowiedzieć… Otwarte gwałtownie drzwi odsłoniły widok na korytarz pełen dymu i szkielet dyżurki pozbawiony szklanych ścian. Na progu stał inżynier Alfred Kroll. Przyszedł tu bez wezwania. Kloss zdążył jeszcze cofnąć się za Brunnera; lufę pistoletu wpychał w plecy gestapowca. Kroll od progu widział tylko sturmbannfuehrera i stojącego za nim więźnia. Mógł się nie domyślić…

– Czy to Kroll? – szepnął Kloss. – Mów!

– Gdzie jest centrala zaminowania? – zapytał Brunner.

– W kasie pancernej. Ale możemy także uruchomić z dziedzińca, po opuszczeniu fabryki. Dołączyłem dodatkowy przewód…

– Niech pan zniszczy – rozkazał Brunner.

– Co?

– Wyłączyć! – krzyknął sturmbannfuehrer czując ciągle pod łopatką lufę pistoletu. W tej chwili bardzo bliski wybuch wstrząsnął murami; przez okno wdarły się tumany dymu i kurzu. Krótkie serie broni automatycznej zaterkotały na dziedzińcu. Brunner zachwiał się, zatoczył i odsłonił Klossa. Alfred Kroll zobaczył broń w ręku człowieka, o którym wiedział, że jest wrogiem Niemiec. Zrozumiał…

– Tchórz! – krzyknął. – Tchórz!

Wyrwał z kieszeni pistolet, który przed paroma minutami otrzymał od dowódcy ochrony fabryki. Nie celując strzelił do Klossa.

Korytarzem biegł SS-man.

– Die Polen – ryczał. – Die Polen… – Zniknął na schodach prowadzących do hali. Brunner skoczył do okna, wybił sobą futrynę i zniknął w ciemnościach.

Alfred Kroll, nie patrząc już na Klossa, podszedł do kasy pancernej. Wyłuskał z kieszeni klucz. Za chwilę połączy przewody i wszyscy, atakujący i obrońcy, SS-mani i robotnicy zginą zmiażdżeni i spopieleni w gruzach fabryki. Kloss z trudem wstawał z ziemi: prawa ręka zwisała bezwładnie, nie czuł bólu, nie słyszał wybuchów granatów, widział tylko plecy Krolla i otwierające się ciężkie pancerne drzwi… Lewą ręką sięgnął po broń leżącą na podłodze, nie zdążył, bo inżynier odwrócił się nagle… Runął na niego, wymierzył cios, potoczyli się po ziemi…

Nacierająca polska piechota osiągnęła już dziedziniec. Serie karabinów maszynowych zmiatały SS-manów z płaskiego terenu. Łamiąc kratki ogrodzenia ukazał się czołg T-34. Mijał budynki fabryczne i krusząc mur wjechał na ulicę. Żołnierze atakujących oddziałów wdzierali się już do hali. SS-mani bronili się jeszcze, bez nadziei, zażarcie, strzelając do ostatniego naboju. Tłum robotników atakował ich wewnątrz… Ogniwek i Levon, już uzbrojeni, bo odebrali pistolety inżynierom niemieckim, torowali sobie drogę do gabinetu Glassa. W dymie i kurzu nie rozróżniali twarzy, postaci, widzieli tylko sylwetki ludzkie, cienie pojawiające się i niknące w półmroku… Ta walka, zacięta i bezładna, trwała jeszcze, gdy stanęli na progu gabinetu profesora. Zobaczyli otwartą kasę pancerną, przewody i Krolla, który leżąc na ziemi usiłował dosięgnąć pistoletu. Na próżno… Kloss wybił mu broń z ręki. Wtedy Kroll ostatkiem sił zerwał się z podłogi i skoczył w kierunku kasy… Zawisł na chwilę w powietrzu, jakby pokonując niewidzialną przeszkodę i wówczas Levon strzelił… Alfred Kroll opadł na ziemię. Był to ostatni strzał w bitwie o fabrykę.

Do gabinetu Glassa wchodzili już żołnierze w polskich mundurach. Wbiegł młody oficer w stopniu kapitana. Zobaczył Klossa, który właśnie przy pomocy Levona i Ogniwka wstawał z podłogi.

– Kto to jest? – zawołał.

Nie zdążono mu odpowiedzieć. Do gabinetu wchodził pułkownik, kapitan wyprężył się natychmiast, chciał meldować, ale pułkownik machnął tylko ręką.

– Zostawcie nas samych – rozkazał.

Kapitan dopiero po chwili zrozumiał, że pułkownik ma na myśli siebie i rannego niemieckiego oficera.

– Myślę – rzekł Kloss z trudem – że będę mógł zdjąć już ten mundur.

Pułkownik podszedł do okna.

– Nie złapaliśmy Brunnera – powiedział.

Profesor Glass obudził się rano. Otworzył oczy i zobaczył nad sobą niski, źle otynkowany sufit. Łóżko, na którym leżał, w niczym nie przypominało kanapki z jego domowego gabinetu. Było wąskie, żelazne, z rozprutego siennika sypała się słoma. Nic nie rozumiał, niczego nie mógł sobie przypomnieć… Skąd tu się wziął? Ile czasu minęło od chwili, gdy położył się spać w swoim gabinecie?

Wstał z trudem. Podszedł do wąskiego, zakratowanego okienka. Zobaczył uliczkę, którą znał… biegła od rynku w kierunku portu. Była zupełnie pusta… Ze wszystkich okien kamienicy naprzeciwko zwisały białe prześcieradła.

Usłyszał stukot butów. Dołem szedł oddział wojska, ale to nie byli Niemcy. Śpiewali. Profesor nie rozumiał słów. Wsunął rękę między kraty i pchnął futrynę okna. Szkło rozbijało się na chodniku…

Загрузка...