Było to w pierwszych dniach maja tego pamiętnego roku, w którym skończyła się wojna. Długo nie nadchodząca wiosna wybuchła nagle przed paroma dniami i jakby chcąc wynagrodzić trwające niemal do końca kwietnia zimno, nastąpiły gwałtowne upały.
Żołnierze rozbitych dywizji pozrzucali niepotrzebne już płaszcze, szli całymi gromadami w porozpinanych, sukiennych mundurach, nie otrzymali jeszcze drelichów, bo niespodziewana wiosna zaskoczyła kwatermistrzów. Trudno zresztą się im dziwić – rozgardiasz nadchodzącej klęski, oczywistej już nawet dla najbardziej zaślepionych, był dostatecznym usprawiedliwieniem. Ci, którzy jeszcze parę dni temu heilowali na ulicach, dławiąc dziarskimi okrzykami ogarniające ich zwątpienie, teraz, nie umawiając się, przygotowywali białe prześcieradła. Za parę dni przyczepione do kijów od szczotek staną się symbolem kresu paranoicznych rojeń o zwycięstwie nad całym światem. Ale chociaż białe flagi w większości domów czekały już przygotowane na zwycięzców, chociaż gdzieniegdzie pozdejmowano portrety wodza i usunięto z widocznych miejsc ozdobne wydanie „Mein Kampf ", chociaż od zachodu słychać było podobny do jednostajnego brzęczenia trzmiela łomot strzałów i wybuchów, w tym niewielkim mieście zachodnich Niemiec nadal trwały instytucje powołane przez dogorywający reżim.
W czerwonym budynku obok katedry urzędowało ciągle gestapo, flaga ze swastyką zwisała nad bramą urzędu kreisleitera, a płoty ł ściany domów oklejone były plakatami wzywającymi do walki o każdy dom i ulicę, grożącymi śmiercią każdemu, kto ośmieli się zwątpić w zwycięstwo. Te groźby nie były przechwałkami. Czarne, gotyckie litery podawały nazwiska „przeklętych zdrajców i wrogów narodu niemieckiego", to jest żołnierzy, którzy porzucili broń, albo starych, schorowanych ludzi, którzy usiłowali uniknąć wcielenia do Volkssturmu.
W sztabie mieszczącym się w budynku szkoły urzędował generał Willmann, dowódca dywizji, a właściwie resztek dywizji, którym powierzono obronę tego miasta. Nie wyglądał na człowieka zdecydowanego „na walkę do końca". Wstał właśnie z fotela, w którym drzemał, przetarł oczy podpuchnięte, zaczerwienione i zaczął dość niemrawo wdziewać kurtkę munduru. Klossowł zrobiło się żal tego starca. Odwrócił się od okna i pomógł generałowi włożyć mundur.
Znalazł się tutaj przypadkiem. Jednym z ostatnich samolotów startujących z okrążonego Berlina wydostał się z miasta, które tylko z nazwy było miastem, a teraz przypominało krajobraz księżyca. Samolot wypełniony oficerami, którym udało się wyżebrać fikcyjne przydziały do nie istniejących już najczęściej jednostek, wylądował właśnie tutaj. Przygodna ciężarówka podrzuciła go z lotniska do centrum, gdzie gdyby nie trzeszczące pod nogami szkło, walające się strzępy papieru jakiegoś ewakuowanego amtu i fruwające pierze z rozprutych poduszek, nie widać byłoby śladów wojny. Domy stały nietknięte.
Myślał właśnie, że powinien teraz skombinować jakiś samochód lub chociażby motocykl, żeby czym prędzej ruszyć na wschód, bliżej swoich. Perspektywa spotkania się z Amerykanami, którzy będą tu wkrótce, nie nęciła go zbytnio, chciał wrócić, żeby raz na zawsze pozbyć się znienawidzonego munduru. A jednak został. Przechodząc koło słupa z ogłoszeniami, machinalnie powiódł wzrokiem po afiszach. I to nazwisko u dołu największego plakatu sprawiło, że zawrócił i przeczytał cały afisz: „Żadnej kapitulacji. Walczymy do ostatniego żołnierza. Z rozkazu fuehrera nie ustąpimy ani pędzi ziemi, póki choć jeden żołnierz niemiecki będzie żył. Spełnimy swój obowiązek. Śmierć zdrajcom i dezerterom! Z mojego rozkazu powieszono dziś trzech zdrajców. Następnych czeka ten sam los. SS-gruppenfuehrer Wolf ".
Fakt, że SS-gruppenfuehrer Wolf podpisał tę odezwę, oznaczał, że jest tutaj, a to zmieniało plany Klossa. Jednym z ostatnich zadań, powierzonych mu przez centralę, było właśnie ustalenie miejsca pobytu kilkunastu zbrodniarzy wojennych, którzy powinni za swe przestępstwa odpowiedzieć przed polskim sądem. Wolf był na tej liście. Zajmował na niej jedno z czołowych miejsc. Więc jeszcze nie teraz, jeszcze nie może zdjąć munduru feld-grau. Musi wykonać ostatnie, chyba już naprawdę ostatnie polecenie centrali.
Bez trudu znalazł sztab i zameldował się u generała Willmanna. Stary człowiek z wysadzoną przez jakąś narośl prawą stroną szyi nie zadawał zbędnych pytań.
– Potrzebuję oficera łącznikowego, zostaje pan u mnie – powiedział wczoraj.
Całą noc jeździli wzdłuż frontu na motocyklu prowadzonym przez kapitana Klossa, generał usiłował zorientować się, czym dysponuje dowodzona przez niego jednostka, nosząca ciągle w sztabowych papierach nazwę dywizji. Teraz zdrzemnął się godzinkę i znów ma ochotę na przejażdżkę. Czyżby naprawdę zamierzał bronić się w tym mieście? – myślał Kloss.
Z rozpoznania wynikało, że Amerykanie zajęli wczoraj miejscowość położoną dwadzieścia pięć kilometrów od nich na zachód i zatrzymali się, choć nie napotkali żadnego oporu. Ale to znany system Jankesów. Mają program i realizują go skrupulatnie, jak dzienną normę w fabryce. Dziś, a najpóźniej jutro, dotrą tutaj.
Generał narzucił na ramiona skórzany płaszcz bez dystynkcji i ruszył przodem.
– Dokąd, panie generale? – zapytał Kloss, gdy silnik motocykla wreszcie zaskoczył.
Tamten brodą wskazał kierunek. Kloss ruszył ostro, ale nie ujechał więcej niż trzysta metrów, gdy Willmann kazał stanąć. Byli na małym trójkątnym placyku koło poczty. W głębi, gdzie plac się rozszerzał, stało kilka czołgów. Paru czołgistów leżało pokotem w cieniu swych pomalowanych ochronną barwą olbrzymów, inni, rozebrani do pasa, polewali się wodą pod starą pompą. Jakiś skurczony żołnierz, zdjąwszy koszulę, uważnie oglądał jej szwy, inny, podłożywszy sobie pod głowę skórzany hełm, zażywał słonecznej kąpieli.
– Co jest, u diabła? Dlaczego stoicie? – zaskrzeczał po swojemu Willmann.
– Gówno cię to obchodzi – powiedział jeden z czołgistów i dostrzegłszy dystynkcje generała, gdy ten odchylił skórzany płaszcz, poprawił się: – Gówno to pana obchodzi, panie generale!
– Kloss! – zawołał generał nie oglądając się. – Proszę zapisać nazwisko i stopień tego łobuza.
– No, proszę pisać, kapitanie. Czemu pan nie pisze? Pułkownik Leutzke, dowódca brygady pancernej, składającej się obecnie z pięciu „tygrysów", odznaczony Krzyżem Żelaznym z liśćmi dębowymi, trzykrotnie ranny – wybuchnął histerycznym śmiechem. – Proszę pisać!
– Jeśli nie ruszycie natychmiast – pienił się Willmann – każę rozstrzelać bez sądu!
– Ruszymy – powiedział tamten nagle uspokojony. Otarł dłonią czoło, rozmazując brud. – Ruszymy – powtórzył. – Każę ludziom wlać wody do baków. Jeśli silniki strawią, to odjedziemy, bo benzyny nie mam nawet kropli.
Willmann odwrócił się na pięcie i nie rzekłszy już ani słowa, poszedł w kierunku motocykla. Kiedy sadowił się w koszu, Kloss zobaczył jego twarz. Stary płakał.
Pięć lat -pomyślał Kloss -pięć lat czekałem na tę chwilę. – Teraz już nie czuł litości.
Znaleźli się na głównej ulicy. W kierunku mostu biegło kilkunastu szczeniaków w mundurach Hitlerjugend, każdy dźwigał pod pachą ogromną pięść pancerną. Kloss minął chłopców, wjechał na chodnik, tarasując im motocyklem przejście. Zeskoczył z siodełka. Najstarszy, biegnący na czele, miał może szesnaście lat, pozostali nie więcej jak trzynaście – czternaście.
– Dokąd? – zapytał.
– Otrzymaliśmy rozkaz nie dopuścić Amerykanów do mostu – wyprężył się przed nim ten najstarszy. – Podobno na przedmieściu pojawiły się już amerykańskie czołgi.
– Wracajcie – powiedział spokojnie. – Odwołuję ten rozkaz. Kto go wydał?
– Gruppenfuehrer Wolf! – wrzasnął najstarszy. – Walczymy do ostatniego człowieka.
– Ja jestem dowódcą obrony tego miasta – generał niepostrzeżenie stanął za Klossem – a wy nie jesteście żołnierzami. Jesteście kupą zwariowanych szczeniaków. Wasze panzerfausty nie uratują już nic. Najwyżej czołgi zrobią z was marmoladę. Wracajcie do domu i żeby żaden nie ośmielił mi się wychylić nosa spod pierzyny.
– Przecież rozkaz fuehrera… – zapiszczał mały okularnik.
– Liczę do trzech – powiedział Kloss. – Złożyć panzerfausty pod ścianą i uciekać do domu. W przeciwnym razie – ojcowskim gestem zaczął rozpinać klamrę pasa. – W przeciwnym razie każdy dostanie po dziesięć razy na goły tyłek.
Chłopcy kładli panzerfausty pod ścianą. Niektórzy z ociąganiem, niektórzy z widoczną ulgą.
Generał odwrócił się, trącił coś, co wisiało w wybitej witrynie sklepu. Odwrócił twarz ze wstrętem. Kloss zobaczył żołnierskie buty. U haka, który przytrzymywał kiedyś markizy, wisiał człowiek w podartym mundurze feldgrau. Ktoś zdarł z jego kurtki naramienniki, oderwał hitlerowskiego orła znad kieszeni. Do zabłoconych butów wisielca przyczepiono kartkę: „Powieszony z rozkazu gruppenfuehrera Wolfa. Taki los czeka wszystkich dezerterów".
Motocykl ruszył ostro, ale po kilku sekundach silnik zaczął się krztusić, by wreszcie zamilknąć.
– Nie ma benzyny, panie generale.
Willmann skinął głową i ruszył w stronę budynku sztabu. W milczeniu minął zdziadziałego volkssturmistę, który nawet nie usiłował udawać, że jest żołnierzem. Paląc papierosa rozmawiał z drugim wartownikiem, jakby w ogóle nie znał tego starca w skórzanym płaszczu. Dopiero gdy zapadłszy się w fotel, ciągle w tym swoim płaszczu, generał sięgnął po butelkę i wypił jednym haustem pół szklanki alkoholu, zwrócił się do Klossa:
– Zna pan tego Wolfa?
– Nie – odparł Kloss. – Podobno wczoraj przyleciał z Berlina.
– Pan przecież także przyleciał z Berlina. – Zamilkł na dłuższą chwilę. Podsunął Klossowi butelkę i szklankę z grubego szkła. -Wygląda na to, że on chce bronić tego miasta.
– Amerykanie są podobno piętnaście kilometrów stąd – powiedział Kloss. – A jeśli prawdą jest, co mówili ci chłopcy, wkrótce będziemy mieli parlamentariuszy. Jeśli wówczas padnie choć jeden strzał…
– Dość! – zerwał się niespodziewanie Willmann. Huknął pięścią w stół, aż zadźwięczało szkło. – Dość tego świństwa! -wrzeszczał. – Nie padnie ani jeden strzał więcej! – Przeszedł się kilkakrotnie po przekątnej pokoju, machinalnie przekręcił gałkę radia.
– Czy jest jakaś szansa porozumienia się ze sztabem armii, Kloss? – zapytał. Z radia wydobył się dźwięk dziarskiego marsza, który zagłuszył odpowiedź Klossa. Stary podszedł do aparatu, przyciszył muzykę.
– Radzłści od wczoraj nie mogą nawiązać łączności. Na naszym paśmie nadaje jakaś rosyjska radiostacja.
– Zatem podejmę decyzję sam – powiedział Willmann takim tonem, jakby decyzję już podjął. Otworzył usta, żeby coś jeszcze dodać, ale nagle gestem nakazał Klossowi milczenie. Przytknął ucho do głośnika radiowego. Wzmocnił głos.
– Tu radio Hamburg. Tu radio Hamburg – usłyszeli. Głos spikera był uroczysty i napuszony. – Do wszystkich Niemców, do całego narodu niemieckiego, do żołnierzy i ludności cywilnej. Za chwilę podamy do wiadomości doniosłe i uroczyste oświadczenie…
Huknęły kotły i trąby. Kloss rozpoznał pierwsze takty VII Symfonii Bruecknera. Muzyka stopniowo cichła. Na jej tle usłyszeli ten sam uroczysty głos spikera.
– Dziś w godzinach rannych zakończył życie fuehrer wielkoniemieckiej Rzeszy Adolf Hitler. Zginął na posterunku, walcząc do końca przeciw bolszewizmowi. Zginął jak przystało na żołnierza, broniąc z orężem w dłoni stolicy Niemiec – Berlina. Na mocy testamentu fuehrera władzę obejmuje admirał Doenitz. Wielki admirał Doenitz jest od dzisiaj prezydentem Rzeszy, doktor Goebbels obejmuje stanowisko kanclerza; reichsleiter Bormann mianowany został ministrem partii, a Seyss-Inquart – ministrem spraw zagranicznych…
Jakieś trzaski zagłuszyły dalsze słowa spikera.
– A więc koniec – powiedział generał. – Koniec – powtórzył. – Przyjmę warunki Amerykanów. Zresztą – roześmiał się nerwowo – oni postawią tyłka jeden warunek: bezwzględną kapitulację.
– Ale zanim zjawi się ich parlamentariusz, gruppen-fuehrer Wolf zdąży posłać na śmierć jeszcze kilkuset tych ogłupiałych szczeniaków – odezwał się Kloss. – W tym mieście jest jeszcze trochę latarń, na których można powiesić żołnierzy mających już dość tego piekła.
– Koniec. Taki koniec… – powiedział jakby do siebie generał. Wydawało się, że nie dotarły do niego słowa Klossa. A jednak musiał je słyszeć. – Ani jeden Niemiec więcej – powtórzył – nie zginie w tym mieście. Daję panu na to moje słowo. – Wrócił na fotel i zaczął sam napełniać szklanki. – A teraz – powiedział – chcę pana o coś prosić. Mógłbym panu dać rozkaz, ale wolę, żeby pan to traktował jako moją prośbę. Niech pan zbierze możliwie jak najwięcej ludzi, ściągnie, kogo się da, byle z bronią. Czoł-gistów sprzed poczty i saperów, którzy biwakują przed kościołem Świętego Sebastiana. Pójdą z panem, jeśli pan powie im, o co chodzi. Otoczycie ten czerwony, wysoki budynek koło katedry, tam teraz siedzą ci z SD, tam powinien być gruppenfuehrer Wolf. Nie pozwolicie wyjść nikomu. Jasne?
– Tak – powiedział Kloss. – Jasne, tylko trochę spóźnione.
Willmann zamrugał oczami, jakby nie rozumiejąc.
– Śmierć fuehrera zwalnia nas od przysięgi. Ja podpiszę kapitulację miasta i ja ich wydam Amerykanom. Uniemożliwię Wolfowi działanie. To będzie mój prywatny prezent dla Jankesów. Prędzej czy później muszą zrozumieć, że Wehrmacht był zawsze przeciw tym wściekłym psom.
– Zawsze? – Kloss nie ukrywał już ironii. – Odkąd stało się jasne, że wojna jest przegrana.
– Kapitanie Kloss, za takie gadanie…
– Przecież pan generał przysiągł, że nie zginie ani jeden Niemiec w tym mieście.
– Jestem zmęczony – machnął ręką – pan jest też zmęczony. Wszyscy jesteśmy bardzo zmęczeni. Amerykanie muszą nas potraktować inaczej niż tych z SS. Skapitulujemy, bo dalsza walka nie ma sensu, ale będzie to kapitulacja honorowa.
– Panie generale – przerwał mu Kloss – przy tutejszej fabryce amunicji jest niewielki obóz. Znajduje się tam około pięciuset jeńców pracujących w tej fabryce, przeważnie Rosjan i Polaków, ale są także Włosi. Tego obozu pilnuje SS. Fabryka podlega rozkazom Wolfa. Jeśli nie zdołamy przeszkodzić, lękam się o życie tych ludzi.
– Najpierw czerwony budynek, potem obóz. Rozbroicie załogę. Armia walczyła i tylko armia może rozmawiać z Amerykanami. Słyszy pan, Kloss?
Ale kapitana Klossa już nie było. Pobiegł, by wykonać ostatni rozkaz swoich niemieckich zwierzchników i pierwszy, który wykona ściśle i sprawnie.
Siedzieli wszyscy czterej w podziemiach gmachu gestapo, w piwnicy, do której w ciągu ostatnich jedenastu lat wrzucano skatowanych więźniów, czekających na śmierć lub wysyłkę do obozu koncentracyjnego. Podziemie mogło być ostatnią redutą oporu w tym mieście. Jedyne, co im pozostało. Wiedzieli już, że ucieczka jest niemożliwa. Co prawda, przezorny sturmbannfuehrer Ohlers zamelinował w niszy za piecem centralnego ogrzewania kilka mundurów szeregowców Wehrmachtu, ale zdawali sobie sprawę, że mają niewielkie szansę. Tatuaż z grupą krwi, do niedawna znak przynależności do wybranej kasty „najlepszych i najwierniejszych", zdemaskuje ich przy dokładniejszym badaniu. Byli zresztą tutaj zbyt znani.
SS-man w ceratowym płaszczu przecisnął się z trudem przez wąskie drzwi zastawione do połowy workami z piaskiem.
– Panie sturmbannfuehrer – zwrócił się do Fahrenwir-sta – melduję posłusznie…
– Skończ z tym wygłupianiem i zapomnij, jaki kto z nas miał stopień. Gadaj!
– Wehrmacht otoczył budynek – powiedział SS-man. – Zabarykadowali główną bramę.
– Co robimy? – spytał Wormitz. Przeciągnął dłonią po zarośniętych rudą szczeciną policzkach. Gestem odesłał SS-mana.
– Pan generał Willmann chce zasłużyć się Amerykanom – rzekł Ohlers.
– To jasne – skinął głową Wormitz. – Ale to me zmienia faktu, że musimy coś przedsięwziąć. Co pan proponuje, von Lueboff?
– Obawiam się, że pospieszyliśmy się z tymi jeńcami. Jeśli Willmann sprzeda nas Amerykanom, bekniemy za to.
– Co pan plecie, Lueboff, co za głupstwa pan wygaduje? Przecież taki był rozkaz. Rozkaz gruppenfuehrera Wolfa. Myśmy me mieli nic do gadania. Zresztą, jeśli idzie o rozstrzelanie jeńców, gruppenfuehrer zlecił to bezpośrednim wykonawcom. Myśmy nawet nie wiedzieli. Zapomniał pan, czy co, u diabła?!
– Słusznie. – Fahrenwirst pogłaskał się po nie ogolonej szczecinie. -Wykonywaliśmy tylko rozkazy, nie odpowiadamy za naszych przełożonych. Niech znajdą gruppenfuehrera Wolfa.
– Od roku – prychnął Ohlers – jest na wszystkich listach tych, których oni nazywają zbrodniarzami wojennymi. Sąd, a potem śmierć.
– Muszą go wpierw złapać – przerwał Wormitz. – To nie będzie takie proste. Czy nie sądzicie, panowie, że szofer, który go przywiózł wczoraj z lotniska – skrzywił wargi w uśmiechu – powinien umrzeć, zanim wkroczą tu Amerykanie, podobnie jak kancelista, który mógłby coś wiedzieć o gruppenfuehrerze.
– Wezmę to na siebie – von Lueboff podniósł się ze skrzynki, na której siedział, i wyjął z kabury rewolwer.
Poszedł ku wąskiej szparze w drzwiach, zastawionej workami z piaskiem. – Zastanówcie się, moi kochani przyjaciele – rzekł jeszcze – ale moim zdaniem w sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy, obrona nie ma sensu. Trzeba pomyśleć o sobie, ratować, co się da.
– Racja – skinął głową Fahrenwirst. – Wywieszamy białą flagę i proponuję – żadnych bohaterskich gestów. Oferujmy Amerykanom lojalną współpracę. Powiedzmy im wszystko, co wiemy o gruppenfuehrerze Wolne. W końcu nie ma żadnych powodów, żebyśmy go dalej kryli.
Kloss spojrzał z okna korytarza na kwadratowy dziedziniec byłych koszar. Amerykański porucznik stał na stopniach swego jeepa, jakby przyjmował defiladę ustawionych trójkami żołnierzy niemieckich bez pasów, za to z wiadrami i miotłami. Dał im znak ręką i ruszyli w jego stronę, wysoko podnosząc nogi w paradenmarszu. Uniósł się obłok kurzu, gdy oddział zarył się przed autem amerykańskiego porucznika. Za chwilę odbędzie się uświęcona trzydniową tradycją uroczystość. Porucznik o nazwisku Lewis (przedstawił im się przez tłumacza zaraz pierwszego dnia) wyciągnie z jeepa karton z czekoladą i papierosami i będzie obdzielał tych, którzy nie lenili się przy sprzątaniu dziedzińca, szorowaniu schodów i innych robotach porządkowych, wynajdywanych przez amerykańskiego komendanta obozu z ogromną pomysłowością.
Kloss odwrócił się od okna. Widok poniżenia, któremu podlegali ci ludzie, nie cieszył go, jak się tego spodziewał. Bardzo szybko – pomyślał – stało się to codziennym rytuałem; czymś, co oprócz trzech posiłków wyznacza rytm monotonnego, jenieckiego dnia. Cztery dni temu, wykonując ostatni rozkaz generała Willmanna, otoczył czerwony budynek koło katedry, a dziś…
Wrócił myślą do jakże odległego czasu sprzed czterech dni. Nie zapomni tej chwili nigdy. Najbardziej utkwił mu w pamięci nie moment, w którym generał Willmann w towarzystwie swoich sztabowców przed wystawionym na środek rynku stołem czekał na amerykańskich oficerów, mających przyjąć od niego kapitulację, ani ta chwila, gdy odpiął pas z kaburą i podał go amerykańskiemu kapitanowi, który nie bardzo wiedział, co z nim zrobić, ani nawet, gdy ten symboliczny gest generała zwielokrotnił się w rosnącym z sekundy na sekundę stosie karabinów i pistoletów maszynowych, panzerfaustów i rewolwerów, rzucanych bezładnie, byle jak, z nie tajoną przez wielu radością, że oto już to świństwo dobiegło końca, a oni żyją. Najbardziej wstrząsnął Klossem moment, gdy zza zakrętu wyjechał pierwszy amerykański czołg i sunąc powoli, jakby się skradał, dotarł do rynku, a wtedy ze wszystkich okien równocześnie, jakby na dany przez kogoś znak, wysunęły się białe flagi, zrobione z obrusów i prześcieradeł, przyczepionych do lasek, wędzisk, kijów od szczotek.
Warto było – pomyślał wtedy Kloss – przeżyć tę wojnę choćby po to, żeby to zobaczyć.
Było to cztery dni temu, a przedwczoraj do późna w noc nadchodziły ich radosne śpiewy. Amerykanie czcili zwycięstwo. Nie tak wyobrażał sobie ten dzień Kloss. Myślał, że będzie wśród swoich. Oczywiście bez trudu mógłby uniknąć niewoli i w pierwszych godzinach po wkroczeniu Amerykanów przedrzeć się za Łabę. Dzieliło go od mej osiemdziesiąt kilometrów. Ale choć ciągnęło go, do swoich, postanowił zostać. Doszedł bowiem do wniosku, że pobyt w tych koszarach zamienionych na obóz jeniecki, gdzie pomieszano ich wszystkich – szeregowców i oficerów, Wehrmacht ł SS, a także paru cywilów, burmistrza, kreisleitera i kogoś tam jeszcze – daje mu niepowtarzalną szansę odnalezienia gruppenfuehrera Wolfa. Z paru przypadkiem zasłyszanych rozmów między Ohlersem i Fahrenwirstem wnioskował, że Wolf jest w obozie. Najdziwniejsze jednak, że żaden z oficerów, których niby przypadkiem o to pytał, nigdy nie widział gruppenfuehrera.
Kloss znów spojrzał w okno. Obdarowani żołnierze rozbiegli się ze swą zdobyczą; być może handlują już papierosami i czekoladą w korytarzu koło latryn, w obozie bowiem powstał natychmiast czarny rynek. Ci, dla których nie starczyło papierosów albo których porucznik Lewis nie uznał za godnych nagrody, snuli się pojedynczo lub małymi grupkami po ogromnym dziedzińcu. Kloss zauważył, że podniósł się szlaban przy bramie wjazdowej, a czarnoskóry wartownik w białym kasku zasalutował niedbale wjeżdżającemu samochodowi. Zobaczył także, iż z budynku nie opodal wartowni, zajmowanego przez Amerykanów, wybiegł porucznik Lewis, którego charakterystyczną, zwalistą sylwetkę Kloss rozpoznał nawet z tej odległości, i potrząsał teraz dłońmi dwóch oficerów gramolących się z ciasnego wnętrza samochodu.
Odwrócił się od okna i ruszył w kierunku sali, w której od trzech dni sypiał. Rzucił się na swoją pryczę, nie odpowiadając nawet na przyjazną zaczepkę pułkownika czołgistów, tego samego, co tak nieparlamentarnie potraktował generała Willmanna parę dni temu. Stary mu dotąd tego nie zapomniał, ale pułkownik Leutzke niewiele sobie z tego robił.
– Nie zagrałby pan ze mną, Kloss, partyjki? – powtórzył.
– Może później – odparł.
– Chandra? – zapytał pułkownik. – Na chandrę najlepsza partyjka warcabów.
Luetzke pierwszego dnia skombinował jakąś deskę, na której wyrysował szachownicę, nazbierał mundurowych guzików, jedynego towaru, który można było znaleźć w obozie w nadmiarze, i zamęczał teraz wszystkich propozycjami partyjki. Na domiar złego grał kiepsko, popełniając stale te same błędy.
– Nie wolno nam poddawać się rozpaczy-powiedział z emfazą, naśladując starczy, chrapliwy głos Willmanna. – Musimy myśleć o przyszłości Niemiec.
– Żeby pan wiedział, Luetzke, że tak – usłyszał Kloss za plecami! W drzwiach ich sali stanął właśnie generał, któremu, odkąd mianowano go niemieckim komendantem obozu, zwrócono pas.
– Stary idiota – mruknął Leutzke i odwrócił się do Willmanna plecami. Generał udał, że nie dosłyszał.
– Kapitanie Kloss – rzekł – chciałbym zamienić z panem parę słów, ale wolałbym… -wymownie spojrzał na odwróconego pułkownika.
– Jeśli idzie o wczorajszą propozycję pana generała, to stanowczo odmawiam – powiedział Kloss. Willmann, gdy amerykański porucznik zaproponował mu objęcie funkcji zwierzchnika obozu, natychmiast zwrócił się do Klossa z ofertą, by kapitan, zechciał być jego oficerem łącznikowym do spraw porozumiewania się z Amerykanami. Wydawało mu się bowiem rzeczą nader niestosowną, by on, niemiecki generał, zniżał się do rozmów z jakimś tam poruczniczyną, choćby nawet zwycięskiej armii. Kloss wówczas odmówił, ale Willmann nie wziął mu tego za złe. Niespełna dwa dni spędził w towarzystwie kapitana, ale zdążył nabrać do niego sympatii.
– Nie, Kloss – powiedział teraz – nie zamierzam wracać do tamtej sprawy, ale mimo to będę rad, jeśli zechce się pan udać ze mną na przechadzkę.
– Nie trzeba. – Leutzke ociągając się wstał ze swego łóżka, podrapał się po owłosionej piersi. Pod nie zapiętym mundurem nie miał koszuli. – Możecie sobie gadać tutaj, ja pójdę się trochę przewietrzyć. – Wyjął spod pociuszki szachownicę i woreczek z guzikami i najniespo-dziewaniej stuknął obcasami przed Willmannem. – Panie generale, proszę o pozwolenie odejścia! – wrzasnął przykładając dłoń do skroni. Potem roześmiał się chrapliwie i wybiegł.
Stary usiadł ciężko na łóżku Leutzkego i ze smutkiem pokiwał głową.
– Niech mi pan wierzy, Kloss, że to był znakomity oficer. Jeśli tacy jak on tracą głowę… Chciałbym z panem pomówić w pewnej sprawie, która nie daje mi spokoju.
– Słucham – rzekł Kloss.
– Pamięta pan, było to w dniu kapitulacji, parę godzin przedtem. Kazałem panu otoczyć gmach gestapo. Pan wówczas wspomniał o jakimś obozie jeńców, którzy pracowali w fabryce amunicji.
– Tak – powiedział Kloss i usiadł na łóżku.
– Pan się pomylił, w tym obozie prócz Rosjan, Polaków i Włochów byli także Anglicy… – generał zamilkł. Cisza trwała dłuższą chwilę. Przerwał ją Kloss:
– Czy to uzupełnienie ma jakieś znaczenie?
– Tak – powiedział generał. – To, że w tym obozie byli Anglosasi, czyni naszą sytuację jeszcze bardziej niekorzystną. – A na pytające spojrzenie Klossa dodał: – Czy nie wie pan jeszcze, że ci jeńcy zostali rozstrzelani, wszyscy, co do jednego? Ze egzekucję wykonano trzy godziny przed przyjściem Amerykanów? Że przysypano ich cienką warstwą piachu, tak cienką, że dwudziestu paru żołnierzy z naszego obozu, których rano zawieziono w to miejsce ciężarówką, potrafiło odkopać w pięć godzin pięćset zwłok?
– Partacze, co? – zerwał się Kloss. – Myślę o tych, co tak płytko zakopali. Ma pan im za złe, że nie wykazali niemieckiej akuratności w tym stopniu, by porządnie zamaskować zbrodnię, i jeszcze byli na tyle głupcami, że pozwolili do grupy Słowian przyplątać się panom An-glosasom. Pal diabli Polaków i Rosjan, ale Anglicy! I to nas postawi w niekorzystnej sytuacji. Dopiero to.
– Kloss – powiedział Willmann mitygujące – pan mnie nie zrozumiał. Ja potępiam tę zbrodnię.
– Zawsze pan potępiał, czy od pewnego czasu?
– Nie robiłem nigdy nic, co było sprzeczne z prawem wojennym, nigdy nie wydałem rozkazu zastrzelenia jeńca.
Kloss powoli uspokajał się. Zły był na siebie, że dał się ponieść emocji. Przecież jeszcze chwila, a zdemaskowałby się. Nie groziło mu z tego powodu żadne niebezpieczeństwo, ale wtedy na pewno nie znalazłby gruppenfuehrera Wolfa.
Wytrzymałem pięć lat – pomyślał. – Muszę wytrzymać jeszcze parę dni.
– Przepraszam, panie generale, mam stargane nerwy.
Tamten ojcowskim gestem położył mu dłoń na ramieniu.
– Wszyscy mamy stargane nerwy, mój chłopcze.
– Rozkaz rozstrzelania jeńców wydał gruppenfuehrer Wolf? – zapytał.
Generał kiwnął głową potakująco.
– Trzeba myśleć o przyszłości tego narodu, o przyszłości tego kraju.
– Co pan zamierza? – zapytał Kloss. Nie chciał już wdawać się w dyskusję.
– My im będziemy wkrótce potrzebni. – Generał nie rezygnował ze swoich abstrakcyjnych rozważań. – My im, a oni nam.
– O kim pan myśli? – Znał odpowiedź, ale chciał ją usłyszeć.
– O nich – pogardliwym ruchem brody wskazał okno, za którym stał amerykański żołnierz z MP. – O Amerykanach. I dlatego – dodał- musimy być możliwie czyści. Trzeba się odciąć od takich jak Wolf. Niemiecki Wehrmacht – zawołał nagle piskliwie – nie rozstrzeliwał jeńców. To ci zbrodniarze, tacy jak Wolf…
Przecież sam w to nie wierzy – pomyślał Kloss. – Tym krzykiem chce zagłuszyć własne sumienie.
– Chcę – ciągnął generał – żebyśmy wskazali Amerykanom gruppenfuehrera Wolfa, który, jak przypuszczam, jest w tym obozie. Powinniśmy im pomóc. Ale uważam, że nie powinna być to moja jednostkowa decyzja, tylko stanowisko całego korpusu oficerskiego. Co pan na to, Kloss?
– Czy pan widział kiedykolwiek Wolfa? Czy wie pan, jak on wygląda? – Kloss był zdecydowany wykorzystać każdą informację. Po to tu został.
– Nie – odparł generał. – I cóż z tego?
– A może wie pan, pod jakim nazwiskiem jest w obozie i w jakim mundurze?
– Nie mam pojęcia – odparł generał. – Ale myślę, że powinniśmy go wspólnie odszukać. I wtedy…
– Najpierw trzeba go znaleźć…
Z rozmachem trzasnęły drzwi. Pułkownik Leutzke wracał ze swoją szachownicą. Cisnął ją na łóżko, widocznie nie udało mu się znaleźć partnera.
– Omówiliście panowie swoje tajemnice? Niedługo będziecie może musieli zdradzić je byłemu wrogowi. Przyjechało dwóch takich bubków, którzy mi na kilometr śmierdzą wywiadem. Zebrali już wszystkich oficerów w tej sali na dole, brak tylko panów. Otrzymałem polecenie, by zawiadomić was właśnie, że jesteście z utęsknieniem oczekiwani. Wzywają kolejno – jednego już zaczęli maglować. Sturmbannfuehrera Fahrenwirsta, jeśli się nie mylę.
– Chodźmy, Kloss – podniósł się Willmann. – Swoją drogą dziwne mają maniery ci Amerykanie. Powinni przesłuchanie zacząć ode mnie, mam najwyższy stopień oficerski w tym obozie. Nie sądzi pan, Kloss?
– Trzeba było mnie rozstrzelać tam przy poczcie -wtrącił się kwaśno Leutzke. – Wtedy by się panem zainteresowali w pierwszej kolejności. Bo ich przede wszystkim interesują mordercy.
Mniej więcej w tym samym czasie jeden z amerykańskich oficerów, captain Karpinsky, prawie w ten sam sposób wyjaśnił porucznikowi Lewisowi cel ich przybycia do obozu.
– Interesują mnie mordercy – powiedział.
Było to w chwilę potem, jak Lewis ściskając im dłonie przedstawił się:
– Porucznik Lewis, tymczasowy boss tej składnicy złomu.
Roberts i Karpinsky wymienili swoje nazwiska.
– Jesteśmy ze służby specjalnej – powiedział Roberts.
– Okay-pokwitował to Lewis. -Zawiadomiono mnie o waszym przybyciu. Cały parter jest do waszej dyspozycji. Ta duża sala i przylegające do niej pokoje.
– Przygotował pan coś na nasze przybycie poza pokojami? – zapytał Roberts.
– Znajdzie się parę buteleczek ze starego zapasu – rzekł, ale od razu zauważył, że oficerowie nie są w nastroju do żartów. Spoważniał w jednej chwili. – Wiecie już o tych wykopaliskach w lesie za fabryką?
– Wracamy stamtąd – rzekł Karpinsky.
– Wyodrębniłem oficerów, są w tym skrzydle. W pozostałych zwykli żołnierze. Oczywiście nie wykluczam, że wśród żołnierzy są oficerowie, którzy zmienili mundury. Rozumie się, mam na myśli SS.
– Niewykluczone – potwierdził Karpinsky. – Tym się zajmiemy później. Podobno miejscowe SD ma pan w komplecie?
– Tak. Generał Willmann zrobił z nich pęczek i ofiarował mi go w prezencie. Otrzymał za to nagrodę: został niemieckim komendantem obozu.
– Zaczniemy od wyższych oficerów- powiedział Kar-pinsky.
– Ma pan jakąś listę?
– Tak, w moim pokoju. Może przy okazji napilibyśmy się po kieliszku?
– Ale tylko po jednym – powiedział Karpinsky.
– Strasznie ci się spieszy do tych morderców- z odrobiną ironii powiedział Roberts.
– Interesuje mnie przede wszystkim jeden – odparował poważnie Karpinsky. -Jeśli on jest w tym obozie…
– Myśli pan o gruppenfuehrerze Wolfie, kapitanie? -wtrącił się Lewis. – Co pan na to, żeby ogłosić, że za wskazanie go damy dużą nagrodę, na przykład parę kartonów papierosów. Odnoszę wrażenie, że z każdym otrzymanym papierosem Niemcy stają się coraz mniej nazistami, a paczka napełnia ich miłością do demokracji.
Oficerowie ze służby specjalnej nic nie odpowiedzieli.
Pierwszym przesłuchiwanym był sturmbannfuehrer SD Fahrenwirst. Ledwo siedli przy dwóch zsuniętych biurkach, a żołnierz ubrany tylko w półkoszulek, wkręcał w maszynę pierwszą kartkę, wprowadził go żandarm.
– Nazwisko, imię, stopień? – warknął Roberts. Był trochę zły na Karpinsky'ego, że ten nie chciał skorzystać z propozycji Lewisa, aby przesunąć przesłuchanie na wieczór. Po obejrzeniu wykopanych z płytkiego rowu zwłok miał ochotę wyłącznie na alkohol.
– Fahrenwirst Otto, sturmbannfuehrer. – Rozejrzał się, jakby w poszukiwaniu krzesła, ale nie było w pobliżu nic, na czym mógłby usiąść.
– Od którego roku w partii?
– Od 1934, w SS-od 1936.
– Stan rodzinny?
– Żonaty, sześcioro dzieci.
– Przebieg służby?
– W trzydziestym szóstym przeniesiony z SA do SS, w czterdziestym – do SD. Podczas wojny działałem wyłącznie w Rosji i w Polsce. Nigdy – rzekł patrząc na obu oficerów – nie strzelałem do Anglików i Amerykanów. Wykonywałem rozkazy przełożonych, a panowie wiedzą, co to znaczy rozkaz w wojsku. Jeśli chodzi o własną inicjatywę…
– Dość! – przerwał Karpinsky ten potok gadulstwa. -Czy znaliście gruppenfuehrera Wolfa?
– Tak jest – odparł szybko, jakby czekał na to pytanie.
– Rysopis?
– Blondyn o pociągłej twarzy, szczupły, bez znaków szczególnych – meldował ochoczo Fahrenwirst. -Wzrost około 180 centymetrów, lat mniej więcej czterdzieści.
– Jest w obozie?
– Nie wiem, nie widziałem go. W obozie są setki ludzi.
– Kłamiesz! – krzyknął Roberts. – Gadaj! Ukrywa się pod obcym nazwiskiem, tak? W cudzym mundurze?
– Nie wiem – powiedział tamten z wyczuwalną ulgą.
– O tym też nie wiesz? – Karpinsky rozrzucił plik zdjęć z porannej ekshumacji.
– Nie wiem. Nie wiem – szepnął gestapowiec – co przedstawiają te zdjęcia.
– W mieście było pięciuset jeńców wojennych. Co się z nimi stało?
– Nie zajmowałem się cudzoziemskimi robotnikami.
– A jednak wiesz, że pracowali w fabryce amunicji?
– Stwierdzam tylko, że nie zajmowałem się żadnymi cudzoziemcami. Wykonywałem rozkazy mojego bezpośredniego przełożonego, gruppenfuehrera Wolfa.
– Kto zajmował się jeńcami? – zapytał Karpinsky. Słowo „zajmował" zaakcentował w specjalny sposób.
– Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie.
– Radzę się dobrze namyślić, Fahrenwirst. W waszym interesie leży, byśmy znaleźli waszego szefa.
– On też miał szefów – powiedział po wyjściu Fah-renwirsta Karpinsky. – Wiem, jak będzie, gdy go wreszcie złapiemy. Powie również, że wykonywał rozkazy.
– Kto? – nie zrozumiał w pierwszej chwili Roberts.
– Gruppenfuehrer Wolf.
– Myślisz tylko o nim – powiedział jakby z niechęcią Roberts: – Czy dlatego, że ci zamordowani to w większości Polacy i Rosjanie?
Karpinsky wzruszył tylko ramionami. Cóż odpowiedzieć na to pytanie? Języka swych polskich przodków prawie nie znał, choć jego ojciec mówił jeszcze całkiem nieźle po polsku. Szukałby gruppenfuehrera Wolfa z taką samą zaciętością, gdyby zamordowani jeńcy byli na przykład Sudańczykami. Przyzwyczajony do racjonalnego myślenia, nie mógł pojąć, dlaczego Niemcy zastrzelili tych jeńców dosłownie na kilka godzin przed kapitulacją miasta, a na trzy dni przed ostateczną i bezwarunkową kapitulacją Niemiec. Ogrom tej zbrodni, jej „zbędność" przerastał możliwości pojmowania. Wiedział oczywiście, że Wolf jest na liście zbrodniarzy wojennych, że jego ekstradycji domagają się przede wszystkim Rosjanie i Polacy, wschodnia bowiem Polska i zachodnia Ukraina były sceną największych zbrodni sygnowanych jego nazwiskiem. Chociaż nazwisko to pojawiło się stosunkowo niedawno, w drugiej połowie czterdziestego trzeciego roku, uzyskało niemal natychmiast ponurą sławę. Ale zanim odda gruppenfuehrera Rosjanom czy Polakom, on, kapitan Karpinsky ze służby CIC armii USA, chciałby spotkać go twarzą w twarz i zażądać wyjaśnienia, dlaczego wydał rozkaz rozstrzelania pięciuset jeńców dosłownie na pięć minut przed końcem. Wbrew podstawowej ostrożności, przeciw elementarnemu instynktowi samozachowawczemu, bo przecież, choć niełatwo go będzie znaleźć, to musiał, a przynajmniej powinien liczyć się z tym, że może nadejść dzień, gdy stanie przed zwycięzcami.
Te myśli towarzyszyły Karpinsky'emu przy przesłuchiwaniu innych oficerów Wehrmachtu i SS. Wkrótce doszli z Robertsem do wniosku, że znacznie przyspieszą tok wstępnych przesłuchań, jeśli podzielą się robotą. Roberts przeniósł się do drugiego nie zajętego pokoju, a zawsze skłonny do uprzejmości porucznik Lewis szybko wyszukał wśród swoich chłopców protokolanta.
Już po kilku godzinach ustalili rzecz niezwykłą. Spośród stu kilkudziesięciu SS-manów, wyciągniętych z piwnicy gmachu gestapo, tylko cztery osoby widziały gruppenfuehrera i tylko one mogły podać jego rysopis. Poza Fahrenwirstem Wormitz, Ohlers i Lueboff opisywali Wolfa niemal tymi samymi słowami. Wysoki, kościsty blondyn koło czterdziestki, około 180 centymetrów wzrostu. Karpinsky postanowił, że rozkaże Lewisowi, aby zaostrzył czujność straży obozowych (jeśli doniosą Wolfowi, że on jest najbardziej poszukiwany, mógłby tej nocy próbować ucieczki) i jutro z samego rana, zebrawszy wszystkich na kwadratowym dziedzińcu, zajmą się specjalnie tymi, którzy odpowiadają temu rysopisowi. Dziwna zbieżność, niemal jednakowość nawet w doborze słów, zeznań tych czterech wysokich oficerów SS napawała go nieufnością. Niewykluczone, że ci czterej umówili się, żeby kryć szefa i podają rysopis mylący. Nikt, ale to naprawdę nikt poza tymi czterema nie mógł opisać wyglądu Wolfa. Szofera, który jeździł na lotnisko po gruppenfuehrera, znaleziono w jednym z pokojów na piętrze w gmachu gestapo z kulą wpakowaną w tył czaszki. To także nie mógł być przypadek.
– Mam coś – Roberts wszedł do pokoju potrząsając protokołem przesłuchania- coś, co cię zainteresuje. Rozkaz rozstrzelania tych pięciuset jeńców wydał osobiście gruppenfuehrer Wolf.
– Masz kogoś, kto widział Wolfa? – Karpinsky aż zerwał się z miejsca. Zauważył równocześnie, że oficer niemiecki w stopniu kapitana, którego wezwał właśnie na przesłuchanie, uważnie przysłuchuje się ich rozmowie. Może on wie coś o Wolfie – przemknęło mu przez myśl. – Trzeba go będzie dobrze przycisnąć – postanowił.
– Niestety, nie widział go – odparł Roberts. – To oficer łączności. Był przypadkiem na linii, gdy Wolf rozmawiał z którymś z oficerów batalionu wartowniczego w obozie. Słyszał tylko głos. Niestety nie pamięta nazwiska rozmówcy Wolfa. Tamten facet się bał, nie chciał wykonać rozkazu bez potwierdzenia go na piśmie, na co Wolf miał wrzasnąć, że należy zlikwidować obóz natychmiast, na jego, Wolfa, osobisty rozkaz, a pisemne potwierdzenie zaraz prześle przez motocyklistę… Tyle ten oficer łączności.
– To rzeczywiście niewiele – odezwał się płynną angielszczyzną niemiecki oficer w mundurze kapitana. -Czy znaleźliście panowie kogoś, kto widział Wolfa?
Spojrzeli nań z takim zdumieniem, jakby był gościem z Marsa.
– Czyżby pan także go szukał? – zapytał wreszcie Karpinsky.
– To dziwne – powiedział znów ten Niemiec – nikt go nie widział.
– Przepraszam – wtrącił Roberts – a ci czterej?
– Fahrenwirst, Ohlers, von Lueboff i Wormitz, tak? Tego się można było spodziewać – mruknął.
– Przepraszam – zerwał się Karpinsky, który miał już dość tej wymiany zdań po angielsku, nadającej rozmowie jakiś charakter poufałości. – Kto zadaje pytania? Kim pan właściwie jest? Nazwisko?
– Hans Kloss.
– Świetnie pan mówi po angielsku – wtrącił Roberts i niespodziewanie dla Karpinsky'ego podsunął niemieckiemu kapitanowi krzesło. – Abwehra, co?
– Tak – odparł Kloss.
– Niech pan siada, kapitanie. – Roberts wyciągnął papierosy. – Zapali pan? Jesteśmy w pewnym sensie kolegami, chociaż działaliśmy przeciwko sobie. Pan jest zawodowcem – ciągnął – a my cenimy zawodowców. Mam nadzieję, że dowiemy się od pana wielu interesujących rzeczy.
– Nie sądzę – wtrącił grzecznie Kloss – bym naprawdę mógł być użyteczny. Przynajmniej w tym sensie, jak pan to rozumie.
– Przekonamy się – powiedział Roberts. – Gdzie pan działał?
– Głównie w Polsce i w Rosji. Ze względu… – zawahał się. Nie chciał mówić zbyt wiele, ale nie chciał też zrażać do siebie tych oficerów. – Ze względu na znajomość języków słowiańskich.
– Mieliście niezłą siatkę na wschodzie?
– Mieliśmy – odparł Kloss. Bardzo źle czuł się teraz w skórze niemieckiego oficera. – Mieliśmy najpotężniejszą armię, prawie całą Europę i największego wodza…
Roberts uprzejmym uśmiechem pokwitował ten dowcip-
– Zostańmy przy siatce – powiedział. – Czy ma pan dobrą pamięć?
– Niezbyt – mruknął Kloss. I pomyślał, że tych informacji, o które sprzymierzeńcom chodzi, na pewno od niego nie uzyskają.
– Na tym nie najlepszym ze światów- powiedział nie-zrażony Roberts, a powinien poczuć się dotknięty, jeśli nie słowami, to przynajmniej tonem Klossa – nic nie dzieje się zbyt szybko. I nie za darmo. Rozumiem doskonale, że pańska pamięć wymaga odświeżenia, kapitanie. Chyba nie uśmiecha się panu zbyt długie przebywanie w tym obozie?
Zapadła długa cisza. Karpinsky, który udawał, że przerzuca jakieś papiery na biurku, nie ukrywając niechęci, spojrzał na swego kolegę.
– Myślę, że porozmawiamy z kapitanem Klossem na interesujące cię tematy – powiedział kwaśno. – Ja wolę inny temat.
– O gruppenfuehrerze Wolfie? Ja także wolę ten temat – powiedział Kloss. – Przynajmniej teraz…
– Nikt pana nie pyta, co pan woli – Karpinsky uderzył dłonią w blat biurka. Poczuł do tego siedzącego naprzeciw mężczyzny niczym nie wyjaśnioną sympatię i chciał czym prędzej przeciąć cieniutką nić konfiden-cji, jaka powstała między nimi. Zły był na siebie, że dał się wciągnąć w tę nieszablonową rozmowę z niemieckim oficerem, a jeszcze bardziej na Robertsa, który nie darował sobie oczywiście okazji zademonstrowania swej politycznej dalekowzroczności. Kłócili się nieraz zawzięcie o stosunek do Rosji w okresie powojennym. Karpinsky wierzył w Rooseveltowską ideę porozumienia Ameryki i Rosji, Roberts był przeciwnego zdania. „Utuczyliśmy Rosję, żeby mogła pokonać Niemców, ale kto nam pomoże pokonać Rosję?" – zwykł był mawiać. – Kapitanie Kloss – zwrócił się do siedzącego naprzeciw mężczyzny – czy znał pan gruppenfuehrera Wolfa?
– Niestety nie – odpowiedział szczerze Kloss.
– Dlaczego niestety?
– Wolf jest zbrodniarzem wojennym – odpowiedział Kloss powoli. – Wydał rozkaz zamordowania jeńców polskich i radzieckich.
– Także kilkudziesięciu Włochów i paru Anglików -wtrącił Roberts.
– Przede wszystkim byli to Rosjanie i Polacy.
– Więc wie pan o tym? – zdziwił się Karpinsky. -Skąd?
– Usiłowałem temu zapobiec, niestety za późno. Przyjechałem do tego obozu w parę godzin po masakrze. Proponowałem generałowi zacząć od obozu, a dopiero potem zająć się otoczeniem gmachu gestapo. Willmann wybrał inną kolejność. Boję się zresztą, że gdybyśmy zaczęli od obozu, też byśmy nie zdążyli.
– Widzę -uśmiechnął się promiennie Roberts – że jest pan przeciwnikiem hitlerowców. Od kiedy?
– Wolf – powiedział spokojnie Kloss, jakby nie dosłyszał tego pytania – znajduje się na pewno w tym obozie. Tych czterech, o których pan wspominał, trzyma się razem, jakby bali się wzajemnie jeden drugiego. Prawdopodobnie oni właśnie wiedzą, kim jest Wolf. Muszą go znać, muszą wiedzieć, pod jakim nazwiskiem się ukrywa. A może… – zawahał się i zamilkł.
– Nie jestem pewien, czy Wolf jest w tym obozie. W zamieszaniu pierwszych godzin po naszym wkroczeniu do miasta mógł się łatwo wymknąć. Ale dlaczego zależy panu na znalezieniu Wolfa? Czyżby stare porachunki Abwehry i gestapo?
– Myślałem, że wam zależy.
– Oferta współpracy? – Roberts nie ukrywał ironii. – Ofertę współpracy bylibyśmy zapewne gotowi przyjąć, ale nie tylko i nawet nie przede wszystkim w sprawie Wolfa. Rozumiemy się?
– Pan wspomniał o pewnej możliwości, ale nie wypowiedział jej pan głośno. Mówił pan o tych czterech, którzy od dawna znają Wolfa i…
– Rozumiem – powiedział Kloss. – To tylko przypuszczenie na niczym nie oparte, bez cienia dowodów. Może jeden z nich jest Wolfem?
– A może to pan? – roześmiał się Roberts. – Nawet pasuje pan do tego rysopisu, jaki podali. Dość! – Jego głos stwardniał. – Zastanowimy się nad pańską ofertą pomocy w sprawie Wolfa. Ale proszę też pamiętać, o czym mówiliśmy przedtem. I radzę to, o czym mówiliśmy, potraktować poważnie. Może pan odejść.
Po jego wyjściu wysłał protokolanta po piwo.
– Należy nam się trochę przerwy – powiedział tonem wyjaśnienia. A potem, otwierając puszkę, zapytał wprost:
– Jak ci się podoba nasz kolega z Abwehry?
– Kto wie? Może on naprawdę chciałby nam pomóc w znalezieniu Wolfa? W końcu, do diabła, nie wszyscy Niemcy… A zresztą może wszyscy. Czy można było żyć w takim państwie i mieć czyste ręce? To znaczy normalnie żyć, pracować, służyć w wojsku, me myśląc o więźniach obozów koncentracyjnych? Jak sądzisz?
– Pamiętasz tę tablicę, którą stary Patton kazał postawić, kiedy przekroczyliśmy granicę holenderską? „Uwaga, przekroczyliście granicę cywilizacji europejskiej. W tym miejscu zaczyna się kraj barbarzyństwa". Ty cierpisz na manię prześladowczą. Ten Wolf rzucił ci się na mózg. Będziemy go mieli, dostaniemy go wcześniej czy później. Ale nie wolno zapominać o innych sprawach. Ten Niemiec, ten kapitan Abwehry, chce się bardzo drogo sprzedać, wziąć najwyższą cenę za to, co wie, a może…
– zawiesił głos.
– O czym ty myślisz, Roberts?
– Niemcy nie doceniali Słowian i ich wywiadu. Drogo za to zapłacili.
– To ty cierpisz na manię prześladowczą – roześmiał się Karpinsky. – Wszystkich sądzisz swoją miarą. Przypuszczasz, że oficer przegranej armii powinien okazać radość z oferty współpracy ze zwycięzcami. Może jest patriotą i nas nienawidzi. A może po prostu ma dość, ma wszystkiego dość. Mnie też to grozi – powiedział po chwili. – Długo nie zagrzeję miejsca w tej robocie.
– Przesadzasz, stary – stwierdził Roberts nieszczerze. Wstał. – No, trzeba się zabrać do roboty. Tam na tej sali czeka jeszcze ze trzydziestu.
Po paru godzinach i Robertsowi, i Karpinsky'emu wszyscy przesłuchiwani oficerowie niemieccy wydawali się dokładnie tacy sami. Nawet twarze: pochmurne, czasem obojętne, czasem tylko wrogie twarze ludzi, z których większość niewiele spodziewała się od życia. Jednym z ostatnich przesłuchiwanych tego dnia był pułkownik Leutzke. Karpinsky zaczął od pytań, które zadawał już machinalnie:
– Co pan wie o Wolfie?
– Nic – powiedział Leutzke. – Tyle tylko, że rządził ostatnio w tutejszym gestapo i że go poszukujecie. Nie mam żadnych powodów – dodał po chwili – osłaniać teraz takich ludzi jak Wolf. Nie przynosili zaszczytu armii niemieckiej.
– Szkoda, że wcześniej nie doszedł pan do takich konkluzji – zauważył Karpinsky.
Leutzke milczał; obojętnie przyglądał się oficerom amerykańskim.
– Pan jest oczywiście antyfaszystą – roześmiał się Roberts.
Na twarzy pułkownika nie drgnął ani jeden muskuł.
– Jestem oficerem niemieckim – powiedział – i nigdy nie lubiłem Hitlera. Wykonywałem tylko swoje obowiązki.
– Wszyscy mówicie to samo – stwierdził zniechęcony Karpinsky i zwrócił się do Robertsa: – Masz jeszcze jakieś pytania?
Roberts zapytał o Klossa. Co pułkownik wie o tym oficerze Abwehry? Gdzie go spotykał? Czy nie dostrzegł nic dziwnego w jego zachowaniu?
Leutzke nie rozumiał tych pytań. Zna Klossa niedawno, wie o nim tylko tyle, że działał w Polsce i w Rosji, że otrzymał Krzyż Żelazny, co w Abwehrze nie było zbyt częste.
– Nic więcej? A co pan o nim myśli?
– Nic nie myślę – powiedział Leutzke. – Nie mogę o nim wydać żadnej opinii, ponieważ nie był moim podwładnym.
Roberts popatrzył na niego z nie ukrywaną ironią.
– Niech pan już idzie – powiedział. – Sporo czasu upłynie, zanim nauczymy was czegokolwiek.
Leutzke wyprostował się jeszcze na progu i złożył obu amerykańskim oficerom sztywny, wojskowy ukłon. Zniknął za drzwiami. Zostali sami. Roberts rozlał koniak do dwóch szklanek.
– Wypij, Karpinsky – powiedział. – Rozmawiałem przed chwilą telefonicznie z generałem. Był w sztabie oficer z misji rosyjskiej. Oświadczył, że według ich informacji, na naszym terenie znajduje się z całą pewnością ten gruppenfuehrer Wolf. Mają zbyt dobre informacje. Co o tym sądzisz?
– Jeśli tu jest – oświadczył Karpinsky – musimy go znaleźć.
– Oczywiście. – Roberts przełknął potężną porcję koniaku: – Ale skąd Rosjanie o tym wiedzą? To musimy ustalić.
Karpinsky usiadł przy biurku, wertował jakieś papiery.
– Nie mogę zapomnieć – szepnął nagle – jak wydobywano zwłoki jeńców zamordowanych w fabryce. Te twarze ludzi uduszonych albo rozstrzeliwanych w pośpiechu… Po co on to kazał zrobić?, F
– Zostaw tę makabrę – powiedział Roberts.
– Ten człowiek jest tutaj. I o tym przede wszystkim powinniśmy pamiętać.
– Zdaje się – powiedział Roberts – zdaje się, że popełniłeś błąd wstępując do CIC.
– A może to ty popełniłeś błąd? – szepnął Karpinsky. t Roberts nie odpowiedział. Stał przy oknie i patrzył na wielki dziedziniec koszarowy, na którym porucznik Lewis ćwiczył swoich podopiecznych. Były to owe codzienne zajęcia. Lewisa, którym komendant obozu oddawał się zresztą z ogromną pilnością. Stał przed nim długi dwuszereg jeńców uzbrojonych w wiadra, szczotki, miotły. Dwuszereg był znakomicie wyrównany i zapewne nawet najbardziej wymagający kapral nie miałby mu nic do zarzucenia.
– Prezentuj broń! – krzyczał Lewis.
Jeńcy podnosili na wysokość ramienia miotły, szczotki i wiadra. Lewis przechadzał się wzdłuż szeregu, z wyraźną satysfakcją przyglądając się wyprężonym postaciom.
– Nieźle, nieźle – mruczał. – Będą z was jeszcze ludzie. Może kiedyś zrobię z was wojsko.
Potem jeńcy skakali naokoło dziedzińca, czołgali się, nacierali na budynek koszarowy.
– Lewis jest niezły – stwierdził Roberts.
– Wyżywa się – powiedział Karpinsky podchodząc także do okna. – To nie jest metoda edukacji.
– A jaką ty byś zaproponował metodę? – zapytał Roberts: – Co chciałbyś z nich zrobić? To oni wykonywali rozkazy Wolfa. Zapomniałeś? Może nadają się tylko do tego, żeby stać w dwuszeregu. Może nie możemy dla nich zrobić nic innego poza doborem odpowiednich kaprali?
Tymczasem pułkownik Leutzke wrócił do swojej izby i zastał Klossa przyglądającego się przez okno ćwiczeniom na dziedzińcu.
– Widziałem te zabawy Lewisa – powiedział Leutzke. – Obrzydliwe. Odbiera im ludzką godność.
– A co z nimi robiono przez cały czas? – zapytał Kloss, odwracając się gwałtownie od okna. – Przez tyle lat wojny. Gdyby zamiast Lewisa stał niemiecki kapral, nie miałby pan żadnych pretensji.
Leutzke milczał. Usiadł na łóżku i starannie dzielił papierosa na trzy części.
– Niech pan zostawi, Kloss – mruknął. -Ja także wiem, że to było wielkie świństwo.
– Od kiedy pan wie? Od Stalingradu? Od pierwszego dobrego lania?
– A pan? – zapytał Leutzke. – A pan kiedy zmienił poglądy?
– Nie mówmy o mnie – szepnął Kloss.
– Zostawmy w ogóle ten temat. – Leutzke podał Klossowi jedną trzecią papierosa. – Wojna jest przegrana, ale nie jest to ostatnia wojna naszego narodu. Nie możemy pozwolić, żeby upodlano niemieckich żołnierzy. Będą jeszcze potrzebni.
– Ciągle to samo – w głosie Klossa brzmiało zniechęcenie – Czy naprawdę niczego nie zdołał się pan nauczyć? Czy naprawdę nic pan nie zrozumiał?
– To pan nic nie rozumie – powiedział Leutzke. – A zresztą nic dziwnego: szok po klęsce. Przegrał hitleryzm, pociągając w przepaść armię niemiecką. Ale armia niemiecka nie została stworzona przez Hitlera. Istniała wcześniej i będzie istniała potem. Nie wolno odbierać narodowi rzeczy najcenniejszej: szacunku dla własnych żołnierzy.
– Bzdura – powiedział Kloss. – Mówi pan: żołnierzy, a myśli o szacunku dla bandytów i morderców.
– Myślę – stwierdził Leutzke – o oczyszczeniu naszych szeregów z morderców.
– Za późno.
– Nigdy nie jest za późno. Amerykanie szukają Wolfa, trzeba im dać tego Wolfa, żeby tych, co zostaną, traktowali tak, jak na to zasługują. Musimy dowiedzieć się – ciągnął – gdzie on jest i pod jakim nazwiskiem się ukrywa.
– Pan także – roześmiał się Kloss. – Zęby mieć w ręku jakiś atut, co?
– Nie. Żeby ocalić honor niemieckiej armii.
– Pan żartuje, pułkowniku. Nic pan nie zdoła ocalić. Nic.
Gdzie jest gruppenfuehrer Wolf? To pytanie nie dawało spokoju Klossowi, to pytanie nie dawało także spokoju Karpinsky'emu. Kloss włóczył się po dziedzińcu koszarowym, po korytarzach budynków, zaglądał w twarze oficerom i szeregowym, słuchał rozmów, częstował papierosami. Który z nich jest Wolfem? Wielu noszących teraz mundury szeregowców służyło z pewnością w SS i SD, zabijało i wydawało rozkazy mordowania. Wolf miał szansę. Mógł ukryć się w tym tłumie; wysokich blondynów było tu dziesiątki i nawet wyselekcjonowanie wszystkich z tatuażem SS nie rokowało zbyt wielkich nadziei.
Karpinsky przesłuchiwał. Wszystkie odpowiedzi były niemal identyczne. Obaj amerykańscy oficerowie tracili cierpliwość i jednocześnie nadzieję, że zdobędą jakieś informacje. Wolfa widziało tylko tych czterech, nikt poza nimi, a ci czterej wydawali się kpić z przesłuchujących.
Sturmbannfuehrer Ohlers na większość pytań odpowiadał po prostu „nie wiem".
– Zajmowałem się sprawami gospodarczymi – powtarzał. – Nie wiedziałem o rozkazie wysadzenia fabryki. Wolf polecił to osobiście.
– Niewiniątko! – krzyczał Karpinsky. – A kto dostarczał cyklon do obozu. Kto obliczał, ile potrzeba gazu i ile kosztuje zamordowanie jednego człowieka?
– Byłem urzędnikiem – szeptał Ohlers – Pracowałem przy biurku. Zajmowałem się tym teoretycznie.
Karpinsky zerwał się i z rozmachem uderzył go w twarz.
– Ty urzędniku! Gadaj, pod jakim nazwiskiem ukrywa się Wolf?
– Nie wiem.
– Zeznałeś, że przyleciał z Berlina dwa dni przed kapitulacją. Gdzie jest teraz?
– Nie wiem.
– Widywałeś go?
– Rzadko. Miał dużo pracy. -W głosie Ohlersa brzmiała tym razem nie tajona ironia.
– Pracy! – krzyczał Karpinsky, nie panując już nad sobą. – Podpisywał wyroki śmierci! Na dwie godziny przed naszym przyjściem dwadzieścia dziewięć wyroków!
– Ja nie podpisywałem – mruknął Ohlers. – Dlaczego pan na mnie krzyczy?
Karpinsky poczuł się nagle bezradny. Ten człowiek, podobnie jak jego przyjaciele, Wormitz, Lueboff i Fahrenwirst, wyślizgiwał się, wyłgiwał, nie było sposobu, by zmusić go do mówienia. Powinien zaprowadzić go do piwnic gestapo, pomyślał. I tak jak oni… Wiedział, że tego nie zrobi. Odzyskiwał panowanie nad sobą i znowu zadawał pytania.
– Powiedziałeś – mówił – że Wolf jest blondynem o pociągłej twarzy, około stu osiemdziesięciu centymetrów wzrostu, w wieku około czterdziestu lat. Pokażesz mi go.
Na twarzy Ohlersa pojawił się uśmieszek, który zgasł natychmiast.
– Odmawiasz? – zapytał Karpinsky. – Drogo cię to będzie kosztowało.
– Nie odmawiam – mruknął Ohlers. – Pokażcie mi go.
Karpinsky otworzył drzwi. W sąsiedniej sali stało kilkunastu mężczyzn, których wybrał spośród setek jeńców. Odpowiadali mniej więcej rysopisowi podanemu przez czterech gestapowców. Większość w mundurach Wehrmachtu, tylko trzech nosiło odznaki SS.
– Który? – zapytał Karpinsky.
Jeńcy patrzyli na Ohlersa przerażonymi oczyma.
Gestapowiec milczał.
– Który? – wrzasnął Karpinsky. – Który z nich?
– Przysięgam – powiedział Ohlers – że żaden nie jest gruppenfuehrerem Wolfem.
W drzwiach stanął Roberts, przyglądając się w milczeniu tej scenie. Na jego twarzy pojawił się uśmiech. Podszedł do Ohlersa.
– Słuchaj, Ohlers – szepnął. – A skąd ty wiesz, że przeżyjesz jeszcze trzy dni, jeśli nam nie wskażesz Wolfa?
Gestapowiec stracił nagle spokój.
– Chcecie mnie zamordować?! – krzyknął nagle. – Bez sądu, bez wyroku, bez winy? Nigdy nie będziecie mieć Wolfa! Nigdy!
– Teraz pokazałeś swoją prawdziwą twarz – szepnął Karpinsky. – Wyprowadzić tych ludzi! – rozkazał i podszedł do telefonu. – Porucznik Lewis? – zapytał. – Kiedy będzie gotowy karcer? Mam dla was pierwszego pensjonariusza. Niejaki Ohlers, sturmbannfuehrer. Na jak długo? Do odwołania, aż nie zacznie gadać.
Porucznik Lewis prowadził także przesłuchania na własną rękę. Nazywał je „prywatnym remanentem w składnicy". Gdy zadzwonił Karpinsky, Lewis rozmawiał właśnie z mężczyzną, który nosił nazwisko Vogel i był, według własnego oświadczenia, kapralem Wehrmachtu. Lewis zameldował Karpinsky'emu, że karcer będzie gotowy dopiero za parę dni, odłożył słuchawkę i kazał Voglowi podejść bliżej do biurka.
– No co, Vogel? – zapytał. – Co z tobą zrobić? – Bawiła go przerażona twarz jeńca.
– Nie wiem, panie poruczniku – usłyszał.
– Twierdzisz, że nazywasz się Vogel i jesteś kapralem Wehrmachtu?
– Tak.
– Powtórz to raz jeszcze.
– Ernst Vogel – powtórzył jeniec cicho.
– Przegrałeś, brachu – oświadczył Lewis. -Jeden z twoich kamratów cię sypnął. Nie nazywasz się wcale Vogel, lecz Schickel, nie jesteś kapralem Wehrmachtu, ale funkcjonariuszem pięknej służby nazywanej SD.
Vogel vel Schickel zbladł i pochylił się nad biurkiem. Wydawało się, że za chwilę runie na podłogę.
– Mógłbym ci kazać zdjąć mundur – ciągnął Lewis -podnieść do góry rękę i obejrzeć twój diabelski, eses-mański tatuaż. Pokazałbyś mi go, prawda? Ale mnie to nie bawi, ja i tak wiem, że jesteś policjantem. Znam się na ludziach, bracie. Jeśli ktoś jak ja był piętnaście lat właścicielem knajpy w Teksasie, to wystarczy mu popatrzeć na człowieka, żeby wiedzieć z kim ma przyjemność.
– Wykonywałem rozkazy – szepnął Schickel. – Byłem podoficerem.
– Tak, tak, nawet wiem, gdzie wykonywałeś te rozkazy. W obozie koncentracyjnym… Nie zaprzeczaj. Na parterze urzędują dwaj faceci ze służby specjalnej i wyłapują takich jak ty. Mogę cię tam odesłać, słyszysz?
– Słyszę.
– Ale mógłbym cię także nie odsyłać, gdyby okazało się, że spełnisz jeden mały warunek i będziesz umiał to zrobić. Nie pytasz, jaki to warunek?
– Domyślam się, panie poruczniku – powiedział Schickel.
– To jest odpowiedź, jakiej spodziewałem się od policjanta. Jesteś bystry, Schickel. Musisz wiedzieć i słyszeć jak najwięcej. Ja tu chcę mieć spokój i porządek. Żadnych prób ucieczki. Jeśli trzech ludzi będzie próbowało gadać ze sobą na osobności, ty musisz być tym trzecim; jasne?
– Jawohl, panie poruczniku.
– Jeśli się postarasz – dodał Lewis – może się zdarzyć, że będziesz nie w ostatniej grupie zwalnianych. A teraz znikaj mi z oczu. Wyznaczę cię do sprzątania mego gabinetu.
Schickel zniknął. Lewis został sam i rozparł się wygodnie na krześle; był zadowolony z siebie. Miał już swoją własną służbę wywiadowczą i był przekonany, że komu jak komu, ale jemu, chłopcu z Teksasu, uda się utrzymać porządek w tym zwariowanym obozie.
Pomysł był ryzykowny, ale Kloss przywykł już do ryzyka. Dnie spędzone w obozie przekonały go, że uda mu się znaleźć Wolfa tylko w tym wypadku, jeśli stworzy sytuację, w której gruppenfuehrer będzie się musiał sam ujawnić. Opracował szczegółowy plan i jak zwykle, gdy podjął już decyzję, przystąpił natychmiast do realizacji. Potrzebna mu była pomoc Amerykanów. Po długich rozważaniach zdecydował się na rozmowę z Karpinskym, szukał tylko okazji. Nadarzyła się pewnego wieczoru, gdy spacerując po pustym dziedzińcu, niedaleko komendantury, zobaczył wychodzącego z gmachu Amerykanina.
– Chciałbym z panem porozmawiać, kapitanie – Kloss stanął obok niego.
– O co chodzi? – Karpinsky przyglądał mu się ze zdziwieniem. – Wejdźmy do mnie.
– Nie, nie – szepnął Kloss – tylko parę słów. W sprawie Wolfa. Chciałbym wam pomóc w jego ujęciu.
– Dlaczego? – Karpinsky nie ukrywał nieufności. Zapytał „dlaczego", a nie „jak".
– Motywy nie są istotne – powiedział Kloss.
– Proszę wziąć pod uwagę – stwierdził sucho Amerykanin – że nie ufam tak zwanym dobrym Niemcom, którzy wczoraj przestali być hitlerowcami.
– W porządku.
– Niech pan powie, co pan wie – ciągnął Karpinsky – a resztą ja się zajmę.
– Nic nie wiem – szepnął Kloss.
– Więc o co panu chodzi?
– O dokonanie małego eksperymentu. Dość niebezpiecznego, przynajmniej dla mnie.
Karpinsky przyglądał mu się uważnie.
– Eksperymentu? – powtórzył. – Mam panu zaufać?
– Ja ryzykuję znacznie więcej, ufając panu – powiedział Kloss. – I żądam tylko, żeby rzecz została między nami.
– Nie zwierzam się żadnym oficerom niemieckim -mruknął Karpinsky.
– Chodzi mi nie tylko o oficerów niemieckich – powiedział Kloss.
– Niech pan wreszcie gada.
Kloss przedstawił swój pomysł. Był prosty, ale ryzykowny. Karpinsky słuchał ze zdziwieniem: ten młody oficer niemiecki, mówiący świetnie po angielsku, odznaczał się nie byle jaką odwagą. I chyba nienawidził Wolfa… bo tylko nienawiść…
Już tego samego wieczoru Kloss przystąpił do działania. Niełatwo było przekonać czterech nieufnych gestapowców: Ohlersa, Wormitza, Lueboffa i Fahrenwirsta, że on, były kapitan Abwehry, ma im do zakomunikowania coś niezwykle ważnego i że powinni się spotkać w miejscu, gdzie można spokojnie pogadać. Znalazł takie miejsce. W jednym ze skrzydeł gmachu było otwarte wejście na strych. Szło się w górę po ciemnych, krętych, drewnianych schodach. Amerykańscy wartownicy, nawet ci, którzy dokonywali nocnego obchodu korytarzy, nie zaglądali nigdy na strych. Był niski, długi, ciemny, wypełniony wszelakimi rupieciami. Kloss wdrapał się po schodach, ci czterej czekali już na niego. Na starym stole stała świeca, a wąskie okienko w dachu było szczelnie zasłonięte.
– Czego pan od nas chce? – zapytał Ohlers, gdy Kloss usiadł na podłodze i zapalił papierosa.
Zaczynało się najtrudniejsze. Od tego, czy ich przekona, zależało powodzenie jego planu.
– Przyszedłem, żeby was ostrzec – powiedział bez wstępów.
– Nie bardzo mamy się czego obawiać – mruknął Fahrenwirst: – Przynajmniej nie więcej niż wszyscy inni w tym obozie.
– Niech pan nie żartuje – głos Klossa był suchy i spokojny. – Chodzi zresztą nie tylko o was. Grupa oficerów z Willmannem na czele chce się zasłużyć Amerykanom.
– Willmann – warknął Wormitz – chciał się zasłużyć już przed kapitulacją. Zamknął nas jak szczury w gmachu gestapo. Czy nie wie pan przypadkiem, który z jego oficerów dowodził tą ostatnią akcją generała?
– Sądzi pan, że to teraz ważne? – odpowiedział pytaniem Kloss.
Czy mogą wiedzieć? – myślał. Przypuszczał, że wiedzą.
– Ważne, nieważne – szepnął tamten – warto ustalić.
– Nie zajmujmy się drobiazgami. Otóż ci oficerowie zamierzają wydać Amerykanom gruppenfuehrera Wolfa. – Kloss sądził, że jego słowa wywołają jakieś wrażenie, ale na twarzach czterech gestapowców pojawił się niemal jednocześnie ten sam ironiczny uśmiech.
– Niech go najpierw znajdą – mruknął Ohlers. Wormitz zgromił go natychmiast wzrokiem.
– Dlaczego przychodzi pan z tym do nas? – zapytał Klossa.
Kloss miał przygotowaną odpowiedź.
– Z dwóch powodów. Byliście panowie najbliższymi współpracownikami gruppenfuehrera i tylko wy możecie mu pomóc.
– Taki pan jest pewien, że wiemy, gdzie ukrywa się Wolf? – zapytał Ohlers. Na jego twarzy znowu pojawił się ten sam uśmiech.
– Jeśli jest w obozie, wiecie – powiedział Kloss. – Istnieje niebezpieczeństwo, że Willmann go znajdzie. Prędzej czy później albo on, albo Amerykanie ustalą, kto jest Wolfem. Dlatego też ucieczka wydaje się jedynym rozwiązaniem. Wy możecie uciekać także.
– Ucieczka – roześmiał się Wormitz. – Pan chyba oszalał! Brama jest strzeżona dniem i nocą, odrutowali cały obóz.
– Nie przychodziłbym do panów – ciągnął Kloss – gdybym nie miał pewności, że ucieczka jest możliwa. Zaraz wyjaśnię. Jednego z moich żołnierzy przydzielono do pracy w kotłowni. Wsyp koksu jest już poza ogrodzeniem. Rozumiecie? Wystarczy odrzucić tonę koksu, wspiąć się około trzydziestu metrów i jest się na wolności. Dosyć stromo, ale są haki i jest o co zaczepić linę. Wczoraj byłem w mieście – dodał.
Musiał ich przekonać; sądził, że jeśli uwierzą, iż ucieczka jest możliwa, zawiadomią Wolfa i wtedy Wolf razem z nimi zjawi się o oznaczonej porze w kotłowni. Plan wydawał się niezwykle prosty i z szansami powodzenia. Przecież ci czterej też nie mogli się spodziewać, że Amerykanie ich wypuszczą. Nawet jeśli żadnego z nich nie można było obciążyć zbrodniami Wolfa, każdy miał dosyć własnych grzechów na sumieniu.
Milczeli. Rozważali propozycję Klossa. Przyglądał się ich twarzom, próbując cokolwiek z nich wyczytać. W ciągu wielu lat nauczyli się ukrywać myśli. Na twarzy Wormitza nie drgnął ani jeden muskuł.
– No cóż – powiedział. – A jakie są szansę tej ucieczki, jeśli panu zaufamy, panie Kloss?
– Duże – stwierdził kapitan. – Mówiłem, że byłem w mieście. W mieszkaniu moich przyjaciół będą nas czekać cywilne ubrania i jakieś papiery. Możemy tam przesiedzieć kilka dni, a potem…
Przyglądali mu się dość nieufnie.
– Dlaczego pan to robi? – rzucił Ohlers. – Dlaczego nie ratuje pan własnej skóry? Po co pan wrócił, jeśli już pan wyszedł z obozu?
I na to pytanie miał przygotowaną odpowiedź.
– Mnie nie grozi żadne niebezpieczeństwo – stwierdził – denerwują mnie te świnie, które w ciągu dwóch dni zmieniły front, podlizują się Amerykanom, gotowe lizać im buty za paczkę papierosów lub tabliczkę czekolady.
Ohlers wzruszył ramionami.
– Tak – mruknął – nikt nie chce obrywać po mordzie.
– Powiem wam coś więcej – ciągnął Kloss. Postanowił teraz być „szczery". – Pytaliście, który oficer wykonał ostatni rozkaz generała Willmanna. To byłem ja…
– Co? – teraz zareagował Fahrenwirst. – Ty świnio!
– Spokój! – wrzasnął Wormitz. – Wiedziałem o tym i czekałem, czy pan to powie. Dlaczego pan to zrobił?
– Rozkaz, panowie – powiedział Kloss i przestraszył się, czy aby nie usłyszeli drwiny. – Rozkaz – powtórzył -a wiecie chyba, co to znaczy dla Niemca. Poza tym -dodał – sądziłem, że Willmann chce walczyć dalej. Myliłem się.
Znowu milczeli sporą chwilę, rozważając odpowiedź Klossa. Wreszcie zabrał głos Wormitz, który, wydawało się, uzurpował sobie rolę przywódcy tej czwórki.
– Zgoda – rzekł. – Kiedy możemy uciekać?
– Jutro. Jutro wieczorem na nas czekają. Poza panami i gruppenfuehrerem będę uciekał ja i ten żołnierz, który wskazał mi drogę. Proponuję natychmiast po apelu wieczornym zamelinować się w kotłowni. Czy zdążą panowie zawiadomić gruppenfuehrera Wolfa?
Żaden z nich nie odpowiedział.
Pierwsza runda jest wygrana – myślał Kloss schodząc ostrożnie po krętych schodach. – Jeśli uwierzyli, jutro wieczorem będę miał Wolfa. To znaczy, Amerykanie będą go mieli, ale przekażą go nam. Nie wykręcą się.
Nie zauważył skulonej pod drzwiami strychu ciemnej postaci. Vogel vel Schickel, szpicel porucznika Lewisa, słyszał, gdy Kloss wychodząc mówił: „Jutro wieczorem w kotłowni".
Lewis triumfował. Nowo zwerbowany szpicel sprawdził się niemal natychmiast, doniósł o ucieczce planowanej przez wysokiego oficera Wehrmachtu. Lewis postanowił me meldować ani Karpinsky'emu ani Ro-bertsowi, ale aresztowania dokonać osobiście i z nikim nie dzielić się sukcesem. Był miłośnikiem kina, lubił dramatyczne końcówki i dlatego też zdecydował, że poczeka do wieczora, a gdy planujący ucieczkę zgromadzą się w kotłowni, wkroczy na czele swoich żandarmów. Wkroczył jednak zbyt wcześnie.
Kloss był w kotłowni już przed apelem i z niecierpliwością spoglądał na zegarek. Czy przyjdą? Czy zobaczy wreszcie gruppenfuehrera Wolfa? Czy Wolf to po prostu któryś z nich, z tych czterech? Omówił z Karpin-skym system sygnalizacyjny, ale wiedział, że najdrobniejszy błąd może obrócić wniwecz cały plan. Nieuchwytny Wolf był przeciwnikiem, którego nie wolno lekceważyć. Czy zaufa swoim podkomendnym? Czy uwierzy, że istnieje naprawdę szansa ucieczki?
Chwycił łopatę i odgarniał koks; nie chciał budzić zbyt wcześnie podejrzeń Wolfa. Usłyszał szczęknięcie drzwi, odwrócił się i zobaczył na progu amerykańskich żandarmów. Czyżby Karpinsky zrezygnował z akcji? Niech ich diabli… Uśmiechnięty porucznik Lewis stał na szeroko rozkraczonych nogach, trzymając się pod boki.
– Mamy cię, brachu – powiedział. – Zachciało się powietrza, co?
Wywlekli go z kotłowni, ciągnęli po dziedzińcu. Nie widział nawet Wormitza i Ohlersa, którzy wyszli właśnie z koszar i zawrócili natychmiast ujrzawszy pod kotłownią Klossa i Amerykanów.
Wprowadzono go do gabinetu Lewisa. Porucznik kazał Klossowi stanąć na środku pokoju z rękoma na karku.
– Gadaj, kto z tobą miał uciekać?
– Nic nie powiem. – Kloss był wściekły. Cały wysiłek poszedł na marne.
– Gadaj! – ryczał Lewis; przekonany, że za chwilę niemiecki oficer zacznie zeznawać, a on, Lewis, osiągnie swój pierwszy sukces w tej wojnie. Ale na progu stanął kapitan Karpinsky.
– Zwolnić go – powiedział cicho, ale głosem, który przeraził Lewisa. – Zwolnić go natychmiast.
Kloss zrozumiał, że to nie Karpinsky, tylko Lewis, bez wiedzy przełożonych, pokrzyżował jego plany. Wyszedł, a knajpiarz z Teksasu miał się przekonać, że nigdy nie należy zbyt wcześnie cieszyć się sukcesami.
– Pan jest idiotą, Lewis! – krzyczał Karpinsky. – Kto panu kazał zamykać tego Klossa? Dlaczego nie zameldował pan przedtem?
– Planowano ucieczkę – szepnął Lewis.
– Nie było żadnej ucieczki – ryczał Karpinsky – słyszy pan, nie było!
Teraz Lewis już nic nie rozumiał. Dyszał ciężko, wybałuszając na kapitana czerwone oczy.
– Chce pan powiedzieć, że mnie okłamano? Ze mój szpicel mnie nabrał? Już ja mu pokażę!
Karpinsky machnął ręką. Wiedział już, że ten człowiek nic nie rozumie.
– Na przyszłość – rzucił jeszcze – niech pan nie podejmuje żadnych samodzielnych akcji.
Wyszedł z gabinetu trzaskając drzwiami. Czekała go jeszcze przykra rozmowa z Robertsem, który nie lubił, gdy cokolwiek w obozie działo się bez jego wiedzy.
– Mieliśmy pracować wspólnie i lojalnie – szeptał. -Co to za historia z tym Klossem?
– Mały eksperyment – wyjaśnił Karpinsky – który tym razem się nie udał. Może spróbujemy go powtórzyć.
– Nie informując mnie?
– Będziesz o wszystkim poinformowany – stwierdził sucho Karpinsky.
– Mam nadzieję. A jeśli chodzi o Klossa, pozwolisz, że ja także się nim zajmę. Nieco inaczej. Ten człowiek może być dla nas cenny, ale trzeba mu wyjaśnić, że nam chodzi nie tylko o Wolfa, a może nawet nie przede wszystkim o Wolfa. Rozumiesz?
– Wolałbym nie rozumieć – powiedział Karpinsky.
Oczywiście Lewis nie zapomniał o Schicklu. Miał przynajmniej kogoś, kogo mógł obarczyć winą za zmarnowaną okazję. Wezwał go do siebie.
– Ty durniu, ty idioto! – pastwił się nad nim. – Nie było żadnej ucieczki, słyszysz? Okłamałeś mnie. Jeśli chcesz wyjść z tego obozu, nie pozwalaj sobie nigdy na coś podobnego!
– Ależ panie poruczniku – protestował Schickel – ich tam było pięciu. Znam już wszystkie nazwiska: Kloss, Wormitz…
Nie zdążył skończyć. Potężne uderzenie rzuciło go na podłogę. Lewis, knajpiarz z Teksasu, bardzo nie lubił, gdy go oszukiwano.
Czy dadzą się raz jeszcze namówić na ucieczkę? Czy uwierzą, że wpadka Klossa była przypadkowa, że droga przez kotłownię nie jest raz na zawsze odcięta? Kloss nie szczędził gorzkich słów kapitanowi Karpinsky'emu. Gdyby nie Lewis i jego żandarmi, mogli mieć Wolfa. Powiedział Amerykaninowi, że spróbuje raz jeszcze, choć nie żywił zbyt wielkich nadziei. Jakieś dziwne przypuszczenie, myśl, która wydawała się ciągle nieprawdopodobna, nie dawała mu spokoju. Dlaczego tylko tych czterech? Dlaczego nikt inny spośród dziesiątków pracowników SS i gestapo nie widział nigdy Wolfa? Sądził, że będzie miał poważne trudności ze skłonieniem gestapowców do nowego spotkania, ale Ohlers, którego zobaczył następnego dnia rano na dziedzińcu koszarowym, zgodził się
nadspodziewanie łatwo.
– Tak, tak – powiedział z dziwnym uśmiechem. – Myśmy także chcieli porozmawiać z panem, Kloss.
Umówili się znowu wieczorem na strychu. Kloss poinformował o tym spotkaniu Karpinsky'ego, ale wydało mu się, że Amerykanin nie wykazywał wielkiego zainteresowania.
– To się nie może udać – powiedział i dodał natychmiast: – Dlaczego pan, panie Kloss, tak bardzo chce znaleźć Wolfa? Wyraził jednak zgodę na jeszcze jedną próbę.
Było już zupełnie ciemno, gdy Kloss wszedł na najwyższe piętro budynku i, rozglądając się uważnie, rozpoczął wspinaczkę po krętych schodach. Drzwi na strych były zamknięte; gdy zapukał, otworzono mu natychmiast i zobaczył całą czwórkę siedzącą nieco w głębi na starych stołkach i skrzyniach. Powiedział: „dobry wieczór". Nie otrzymał odpowiedzi i patrząc na ich twarze zrozumiał, że szykują dla niego jakąś niespodziankę, że coś tu się stanie; przez chwilę ogarnęła go chęć wycofania się, ale było już za późno, a zresztą on, Kloss, nigdy nie przerywał raz rozpoczętej gry. Na wąskim okienku wisiała ciemna szmata, pomyślał, że wystarczy zerwać tę szmatę, aby zjawił się Karpinsky ze swymi ludźmi, ale była to ostateczność, miał ciągle nadzieję, że uda mu się zrealizować jeszcze swój pomysł.
– Czekaliśmy na pana, Kloss – przerwał wreszcie milczenie Ohlers. W jego głosie pobrzmiewały złowrogie nuty.
– Byliśmy pewni – dodał natychmiast von Lueboff -że pana wypuszczą.
– Udało mi się wykaraskać – rzekł Kloss, jakby nie dostrzegając tonu Lueboffa. – Po prostu przyszli za wcześnie. Nic mi nie udowodnili. Nikt też nie podejrzewa ani panów, ani gruppenfuehrera.
Dostrzegł uśmiechy na ich twarzach. Czyżby zagrał zbyt naiwnie? Czyżby nie docenił tym razem przeciwnika?
– Wierzymy panu, Kloss, wierzymy, że jest pan dobrym Niemcem i świetnym kolegą – Wormitz nie ukrywał już nawet ironii. – I że zrobił pan z tych Amerykanów skończonych osłów, na co zresztą całkowicie zasługują…
– Nie rozumiem tego tonu! – Kloss podniósł głos. Wiedział, że w tym towarzystwie krzyk bywa zawsze najskuteczniejszy. – Sytuacja jest bardzo poważna. Musimy opracować nowy plan ucieczki. Nie mamy innego wyboru.
– Bywa tak, że w ogóle nie ma już wyboru – rzekł poważnie Wormitz.
– Panowie – Kloss postanowił zaatakować pierwszy – tylko nas pięciu znało dokładnie termin ucieczki – popatrzył na nich i zobaczył znowu uśmiechy na twarzach. – Tylko nas pięciu – powtórzył – jeden z nas więc zdradził. Musimy wiedzieć, kto. Uratowanie życia gruppenfueh-rera Wolfa jest sprawą tak ważną, że należy wyeliminować zbędne ryzyko.
Czy dobrze zagrał? Wydawało się, że są zaskoczeni. Po chwili zabrał głos von Lueboff.
– Z ust nam pan to wyjął – powiedział. – Niech pan sobie wyobrazi – ciągnął – że myśmy też doszli do wniosku, iż wśród nas jest zdrajca. Nawet wiemy, kto jest zdrajcą. Nie interesuje to pana, Kloss?
W tej chwili z ciemnej głębi strychu wynurzył się mężczyzna, którego Kloss poznał natychmiast, zanim tamten zdążył dotknąć jego ramienia i zanim zobaczył wycelowaną w siebie lufę pistoletu. Brunner! Więc to była ta niespodzianka! Więc w tym obozie, zapewne w skórze szeregowca Wehrmachtu, ukrywał się jego najdawniejszy L najbardziej zacięty przeciwnik.
– Poznaje pan? – zapytał Ohlers. – Mieliśmy wyjątkowe szczęście. Dzisiaj rano spotkałem mojego starego znajomego Brunnera, który okazał się także pana znajomym,
Kloss, i który wyjaśnił nam, dlaczego tak bardzo chciał pan pomóc w ucieczce gruppenfuehrerowi Wolfowi.
Pozostali wybuchnęli śmiechem.
– Stój spokojnie, Hans, drogi przyjacielu – szepnął tymczasem Brunner. – Jeśli zaczniesz krzyczeć, zastrzelę natychmiast.
Kloss milczał. Sytuacja była właściwie beznadziejna. Rozumiał, że muszą go zastrzelić, wiedział już zbyt wiele. Nie miał żadnej szansy dotarcia do okna, zerwania zasłony i zaalarmowania w ten sposób Karpinsky'ego. Wydawało się, że w ogóle nie ma żadnej szansy.
– Kończ – powiedział Wormitz.
Brunner zapalił papierosa.
– Zaraz, za chwilę… Zbyt długo na to czekałem – i zwrócił się do Klossa: – Masz twarde życie, Hans, udało ci się oszukiwać nas przez pięć lat, ale nie wyjdziesz z tego żywy.
– Ciebie powinni powiesić już piętnaście razy – rzekł Kloss. – Ale w końcu cię to nie minie. -I dodał: – Żałuję, że nie złapałem gruppenfuehrera Wolfa, ale to, co nie udało się mnie, uda się komuś innemu.
– Nigdy go nie złapiecie – stwierdził Wormitz.
Kloss usiadł na skrzynce tyłem do okna. Zachowywał się tak, jakby nie istniało niebezpieczeństwo, jakby nie wiedział, że za chwilę musi zginąć. Czy uda mu się zyskać trochę czasu?
– Chcecie mnie zastrzelić od razu – zapytał – czy wolicie porozmawiać? Mógłbym wam powiedzieć coś interesującego.
– Nic nas nie interesuje – przerwał Brunner. – Nie ocalisz swego brudnego życia.
– Może na przykład opowiedzieć coś o tobie, Brunner?
– Głupstwa! – przerwał Ohlers. – Że też Amerykanie chcą współpracować z polskim wywiadem. To jedno mnie dziwi.
– Czy niepokoi? – zapytał Kloss. Mówił powoli, patrząc na nich uważnie. – Pamiętajcie, że moja śmierć nikogo nie uchroni od kary i że nie ukryjecie Wolfa.
– A może mu powiedzieć, gdzie jest Wolf? – zapytał nagle Fahrenwirst. -To już taka tradycja. Ci, którzy giną, dowiadują się przed śmiercią.
– Nie trzeba – warknął Wormitz.
Kloss patrzył na nich, stojących jeden obok drugiego -Wormitz, Ohlers, von Lueboff, Fahrenwirst i nagle zrozumiał. Zrozumiał za późno.
– Hans – szeptał Brunner pochylając się nad nim -pamiętasz wszystko? Podsumowałeś nasze rachunki? I to miasto nad Wisłą? I twoją kuzynkę Edytę? I Kol-berg? Koniec, Hans.
Brunner przeżywał swój wielki dzień, swój triumf.
– Strzelaj, Brunner! – krzyknął Kloss. Nagle się pochylił i zanim tamten zdołał się zorientować, celnym uderzeniem wytrącił Brunnerowi pistolet z ręki.
Wszystko, co nastąpiło potem, trwało parę sekund. Potężny cios zwalił Brunnera na podłogę, czterech gestapowców skoczyło na Klossa, ale on miał już broń w ręku. Szybkim ruchem ściągnął zasłonę z okna i cofał się ku drzwiom, trzymając ich na muszce, a oni podchodzili do niego, gotowi na wszystko, nieprzytomni z wściekłości, zdecydowani mordować nawet za cenę własnej śmierci. Kloss ściągnął tłumik i ruszył cyngiel. Strzelił w o kno, potem nad ich głowami, plecami pchnął drzwi strychu i stoczył się po schodach w dół, w ostatniej chwili chwytając za drewnianą poręcz. W obozie wyła już syrena alarmowa. Na dziedzińcu rozległ się krzyk amerykańskich żandarmów, potem tupot ludzi biegnących po kamiennych schodach. Za chwilę będzie tu Karpinsky ze swymi żandarmami, ale Kloss nie miał teraz zamiaru ani rozmawiać z Amerykaninem, ani zostawać w obozie. Wiedział to, co chciał wiedzieć. Spełnił swoje zadanie.
Gdy MP wbiegli na korytarz ostatniego piętra, Kloss ukrył się w ciemnej niszy pod schodami na strychu i stał przytulony do muru. Żandarmi pod wodzą Robertsa i Karpinsky'ego wbiegli na górę. Kloss odczekał chwilę, potem ruszył przed siebie ciemnym korytarzem i w dół, po schodach, których nikt nie pilnował.
Powinni jednak byli obstawić gmach – pomyślał. -Ja bym na wszelki wypadek kazał zamknąć wszystkie wejścia.
Znalazł się na pustym dziedzińcu. Reflektory, zapewne zgodnie z planem alarmu, oświetlały druty i bramy obozu. Gmach komendantury był jednak ciemny; tylko w paru oknach na piętrze paliło się światło. Jak uciec? I to w czasie alarmu? Kloss pilnie obserwował komendanturę; w drzwiach stał żołnierz; ale jedno z ciemnych okien na parterze było otwarte. Kloss obszedł dookoła gmach i nie myśląc, nie mając jeszcze planu, skoczył przez okno do wewnątrz. Najbardziej ryzykowne pomysły przychodziły mu do głowy wtedy, gdy sytuacja wydawała się szczególnie trudna. Wiedział, gdzie są gabinety Robertsa i Karpinsky'ego. Tak jak przypuszczał, drzwi były otwarte. Spieszyli się, pomyślał. Na wieszaku przy drzwiach wisiał amerykański płaszcz oficerski i czapka. Było to to, czego szukał.
Po paru minutach szedł znowu przez dziedziniec. Panował już spokój, tylko po drutach okalających obóz ślizgały się ciągle światła reflektorów. Kloss w amerykańskim płaszczu i czapce, wolnym, spokojnym krokiem podszedł do bramy; przystanął niedaleko wartownika, zapalił papierosa. Potem, nie przyspieszając kroku, minął bramę salutując niedbale wyprężonemu MP Przed nim otwierała się ciemna, pusta przestrzeń. Był wolny. Od Łaby dzieliło go osiemdziesiąt kilometrów.
Tymczasem na strychu czterech gestapowcowi Brunner stali pod ścianą w ostrym świetle latarek elektrycznych. Kapitan Roberts bez czapki i bez płaszcza, z bronią w ręku, zadawał pytania.
– Gadajcie, kto strzelał?
Odpowiedziało mu milczenie. Przestraszeni gestapowcy patrzyli na Amerykanów nic nie rozumiejąc.
– Gdzie jest broń? – krzyczał Roberts.
– Wy przecież wiecie – szepnął wreszcie Wormitz.
– Nie udawać idiotów! – Roberts stracił panowanie nad sobą. – Odpowiadać na pytania! Kto ma broń?
– Broń zabrał pan hauptmann Kloss – rzekł Ohlers, starając się wymawiać to nazwisko z należnym szacunkiem.
Roberts spojrzał na stojącego obok Karpinsky'ego, jakby chciał powiedzieć: „Widzisz, do czego doprowadziłeś!".
– Pan hauptmann Kloss – powtórzył Wormitz – przecież wiecie.
– Gdzie on jest? – krzyknął Roberts.
Gestapowcy naprawdę nic nie rozumieli.
– Wyszedł – odezwał się wreszcie Ohlers. – Dlaczego nas o to pytacie?
Roberts stanął przed Brunnerem.
– A jak ty się nazywasz? – zapytał. – Ciebie nie znam.
Brunner wiedział, że ukrywanie prawdziwego nazwiska nie ma już sensu.
– Sturmbannfuehrer Brunner – zameldował.
– Ach tak! A może gruppenfuehrer Wolf?
– Nie! – krzyknął Brunner. – Nie! Zapytajcie zresztą Klossa.
– Zapytamy go także – powiedział Karpinsky – ale ty najpierw powiesz nam wszystko.
– Ja nie mam nic do powiedzenia – szepnął Brunner. -Wykonywałem rozkazy. Nie zabiłem przecież Klossa.
Teraz Amerykanie nic nie rozumieli. Patrzyli na Brunnera jak na wariata.
Pewnego dnia po południu do obozu przyjechał osobiście generał Harris. Roberts i Karpinsky czekali już przed drzwiami komendantury. Harris, niski, muskularny mężczyzna, o twarzy przypominającej buldoga, przywitał się z nimi bez słowa.
– Wszystko przygotowane? – warknął.
– Tak jest – zapewnił go Roberts.
Weszli do dużej sali, w której kiedyś mieściła się jakaś pracownia naukowa. Pod ścianą stała jeszcze tablica, a na środku pokoju postawiono ogromny stół. Lewis przygotował przyjęcie z wprawą knajpiarza z Teksasu. Harris przyjrzał się uważnie trunkom, podniósł nawet jakąś butelkę, nalał nieco płynu do kieliszka, spróbował.
– W porządku – powiedział. – Za chwilę powinni tu być. Siadajcie, panowie – rozkazał. – Sztab naszej armii wyraził zgodę na przyjazd dwóch oficerów z ich misji zza Łaby. Oni twierdzą, że gruppenfuehrer Wolf, którego obiecaliśmy im wydać, znajduje się tutaj, w obozie.
– Nic o tym nie wiem – powiedział Roberts. – Myśmy też szukali Wolfa, ale niestety, bez rezultatu.
Harris patrzył na nich chłodnym wzrokiem.
– Nie jestem z was zadowolony – oświadczył. – Daliście się wykiwać jak niemowlęta.
– Zrobiłem wszystko, żeby znaleźć Wolfa – stwierdził Karpinsky.
Harris machnął ręką.
– Nie o to chodzi – warknął. – To skandal! – krzyknął nagle tracąc spokój – żeby oni rozpoznali człowieka, który jest w naszym obozie! Oni, me my! Mieli tu kogoś? – Napełnił znowu swój kieliszek. – Oczywiście, jeśli mieli lub mają, to wy i tak nie wiecie, bo ten pan nie zgłosi się przecież do was. Po co? Na jego miejscu też bym nie przyszedł. – Zwrócił się do Karpinsky'ego: – Jeśli Wolf jest naprawdę tutaj, panie Karpinsky, wróci pan do Stanów.
– O niczym innym nie marzę – odpowiedział kapitan.
W tej chwili w drzwiach stanął podoficer.
– Przyjechali – zameldował.
Twarz Harrisa zmieniła się nie do poznania, gdy na progu stanęło dwóch oczekiwanych oficerów. Serdeczny, jowialny uśmiech generała miał świadczyć o radości, z jaką spotykał sojuszników.
Radziecki oficer był w stopniu pułkownika, za nim stał Kloss w mundurze polskim z oznakami majora. Karpin-sky i Roberts patrzyli na mego jak na zjawę z tamtego świata.
– To pan! – krzyknął wreszcie Karpinsky. – Ładna historia!
Roberts wybuchnął śmiechem.
– Tę rundę pan wygrał – rzekł. – Nie ma co, daliśmy się nabrać.
– I następną chyba też wygram – odpowiedział Kloss i dodał: – Odwiozłem panu pański płaszcz i czapkę.
Siedzieli przy stole już długo. Generał Harris, który wysłuchał opowieści Karpinsky'ego o Klossie, nie spuszczał wzroku z młodego polskiego oficera.
– Więc pan twierdzi – rzekł, gdy wymienili już wszystkie przewidziane na taką okazję toasty – że w naszym obozie ukrywa się gruppenfuehrer Wolf. My o tym nic nie wiemy.
– Proszę wezwać – powiedział Kloss – czterech SS-
– manów: Wormitza, Ohlersa, Lueboffa i Fahrenwirsta.
Roberts wyszedł z pokoju, a Harris napełnił znowu kieliszek Klossa.
– Wolałbym – powiedział – nie mieć nigdy w panu przeciwnika.
– To z pewnością zależy tylko od pana, panie generale – oświadczył Kloss.
Do pokoju wszedł najpierw MP, za nim czterech gestapowców i znowu dwóch MP.
– Więc który z nich? – zapytał Harns. – Który z nich, pana zdaniem? I jakie ma pan dowody?
– Chwileczkę – powiedział Kloss i podszedł do gestapowców. Patrzyli na niego z nie ukrywaną nienawiścią. -Staniecie w innej kolejności – rozkazał – tak jak wówczas na strychu, kiedy rozwiązałem waszą tajemnicę. Pierwszy Wormitz, drugi Ohlers, trzeci Lueboff, czwarty Fahrenwirst.
– Co to ma znaczyć? – zapytał Roberts.
Kloss podszedł do tablicy, znalazł kawałek kredy i wypisał jedno pod drugim te cztery nazwiska: Wormitz, Ohlers, Lueboff, Fahrenwirst, potem w każdym nazwisku wytarł wszystkie litery z wyjątkiem pierwszej. Na tablicy pozostało słowo WOLF.
– Oto – rzekł, wskazując całą czwórkę – jest gruppenfuehrer Wolf, który nigdy nie istniał. Żądamy wydania tych panów; nie uda im się obciążyć własnymi zbrodniami mitycznego szefa.