Koła pociągu stukały monotonnie. Niebieskawy odblask lampy zachęcał do spania, ale sen nie przychodził. Edyta zamknęła oczy udając, że śpi. Może młody porucznik przestanie nareszcie mówić? Przerzucają go na front wschodni i teraz gadulstwem usiłuje zagłuszyć swój strach przed niedługim już spotkaniem z „Iwanem".
– Zapali pani? – zapytał nie zrażony jej milczeniem. Widocznie jednak dostrzegł, że nie śpi.
– Dziękuję – powiedziała Edyta i czym prędzej przymknęła powieki, otuliła się szczelnie czarnym płaszczem wojskowego kroju. Wiedziała już, dlaczego nie ma ochoty rozmawiać z miłym przecież, dość przystojnym nawet chłopakiem, siedzącym naprzeciw w przedziale pierwszej klasy pociągu Berlin-Lwów. Berlin-Lwów – powtórzyła w myślach, bo taka nazwa nadal figuruje na tablicach zawieszonych na każdym wagonie. Ale pociąg już dawno nie dojeżdża do Lwowa. Została tylko nazwa stacji docelowej, która od kilku miesięcy jest przecież w rękach wroga. Edyta zrozumiała w tej chwili, że podobnie jak młody leutnant – boi się, zwyczajnie się boi.
Dopadł ją ten lęk, kiedy dwa tygodnie temu szef, urzędujący w pomieszczeniu zawiadowcy na maleńkiej stacyjce niedaleko Wiednia, wręczył jej zalakowaną kopertę.
– Musimy się rozstać, Edyto – powiedział. Obleczoną w brązową rękawiczkę protezą prawej ręki podrapał się po nie golonym dawno policzku. – Bardzo żałuję; jedzie pani na wschód, do GG. – Zaczerwienione od niewyspania, bladoniebieskie oczy wyrażały naprawdę smutek.
– Rozkaz jest rozkazem – powiedziała wtedy Edyta, rozerwała kopertę, znalazła nazwę miasta w samym środku Polski, gdzie dnia tego a tego ma się zgłosić w charakterze telefonistki sztabu zgrupowania. I wtedy zaczęła się bać. Był to strach dość irracjonalny. Co prawda Rosjanie oparli się już o prawy brzeg Wisły, ale Edyta Lausch wierzyła, że po niepowodzeniach ostatnich miesięcy znowu przyjdą chwile radośniejsze. Edyta Lausch nie bała się frontu. Kiedy w tysiąc dziewięćset czterdziestym roku zgłaszała się do służby pomocniczej, chciała być właśnie bliżej frontu. Zmroziła ją nazwa tego miasta. Bo Edyta Lausch była już w tym mieście blisko cztery lata temu.
Nagle zobaczyła to jeszcze raz: wchodzi w ciemną bramę jednego z najelegantszych domów w mieście. Polaków wysiedlono stąd dawno, w kamienicy mieszkają tylko Niemcy. Edyta jest niskim funkcjonariuszem, zajmuje niewielki pokoik na trzecim piętrze, prawdopodobnie jakąś dawną służbówkę. Tej nocy wracała ze służby, była zmęczona, chciała jak najprędzej położyć się do łóżka. To najgorsze zdarzyło się, gdy skręciła z bramy w prawo na klatkę schodową, wyłożoną sztucznym marmurem, z pretensjonalnymi figurami gipsowych kobiet na podestach. Zrobiła krok w kierunku schodów i usłyszała strzały. Na pierwszym piętrze ktoś trzasnął drzwiami i wtedy rozległ się drugi strzał. Instynktownie przywarła do muru. Dostrzegła cień mężczyzny, zmierzającego wielkimi susami w jej stronę. Wyszarpnęła rewolwer z kabury.
– Ręce do góry! – krzyknęła histerycznie.
Mężczyzna rzucił się w jej stronę. Pchnięta przez niego upadła. Przestraszony, podobnie jak ona, człowiek w jasnym prochowcu zniknął w bramie. Edyta uniosła się na łokciach, chciała biec za tamtym, ale w tym momencie drugi zbiegający ze schodów mężczyzna wytrącił jej broń. Przez ułamek sekundy Edyta widziała jego skrzywioną z wściekłości czy ze strachu twarz; poły ceratowego czarnego płaszcza, takiego, jakie noszą funkcjonariusze SS, chlasnęły ją po twarzy. Chciała sięgnąć po upuszczony rewolwer, ale but mężczyzny przygniótł jej dłoń do schodów. Krzyknęła z bólu i dopiero w długą chwilę po tym, jak mężczyzna zniknął w ciemności, Edyta mogła się podnieść. Chwiejąc się na nogach, przywarła do najbliższych drzwi. Tłukła w nie pięściami. Nie mogła zrozumieć, że człowieka mieszkającego za tymi drzwiami nie zbudziły strzały ani jej krzyk. Dopiero kiedy otworzył jej drzwi, kiedy poznała w zaspanym mężczyźnie w rozchełstanej na piersiach piżamie małego kapitana saperów, Schneidera, dopiero wtedy nerwy odmówiły jej posłuszeństwa. Z płaczem padła mu w ramiona.
Nie, to wspomnienie jest zbyt przykre. Edyta odgoniła je od siebie jak natrętną muchę. Otworzyła oczy. Młody porucznik jakby na to czekał.
– Mam kawę w termosie, może napijemy się?
– Zapaliłabym – powiedziała Edyta i gdy podawał jej ogień, starając się przysunąć jak najbliżej, ona wciąż jeszcze miała przed oczyma tamtą scenę sprzed blisko czterech lat.
– Pani śpi z papierosem – powiedział młody porucznik, dotykając delikatnie jej dłoni. Edyta drgnęła, jakby rzeczywiście spała. Zrobiło jej się żal tego chłopaka, który wkrótce pojedzie na front, może zginie, może wróci pozbawiony ręki albo nogi, z odmrożoną twarzą czy z poparzonym ciałem. Zawstydziła się, że od paru godzin unika rozmowy z tym chłopcem, któremu – wie to od pierwszej chwili – bardzo się podoba i dla którego, być może, ta rozmowa jest ostatnią rozmową z kobietą przed najgorszym, co może go spotkać, co może spotkać ich wszystkich, co na pewno ich wszystkich spotka. Ta myśl znów ją przeraziła, więc na przekór swemu przerażeniu, uśmiechnęła się do młodego oficera.
– Z domu? – zapytała.
– Tak – powiedział porucznik i spochmurniał. Edyta znała już tę pochmurność. W piątym roku wojny wiedziała, co ona oznacza… Zbombardowany dom rodzinny, brat albo ojciec, którzy zginęli gdzieś na wielkiej równinie rosyjskiej. Nie pytała o szczegóły, nie była ich ciekawa. Położyła swoją dłoń na ręce porucznika i powiedziała, wierząc w to mniej niż kiedykolwiek. – Znów ruszymy naprzód.
Gwałtowny wstrząs pociągu rzucił ich ku sobie. Edyta znalazła się nagle w ramionach oficera. Pociąg szarpnął raz jeszcze i stanął. Chłopak puścił ją, stał teraz naprzeciw z rękami wyciągniętymi wzdłuż szwów spodni. Był zawstydzony i bardzo chłopięcy w swoim zawstydzeniu.
– Coś się stało – powiedział – pójdę zobaczyć. -I wybiegł jakby zadowolony, że nareszcie wie, co ma robić. Edyta ułożyła się wygodnie na kanapie. Rozbawił i trochę wzruszył ją ten nieporadny chłopak. Wygląda jak uczeń przed maturą – pomyślała i wydała się sobie nagle starą, choć młody oficer mógł być młodszy od niej zaledwie o dwa, trzy lata. Machinalnie wzięła do ręki ilustrowany magazyn. Na pierwszej stronie fotografia żołnierza ściskającego dzieci pod choinką. Piąte wojenne Boże Narodzenie. Tłustym drukiem cytat z niedawnego przemówienia fuehrera: „Zwyciężymy albo zginiemy". Edyta uświadomiła sobie, że to „albo" pojawiać się zaczęło w oficjalnych przemówieniach zupełnie niedawno. I to znów ją przeraziło.
– Zaraz ruszamy – powiedział młody porucznik. Odzyskał już pewność siebie, a może tylko nadrabiał miną. – Znowu ci bandyci. Usiłowali wysadzić w powietrze wiadukt. Na szczęście im się to nie udało. Chociaż ja osobiście – uśmiechnął się szeroko, po chłopięcemu – nie miałbym nic przeciwko temu – a na jej pytające spojrzenie dodał: – Dłużej byłbym z panią, a do „Iwana" tak bardzo się nie spieszę.
Rzeczywiście – pomyślała Edyta. – Wygląda jak uczeń wyrwany do odpowiedzi i zupełnie do niej nie przygotowany.
Sierżant z ochrony wiaduktu mówił nieco bezładnie. Kołnierz kurtki miał nieregulammowo rozpięty, a wokół głowy, pod czapką, zawiązany szalik zakrywający uszy. Wyglądał jak stara baba, ale ani oberleutnant Kloss, ani major Broch nie zwracali na to uwagi.
– To było nad ranem – powiedział sierżant – akurat podczas zmiany posterunku. Diabli wiedzą, skąd znali godzinę zmiany. Zabili feldfebla Troschke, ciężko ranili strzelca Grubera. Na szczęście chłopaki na stacji usłyszeli strzały, drezyna stała w pogotowiu, byliśmy tu w trzy minuty po ich ucieczce. I właśnie wtedy, kiedy myślałem, że już po wszystkim, nastąpił ten wybuch. Żołnierze zeskoczyli z drezyny, rozbiegli się, rzuciłem komendę „Padnij!", bo myślałem, że wiadukt się zwali albo nastąpi drugi wybuch.
– Był tylko jeden wybuch – powiedział Kloss – część ładunków nie wypaliła. Lekkie uszkodzenie jednego przęsła, ale ruch może odbywać się normalnie.
– Czy nie zastanawia pana, Kloss, w jaki sposób udało im się przejść przez pola minowe? Przecież jedyne dojście do wiaduktu od strony rzeki powinno być zaminowane. Natrę uszu Schneiderowi. Na szczęście skończyło się na strachu. Inaczej musiałbym go oddać pod sąd polowy.
– Przepraszam, majorze – powiedział Kloss – Schnei-der nie zawinił. Przedwczoraj lustrowałem teren – był zaminowany.
– Chce pan powiedzieć, że znali układ pola minowego?
– Nie mogę wykluczyć – zachmurzył się Kloss. Zamilkł, bo z zatrzymanego przed chwilą pociągu wyszedł jakiś młody porucznik i podszedł do rozmawiających. Spostrzegłszy Brocha, zaczął już formułkę: „Panie majorze…", ale Broch machnął ręką.
– Co się stało?
– Może pan wracać – powiedział Broch. – Zaraz odjeżdżacie. – Gestem posłał sierżanta w stronę lokomotywy. Sierżant biegł niemrawo, jakby był spętany, prawdopodobnie miał na sobie kilka warstw odzieży. Pociąg gwizdnął cicho, jakby w obawie, że głośniejszy gwizd może wywabić z okolicznych lasów inne oddziały groźnych polskich bandytów.
Broch wziął Klossa pod ramię, podprowadził do terenowego samochodu. Silnik dygotał rytmicznie, szofer bał się widać trudności z uruchomieniem samochodu.
– To już druga próba wysadzenia wiaduktu – rzekł Broch. – Bardzo im na tym zależy.
– Dziwi się pan? Najkrótsza linia komunikacyjna z frontem.
– Coraz bliżej ten front, Kloss – zmarkotniał Broch. – Czy wierzy pan jeszcze, że kiedyś byliśmy pod Moskwą?
– Nie ma powodów do niepokoju – stwierdził Kloss, wskazując głową przysłuchującego się rozmowie szofera, który ćmił ogarek papierosa, skrywając go w półprzy-mknięte) dłoni.
– Jazda! – rzekł Broch do szofera. I dopiero gdy samochód nabrał szybkości, a łoskot pracy silnika zagłuszał ich słowa, powiedział: – Dziękuję, Kloss.
– Abwehra musi czuwać nad morale armii – odpowiedział z uśmiechem Kloss. Samochód wjechał już na wybrukowane kocimi łbami uliczki miasta.
– Zatrzymaj się – klepnął szofera w ramię – mam tu coś do załatwienia.
– Nie zapomniał pan o przywitaniu Nowego Roku? Szykuję niespodziankę.
– Czekam, majorze. Tak, jak się umówiliśmy, koło jedenastej możemy zacząć nasze wielkie picie.
– Tak – pokiwał głową Broch – możemy się jeszcze tylko upić. – Dał znak kierowcy. Samochód ruszył ostro.
Broch – myślał Kloss, mijając biedne domki przedmieścia. – Smutno ci, Broch. Jesteś inteligentny, nie oszukają cię dęte komunikaty OKW, jesteś zbyt dobrym oficerem, żeby wierzyć w „skracanie frontu" i „zwycięskie odrywanie się od nieprzyjaciela". Czujesz, że wszystko zdycha., że coraz bliżej końca, ale nie potrafisz nic zrobić.
Kloss lubił nawet Brocha, cenił jego lojalność, jakąś -rzec by można – skautowską przyzwoitość. Broch jest bezpośredni, chętnie przestaje z młodymi oficerami. W jego wieku, z jego wiedzą powinien być już generałem. Był kiedyś w OKW, zapowiadał się na tęgiego sztabowca, ale różnica zdań, jakaś krytyka decyzji genialnego wodza, którą ktoś usłużny natychmiast zakomunikował gdzie trzeba, skończyła błyskotliwie zapowiadającą się karierę oficera. A przy tym wszystkim Kloss wie, że Broch jest ślepy. Ślepy jak oni wszyscy, młodzi oficerowie z pierwszej wojny, późniejsza kadra Reichs-wehry, dziś trzon niemieckiego dowództwa. Jeśli się zdobędą wreszcie na spóźniony odruch buntu – Kloss przypomniał sobie zeszłoroczne wydarzenia lipcowe – to ma on na celu jedynie pozbycie się głupiego gefreitera; jakby generałowie niemieccy mieli jakąkolwiek szansę uratowania Trzeciej Rzeszy przed ostateczną klęską.
Minął placyk ze sterczącymi w górę ruinami spalonej synagogi, wszedł w wąską uliczkę, pustą o tej porze; choć zaczynało już świtać, jeszcze obowiązywała godzina policyjna. Minął drewniany, niegdyś pomalowany na żółto dom z szyldem zegarmistrza, rozejrzał się, zrobił ze trzy kroki wzdłuż wysokiego płotu ze szczelnie zbitych desek i nacisnął furtkę, która ustąpiła, mimo że wielka, zardzewiała kłódka zdawała się wskazywać, że furtka nie używana jest od lat. Znalazł się na tyłach żółtego domu, przez szparę w okiennicy prześwitywała blada smuga światła. Trzykrotnie zapukał w okiennicę; a kiedy drzwi uchyliły się, wszedł pewnie w mrok wielkiej sieni, minął jeden i drugi ciemny pokój, by znaleźć się w izbie przylegającej do sklepu zegarmistrza, oświetlonej migotliwym płomyczkiem karbidówki. Mężczyzna o ziemistej cerze i głęboko wpadniętych oczach zdjął słuchawki, położył je obok oksydowanego pudła krótkofalówki i pytająco spoglądał na Klossa.
– Znowu nic – powiedział Kloss ze złością. – Co za idiotów posyłacie na ten wiadukt! Wybuch zerwał trochę tynku z filara, to wszystko.
– Ciotka Zuzanna – mężczyzna przejechał dłonią po powiekach, jakby chciał z nich zdjąć senność – ciotka Zuzanna żąda, żebyśmy uporali się z tym wiaduktem najpóźniej do siódmego stycznia.
Kloss uśmiechnął się. Uśmiecha się, ilekroć słyszy „ciotka Zuzanna", choć słyszał wielokrotnie i sam nieraz używał tego kryptonimowego określenia ich centrali. Podał radiotelegrafiście papierosa, patrzył, jak tamten z lubością wciągnął w płuca porcję dymu. Dopiero teraz dostrzegł, jak bardzo ten człowiek jest zmęczony. Nie mógł się powstrzymać od ostrych słów, już ich żałuje -zegarmistrz przecież nie zawinił. Położył na stole ledwie napoczętą paczkę papierosów juno.
– Umów mnie z Bartkiem – rzekł kierując się do wyjścia – sam z nim muszę pogadać.
Nie minęło pół godziny, a Edyta wiedziała już niemal wszystko o swojej współlokatorce i nowej koleżance. Greta ucieszyła się, naprawdę się ucieszyła z przyjazdu Edyty Lausch; Edyta jest jej rówieśniczką, a w parę minut po przyjściu do tego kiepsko umeblowanego pokoju, służącego za hotel pracownikom cywilnym, kolejarzom i dziewczętom ze służby pomocniczej, Greta zapraponowała Edycie, żeby mówiły sobie po imieniu. Już naprawdę miała dość poprzedniczki Edyty, kilka dni temu odesłanej do Vaterlandu z powodu rozstroju nerwowego.
– Cieszę się, że będę z tobą – paplała Greta – tak mi zbrzydła tamta wariatka. Wszystko jej przeszkadzało: dym z papierosów, bałagan w pokoju, a raz, gdy wzięłam przez omyłkę jej ręcznik, myślałam, że do mnie strzeli! Sypiała z rewolwerem pod poduszką. Przedtem była w Mińsku, pracowała w gestapo, miała zawsze rewolwer pod poduszka. Chora, zupełnie chora. My wszyscy robimy się tutaj chorzy. To ponure miasto. Bez przerwy słyszymy o jakichś napadach polskich terrorystów. Nie ma dnia, by któryś z naszych nie zginął.
– Wiem – rzekła Edyta – byłam już w tym mieście. Nie lubię tego miasta.
Układając w przydzielonej jej połówce szafy swoje fatałaszki przypomniała sobie znowu tamtą noc sprzed niemal czterech lat. Razem z małym, śmiesznym wiedeńczykiem, kapitanem Schneiderem, gdy zdołał ją wreszcie uspokoić, pobiegli na górę. Na pierwszym piętrze, w reprezentacyjnym apartamencie mieszkał miejscowy amtsleiter. Kilka dni wcześniej wyjechał do Berlina, wezwany prawdopodobnie w sprawie likwidacji problemu żydowskiego. Miasto było już w tym czasie Judenfrei, miejscowych Żydów, stłoczonych początkowo w ciasnych uliczkach dzielnicy Zatorze przesiedlono do getta Warszawy i Łodzi. W domu została żona amtsleitera, wysoka blondynka o pięknych, upiętych w kok włosach, którą Edyta znała z widzenia, i ich córeczka, dwuletnia, niebieskooka beksa. Kiedy weszli ze Schneiderem na pierwsze piętro, Edyta zauważyła najpierw, że stojącej w niszy gipsowej rzeźbie odtrącił ktoś dłoń, dopiero potem zobaczyła uchylone drzwi do mieszkania amtsleitera. Schneider wszedł pierwszy, z odbezpieczonym rewolwerem w dłoni. Reflektor jego latarki wyławiał z mroku zmierzwioną pościel, porozrzucane papiery, poprzewracane meble. W pewnym momencie zgasił latarkę, chwycił Edytę za ramię.
– Proszę zejść do mnie i zatelefonować do gestapo – a kiedy Edyta zrobiła krok naprzód, jakby chciała się upewnić w swoim przypuszczeniu, zatrzymał ją gwałtownie. – Proszę dalej nie wchodzić. Kobieta i dziecko nie żyją.
– To polscy bandyci – powiedziała wtedy Edyta.
– Wygląda na zwykły rabunek – odparł Schneider i potem dodał: – Amtsleiter dobrze się musiał obłowić przy likwidacji getta.
Edyta chciała zaprotestować, wtedy nie mogło się jej pomieścić w głowie, żeby wysoki niemiecki urzędnik, wyznaczony na to stanowisko przez wodza i partię, mógł robić to, co sugerował Schneider. Ale nie zaprotestowała, nie mogła wydobyć głosu. Jakże nienawidziła wtedy Polaków, tych dzikich podludzi, którzy wdzierają się nocą, aby mordować niemieckie kobiety i dzieci.
Greta musiała zauważyć, że Edyta jej nie słucha. Zamilkła nagle.
– Mów dalej, słucham – powiedziała Edyta, jakby bała się ciszy. W rzeczywistości równocześnie z obrazem, który tkwił w jej pamięci i przesuwał się przed jej wzrokiem jak film, słyszała gadaninę Grety, która opowiadała właśnie, jak realizuje się niezbyt skomplikowaną filozofię życiową: nie pamiętać o wojnie, nie myśleć o niczym, bawić się, pić, używać życia. Była przy tym sentymentalna, jakieś przypadkowe, przelotne związki z mężczyznami nazywała wspaniałymi przygodami, cudownymi przeżyciami, wielkimi miłościami jakby zapominając, że pięć minut temu, gdy opowiadała o Horście, a nie o Fryderyku, także powiedziała: to była największa miłość mojego życia. Greta uważała widocznie, że znalazła w Edycie przyjaciółkę i przyszłą współuczestniczkę w jej przekonaniu szampańskich, a w istocie przecież żałosnych pijatyk w oficerskim kasynie, a Edyta nie miała ochoty wyprowadzać jej z błędu, pomyślała tylko, że jej poprzedniczka miała istotnie niezbyt lekkie życie z Gretą. Ale była zadowolona, że Greta nie przestaje mówić, że ona może jeszcze raz myślami wrócić do wydarzeń sprzed czterech lat.
Niedługo już zabawiła w tym mieście. W kilka dni po pamiętnej nocy dostała zalakowaną kopertę z rozkazem wyjazdu. Była w Salonikach, potem w południowej Francji, potem w Wiedniu. Poznawała podbitą Europę – turystyka mimo woli – rzucana to tu, to tam, decyzją anonimowych sztabów, którymi kierował mózg największego wodza w dziejach Niemiec. Tamtego dnia mały, śmieszny kapitan Schneider odprowadzał ją na dworzec, emablował ją z nieco staroświecką galanterią wiedeńskiego radcy sądowego, którym był istotnie w cywilu. Edyta dziwiła się, dlaczego prowadzi ją zakamarkami wąskich uliczek, myślała, że Schneider omija śródmieście, kluczy dłuższą drogą, żeby być dłużej z nią sam na sam, bawiło ją to troszkę; dopiero kiedy doszli do stacji usytuowanej nieco wyżej, tak że widać było rozciągające się miasto z kwadratowym rynkiem, Edyta zrozumiała, jakiego to widoku chciał jej oszczędzić wiedeński eks-prawnik. W przeźroczystym powietrzu wznosił się niebieskawy dymek salwy karabinowej, to zwróciło jej uwagę, spojrzała w stronę białych murów kościoła, zobaczyła zbity tłum padających, podciętych salwą.
– Pięćdziesięciu – powiedział Schneider. – W odwet za żonę i dziecko amtsleitera – dodał.
– Tam było tylko dwóch – powiedziała wtedy Edyta, nie dlatego, aby zamierzała litować się nad skoszonymi salwą, lecz w przebłysku elementarnej sprawiedliwości. Schneider nic wówczas nie odpowiedział, może pamiętał, że wtedy, w noc morderstwa wymknęło mu się zdanie niezbyt pochlebne dla amtsleitera i bał się Edyty, może i dla niego, obytego z wymiarem sprawiedliwości, dysproporcja tych dwóch śmierci i tych pięćdziesięciu była zbyt uderzająca. Spojrzał tylko na zegarek i Edyta zrozumiała, że trzeba się pospieszyć.
Ręczniki były już ułożone, świeża pościel leżała na łóżku, należącym do niedawna do kobiety, która rozchorowała się od pobytu w Rosji i Polsce. Greta gorliwie rzuciła się, by pomóc Edycie w powlekaniu kołdry. Mówiła przy tym bez przerwy. Teraz o jakimś chłopaku, na którego ma „cholerną chrapkę". Może dlatego, że, w przeciwieństwie do innych, zupełnie nie zwraca na nią uwagi.
– Wysoki, przystojny blondyn – mówiła Greta – szaleję za blondynami, a on ma coś w twarzy, coś tajemniczego, jest chwilami jakby nieobecny. – W tym roku się nie udało, ale w przyszłym Greta obiecuje, że owinie sobie oberleutnanta Klossa wokół palca.
– Jak on się nazywa? – zainteresowała się nagle Edyta.
– Oberleutnant Hans Kloss. Czyżbyś go znała? – Greta była niemal zdumiona, że Edyta przerwała milczenie, jakby przywykła, że jej monologowanie bywa nie przerywane.
– Mój Boże, Hans! Po tylu latach! Czy on mnie pozna?
– Naprawdę go znasz, Edyto? Błagam, umówmy się gdzieś razem, poznaj mnie z nim! To kamień, nie mężczyzna.
Edyta uśmiechnęła się na wspomnienie czegoś miłego i dalekiego. Nareszcie coś przyjemnego w tym dniu złych wspomnień. Sięgnęła do walizki, wyciągnęła kopertę z plikiem zdjęć, szukała w nich długo, nim znalazła starą, zżółkła już, amatorską fotografię…
– Poznajesz go? – spytała.
– Przecież to jakiś smarkacz.
– Zdjęcie jest z trzydziestego szóstego roku – rzekła Edyta. Odwróciła fotografię, spojrzała na dedykację. Greta czytała, zaglądając jej przez ramię: „Edycie, o której nigdy nie zapomnę – Hans".
– Podobny?
– Jakby trochę – odpowiedziała Greta. – Oddaję ci go, jest twój. Ja zresztą mam tu chłopaka – dodała z nieco sztucznym ożywieniem – nazywa się Brunner, gestapowiec, też przystojny, wiesz, taki typ silnego mężczyzny… – A widząc, że Edyta ciągle spogląda na dedykację, westchnęła: – Będziesz miała okazję, moja kochana, przekonać się, czy mężczyźni dotrzymują słowa.
Kloss miał zwariowany dzień. Najpierw ściągnęli go o świcie do tego pechowego wiaduktu, potem – ledwo zdążył się ogolić i zjeść kromkę chleba ze sztucznym miodem, przygotowaną przez Kurta – otrzymał wezwanie do generała. Parząc usta wypił namiastkę kawy, przebiegł kilka ulic wiodących do sztabu zgrupowania i przez dwie godziny musiał wysłuchiwać pouczeń i dobrych rad dotyczących rozplanowania pól minowych. Taki tylko pożytek z tej konferencji, że Kloss mógł się dowiedzieć o nowej dyslokacji artylerii, a ta wiadomość na pewno zainteresuje „ciotkę Zuzannę". Zanim dotarł do siebie, do komendantury, musiał pojechać na drugi koniec miasta, do magazynów kwatermistrzostwa, gdzie miały czekać i naprawdę czekały na niego butelki wina, podarowane mu przez kwatermistrza, mały rewanż za kiedyś oddaną przysługę, ale w magazynach był tłok, pułki fasowały przydziały wódki i papierosów, specjalną, zwiększoną rację z okazji Nowego Roku. Kiedy wreszcie, obładowany niemiłosiernie, wrócił z winem i paroma paczkami dobrych cygar, zapodział się gdzieś Kurt, który miał na niego czekać w komendanturze. Kloss domyślił się, że Kurt polazł do kasyna, gdzie ma dziewczynę, musiał więc wydzwaniać, szukać go, nie bacząc, że stoi mu nad głową feldfebel Jakobs, jego kancelista, z jakimiś pilnymi papierami, wymagającymi akceptacji oberleutnanta.
– Zanieś te parę butelek do domu – powiedział wreszcie do Kurta, gdy ten się zjawił z miną mocno skruszoną. – Jedną butelkę możesz sobie wziąć, wypijcie z Marge-ntą za moje zdrowie.
– Dziękuję, panie oberleutnant – wyprężył się Kurt zadowolony, że znowu mu się upiekło.
– Ale mieszkanie musi być wypucowane na medal.
– Oczywiście, panie oberleutnant – odwrócił się na pięcie, stuknąwszy przedtem obcasami i omal nie wpadł na sturmfuehrera Brunnera, który jak zwykle niespodziewanie stanął w drzwiach.
– Serwus, Hans. Musimy pogadać. Słyszałeś, że partyzanci zrobili nam brzydki kawał?
– Usiłowali – odparł Kloss podsuwając mu krzesło.
– Po Nowym Roku przetrzepiemy im skórę, Ściągamy rezerwy z całego gubernatorstwa – nie skorzystał z krzesła, przeszedł się po pokoju z rękami założonymi do tyłu.
– Więc pogadamy po Nowym Roku – uciął Kloss. Brunner spojrzał nań ze zdziwieniem, jeszcze chwilę stał na środku pokoju, jakby na coś czekał.
– Heil Hitler! – powiedział wreszcie z ociąganiem, ale wyszedł dopiero wtedy, gdy na biurku Klossa zadzwonił telefon. Gdyby nie wyszedł, zobaczyłby dziwną zmianę w twarzy Klossa.
– Oberleutnant Kloss? Mówi Edyta Lausch – usłyszał w słuchawce. Poczuł, że drgnęła mu ręka.
– Chwileczkę – rzekł. Odłożył słuchawkę, otarł zroszone potem czoło, zapalił papierosa, dopiero wtedy, gdy poczuł, że potrafi zapanować nad głosem, powiedział:
– To naprawdę ty, Edyto?
– Nie mylisz się, Hans, to ja, nie spodziewałeś się mnie? Ja też nie spodziewałam się, że jeszcze cię zobaczę, że właśnie w tym mieście…
Potem usłyszał jeszcze, że dowiedziała się o jego pobycie zupełnie przypadkowo, że chciałaby się z nim jak najszybciej zobaczyć. Potakiwał, zapewniał, że tak, że marzy o spotkaniu z nią. Wtrącał, gdzie trzeba, że widzieli się podczas wakacji w trzydziestym szóstym roku i na pewno oboje bardzo się zmienili. Potem, sam nie wiedząc, co robi, zaprosił ją na jedenastą wieczór do siebie, podał jej adres, zgodził się, może nawet z nadmiernym zapałem, żeby wzięła ze sobą koleżankę, która marzy o poznaniu go… Jeszcze wiele razy musiał mówić, że się cieszy, że to cudowne spotkać przypadkiem kuzynkę (chyba więcej niż kuzynkę – to dodała Edyta), zanim wreszcie mógł odłożyć słuchawkę i zastanowić się nad sytuacją. W pierwszej chwili miał ochotę uciekać, zostawić wszystko i uciekać. Potem przyszła refleksja: byłem przecież do niego tak podobny, upłynęło osiem lat, niemożliwe, żeby…
– Edyta Lausch to najmłodsza córka ciotki Hildy -pomyślał chyba na głos, bo gefreiter Jakobs popatrzył nań ze zdumieniem.
– Słucham, panie oberleutnant? – pochylił ku niemu tłustą, babską twarz.
– Nic, nic. – Podszedł do wieszaka, włożył płaszcz, nie starając się nawet ukryć zasępienia.
– Miał pan porucznik przeczytać i zaopiniować ten projekt instrukcji. – Gefreiter pochylił się ku niemu z typową dla małego urzędniczyny, jakim był zawsze, mieszaniną pokory i natarczywości.
– W przyszłym roku – rzekł Kloss, co Jakobs potraktował jako dobry dowcip. Kloss musiał przyjąć od niego najlepsze życzenia, wejść na moment do gabinetu szefa, aby złożyć mu swoje, pocałować w podstawiony policzek rudą Fredkę, sekretarkę szefa, nie usiłując nawet zerknąć na rozłożone przed nią papiery, bo mózg wypełniała mu jedna myśl: muszę wiedzieć wszystko o Edycie Lausch.
Kloss przyszedł do domu zmęczony. Powoli przekręcał klucz w zamku swego, zbyt dużego jak dla jednej osoby, pokoju. Kiedyś, przed wojną w tym brzydkim domu z czerwonej cegły mieściła się szkoła rzemieślnicza i oficerów ulokowano w dawnych klasach. Z początku czuł się nieswojo w tym pomieszczeniu, gdzie z łatwością można by zakwaterować dwa plutony żołnierzy, zaczął lubić ten pokój w dość osobliwej sytuacji. Którejś nocy zbudził go łomot do drzwi i krzyk: „Otwierać, gestapo!".
Potem okazało się, że był to niewybredny dowcip Brunnera, który wdarł się z kamratami w poszukiwaniu alkoholu. Ale przez parę sekund, nim rzecz się wyjaśniła – polubił ten pokój – dziesięciometrowa przestrzeń między drzwiami a jego posłaniem pozwoliłaby mu posłać na tamten świat paru gestapowców, zanim oni dosięgliby jego…
Zzuł buty, zrzucił kurtkę munduru i położył się. Zrobił wszystko, co miał do zrobienia – teraz kilka godzin oczekiwania. Uda się, czy się nie uda? Nie lubi czekać. W takich chwilach jak ta po prostu kładzie się i śpi. Dziś przyszło to tym łatwiej, że dzień ten, ostatni dzień 1944 roku, nie oszczędził mu wrażeń.
– Musi się udać! Tyle razy się udawało – zdążył jeszcze pomyśleć przed zaśnięciem.
Obudziło go pukanie do drzwi. Zanim powiedział „Wejść!", przypomniał sobie to wszystko, przed czym uciekł, szukając schronienia we śnie. Kuzynka Edyta, towarzyszka zabaw dziecięcych… młodzieńcza miłość… W drzwiach stał Kurt.
– Przyniósł chłopak od zegarmistrza – powiedział.
– Dziękuje, Kurt. – Odebrał z rąk ordynansa duży, staromodny budzik. – Zwalniam cię teraz, do jutra masz wolne. Możesz iść do swojej Margeritki. Zaczekaj, należy jej się noworoczny upominek – zawołał go, podając tabliczkę czekolady.
Kurt zasalutował. Nie rozpływał się w podziękowaniach. Zna swojego szefa nie od dziś. Potrafi wyczuć, kiedy oberleutnant Kloss pragnie zostać sam. Teraz zdarzyła się właśnie taka chwila, więc Kurt po prostu wychodzi, zastanawiając się, czy gdyby zaniósł teraz Margeritce czekoladę, ona zdążyłaby upiec na wieczór tort czekoladowy. Bo Kurt nade wszystko lubił tort czekoladowy.
Tymczasem Kloss poczekał, aż ucichną kroki Kurta w długim, mrocznym, pachnącym pyłochłonem korytarzu. Dopiero wtedy przekręcił klucz w zamku, podszedł z budzikiem do okna. Z nawyku raczej niż z potrzeby położył na parapecie odbezpieczony rewolwer. Jeden ruch i tylna ściana budzika odskoczyła jak naciśnięta sprężyna. Wyjął cienki zwitek bibułki. Gęste rządki liter: „Ciotka Hilda ma reumatyzm. Ostatni list w trzydziestym ósmym roku, ostatnie spotkanie w trzydziestym szóstym w mająteczku wujostwa Weisenberg. Przejażdżki łodzią. Oświadczyny pod krzakiem bzu. Altanka w ogrodzie. Księżyc".
– Dużo to nie jest – mruknął – dobre i to.
Zamyślił się. Przypomniały mu się tygodnie spędzone w ciasnych klitkach gmachu mińskiego kontrwywiadu. Oficer radziecki godzinami przesłuchiwał człowieka, do którego szczęściem czy nieszczęściem był tak uderzająco podobny. A on miał tylko słuchać. I przyglądać się przez szybę, która z tamtej strony była lustrem, temu człowiekowi. Śledzić grę mięśni jego twarzy, jego gesty, sposób, w jaki pali papierosa. Któregoś dnia uświadomił sobie, iż mimo że przez dwa miesiące przygląda się Hansowi Klossowi, jeszcze ani razu nie widział, jak tamten się śmieje. Powiedział o tym Griszy, właśnie temu oficerowi kontrwywiadu, który przesłuchiwał Hansa Klossa, i ten podczas następnego przesłuchania czynił nadludzkie wysiłki, aby wykrzesać uśmiech na zatroskanej twarzy Niemca. Wreszcie ni z tego, ni z owego opowiedział jakąś pieprzną anegdotę, ale twarz Hansa Klossa nadal pozostała nieruchoma.
– Trudno – powiedział Grigorij – uśmiechać się musisz po swojemu. Zresztą nie sądzę, żebyś miał tam dużo okazji do śmiechu.
Okazje bywały, ale dzisiejszy wieczór nie dostarczy ich na pewno.
Usiłował sobie przypomnieć, co mówił tamten o Edycie. Mówił niechętnie. Nie rozumiał pytań, jakie mu zadawano, nie rozumiał ich potrzeby i celu. Nie mógł przecież wiedzieć, że tam, za lustrem, bojąc się zmienić pozycję, by nie skrzypnął stary fotel, ktoś siedzi. Ale coś jednak z niego wydobyto…
Teraz właśnie próbuje to sobie przypomnieć. Chwilami ogarnia go przerażenie, gdy nie może sobie uświadomić pory dnia (a może nocy), kiedy podczas przejażdżki łódką po stawie (po pokrytym rzęsą stawie – myśli, choć nie wie, czy dowiedział się tego wtedy, siedząc we wnęce za lustrem, czy jego wyobraźnia stworzyła właśnie taki obraz stawu w mająteczku Weisenbergów) Edyta, chcąc zerwać lilię wodną, wychyliła się zanadto i z krzykiem wpadła do wody. Hans musiał ją wtedy wyciągać, nie było zbyt głęboko, ale Edyta nie umiała pływać, wyciągnął ją w mokrej, oblepiającej ciało sukience, pokrytej zieloną rzęsą (dlaczego mi ta cholerna rzęsa wlazła do głowy! -powiedział teraz głośno). Edyta kazała mu się odwrócić (uświadomił sobie w tej chwili, że pomyślał, jakby to jemu kazała się wówczas odwrócić, a nie prawdziwemu Hansowi Klossowi, urodzonemu w Kłajpedzie 5 października 1921 roku). Zdjęła sukienkę, wypłukała ją, rozłożyła na słońcu, żeby wyschła, sama zakopała się w stertę pachnącego ziołami siana i dopiero wtedy go zawołała. Czy to wówczas po raz pierwszy Hans Kloss pocałował Edytę Lausch? A może kiedy indziej? Miał piętnaście lat, ona trzynaście…
Jeszcze raz przeczytał tekst na bibułce. O reumatyzmie ciotki Hildy, o listach, o altance i o księżycu. Potem wyjął zapalniczkę, spalił skrawek papieru, wieczko budzika znalazło się znowu na swoim miejscu i nikt nie mógłby się domyślić, że ten stale psujący się stary zegar, który Kurt przeklął już tyle razy, bo obrzydło mu noszenie go do zegarmistrza, spełnia rolę, jaką w normalnych czasach miałaby do spełnienia zwykła koperta na list.
Ustawiał butelki i kieliszki na stole, jakieś przygotowane przez Kurta kanapki (chleb z mięsną konserwą) i zastanawiał się, dlaczego w trzydziestym ósmym roku urwała się korespondencja Hansa Klossa z Edytą Lausch. Ach, gdyby mógł teraz choćby przez kwadrans porozmawiać z tamtym, który gdzieś w głębi Rosji siedzi w pojedynczej celi, dobrze żywiony i łagodnie traktowany („Będziemy na niego chuchali i dmuchali, żeby nam się, broń Boże, me przeziębił – powiedział Jakubowski, gdy się rozstawali. – Nie wiadomo, kiedy się nam ten Niemiec może jeszcze przydać"). Przydał się. Wyciągnęli od niego znowu parę informacji, ale jak można przekazać uczucia piętnastolatka do trzynastoletniej dziewczyny w krótkim radiotelegramie, w krótkim, bo zbyt długie nadawanie rozszyfrowałoby radiostację. Gdyby wtedy wiedział, że spotka Edytę Lausch, że tamta dziewczyna będzie pamiętać Hansa Klossa… Był przygotowany na spotkanie z wujem Helmuthem, asesorem sądowym z Królewca, godzinami wpatrywał się w poradloną twarz starego, pruskiego biurokraty, żeby poznać go na pierwszy rzut oka. I poznał, gdy zaszła potrzeba. Ale Edyta nie jest starszym panem o ostrym nosie i brodawce na podbródku. Widział co prawda jej zdjęcie, przypomina ją sobie jak przez mgłę. Jasna blondynka z długimi, grubymi warkoczami. Osiem lat… trzynastoletnia dziewczynka stała się dorosłą kobietą. Przeszła najważniejszą przemianę.
Mam prawo jej nie poznać – uspokaja się. – A czy ona mnie pozna? Hans Kloss też miał prawo się zmienić przez osiem lat. Z nieopierzonego wyrostka stał się mężczyzną. A znak szczególny… Podszedł do lustra i przyjrzał się swej szramie pod prawym uchem.
Rozstawił już naczynia, rozłożył sztućce, ma jeszcze co najmniej godzinę do przyjścia gości. Jeśli się nie spóźnią. Nie, Edyta nie spóźni się na pewno. Tak bardzo chciała się z nim zobaczyć, ledwie się wymówił nawałem pracy, kiedy mu zaproponowała, żeby zobaczyli się natychmiast.
Czy jest ładna? Tamten mówił, że piękna. Czy można wierzyć wrażeniu piętnastoletniego chłopca? Ze zdjęcia, zresztą amatorskiego i niezbyt wyraźnego, niewiele można było odczytać. Dość regularne rysy twarzy, jasne, prawdopodobnie niebieskie albo szare oczy, dużo puszystych włosów. Chyba ładna – pomyślał i to jakby go uspokoiło, chociaż w gruncie rzeczy nic go nie obchodzi, czy kuzynka Klossa, Edyta Lausch, jest naprawdę ładna. Nie po to szkolono go przez kilka miesięcy, nie po to poddawano go morderczym próbom, badano jego wytrwałość, inteligencję, znajomość niemieckich idiomów, żeby teraz miał odświeżać jakieś młodzieńcze wspomnienia, w dodatku nie swoje, lecz człowieka, w którego skórę się wcielił.
Nagle błysk: oczywiście, dlaczego nie wiedział tego od razu? Hans Kloss w trzydziestym ósmym roku zdał maturę i pojechał studiować na politechnice w Gdańsku. On też był na politechnice w Gdańsku, ale właśnie jesienią trzydziestego ósmego roku musiał się przenieść do Warszawy. Rozbestwienie gdańskich hitlerowców, ich nienawiść do Polaków z Pomorza, którzy osiedlili się w formalnie Wolnym Mieście Gdańsku, hitleryzującym się z godziny na godzinę, zaczęła przybierać takie rozmiary, że musiał wyjechać. Kto wie, gdyby wówczas został, może spotkałby się kiedyś z Hansem Klossem. Na pewno zatrzymaliby się obaj, zdumieni nieprawdopodobnym wprost podobieństwem. Dwóch ludzi różnej narodowości, z których jeden uważał się za przedstawiciela rasy panów i chyba me byłby uszczęśliwiony, że jego zwierciadlane niemal odbicie jest Polakiem, człowiekiem narodu skazanego na to, by po wieczne czasy służyć Her-renvolkowi. Hans Kloss był na pewno wśród tych paradujących w brunatnych koszulach z opaskami, budzących miasto rykami i błyskami pochodni, pikietujących polską pocztę i polski urząd celny. Członek tajnej komórki NSDAP w Kłajpedzie i elew równie tajnej niemieckiej podchorążówki nie stał zapewne wtedy na uboczu. A ona? A Edyta? Jaka jest? Do służby pomocniczej wstępuje się dobrowolnie. Ona wstąpiła. Czy dlatego, że chce mieć swoją cegiełkę w budowie gmachu tysiącletniej Rzeszy, czy dlatego, żeby jej matka (chora na reumatyzm moja ciotka Hilda – pomyślał z uśmiechem) mogła dostać lepsze kartki żywnościowe, uprawniające do otrzymywania paru deka masła zamiast margaryny? A więc tak, musiało być tak: Hans Kloss jeszcze z fotografią Edyty w portfelu przyjechał do Gdańska. Musiał tu poznać jakąś inną dziewczynę. Dlatego korespondencja, podtrzymywana przez obie strony przez dwa lata, nagle się urwała. Czy to także była studentka, towarzyszka nocnych pochodów z pochodniami, wykrzykująca do zachrypnięcia antypolskie hasła na nie kończących się wiecach? Czy może córka jakiegoś solidnego kupca, poczciwa mieszczaneczka, a może córka wdowy po urzędniku, wynajmującej pokoje na stancje dla studentów? Kto to był? Czy Hans Kloss coś mówił na ten temat? Czy go o to pytano?
W głowie miał pustkę. Dopiero po chwili zreflektował się: przecież to nie dotyczy Edyty i gdyby był naprawdę Hansem Klossem, właśnie ten temat oboje by instynktownie omijali.
Dość! Kloss, właściwie człowiek, który od czterech lat nosi nazwisko Hansa Klossa, nie potrafi zbyt długo się martwić, wolałby, co prawda, nie czekać, ale teraz, kiedy uświadomił sobie, że dla Edyty Lausch może być Hansem Klossem, że niebezpieczna gra, którą z całą świadomością ryzyka (a może właśnie także dla tego ryzyka?) podjął przed czterema laty, będzie kontynuowana, jest już spokojny.
Przypomniała mu się sprawa wiaduktu. Sprawdził w myśli, czy niczego nie zaniedbał. Ten wiadukt musi być wysadzony! Ciotka Zuzanna (uśmiechnął się do siebie) bardzo nalega. Musi mieć swój cel. Czyżby długo oczekiwana ofensywa? Prości żołnierze, nie krępując się jego obecnością, szczękali zębami mówiąc o wielkiej ofensywie, którą szykuje „Iwan". Jest wystarczająco długo na wojnie, aby zaufać niezawodnemu instynktowi prostych żołnierzy. A więc tym bardziej wiadukt musi być wysadzony.
Kiedy wprost z komendantury, natychmiast pod wrażeniem rozmowy z Edytą, zaniedbując nawet zwykłej ostrożności, pobiegł do zegarmistrza, aby wydobyć od ciotki Zuzanny te właśnie informacje o reumatyzmie, stawie, łódce i księżycu, czekał już na niego Bartek. Kloss lubił tego inteligentnego chłopca, z którym współpracował nieraz i którego mógł być zupełnie pewien. Za Bart-kiem, dowódcą dużego zgrupowania partyzanckiego, wsławionego licznymi brawurowymi akcjami (w niektórych i Kloss miał swój udział), policja i SD rozpisały listy gończe i jeszcze do niedawna jego chłopska, kwadratowa twarz spoglądała na Klossa z parkanów miasta, dopóki jej nie przykryły inne plakaty, poszukujące polskich „zbrodniarzy" albo obwieszczające o kolejnej egzekucji „osób, które podniosły rękę na przedstawicieli narodu niemieckiego"… Ale Bartek nic sobie z tego nie robił, nawet w najgorszym czasie przyjeżdżał chłopską furką na targ do miasta, jakby wiedząc, że wtapia się bez reszty w tłum ubrany w kożuchy i długie buty.
Bartek był markotny, zegarmistrz musiał mu powtórzyć cierpką ocenę ostatniej akcji. Nie przyjął papierosa, skręcił sobie w gazecie trochę śmierdzącej machorki, poczekał, aż wszystkie zegary w sklepie wybiją godzinę trzecią i dopiero wtedy powiedział o nieszczęściu. Okazało się, że podczas akcji na wiadukt zagubił się jeden człowiek.
– Kto? – zapytał Kloss. Ludzi Bartka znał tylko z pseudonimów.
– Florian – powiedział Bartek. – Niedobrze, jeśli wpadł, może wygadać, że dysponowaliśmy planem pól minowych.
– Spróbuję się dowiedzieć – powiedział Kloss. -Wiem, że zaraz po akcji nie złapali nikogo. Byłem na miejscu w kwadrans po was…
Przeszedł do najważniejszego:
– Musicie załatwić sprawę z tym wiaduktem w ciągu trzech dni, bez względu na straty. Zresztą powinny być niewielkie. Niemcy nie spodziewają się uderzenia bezpośrednio po nieudanej akcji. Trzeba wykorzystać ten moment uspokojenia. Najlepiej w ciągu najbliższych dwóch, trzech nocy.
Przekazał Bartkowi nowe dane dotyczące zaminowania i to, czego zdążył się dowiedzieć, zerkając na rozłożonę przed Fredką, sekretarką jego szefa, rozkłady jazdy ważniejszych transportów kolejowych. Zaproponował zgranie akcji wysadzenia wiaduktu z likwidacją jakiegoś ważnego transportu…
Bartek natychmiast się ożywił. Kolejówka to jego specjalność. Zaczął od tego, początkowo z ośmioma towarzyszami. Teraz jego oddział liczy niemal dwustu ludzi i ma na koncie prawie dwa tysiące wagonów pełnych zaopatrzenia i sprzętu. Ustalili jeszcze konieczność jakiegoś pozorowanego ataku niewielką grupą ludzi, aby odciągnąć ochronę wiaduktu, omówili termin i miejsce następnego spotkania. Kloss chciałby wiedzieć, kiedy będzie podjęta kolejna próba. On w tym czasie musi mieć absolutne alibi. Na końcu, maskując zdenerwowanie humorem, opowiedział Bartkowi o cudownym odnalezieniu „kuzynki".
– Uważaj – rzekł Bartek – to może być prowokacja.
– Uważam – odparł. – Uważam już cztery lata.
Bartek napełnił kieliszki samogonem. Wznieśli je w milczeniu, potem mocno uściskali sobie dłonie. Nie potrzebowali słów- znali swoje pragnienia na zbliżający się Nowy Rok.
Major Broch miał już lekko w czubie. Hałaśliwie wkraczał do pokoju, z uznaniem spojrzał na baterię butelek stojących na stole, postawił obok nich pękatą, ciemnozieloną.
– Szampan? Świetnie! – powiedział Kloss.
– O pucharach też nie zapomniałem. To miała być moja niespodzianka. Ale mam dla pana jeszcze lepszą. Drogi przyjacielu, oficjalnie za parę dni, ale w wielkiej tajemnicy mogę już panu powiedzieć. Przed chwilą przeglądałem zatwierdzoną listę awansów. Gratuluję… kapitanie Kloss!
A więc dali mi awans – myślał Kloss. – Prawdopodobnie za sprawę warszawską. Gdyby wiedzieli, że zdemaskował wtedy jako groźnych wrogów Rzeszy najwierniejszych i najbardziej okrutnych oprawców. Gdyby wiedzieli… Gdyby wiedzieli, że nie dalej jak przed kilkoma godzinami popełnił zdradę główną, przekazując ostatnie informacje. Jest wśród nich już cztery lata, uważają go za swego, więc i tych panów świata można nabrać, oszukać, ogłupić do tego stopnia, że nagradzają orderami i awansami swego śmiertelnego wroga. Przypomniało mu się kilka epizodów z minionych czterech lat, błyskawicznie przemknęły mu przez myśl sytuacje, które zdawały się być bez wyjścia, powinny skończyć się nieuchronną klęską, zdemaskowaniem, samobójczą – jeśliby zdążył – śmiercią. Kiedy zaczynał tę robotę, kiedy po raz pierwszy zobaczył się w lustrze w mundurze leutnanta, pomyślał, jak dobrze by było, gdyby mu się udało przedłużyć tę maskaradę choćby do roku. Po dwóch latach, już z dystynkcjami oberleutnanta, przeraził się tamtej swojej myśli. Miał dotąd cholerne szczęście, ale to przecież musi się skończyć. Byle tylko jak najwięcej zaszkodzić, zanim przyjdzie to najgorsze. A teraz Broch, ten sam Broch, który przez całą wojnę, dwukrotnie ranny, uczestniczący we wszystkich ważniejszych kampaniach, jest nadal majorem, przynosi mu wiadomość o awansie.
– Nie cieszy się pan? W pańskim wieku… Ja mam czterdzieści siedem lat, Kloss. Jest pan niemal dwa razy młodszy. Ale nie zazdroszczę panu, naprawdę szczerze panu gratuluję, od dawna się to panu należało.
– Wszyscy wiedzą, panie majorze, że jest pan znakomitym oficerem.
– Tak- skrzywił się kwaśno Broch. -Wszyscy wiedzą, a wkrótce dowie się cały świat. – Pochylił się do Klossa i skończył szeptem: -Już w grudniu trzydziestego dziewiątego roku powiedziałem, co myślę o planie zaatakowania Rosji, o tym szaleństwie gefreitra, opętanego mania grandiosa. Już wiemy, że to ja miałem rację, bolszewicy są teraz nad Wisłą, za miesiąc będą nad Odrą, a za dwa miesiące… Nie łudźmy się, Kloss. Ta wojna jest przegrana, „Iwan" teraz nie popuści, zażąda, żebyśmy zdali rachunek. I co wtedy?
– Panie majorze – odparł spokojnie Kloss – bardzo pana lubię i myślę, że nie mam tu nikogo bardziej od pana życzliwego. Ale proszę zrozumieć… U progu Nowego Roku nie chciałbym pamiętać, że pracuję w Abwehrze, nie chciałbym, żeby przypominał mi o tym przyjaciel, człowiek, którego szanuję, lubię i cenię.
– Kloss – westchnął Broch – ja kocham Niemcy i wiem, co się stanie.
– Nie trzeba być skrajnym pesymistą. – Kloss starał się nadać swemu głosowi brzmienie ciepłe i ufne. W tej chwili wolał, żeby Broch uznał go za idiotę lub tchórza, niż żeby uważał go za wspólnika w poglądach, które tylko pomyślane stanowią zbrodnię. – Na szczęście mamy dość alkoholu, majorze, żeby zapomnieć o przykrych rzeczach i pod wpływem chwilowego rozżalenia wypowiadanych poglądach. – Kloss czuł, że to, co mówi, jest lepkie i dość obrzydliwe.
Oto człowiek rozczarowany, dziś już na pewno wróg systemu, ale on nie może wyciągnąć do mego ręki, przeciwnie – musi stworzyć sytuację, w której Broch będzie słabszy. Nie zapomina się lekkomyślnej szczerości. Broch będzie o tym pamiętał, na przyszłość może będzie ostroż-niejszy, ale w przyszłości, gdyby zdarzyła się sytuacja, w której los Klossa mógłby zależeć od Brocha, ten będzie musiał milczeć. Dzięki temu Kloss przetrwał cztery lata we wrogim mundurze, w samym środku ich machiny wojennej. Nie może sobie pozwolić na gest przyjaźni nawet wobec człowieka, który na tę przyjaźń by zasługiwał, jeśli szkodziłby w ten sposób sprawie najważniejszej – sprawie swojego bezpieczeństwa. Ale Brocha naprawdę lubił. Chciał mu osłodzić gorycz tej rozmowy.
– Moje dziewczęta powinny zaraz nadejść – powiedział.
– Będą kobiety? Niemki! – jak tonący koła ratunkowego chwycił się Broch zmiany tematu.
– To była moja niespodzianka, majorze. Niech pan sobie wyobrazi, że odnalazła mnie tu kuzynka. Co prawda bardzo daleka, w dodatku młodzieńcza miłość. Nie widzieliśmy się osiem lat, mam tremę.
– No, myślę! – zapalił się Broch. – Ładna?
– Usiłuję wyobrazić sobie, jak wygląda – odpowiedział i, widząc zaskoczone spojrzenie Brocha, dodał: – Była wtedy trzynastoletnią dziewczynką. Nie wiem, czy ją poznam.
I właśnie w tym momencie ktoś zapukał, a Klossa nagle olśniło. Położył palec na ustach i jak łobuziak, który zamierza zrobić świetny kawał, ukrył się za drzwiami. Brochowi zabawa zaczęła się podobać. Gestem wskazał Klossowi, by schował się głębiej, a sam otworzył drzwi.
– Proszę, proszę, rozgośćcie się panie! – zawołał do wchodzących dziewcząt. – Kloss wróci za chwilę.
Kiedy w szparze drzwi dostrzegł stojącą doń tyłem jasnowłosą dziewczynę i chciał już wyjść, ukazała się druga – także blondynka. Teraz nie miał już wyboru.
– Edyto! – zawołał, niespodziewanie wychodząc zza drzwi.
Edyta odwróciła się gwałtownie.
– Hans? – W jej głosie zabrzmiała niepewność. Kloss z trudem rozprężył mięśnie twarzy, ułożył je w kształt uśmiechu.
– Tak bardzo się zestarzałem?
– Bardzo się pan zmienił, poruczniku – rzekła Greta.
– To jest Greta, o której ci mówiłam. Poznajcie się. Od dawna o tym marzyła.
– A skąd pani wie – zapytał lekko Kloss – że się zmieniłem?
– Widziałam zdjęcie.
– Zdjęcie? Jakie zdjęcie? – Był czujny, napięty, choć uśmiech nie znikał z jego twarzy.
Więc jednak prowokacja? – pomyślał. – Bartek miał rację, kiedy mnie ostrzegał. Czy coś wiedzą, czy poddają go próbie?
– Och, Hans, nie pamiętasz? – dziwiła się Edyta. -To, które mi przysłałeś z wycieczki do Królewca w trzydziestym ósmym…
– Wybacz, Edyto, tyle lat… -powiedział i gorączkowo usiłował sobie przypomnieć, czy Hans Kloss, tam, w Mińsku, wspominał coś o wycieczce do Królewca. Chyba tak, tuż przed maturą. Wtedy widział wuja Hel-mutha.
Te rozmyślania me przeszkodziły mu w dokonaniu aktu prezentacji, jakimś żartem skwitował zdumienie dziewcząt na widok bogato zastawionego stołu. Chciał, żeby Broch czym prędzej wyszedł stąd z Gretą, wydało mu się, że gdyby został sam na sam z Edytą, potrafiłby utwierdzić ją w przekonaniu, że rozmawia z Hansem Klossem, towarzyszem dziecięcych zabaw, bohaterem szczeniackiego romansu. I tak właśnie się stało; Broch szepnął coś Grecie, krzyknął Klossowi, że wyjdą naprzeciw Schneiderowi i zostali nareszcie sami.
Przez moment było jeszcze gorzej, nie wiedział, co powiedzieć, nie spodziewał się, że kuzynka Hansa Klossa jest tak piękna.
– Jak się czuje ciocia Hilda?
– Pamiętasz mamę? Ona cię często wspomina. Biedna, ostatnio prawie nie wstaje. – Edyta przyglądała mu się, jakby nie mogła odnaleźć czegoś znajomego w twarzy stojącego naprzeciw niej młodego mężczyzny w mundurze oberleutnanta. Czyżby go nie poznawała? A może podejrzewa? Nie, to niemożliwe! A może ten dziecięcy romans pozostawił w niej jakiś ślad? Przez chwilę Kloss czuł się jak złodziej, który buszuje w cudzym domu. Przecież to nie on, to tamten całował ją w stogu siana, przecież to z tamtym przysięgali sobie wieczną miłość.
– Ciągle ten reumatyzm? – zapytał z troską w głosie. Nie można dopuścić ani do chwili ciszy. Cisza jest niebezpieczna.
– I to pamiętasz, Hans? Myślałam, że zupełnie o nas zapomniałeś.
W tym momencie Kloss poczuł, że jakaś niewidzialna ściana, tkwiąca dotychczas między nimi, nagle runęła. Niby nic się nie zmieniło, stali nadal naprzeciw siebie, przyglądali się sobie, ale tak właśnie powinni stać ludzie, którzy się niegdyś kochali i spotkali przypadkiem po latach rozłąki, którzy mimo oddalenia hołubili w sobie jakieś tkliwe myśli o tym drugim.
– Niczego nie zapominam, Edyto. Bardzo lubiłem ciocię Hildę i jedną z jej córek. – Uznał, ze to jest najwłaściwszy moment, żeby wziąć w swe ręce dłoń Edyty. Nie cofnęła jej. I tak zastali ich roześmiani, zaróżowieni od mrozu Broch z Gretą, którzy trzymali jak cenną zdobycz – opierającego się lub udającego, że się opiera -Schneidera.
– Wyobraźcie sobie, on jeszcze chciał pracować! – zawołał Broch.
– Odświeżyliście wspomnienia? – spytała słodko Greta.
– Więcej – odparł Kloss – poprosiłem Edytę, żeby zechciała pełnić honory gospodyni.
– Jak się domyślacie, przyjęłam z przyjemnością -odpowiedziała bez zmrużenia oka Edyta. I nagle wzrok jej spotkał się ze wzrokiem Schneidera. Nim tamten zdążył powiedzieć słowo, rzuciła się ku niemu i padła mu w objęcia. Schneider był oszołomiony, ale szczęśliwy. Odsunął ją od siebie, przyglądał się przez chwilę.
– Wypiękniała pani, Edyto.
– Myślałam dzisiaj o panu, właściwie od paru dni wspominam nasze spotkanie.
Opowiadają, przeszkadzając sobie nawzajem, historię spotkania, dzieje owej koszmarnej nocy, wypijają pierwszy toast za cudowny zbieg okoliczności. On to przecież umożliwił Edycie, która tak się bała powrotu do tego miasta, spotkanie z dawno nie widzianym Hansem („Moim narzeczonym – powiedziała ze śmiechem Edyta. – Chyba nie zapomniałeś, Hans, że obiecałeś się ze mną ożenić, gdy dorośniesz?") i człowiekiem, który traktował ją jak córkę, to znaczy uroczym kapitanem Schnei-derem. Schneider trochę się skrzywił, usiłował prostować, że nie traktował wówczas Edyty jak córki, jak siostrzenicę raczej, ale po pierwszym kieliszku pogodził się ze swoją rolą, domagał się tylko, żeby Kloss i Edyta uklękli przed nim, a on udzieli im rodzicielskiego błogosławieństwa. Potem Broch nie wytrzymał i w największej oczywiście tajemnicy poinformował wszystkich o awansie Klossa, gratulowali mu kolejno. Edyta podeszła doń z kieliszkiem, rozbawiona Greta zażądała, żeby się teraz pocałowali i w ten sposób pocałowali się po raz pierwszy.
– Pamiętasz, Hans, kiedy i w jakich okolicznościach pocałowaliśmy się ostatni raz?
Powiedział, że przy pożegnaniu, kiedy odjeżdżała z majątku wujostwa Weisenberg, ona twierdziła, że Hans wyjechał wcześniej, przekomarzali się przez chwilę, ale Kloss już wiedział na pewno, że niebezpieczeństwo znik-nęło, że Edyta także nie bardzo pamięta, kto z nich tego lata pierwszy wyjechał. W rozbawieniu omal nie przeoczyli północy; minutę przed dwunastą Broch zaczął odwijać drut z butelki szampana, szło mu to niesporo, z głośnika dobiegały już pierwsze uderzenia radiowego zegara, ale udało mu się z tym wreszcie uporać. Rozlewał musujące wino, a Schneider, który już na dobre przejął się rolą ojca, zawołał:
– Cisza, moje dzieci, za chwilę powitamy Nowy Rok!
– A jeszcze wcześniej sturmfuehrera Brunnera! – To powiedział mężczyzna, który dobrze już pijany, w rozkroku, jakby się bał upaść, stanął w drzwiach.
– Hermann! Fajnie, że jesteś! – zawołała Greta, ale inni nie wyrazili zachwytu na widok niespodziewanego gościa. Gdyby Brunner był cokolwiek mniej pijany, dostrzegłby, że zgasił nastrój. Ale on, cmoknąwszy Gretę, wtaczał się już do pokoju, żądał kieliszka, bełkotał coś o węchu, który go nigdy nie zawodzi, jeśli idzie o alkohol.
– Nie przedstawiłem cię mojej kuzynce – powiedział Kloss i w tym momencie dostrzegł coś nienormalnego w spojrzeniu Edyty. Przyglądała się w skupieniu Brun-nerowi, jakby starała się odpędzić od siebie jakąś myśl. Z trudem zdobyła się na uśmiech, gdy Brunner podto-czył się do niej z kieliszkiem.
– Zdrowie pięknych pań! – zaczął i urwał. Wypuścił z ręki kieliszek, niezdarnie pochylił się, żeby pozbierać szkło, ale Edyta dostrzegła, że kiedy wstał, jego spojrzenie stało się jakby trzeźwiejsze. Już była skłonna uwierzyć, że to przywidzenie, że to rezultat ostatnich rozmyślań o owej nocy sprzed czterech lat, ale teraz wydało się jej, że się nie myli.
– Zdaje się, że pana już gdzieś widziałam – powiedziała i dostrzegła zimny błysk w bladych oczach Brunnera. Natychmiast pożałowała tych słów, była zadowolona, że nikt z obecnych nie zauważył tego incydentu.
– Za fuehrera, za zwycięstwo, za Wunderwaffe! – wznosiła właśnie swój kieliszek Greta i nagle zamilkła, bo oto zza okna dobiegł ich niepokojący, ale jakże znany głos syreny przeciwlotniczej. Żarówka nad stołem zachybota-ła, zgasła na moment, żeby po chwili znów się zapalić. Jednocześnie usłyszeli wybuchy, a dopiero na końcu przydu-szony ryk silników. W milczeniu zbiegali do schronu. Na którymś z podestów Edyta przytuliła się do Klossa.
– Boję się – szepnęła.
– Odwagi, kochanie – powiedział. – Bombardują wiadukt, a może dworzec kolejowy, nie miasto.
Ale ona tylko potrząsnęła głową, nie mogła mu przecież powiedzieć, że nie miała na myśli bombowców.
Greta była wściekła. Przede wszystkim z powodu zmarnowanego sylwestra. Co prawda wrócili po godzinie na górę, tyle że bez Brunnera, który gdzieś się zawieruszył podczas nalotu, ale zabawa się już nie kleiła. Wszyscy udawali, że mc się nie stało. Schneider przypomniał sobie wiedeńskie herbatki i usiłował zabawić ich śpiewem, ale to niewiele pomogło. Po paru minutach wszyscy wiedzieli, że oto w ich życie, życie panów do niedawna całej niemal Europy, wkradł się nowy czynnik. Ktoś inny zdecydował, żeby zepsuć im powitanie Nowego Roku i oni me mogli temu przeszkodzić.
Gdzie jest nasza artyleria przeciwlotnicza – myślał Schneider, choć wiedział, że prawdopodobnie artylerzyści dostali rozkaz nieujawniania swoich pozycji przed spodziewaną wielką ofensywą rosyjską.
Mówiłem, ile razy mówiłem, że to nie ma sensu – myślał z mściwą satysfakcją Broch.
Chociaż gospodarz wieczoru, oberleutnant, a właściwie już hauptmann Kloss, gorąco zapraszał, aby pozostali, nastawił nawet patefon ze zdobytymi skądś płytami ostatnich berlińskich przebojów, wszyscy z ulgą powitali propozycję Edyty Lausch, aby się rozejść.
Więc ten zmarnowany sylwester to pierwszy powód wściekłości Grety. Drugi – to zimno panujące w ich pokoju. Służąca Polka, która miała napalić, nie przyszła dzisiaj do pracy, w dodatku ukradła Grecie dwie puszki konserw. Edyta chciała napalić w piecu, ale wtedy okazało się, że skończyły się zapasy węgla. Bez namysłu porąbała taboret, na którym stała miednica. Myć się w końcu można stawiając miskę na stole, ale ciepła starczyło tylko na tę godzinkę, gdy szykowały się na sylwestrowy wieczór. Teraz w pokoju panował znowu przeraźliwy ziąb, przez nieszczelne okna wdzierał się wiatr. Leżały na swoich łóżkach szczękając zębami, po-przykrywane wszystkim, co było w domu, ale żadna nie mogła zasnąć.
Dopiero kiedy Greta zaproponowała, żeby Edyta przeniosła się na jej łóżko, dopiero wtedy, przykryte dwiema kołdrami, poczuły się lepiej. Przez chwilę rozmawiały o wrażeniach wieczoru; Edyta jeszcze raz pomyślała, że to dobrze, że nikt nie zauważył incydentu z upuszczonym przez Brunnera kieliszkiem. Gdyby Greta coś spostrzegła, Edyta musiałaby jej teraz wymyślać na poczekaniu jakieś kłamstwo, ponieważ prawda nie potrafiłaby jej przejść przez gardło.
Czy się nie mylę? – myśli Edyta. To pytanie dręczy ją od paru godzin.
Kiedy wracała z Hansem – Broch z Greta i Schneiderem poszli przodem, aby – jak zaznaczył mały kapitan saperów – dać zakochanym szansę powiedzenia sobie wszystkiego, miała ochotę wyznać mu o Brunnerze, o tym nieprawdopodobnym posądzeniu, które zalęgło się w jej myślach, ale nawet wobec niego nie potrafiła się na to zdobyć. Zaczęła nawet coś mówić, ale przerwała w połowie zdania, a na jego nalegania odparła, że powie mu innym razem, że chciała go zaintrygować, że pragnęła, żeby z niecierpliwością wyglądał spotkania. Nic wtedy nie powiedział, objął ją tylko mocno i Edycie zaczęło się wydawać, że nie istnieje już ośmioletnia przerwa w ich znajomości, że pożegnali się wczoraj, spotkali dzisiaj i odtąd będą spotykać się codziennie.
Jestem szalona – mówi do siebie – sentymentalna idiotka, ale nie potrafię myśleć o tym człowieku inaczej niż z tkliwością.
Oczywiście zauważyła, że mu się podoba, zauważyła też, że jest jakiś inny niż tamten, którego pożegnała latem trzydziestego szóstego roku; zamiast zapalczywo-ści, nie kończących się potoków słów – zapewnień o uczuciach, które wówczas sprawiały, że długo w noc nie mogła zasnąć – tkliwy gest, uścisk ręki, opiekuńcze objęcie ramieniem.
Wydoroślał po prostu – myśli – dojrzał. A poza tym wojna. Wszyscy się zmieniamy.
Nie wiadomo dlaczego przypomniała sobie swą poprzedniczkę, o które) wspominała rano Greta. Grecie udało się wtedy zdumiewająco trafne sformułowanie: „My wszyscy jesteśmy chorzy od tego kraju…". Czy Hans też jest chory? Przyglądała mu się wielokrotnie w ciągu tego wieczoru – spokój, starannie odmierzone ruchy, nic tajemniczego, o czym mówiła Greta. Czy zostało w nim coś, co oboje wspominali z uśmiechem, coś z tamtej wakacyjnej, młodzieńczej przygody? Kiedy zaczął mówić o swoich studiach na politechnice gdańskiej i wspomniał o atmosferze tamtych dni, miała ochotę go zapytać, kim była osoba, przez którą nie otrzymała odpowiedzi na swój ostatni list, ale powstrzymała się. Edyta Lausch nie była już trzynastoletnią dziewczynką, rozczytaną w romantycznych powieściach, doznającą pierwszego wtajemniczenia. Była dorosłą kobietą, rok temu przeżyła śmierć człowieka, którego kochała. Wiedziała, że to, co łączyło ją kiedyś z piętnastoletnim chłopcem, może być jakimś pomostem do ponownego zbliżenia, niczym więcej, że jeśli chce Han-sa, musi go chcieć takim, jaki jest teraz, zapomnieć o tamtym piętnastolatku. Raz już przecież zapomniała. Pół roku życia z Rudolfem, zakończone głupią, samobójczą śmiercią (z przesłuchiwań, jakim ją potem poddawano, zorientowała się, że jej Rudi, który ani razu w ciągu tego pół roku nie zamienił z nią słowa o polityce, miał coś wspólnego ze spiskiem przeciw fuehrero-wi) pozwoliło jej – tak jej się wtedy zdawało, zapomnieć o szczeniackiej miłości. Gdy wczoraj rano Greta wymieniła nazwisko oberleutnanta Klossa, zdumiał ją tylko taki, zdawałoby się, nieprawdopodobny zbieg okoliczności, a dedykacja na zdjęciu wzruszyła raczej sentymentalną Gretę niż ją. Dopiero gdy zza drzwi pokoju, do którego weszła z Gretą, wyszedł człowiek, który powiedział: – Edyto – poczuła, że serce podchodzi jej do gardła.
Greta oddychała miarowo, zwinięta w kłębek, przytulona do niej jak dziecko.
Chciałabym mieć dziecko – pomyślała Edyta – chciałabym, żeby było podobne do Hansa – i ta myśl ją rozśmieszyła.
– Boże – powiedziała głośno – nie zapytałam go nawet, a może on jest żonaty?
Usłyszała albo zdawało jej się, że usłyszała jakiś szelest za oknem. Na pewno ta polska służąca wróciła – pomyślała w półśnie i postanowiła, że odda Grecie swoje konserwy, żeby ochronić tę biedną, zastrachaną kobiecinę przed oskarżeniem o kradzież. I wtedy rozległ się brzęk tłuczonej szyby, a w chwilę potem seria z pistoletu maszynowego rozdarła ciszę.
Gwałtownie przebudzona Greta usiadła na posłaniu i zaczęła histerycznie krzyczeć; Edyta zerwała się, usiłując przypomnieć sobie, gdzie powiesiła pas z kaburą, pożałowała nagle, że nie trzyma rewolweru pod poduszką jak tamta nie znana jej kobieta, która dostała rozstroju nerwowego. Ale zanim znalazła broń, usłyszała za oknem ciężkie kroki, głośne krzyki patrolu i dobijanie się do drzwi.
– Chwileczkę – powiedziała spokojnie, zarzuciła na ramiona płaszcz, włożyła buty i dopiero wtedy podeszła do drzwi. Grupa wystraszonych sąsiadów, ubranych podobnie jak ona, wtargnęła do pokoju, któryś z nich mówił już w progu:
– Jestem lekarzem, komu mam pomóc?
Inny przekręcił kontakt. I wtedy Edyta zobaczyła: jej łóżko, na którym miała spać i z którego uciekła do Grety w obawie przed zimnem, posiekane było na skos upiornym wielokropkiem – śladami kuł. Zachwiała się, zdążyła jeszcze pomyśleć: Ktoś mnie chciał zabić – a potem zobaczyła pochyloną nad sobą twarz mężczyzny, który mówił, że jest lekarzem.
– Już lepiej, panno Lausch? Nic się nie stało, po prostu omdlenie. Normalna reakcja. Szok.
Pierwszego stycznia Kloss wstał późno, ogolił się, zjadł jajecznicę na boczku przyrządzoną przez Kurta, pogadał z ordynansem o wczorajszej zabawie. Chłopak miał szczęście, przespał nalot przytulony do swojej rosłej Margerity, przyniósł kawałek tortu czekoladowego, żeby pan porucznik („Pan kapitan" – poprawił się, o awansie Klossa także już wiedział) spróbował. Kloss jadł tort, chwaląc zdolności kulinarne dziewczyny Kurta; usłyszał, że Kurt chce się z nią ożenić, oczywiście po wygranej wojnie – powiedział prędko i popatrzył na Klossa, jakby od niego chciał się dowiedzieć, kiedy wojna zostanie wygrana. Potem zaczął relacjonować Klossowi codzienną porcję plotek krążących między ordynansami. Kloss wysłuchiwał ich zawsze z uwagą, nieraz już zdobył cenną informację dzięki paplaninie Kurta.
– Znów był napad bandycki w nocy – powiedział Kurt. – Do dziewczyn strzelali.
– Naprawdę? – zapytał bez ciekawości Kloss.
– Mieszkały w tej bursie kolejarskiej, niedaleko dworca. Jedna dopiero wczoraj przyjechała. Niech pan powie, co za sens, żeby dziewczyny umieszczać w pokoju na parterze?
– Zaraz, zaraz – zaniepokoił się – te dziewczęta pracowały w kantynie?
– Nie – mówi Kurt – telefonistki ze sztabu. Pewnie ich pan nie zna. Ta jedna, co tu jest dłużej, kombinuje ze sturm-fuehrerem Brunnerem – powiedział mrużąc oko.
Kloss już nie słuchał. Prędko pił kawę, przegryzając tortem Margeritki z kasyna, która pewnie będzie świetną żoną, jeśli oczywiście nie będzie czekać z małżeństwem do zwycięstwa.
A więc strzelano do Edyty – myśli. – Kto? Czyżby Bartek posunął swą troskę o Klossa aż tak daleko? Bał się prowokacji. Nie, to niemożliwe, niemożliwe, żeby Bartek przedsięwziął taką akcję bez porozumienia z nim. Chyba, żeby dowiedział się czegoś. W tej chwili uprzytomnił sobie, że nie zapytał, co z dziewczętami. Poraziła go myśl, że Edyta, być może, nie żyje.
– Najadły się strachu – opowiadał Kurt – kto by się nie przestraszył? Ale podobno obie zdrowe i całe.
– Dzięki Bogu – powiedział szczerze. Ubrał się, odesłał Kurta. Powinien zobaczyć się z Bartkiem, ale spotkanie ma umówione dopiero wieczorem. Do zegarmistrza także nie może pójść w biały dzień. A jeśli to rzeczywiście prowokacja? Ale jaki byłby jej cel? Nie widzi żadnego związku między cudownym odnalezieniem kuzynki Edyty a zamachem na jej żyeie. Powinien oczywiście pójść do niej zaraz, to będzie naturalna reakcja kuzyna, człowieka bliskiego. Ale Kloss czuje, że poszedłby do Edyty nawet wtedy, gdyby nie było to oparte na racjach rozumowych. Naprawdę niepokoił się o Edytę.
Greta jeszcze spała, powiedziała, że nie gniewa się za obudzenie, trochę bezładnie opisała mu wydarzenia wczorajszej nocy. Potem zdjęła koc, przykrywający łóżko Edyty, i pokazała osmolone prześcieradło.
– Zmienią nam pokój, będziemy mieszkały na trzecim piętrze.
Nie skorzystał z zaproszenia Grety, żeby wypił z nią kawę. Greta zresztą zbyt nie nalegała, jej kokieteria była dziś przygaszona.
Minął wartownika, którego postawiono przed domem, przeszedł na skos ulicę i ruszył w stronę stacji. W zabudowaniach byłego dworca towarowego mieściła się obecnie centrala telefoniczna sztabu zgrupowania, gdzie Edyta pełniła dyżur. Kiedy zapukał, powiedziała „proszę", nie odwracając głowy od pulpitu pełnego wtyczek. Dopiero po chwili odwróciła się. Dostrzegła go stojącego w drzwiach. Nie mogła się mylić. Niepokoił się o nią, a teraz z radości, że ją widzi, nie może przemówić słowa. Zdjęła z uszu słuchawki i zrobiła krok w jego stronę. Wtedy i on postąpił naprzód. Spotkali się w połowie drogi. Bez słowa zarzuciła mu ręce na szyję.
– Hans – powiedziała – może to głupie, ale najbardziej przeraziłam się tego, że mogłabym umrzeć i nigdy cię więcej nie zobaczyć. Bałeś się o mnie, prawda?
– Bałem się, Edyto – powiedział i po raz pierwszy od bardzo dawna nie starał się nadawać swemu głosowi tonu szczerości. Naprawdę się o nią bał. Na próżno wracając nocą, gdy pożegnał się już z Brochem i Schneiderem, usiłował myślami o czekających go zadaniach, odgonić obraz jej twarzy. Nie przeraził się, że podoba mu się jego rzekoma kuzynka Edyta, nieraz w czasie tych czterech lat podobały mu się różne dziewczęta, a ponieważ i on na ogół się podobał, sprawy układały się zwyczajnie, bez komplikacji. Wojna wymaga tempa, skraca zaloty, nie miał specjalnych skrupułów; nigdy nie ślubowałem czystości – mówił sobie w takich chwilach – ale nigdy też nie tracił kontroli nad sobą. Więc nie bał się tego, że podoba mu się Edyta Lausch, lecz tego, że podoba mu się inaczej. Paradoksalne, ale właśnie myśląc o niej nie chciałby stosować „wojennego tempa", chciałby maksymalnie przedłużyć okres prowadzący do zbliżenia. Myśl, że to nie ma sensu, że sprawę należy traktować jak zwykle albo skończyć ją jak najprędzej, bo musi pozostać samotny, bo nie ma na świecie kobiety, której mógłby powierzyć swoją tajemnicę, tym razem nie przekonywała.
Siedział u niej jeszcze z godzinę. Rozmawiali o różnych sprawach, omijając wczorajszą noc. Edyta mówiła o przebiegu swej służby, z humorem opowiadała o ostatnim zwierzchniku, brzydalu i inwalidzie, zakochanym w niej bez pamięci. Nie wspominali już przeszłości, tej dawnej sprzed ośmiu lat, i Hans był z tego zadowolony. A chociaż podczas tej rozmowy żadne z nich nie powiedziało nic szczególnego, to jednak oboje wiedzieli, że ta chwila zaraz po jego wejściu, kiedy stali obok siebie przytuleni, nie potrafiąc wymówić słowa, zaczynała się liczyć w ich życiu. Zbierając się do wyjścia Kloss zapytał z uśmiechem, cóż to takiego zamierzała mu wczoraj powiedzieć, lecz ona zamiast zareagować, jak się spodziewał, także uśmiechem, odparła szorstko, że nic. A potem, jakby chcąc osłodzić mu tę szorstkość, zapytała, co robi po południu, bo ona ma wolne i chętnie by go odwiedziła.
– Edyto – zapytał – czy to, co chciałaś mi powiedzieć, miało według ciebie jakiś związek z tymi strzałami? Czy domyślasz się, kto mógł do ciebie strzelać?
– Przestań! – krzyknęła niemal, a potem zapytała: -Więc nie chcesz, żebym przyszła do ciebie?
– Czekam – powiedział – będę na ciebie czekał, Edyto – i chciał ją pocałować, ale właśnie zadzwonił telefon i Edyta, nałożywszy słuchawki, musiała połączyć sztab korpusu z jakąś „Niezapominajką".
Sturmfuehrer Brunner starannie przycinał cygaro. Nim wetknął je do ust, powąchał, rozkoszując się
chwilę aromatem. Brunner był starym, doświadczonym gestapowcem, policyjną służbę zaczął jeszcze w czasach przedhitlerowskich i wiedział, że nic tak nie denerwuje ludzi wezwanych do złożenia zeznań, jak ta umiejętnie przedłużana chwila, zanim padnie pierwsze pytanie. Siedzący naprzeciw niego major Broch miał zaczerwienione oczy, widać źle spał tej nocy.
O to go właśnie zapytam – pomyślał Brunner – nic tak nie zbija z tropu, jak całkiem niewinne pytanie na początku przesłuchania.
– Rzeczywiście – odpowiedział Broch – nie powinienem pić, a trudno się człowiekowi powstrzymać.
– Piliście jeszcze po nalocie? – zapytał.
– Czekaliśmy na pana, ale trochę wypiliśmy. Dla mnie nieco za dużo.
– Obowiązki, obowiązki – roześmiał się nieco za głośno Brunner i zaciągnął się cygarem. – A potem?
– Co potem? – nie zrozumiał Broch.
– Co robiliście po nalocie?
– Razem z Klossem i Schneiderem odprowadziliśmy nasze panie. Potem wróciliśmy wszyscy razem. Kloss był zmęczony, więc od razu poszedł do siebie. Ja chciałem się trochę przewietrzyć, więc odprowadziłem Schneidera, on mieszka w tych koszarach za mostem.
– Kiedy pan się dowiedział o próbie zamachu na pannę Lausch?
– Więc już na pewno wiadomo, że do niej strzelano?
– Nie odpowiedział pan na pytanie, majorze.
– Pół godziny temu na obiedzie w kasynie. Zaraz potem wróciłem do domu i ordynans mi zameldował, że pan mnie wzywa.
– Ordynans się pomylił – mówił Brunner -prosiłem pana majora. Ale wracając do tego wieczoru, więc odprowadziliście dziewczęta, a później zapewne rozmawialiście? O czym?
– Powinien pan raczej zapytać, czy nie spotkaliśmy jakichś podejrzanych osobników w pobliżu domu tych dziewcząt.
– Wiem, o co pytać.
– Nie widzę związku między…
– Najpierw się gada, potem się strzela – powiedział Brunner, przyglądając się badawczo Brochowi. – Strzela – powtórzył – albo – zawiesił głos – stawia teczkę z bombą zegarową.
– Wypraszam sobie! – zerwał się Broch. Brunner siedział nieporuszony, milczał. Broch usiadł po chwili, jakby przytłoczony jego spojrzeniem. Wie, do czego pije Brunner. Do zamachu na Hitlera. Gestapo wie wszystko, a więc wie zapewne i to, że Broch znał paru uczestników niedawnego spisku. To było co prawda dawno, ale… – Nie pamiętam dokładnie, o czym rozmawialiśmy-powiedział po dłuższej chwili. – Mówiliśmy o czterdziestym pierwszym roku, wspominaliśmy dni, kiedy posuwaliśmy się naprzód po pięćdziesiąt kilometrów w ciągu doby.
– Niebezpieczne tematy – uśmiechnął się Brunner.
Jak długo – pomyślał Broch – tacy ludzie jak ten trzymający w zębach cygaro, nadęty i okropnie ważny, ponieważ wie, że za nim stoi potężny aparat terroru, jak długo ci ludzie będą nami rządzić? To przez nich stało się to wszystko, przez nich klęska, która spadnie niechybnie na kraj. Czy zdołamy się kiedykolwiek podnieść?
– Ci, którzy nie wąchali prochu – rzekł ostro – przeceniają niebezpieczeństwa. I Schneider, i ja jesteśmy starymi oficerami frontowymi i nieraz byliśmy w prawdziwym niebezpieczeństwie. Ma pan jeszcze jakieś pytania, sturmfuehrer?
– Schneider był już w tym mieście w czterdziestym pierwszym. Wspominał o tym? – Brunner badawczo przyglądał się Brochowi.
– Nie pojmuję, do czego pan zmierza. Jeśli podejrzewa pan o coś Schneidera, to pragnę oświadczyć…
– To wszystko. Na razie dziękuję, majorze. – Słowa „na razie" zaakcentował w specjalny sposób. Broch nie powinien być zbyt pewny siebie. – Do zobaczenia – wy-
ciągnął do niego rękę.
– Heil Hitler! – odpowiedział Broch, wstając i unosząc prawą dłoń w faszystowskim pozdrowieniu, jakby nie dostrzegł wyciągniętej ręki. Energicznym krokiem skierował się do drzwi. Udawał, że nie widzi uśmieszku błąkającego się na ustach sturmfuehrera Brunnera.
Chwilę po wyjściu Brocha rozmyślał o czymś. Do przyjścia Schneidera ma jeszcze z kwadrans. Zaciągnął się wonnym dymem, z przyjemnością spoglądał na popiół cygara, który nie opadał. Tylko w dobrych cygarach popiół trzyma się do końca. Brunner lubi dobre cygara i pali tylko dobre. Podniósł słuchawkę, nakręcił jakiś numer, poprosił o połączenie z oberleutnantem Klossem. To chyba będzie niezły plan – myślał czekając, aż ktoś po drugiej stronie przewodu przyjmie telefon. Wreszcie usłyszał głos Klossa.
– Przepraszam, Hans, że niepokoję cię w świątecznym dniu, ale wiesz, w naszej robocie nie ma świąt. Przede wszystkim chcę ci pogratulować awansu, zapomniałem to wczoraj uczynić, byłem zalany. Mam nadzieję, że nie gniewasz się za wczorajsze najście. Stęskniłem się za tobą, przyjacielu. Wiesz, że długo bez ciebie żyć nie mogę. Ale do rzeczy. Mam coś, co powinno cię zainteresować, co na pewno cię interesuje. Mam u siebie partyzanta, schwytanego podczas akcji na wiadukt przedwczorajszej nocy. Czy mówi? Nawet śpiewa, wiesz przecież, że ja umiem zmuszać ludzi do śpiewu, także tych – roześmiał się -zupełnie niemuzykalnych. Wpadnij do mnie, jak będziesz miał chwilę czasu, przeczytasz jego zeznania, a może będziesz miał ochotę go sam przesłuchać?
Odłożył słuchawkę, spojrzał na zegarek. Schneider powinien przyjść lada moment.
Czy ona powiedziała o tym Schneiderowi? – zastanowił się.To by komplikowało sprawę. Trzeba by poszukać czegoś na Schneidera, a coś by się z pewnością znalazło. Jest co prawda jeszcze Kloss – snuł dalej swoje rozmyślania – ale to mało prawdopodobne, żeby mu się zwierzyła. Kuzynka, dawna miłość. Bzdury! Klossa powinny przekonać zeznania tego partyzanta. Kloss bardzo dba o swoją karierę, nie będzie jej ryzykował w obronie jakiejś tam kuzynki…
Przypomniał sobie ranną rozmowę z Edytą. Specjalnie się do niej pofatygował. Musiał to zrobić. On także źle spał ostatniej nocy. A może się myli? Może to nie była ta dziewczyna? Widział ją przecież tylko przez chwilę, w ciemności. A jeśli nawet ona? Czy mogłaby go rozpoznać po tylu latach? I kto by jej uwierzył, że właśnie wtedy dostrzegła go i zapamiętała? Ale Brunner wie, że nie wolno ryzykować postawienia takich zarzutów. Były amtsleiter w tym mieście jest dziś wysoko notowany w berlińskiej centrali RSHA. Akta spoczywające w archiwum wywleczono by znowu na światło dzienne, kto wie, co można znaleźć w starych aktach? Edyta Lausch przyznała wprawdzie, że służyła już w tym mieście w czterdziestym roku, wyjechała dopiero w czterdziestym pierwszym, ale mimo nalegań Brunnera nie mogła sobie przypomnieć żadnego incydentu, nic nie utkwiło jej w pamięci, więc może wczoraj w nocy, kiedy szedł do niej z kieliszkiem, przywidziało mu się, że spojrzała na niego w szczególny sposób? Chociaż dziś patrzyła inaczej, a właściwie czyniła wszystko, aby uniknąć jego wzroku. Ale wtedy powiedziała, że poznała Schneidera już wcześniej, za pierwszym pobytem w tym mieście, więc musi przesłuchać Schneidera. Od tego, co powie Schneider, zależą dalsze losy młodzieńczej miłości Hansa Klossa. To spostrzeżenie wydaje mu się tak zabawne, że zaczął chichotać, patrząc na całkowicie wypalone cygaro, które jest w tej chwili stożkiem jasnoszarego, niemal białego popiołu. Przestał się śmiać dopiero wtedy, gdy z dołu zatelefonowali, że właśnie przyszedł kapitan Schneider.
Postanowił pójść na piechotę. Wprawdzie spory kawałek drogi, ale Kloss lubi przechadzki. Jeśli chce nad czymś pomyśleć, zastanowić się, powziąć decyzję – rusza na spacer. Dziś ma parę spraw, które musi rozstrzygnąć.
Właściwie czuł się dobrze, lekko. Sprawiało mu przyjemność, że śnieg chrzęści pod butami, że skończyła się zadymka i blade, styczniowe słońce wyjrzało zza chmur. Byłoby mu zupełnie dobrze, gdyby nie to nieokreślone zupełnie uczucie zagrożenia.
Zwierzęta wykształciły w sobie podobno instynkt uprzedzający o zagrażającym niebezpieczeństwie, czyżbym przez te cztery lata – myślał Kloss – zdołał w sobie stworzyć taki system ostrzegawczy?
Chciałby zbagatelizować te obawy, uznać je za irracjonalne, a więc sprzeczne z j ego naturą, która lubi, aby wszystko było proste i zrozumiałe. Ale doświadczenie uczy, że nie wolno lekceważyć nawet tych ledwo uchwytnych obaw.
Zaczęło się to już wczoraj po południu, po przyjściu Edyty. Czekał na nią i trochę się bał, zupełnie niepotrzebnie. Było tak, jak powinno było być. Wieczorem zapytała po prostu:
– Chcesz, żebym została u ciebie?
Potem długo milczeli oboje. Patrzył na leżącą obok niego dziewczynę, cieszył się, że jest piękna, że przez parę godzin nie myślał o wojnie, o niebezpieczeństwie, jakie mu zagraża, wyczuwał jej ufność i marzył, żeby odpłacić jej tym samym, choć wiedział, że to niemożliwe. Kiedy obudziła się w środku nocy i oboje zapalili papierosy, najniespodziewaniej dla siebie zaczął recytować wiersz, który od paru godzin tłukł mu się po głowie: „Byłem już rozpaczy bliski, czułem, że mi sił już brak…"
– To Heine – powiedziała Edyta – ty znasz wiersze Heinego?
– Rzeczywiście – speszył się wtedy, jakby przyłapany na gorącym uczynku. – Zostało mi w pamięci chyba jeszcze ze szkoły – powiedział i zaczął gorączkowo liczyć lata, aby upewnić się, czy Hans Kloss mógł znać te wiersze ze szkoły. Na szczęście mógł. Edyty zresztą to nie interesowało.
– Matka lubi te wiersze. Ona nie oddała Heinego, wiesz, wtedy, kiedy palili książki.
– Myślisz, że to bardzo źle? – zapytał.
– Nie wiem – powiedziała – sama nie wiem. – I Kloss jej uwierzył – nie wiedziała.
Potem, gdy znowu usnęła, sklął się za tę chwilę, w której zawiodła samokontrola. Oficer Abwehry, Hans Kloss, mógł znać wiersze Heinricha Heinego ze szkoły, ale nie powinien ich cytować.
Więc może wtedy poczuł po raz pierwszy to zagrożenie, którego istoty nie może zgłębić, ale o którym wie, że istnieje. Tak bardzo chciałby być szczery wobec niej. Ta potrzeba nagromadziła się w nim przez lata zakłamania, udawania i maskowania. Ale nie może. Musi wytrwać. Powiem jej po wojnie – pomyślał – jakby nie było rzeczy prostszej na świecie, jak przyznanie się do tego, że przez lata wojny było się śmiertelnym wrogiem narodu, do którego ona należy, wodza, którego ona, jeśli nawet nie kocha i nie podziwia, to uznaje za swego.
A może odczuł to zagrożenie jeszcze wcześniej, późnym wczorajszym popołudniem.
– Edyto, zrób nam kolację – powiedział, stawiając przed nią wszystkie posiadane w domu zapasy – ja muszę jeszcze coś załatwić. – Przyjęła to bez protestu, uznała za normalne, że ona przygotuje kolację swemu mężczyźnie, nie pytała, dokąd musi wyjść jej Hans i jakie sprawy załatwić; były to jego męskie sprawy, do których, jako prawdziwa niemiecka kobieta, nie chciała się wtrącać, a może po prostu sądziła, że sprawy, jakie musi załatwić, dotyczą wojny, a ona nie chciała dzisiaj myśleć o wojnie.
Bartek czekał nań jak zwykle w mrocznym pokoiku za sklepem zegarmistrza. Ćmił swego śmierdzącego skręta. Przygotowali akcję na drugiego stycznia, zdobyli jakieś angielskie miny, podobno niezawodne w działaniu. Bartek był optymistą, wierzył w powodzenie tej akcji, cieszył się z góry na myśl, że razem z wiaduktem wyleci w powietrze transport oznaczony kryptonimem „E-19", a wszystkie transporty z poprzedzającą numer literą „E" oznaczały, że pochodzą z Zagłębia Ruhry – a więc broń i amunicja. Omówili szczegóły: początek ataku dwudziesta druga pięćdziesiąt osiem, siedem minut przed spodziewanym transportem („Żeby się tylko nie spóźnił" – złożył ręce jak do modlitwy Bartek). Dla odciągnięcia uwagi pół godziny przedtem wydzielony oddział zaatakuje posterunek żandarmerii w Gródkach. Kloss pochwalił wybór miejsca pozorowanego ataku – siedem kilometrów, a więc strzelaninę usłyszą, ale droga trudna, pokonanie jej zajmie sporo czasu. A na końcu Bartek jakby od niechcenia powiedział, że sprawa Floriana okazała się fałszywym alarmem. Florian po prostu podczas odwrotu skręcił nogę i zrobił to, co w takiej sytuacji zrobić należało – w obawie przed obławą odbił w bok, kuśtykając dotarł do zagrody jakichś swoich krewniaków i tam, zaszyty w sąsieku, przeczekał do rana.
Więc może ta sprawa tak niepokoi Klossa? Kiedy wczoraj zadzwonił Brunner i z nonszalanckim triumfem doniósł, że ma partyzanta, Kloss był przekonany, że właśnie Florian wpadł w ręce gestapo i jedyną rzeczą, jaką może zrobić, to spróbować wyrwać go z łap Brunnera, przenieść do aresztu Abwehry i jak najbardziej zagmatwać sprawę, przeciągnąć ją jak najdłużej, mając nadzieję, że w rozgardiaszu bliskiej ofensywy Florianowi uda się ujść z życiem. Więc jeśli nie Floriana, to kogo ma Brunner? I skąd ten triumf w jego głosie? Może złapał po prostu jakiegoś chłopa, nie mającego nic wspólnego z partyzantką? Ale przecież Brunner powiedział, że schwytany „śpiewa". I dlaczego Brunner, tak zwykle zazdrosny o sukcesy, tak ściśle przestrzegający podziału kompetencji, zgadza się, ba, nawet nalega, żeby Kloss przesłuchał „jego" partyzanta?
Nie podoba mu się to. Wie, co sądzić o demonstrowanej przez Brunnera przyjaźni. Nie lubią tu Brunnera.
– Nie mogę zrozumieć, Kloss – powiedział mu dziś Broch – że pan przyjaźni się z tym łajdakiem.
Właśnie, Broch. Co znaczyło to idiotyczne przesłuchanie, te pytania o treść rozmów, prowadzonych przedwczorajszej nocy, kiedy wracali po odprowadzeniu dziewcząt? Czyżby Brunner podejrzewał, że do Edyty mógł strzelać któryś z nich? Może podejrzewa właśnie jego? Kloss nieraz czuł na sobie badawcze spojrzenie wyblakłych, niemal przezroczystych oczu Brunnera. Czyżby coś wyczuwał? A może jednak prowokacja? Może Edyta jest jego wspólniczką?
Nie! To odrzuca stanowczo. Nauczył się już chyba trochę, zdobył nieco wiedzy o ludziach, niemożliwe, żeby udawała… A dlaczego właściwie niemożliwe, jeśli on potrafił przez cztery lata żyć wcielony w innego człowieka? Dlaczego ma zakładać, że jest przypadkiem niepowtarzalnym? Kobiety są urodzonymi aktorkami. Edyta jest piękna – to jej jeszcze pomaga. Tak chętnie wierzymy, że wybrała nas piękna kobieta…
A jednak nie. Nie wie dlaczego, ale jest pewien Edyty. Więc może Brunner wpadł na jakiś ślad i po prostu wykorzystuje okazję?
Wtedy, w sylwestrową noc Kloss poprosił Edytę, żeby przyniosła mu zdjęcie, które przysłał jej z wycieczki do Królewca. Wczoraj po południu powiedziała, że nie mogła znaleźć, gdzieś je zawieruszyła. Czy naprawdę? Powiedzmy, że ona nie kłamie, ale przecież nie mieszka sama, jest ta druga, Greta, o której jego ordynans mówił, że kombinuje z Brunnerem. Więc jeszcze jedno powiązanie z Brunnerem. Czyżby tak wyglądała sieć zaciskająca się wokół łowionej ryby?
Ale cóż w takim razie znaczyłoby przesłuchanie Bro-cha, a tym bardziej Schneidera? Spotkał małego wiedeńczyka, gdy tamten właśnie wracał od Brunnera. Trząsł się z wściekłości.
– To bydlę zarzuciło mi kłamstwo… – Dopiero gdy wypił kieliszek koniaku, wrócił nieco do równowagi. Opowiedział, że Brunnera bardzo interesowało, w jakich okolicznościach poznał Edytę Lausch, a gdy opowiedział mu historię o napadzie na żonę amtsleitera, wszystko inne przestało go interesować.
– A w jakich okolicznościach zarzucił panu kłamstwo? – spytał go Kloss.
– Zadał mi pytanie, czy po wyjeździe panny Lausch z tego miasta w czterdziestym pierwszym roku spotkałem się z nią później. Odparłem, zgodnie z prawdą, że dopiero u pana, podczas tej nocy sylwestrowej. Ale on miał nasze kartoteki. Na podstawie przebiegu służby panny Lausch i mojej doszedł do wniosku, że w czterdziestym trzecim roku oboje jednocześnie byliśmy w Kijowie. Być może to prawda, ale nie miałem pojęcia, że ona też tam była…
Może Brunner podejrzewa o coś Schneidera, sądzi, że z racji ich znajomości Edyta coś o tym mogłaby wiedzieć i dlatego Schneider usiłował ją zabić?
– Mało prawdopodobne, choć możliwe – mruknął do siebie, wchodząc na schody gmachu, w którym urzędował Brunner.
– Nareszcie, Hans – powiedział wstając na jego powitanie. – Nie mogłem się ciebie doczekać. Wyobraź sobie, dzwoniłem niedawno, ale miły skądinąd głos kobiecy odparł, że właśnie do mnie wyszedłeś. Nie pochwaliłeś się, że przyjąłeś lokatorkę. Może bym ci to wtedy odradził.
– Zaproszę cię na zaręczyny, Hermann – powiedział Kloss.
– Z lokatorami bywają kłopoty, Hans, posłuchaj rady starszego, bardziej doświadczonego przyjaciela, a już szczególnie z lokatorkami.
– O tym chciałeś ze mną mówić?
– Siadaj, siadaj. To bardzo poważna rozmowa, nie płoche żarty, Kloss. Możesz mieć kłopoty. Chyba nie lubisz mieć kłopotów?
– Daj mi cygaro, Hermann, masz zawsze dobre cygara.
– Co chcesz przez to powiedzieć, Hans? – wycedził wolno Brunner.
– Nic – powiedział. – Po prostu przy poważnych rozmowach lubię palić dobre cygara. Ale zanim przejdziesz do tych swoich rewelacji, może zechcesz powiedzieć, jakie są wyniki śledztwa w sprawie zamachu na życie funkcjonariuszki służby pomocniczej, Edyty Lausch? Pytanie jest prywatne, pytam jako jej kuzyn i… – zawiesił głos – narzeczony.
– Chciałem cię ostrzec, Hans. Ty chyba nie wiesz, co się wokół ciebie dzieje. Zaklinam cię na naszą przyjaźń, daj sobie spokój z tą dziewczyną. Ja nie powiem nikomu, ale ty ze swojej strony musisz zapobiec rozgłosowi. To się nie może roznieść, że cokolwiek cię z nią łączy.
– Nie rozumiem cię, Hermann, mów jaśniej.
I wtedy Brunner kazał wezwać schwytanego partyzanta. Pierwszą rzeczą, jaką dostrzegł Kloss, był jego ubiór. Nie znaczy to, żeby ten lekko łysiejący, trzydziestopa-roletni człowiek był jakoś szczególnie ubrany, ale miał całeiczyste ubranie. Żadnych śladów pobicia.
Kloss nieraz widział ofiary przesłuchań w tym gmachu. Zaciskał pięści, wściekły z bezsilności. Wiedział, jak wyglądają ofiary takich przesłuchań. Już wtedy zaczęło mu coś świtać. Dostrzegł, że Brunner popełnił błąd. Potem, gdy wysłuchał zeznań tego człowieka, gładkich, nawet zbyt gładkich, zrozumiał więcej. Sprawa napadu na wiadukt niewiele, jak widać, interesowała Brunnera. Rzekomy partyzant podawał się za adiutanta dowódcy partyzanckiego Bartka. Kiedy Kloss poprosił o rysopis i tamten powiedział: „blondyn", Kloss już wiedział, że ma do czynienia z bluffem, ale jeszcze nie mógł pojąć jego istoty. Bartek na fotografiach z listów gończych był blondynem, od blisko roku ma przyciemnione włosy. Ale jądro zeznań Wasiaka (takie nazwisko i pseudonim „Grzmot" podał zatrzymany) tkwiło w czym innym. Otóż Wasiak twierdził, że Bartek miał się wkrótce spotkać z kobietą współpracującą od dawna z bolszewickim wywiadem. Ta kobieta jest podobno młoda, niedawno przyjechała do tego miasta, w którym była już kiedyś i właśnie wtedy została zwerbowana. Wasiak zna jeszcze imię tej dziewczyny. Oczywiście – Edyta. Kloss uśmiechnął się. Pedanteria Brunnera jest zabawna.
Kazał odesłać Wasiaka, siadł naprzeciw Brunnera i bez pytania sięgnął po następne cygaro. Chwilę palił w milczeniu, zrozumiał już prawie wszystko, brak mu było tylko jednego elementu. I wtedy przypomniał sobie wydarzenia, błahe na pozór, na które wówczas nie zwrócił uwagi. Brunner z kieliszkiem podszedł do Edyty, nagle upuścił szkło, schylił się i zbierał je niezgrabnie drżącymi rękami. Myślał, że Brunner był po prostu bardzo pijany. Teraz wie, rozumie, że Brunner poznał Edytę i ona jego rozpoznała. Ostatnie ogniwo zagadki. Pojmuje teraz, dlaczego Edyta nie chciała mu powiedzieć o odkryciu, jakiego dokonała. Ciążyło jej to odkrycie, ale nie dopuszczała do siebie myśli, żeby oficer gestapo był tym bandytą, który w ową noc przygniótł jej dłoń obcasem. I jeszcze jedno: nagły skurcz twarzy Brunnera przed kilkunastoma minutami, gdy Kloss uczynił niewinną uwagę o dobrych cygarach, jakie zwykle pali sturmfuehrer. To zabawne, uwaga była naprawdę niewinna.
– No i co powiesz teraz? – zmrużył oczy Brunner. Odpędził dłonią niebieskawy dym.
– Należy ci się rewanż – odpowiedział z szerokim uśmiechem. -Ty mnie niedawno ostrzegałeś, teraz ja cię ostrzegę. Widzisz, idziesz sobie, Brunner, drogą, spostrzegasz coś, co wydaje ci się na przykład jajkiem, takie śliczne, okrąglutkie. Bierzesz to do ręki, a to nagle wybucha i urywa ci paluchy. To nie jest jajko, Brunner, to jest granat! Pamiętaj, że ostrzegł cię przyjaciel. Lepiej nie dotykaj tego, poparzysz się ciężko. Czy ta metaforyka nie jest dla ciebie zbyt skomplikowana?
– Nie mogę zlekceważyć zeznań tego partyzanta – rzekł Brunner.
– Możesz mu podyktować inne, tak samo wiarygodne jak te. Zresztą, o ile się znam na rzeczy, ten facet długo nie pożyje.
– Chciałem, żebyś był po mojej stronie, wolisz być przeciwko mnie?
– Nie interesuje mnie ansa, jaką niektóre osoby żywią do blondynek, nie zamierzam się tym interesować. Ale zanim zrobisz lekkomyślny krok, pamiętaj o jajku, które może wybuchnąć w ręku. Tylko tyle, Brunner. I wezmę sobie na drogę jeszcze jedno cygaro, są naprawdę świetne. – Tym razem nie darował Brunnerowi. Zdanie o cygarach musiało brzmieć dwuznacznie, o drogich, bardzo dobrych cygarach, których ceny w czasie wojny dochodzą do astronomicznych rozmiarów. Trzeba być bardzo bogatym człowiekiem, żeby pozwolić sobie na palenie takich cygar. Taką treść chciał przekazać Kloss Brunnerowi. Powinien zrozumieć.
W domu znalazł Kurta zajętego praniem firanek, które, odkąd Kloss tu mieszkał, nigdy chyba nie były prane. Ani on, ani Kurt nie widzieli w tym nic nienormalnego.
– Pani kazała – odpowiedział Kurt na jego pytające spojrzenie, jakby dla nich obu nie mogło być wątpliwości, o jaką panią chodzi. Oddał mu też kartkę pozostawioną przez Edytę. Pisała, że ma dyżur do północy i ma nadzieję, że Kloss ją tam odwiedzi. Zamierzał pójść od razu, natychmiast po zjedzeniu obiadu przyniesionego przez Kurta z kasyna, ale wezwano go do sztabu i harował niemal do dziesiątej przy mapach, na które trzeba było nanieść dane o koncentracji sił rosyjskich nad Wisłą, dostarczone niedawno przez samoloty zwiadowcze. Już w drodze przez tory, kiedy zagapiwszy się omal nie wpadł pod manewrującą lokomotywę, przypomniał sobie, że wcale tego nie planując, znajdzie się w pobliżu przygotowanej akcji na wiadukt. Spojrzał w tamtą stronę, jakby w obawie, czy nie dostrzeże czegoś, co mogłoby pokrzyżować akcję, ale wszystko wskazywało na to, że Niemcy nie spodziewają się niczego. Co prawda wachman przytupywał przy wjeździe na wiadukt, tam, gdzie z plątaniny szyn stacji rozrządowej wyodrębniają się dwa tory przerzucone przez wiadukt, wiodące w stronę frontu.
Łoskot przejeżdżającego parowozu zagłuszył kroki Klossa, kiedy wchodził do pokoju telefonistek. Stanął za plecami Edyty i delikatnie dotknął ręką jej twarzy.
– Hans! -zawołała ucieszona.-Jaki jesteś zimny. Cieszę się, że przyszedłeś. Byłam taka niespokojna.
– Teraz możesz już być spokojna, Edyto – powiedział poważnie.
Bez przerwy niemal dzwoniły telefony. Edyta zajęta była wkładaniem i wyjmowaniem wtyczek. Podsunęła mu bloki ołówek.
– Żeby ci się nie nudziło, będziesz moją sekretarką. Kloss otwiera blok, widzi wetknięte tam zdjęcie, chce je włożyć gdzie indziej, ale Edyta nie pozwala.
– Nie poznajesz? Przecież to zdjęcie, które przysłałeś mi z Królewca.
Przyglądał się chwilę temu obcemu chłopakowi. On w tym wieku wyglądał chyba inaczej.
– Jaki byłem wówczas młody – rzekł – nieopierzony szczeniak.
Monotonnie cykający zegar elektryczny wskazywał dziesiątą dwadzieścia cztery. Jeszcze pół godziny. Zamyślony nie zauważył, że ktoś otworzył drzwi. Drgnął dopiero na dźwięk głosu Brunnera.
– Nie spodziewałem się ciebie, Hans.
Odwrócił się powoli w stronę wchodzącego.
– Nie posłuchałeś mojej rady, nie wyciągnąłeś wniosków z bajki o jajku, które okazało się granatem.
– Dość żartów – uciął Brunner. – Panno Lausch, jest pani aresztowana.
Dopiero teraz Kloss dostrzegł, że Brunner nie przyszedł sam. Dwóch SS-manów w hełmach opadających na oczy stanęło przy drzwiach.
Edyta przez chwilę nie mogła wydobyć z siebie głosu.
– Pan oszalał – powiedziała wreszcie.
– Spokojnie, Edyto – włączył się Kloss. – Bądź uprzejma zająć się swoją pracą. A ty, Hermann, odeślij swoich ludzi na dół. Jeśli zechcesz, zawołasz ich za pięć minut. Jeśli tego nie zrobisz, będę mówił przy nich. Ale nie radziłbym. To niebezpieczne.
– Dokładnie pięć minut – zgodził się. Gestem odesłał SS-manów. Odeszli bez słowa, jak automaty. – Pannę Lausch aresztuję pod zarzutem współpracy z bolszewickim wywiadem.
– To kłamstwo! – zerwała się Edyta, ale uspokajający gest Klossa kazał jej wrócić na miejsce.
– Rozumiem, Brunner, teraz aresztujesz pannę Lausch, a kiedy będziecie przechodzili przez tory, ona zacznie uciekać i zginie podczas próby ucieczki. Wasiak, co prawda, także zginie lub już zginął, ale zostanie dokument obciążający Edytę. Do tej pory twoje rozumowanie jest prawidłowe. Ale mylisz się, jeśli sądzisz, że po śmierci Edyty Lausch nie będzie już nikogo, kto by znał nazwisko mordercy sprzed czterech lat, bandyty, który w celach rabunkowych zastrzelił kobietę i dwuletnie dziecko. My obaj wiemy, Brunner, że mordercą jest człowiek, którego jeszcze w cztery lata po tym wydarzeniu stać na palenie wyłącznie pięciomarkowych cygar.
– To on! – krzyknęła histerycznie Edyta. -Teraz wiem na pewno.
– Prosiłem, Edyto – uspokajał ją jak dziecko. Kiedy znowu odwrócił się do Brunnera, ten stał już z bronią wymierzoną w ich stronę. Ale Kloss, nie zrażony tym bynajmniej, rozsiadł się wygodnie, jakby nie dostrzegał lufy rewolweru trzymanej dokładnie na wysokości jego głowy.
– Schowaj to i siadaj – rzekł bardzo spokojnie. – Nie myślisz chyba, Brunner, że jestem idiotą, że nie przygotowałem się do tej rozmowy. Oprócz Edyty Lausch był jeszcze jeden świadek, o którym nie wiesz, dozorca tego domu…
To jest humbug. Ale Kloss wie, że Brunner nie ma żadnych szans sprawdzenia tego w tej chwili. Teraz chodzi tylko o to, żeby jak najszybciej schował rewolwer.
– Jego zeznania – ciągnął dalej – oraz zeznania panny Lausch spoczywają w kopercie, która w wypadku mojej gwałtownej śmierci dotrze do rąk wysokiego funkcjonariusza RSHA, którego to bardzo zainteresuje, ponieważ to on właśnie jest owym amtsleiterem z tego miasta. Zainteresuje go tym bardziej, że wówczas stracił nie tylko złoto i biżuterię, do której posiadania doszedł drogą podobną do twojej, ale także żonę i córeczkę. Rozumiesz zatem, Brunner, że powinieneś jak najszybciej schować ten kawałek żelaza, który trzymasz w ręku, i odtąd dokładać wszelkich starań, abym dożył sędziwego wieku, ponieważ moja śmierć kosztowałaby cię życie.
Brunner już przed chwilą schował rewolwer. Stał teraz przed Klossem z błaganiem w wodnistych oczach, sflaczały jakiś, w mundurze nagle zbyt luźnym, jakby w jednej sekundzie postarzał się o kilkanaście lat. Drżały mu ręce. Nie usiłował nawet ukryć tego drżenia.
– Hans – wybełkotał – byliśmy przyjaciółmi, nie zrobisz tego…
– Nie zrobię – powiedział Kloss – jeśli wyjdziesz natychmiast, zabierzesz swoich SS-manów, zniszczysz kłamliwe zeznania rzekomego partyzanta Wasiaka i zapomnisz, że kiedykolwiek istniały.
– A gwarancje? Jakie będę miał gwarancje?… – zaczął.
– Żadnych gwarancji – skończył zimno – i nie chcę cię więcej oglądać. Ale przedtem przeprosisz pannę Lausch za pomyłkę, jakiej omal nie popełniłeś.
– Proszę mi wybaczyć, panno Lausch – powiedział, zasalutował niezgrabnie i wyszedł potykając się o próg, nim Edyta zdążyła cokolwiek powiedzieć.
– Rozumiem, Hans – powiedziała – co mi groziło. Znowu uratowałeś mi życie, jak wtedy, gdy się topiłam. Ale nie puszczę tego płazem, nie obowiązują mnie wasze układy.
Zadzwonił telefon. Podała mu blok i ołówek.
– Telefonogram, notuj: Przekazać zawiadowcy rozkaz zatrzymania transportu „E-19", który wjedzie za dwie minuty. Jako pierwszy przepuścić pociąg specjalny numer 1911, wiozący robotników na budowę umocnień przyfrontowych – dyktowała powoli Edyta. Gdy skończyła, sięgnęła po blok, w którym notował. Przytrzymał jej rękę.
W jednej chwili zrozumiał, co zdarzy się za kilka minut. Kilka tysięcy ludzi, stłoczonych w bydlęcych wagonach, wiezionych na roboty, poderwanych zostanie wybuchem, runie wraz z wagonami w trzydziestometrowy rów kamieniołomu. Snop ognia, jęki rannych, zmasakrowane zwłoki.
– Nie przekażesz tego zawiadomienia, Edyto – powiedział cicho.
Przez moment myślała, że Klossowi zebrało się na niezbyt mądry dowcip, chciała mu powiedzieć, że nie pora na żarty, że niewykonanie rozkazu grozi jej służbowymi konsekwencjami, że pociąg nadjedzie lada chwila, a zawiadowca musi mieć czas na przełożenie zwrotnic, ale z twarzy Klossa poznała, że nie żartuje. Chwyciła jedną z wtyczek, która wetknięta w gniazdko uruchomi sygnał telefoniczny w biurze zawiadowcy, ale wyrwał jej przewód z brutalnością, jakiej się po nim nie spodziewała. Dostrzegła, że teraz on trzyma w ręku rewolwer, że on, jej Hans, mierzy do niej, a z wyrazu jego twarzy poznała, że jeśli postanowił, żeby nie przekazała tego rozkazu… Dopiero łoskot przejeżdżającego w pędzie pociągu, transportu „E-19", który miała zatrzymać, a który teraz pędził w stronę wiaduktu, zbudził ją z odrętwienia.
– Hans – zaczęła – nie rozumiem…
Spoglądał na drgającą strzałkę sekundnika: jeszcze trzydzieści sekund, jeszcze dwadzieścia…
– Otwórz usta – poprosił i gdy to uczyniła, potworny wybuch wstrząsnął powietrzem. Przez wybite szyby wpadł nagle wiatr, porywając rozłożone papiery i wpychając do wnętrza tumany śniegu.
On wiedział! – przebiegła jej przez głowę straszna myśl. I w jednej chwili uświadomiła sobie to, czego nawet nie przeczuwała, a co z wiedzą, jaką posiada obecnie, komponuje się w logiczną całość. To, że ukrył się za drzwiami, nim weszła wtedy do jego pokoju, jakąś niechęć, którą wyczuła od razu, do wspomnień, te układy z Brunnerem, a nawet to, że kilka minut temu nie poznał siebie na zdjęciu.
– Słuchaj uważnie – dotarł do niej jak przez warstwę waty głos Klossa. -Teraz nie mamy innego wyjścia, musimy uciekać oboje. Ukryję cię, przeżyjesz wojnę, naprawdę cię kocham, wszystko ci wytłumaczę.
– Strzelaj! – usłyszała swój głos. – Dlaczego nie strzelasz?… Powiedz, jak się nazywasz, jak się nazywasz naprawdę, a potem mnie zabij. A może chcesz mi zaproponować współpracę, zażądasz, żebym razem z tobą wysadzała niemieckie pociągi, zabijała niemieckich żołnierzy? Kim jesteś? Nie jesteś Niemcem…
– To teraz nie ma znaczenia. Kocham cię i chcę uratować. Jeśli zostaniesz, Brunner cię zlikwiduje, nie będę cię mógł ochronić.
– Brunner jest mordercą, jest łajdakiem, ale jest Niemcem. A ty… a ty nie potrafisz mnie nawet zastrzelić. Nienawidzę cię, słyszysz, nienawidzę! – krzyknęła i ze szlochem padła w jego objęcia.
Do Bartka! – myślał Kloss gorączkowo. – Muszę się dostać do Bartka. – Usiłował sobie przypomnieć, czy w mieszkaniu nie zostawił niczego, co mogłoby zaszkodzić jakimś ludziom. Chyba nie, zawsze był ostrożny. Przebiegło mu jeszcze przez myśl, że skończył swą rolę, że nigdy już nie będzie Hansem Klossem i odczuł coś w rodzaju ulgi.
Przytulona doń Edyta dotknęła dłonią czegoś zimnego. To ją otrzeźwiło. Wyciągnęła rewolwer z kabury i cofnęła się o dwa kroki. Podniosła rękę do strzału, ale ręka jej opadła. Ona także nie potrafiła strzelić do niego.
– Uciekaj! – krzyknęła. – Uciekaj sam! – I nagle odwróciła się gwałtownie, jakby wyczuła, że w drzwiach pojawił się sturmfuehrer Brunner. – Dobrze, Brunner, że jesteś. Chciałam ci właśnie powiedzieć, że wasze układy nic mnie nie obchodzą. Zapłacisz za zamordowanie tej kobiety. A ty, Hans – odwróciła głowę w jego stronę i już nie zdążyła nic więcej powiedzieć. Moment jej nieuwagi wystarczył Brunnerowi, aby oddać strzał. Schował rewolwer do kieszeni.
– Nie przekazała rozkazu o zatrzymaniu transportu. Sama potwierdziła swoją winę.
Kloss wstał z klęczek, płaszczem okrył bezwładne ciało Edyty. Bez słowa popatrzył w oczy Brunnerowi. Obaj wiedzą, że od tej chwili są dla siebie śmiertelnymi wrogami.
AKCJA „LIŚĆ DĘBU”
Z niewielkiego rynku, właściwie placyku pośrodku osady widać było jak na dłoni most na Redze i junkierski pałacyk, w którym mieścił się sztab dywizji. W głębi, aż do ciemniejącego na horyzoncie lasu, ciągnęły się łąki pokryte płatami buroszarego, topniejącego śniegu. Trwała odwilż. W tym roku już pierwsze dni marca zapowiadały nadejście wczesnej wiosny.
Kloss patrzył na most, na rzekę atakującą przybrzeżne pola, na szosę niknącą wśród drzew i myślał o oddziałach pancernych, które właśnie tędy przejść muszą, by otworzyć drogę na Kołobrzeg i Szczecin. Przez rzekę Regę, której me umiał już nazywać inaczej jak jej polską nazwą, przez osadę Forburg, zwyczajnie i prawdziwie – Osiek i dalej przez Dőberitz, czyli po prostu Dobrzyce. Nic dziwnego, że generał Pfister, dowódca dywizji grenadierów, a właściwie jej resztek pozostałych z bojów o Wał Pomorski, przywiązuje taką wagę do mostu na Redze. „Wysadzić albo obronić, w żadnym wypadku nie oddać wrogowi".
Skądś z daleka doszedł pomruk artyleryjskiej kanonady; każdy niemiecki grenadier wiedział, że wróg jest tuż -tuż i chyba już ani Pfister, ani nawet SS-man Kussau nie wierzyli, że Rega stanie się rubieżą zagradzającą drogę w głąb Rzeszy. „Wytrzymajcie, fuehrer na was patrzy"
– odczytał dziś generał depeszę z OKW. Potem powiedział: „Obronić albo wysadzić", ale znaczyło to po prostu: wysadzić w odpowiednim momencie, by przez ten most nie mogły przetoczyć się czołgi T-34 budzące postrach na setkach kilometrów od Wisły do Wrocławia i Wału Pomorskiego. Właśnie dlatego rozkazano zaminować most, a dowódca ochrony czeka tylko na telefoniczny rozkaz generała…
Z placyku rozbiegały się gwiaździście uliczki, jedną z nich powinna być Dőberitzstrasse, czyli Dobrzycka. Kloss dostrzegł z daleka tabliczkę, ale zanim skręcił, rozejrzał się jeszcze dokładnie, sprawdził, czy nie jest śledzony, czynił to jednak raczej z przyzwyczajenia niż z rzeczywistej potrzeby. Nikt w tym Forburgu, który jutro będzie znów Osiekiem, nie zwracał uwagi na kapitana Wehrmachtu. Od mostu na Redze piął się w górę, a potem wlókł dalej właśnie Dobrzycka, ponury pochód uchodźców. Drabiniaste wózki, które najczęściej ciągnęły kobiety, tłum starców i dzieci zaglądających łakomie do okien nie opuszczonych jeszcze domów, szczęśliwi posiadacze rowerów usiłujący przepchać się na czoło kawalkady… Od czasu do czasu tłum nagle gęstniał, rozlegały się ostrzegawcze krzyki, kto nie zdążył zepchnąć wózka na pobocze, tracił dobytek pod gąsienicami idących na wschód transporterów i dział pancernych. Żołnierze w hełmach spoglądali ponuro na uchodźców. Więc tak wyglądał ich odwrót; Kloss nie czuł litości, oto nadeszło nareszcie to, na co od lat czekał.
Przyspieszył kroku. Numer 64 powinien być gdzieś przy końcu ulicy. „Mieszka samotnie i w dobrym punkcie" – powiedział łącznik podając Klossowi ten adres we Fryburgu. Dywizja Pfistera przybyła tu poprzedniego dnia jako drugi rzut obrony, ale Kloss w ciągu dwunastu godzin zdążył już zebrać sporo informacji mogących zainteresować dowództwo nacierających na tym odcinku polskich formacji. Sądził, że fryburski kontakt umożliwi mu nawiązanie łączności i przekazanie raportu. Więc przede wszystkim system obrony mostu i pułk grenadierów z rezerwy OKW, który w nocy przerzucony zostanie do lasu Weipert… Mówił o tym przed godziną Pfister; gdy wezwał do siebie Klossa i kapitana Kussau, przydzielonego do nich z rozbitej nad Wisłą dywizji SS. Pfister… typowy Prusak, niemal podręcznikowy okaz oficera Wehrmachtu, dla którego nie istnieje nic poza aktualną sytuacją na powierzonym mu odcinku.
– Oczekuję od panów szczególnie precyzyjnego wykonywania rozkazów – oświadczył.
Obaj, Kloss i Kussau, powiedzieli „tak jest", ale potem Kloss odważył się zapytać:
– Pan generał sądzi więc, że nieprzyjaciel przełamie naszą obronę na rzece?
– Ja nie sądzę – odrzekł Pfister. -Ja przewiduję każdą możliwość. Ten most nie zniszczony nie może wpaść w ich ręce. Ale rozkaz wysadzenia mogę wydać tylko ja i wydam go dopiero wówczas, gdy stanie się to absolutnie konieczne.
Potem poinformował ich właśnie o pułku przydzielonym z rezerwy i lokującym się w lesie Weipert, a następnie bez pauzy, tym samym obojętnym tonem, zaczął mówić o sprawie porucznika Kahlerta.
– Postawić przed sądem polowym i rozstrzelać – generał nie przewidywał dyskusji ani wątpliwości.
Kloss rozumiał, ze me wolno mu protestować, że los tego oficera jest przesądzony. Dojrzał zadowolenie we wzroku SS-mana Kussau; ten nie lubił Kahlerta. Nic dziwnego! Kahlert, student z Wiednia, był jednym z najprzy-zwoitszych oficerów dywizji i niezbyt starannie ukrywał swą pogardę dla ludzi z SS.
– Kahlert – ciągnął generał – wbrew rozkazowi oddał bolszewikom wieś Klaudorf.
– Nie mógł się tam utrzymać – Kloss jednak zareagował. – Zajął lepsze pozycje obronne.
Popatrzyły na niego szklane oczy generała.
– Zna pan rozkaz fuehrera, kapitanie. Trzeba dać przykład.
Kloss już nie protestował. Pomyślał o Simone, drobnej Francuzce, która pracowała w kasynie dywizji i od wielu miesięcy była kochanką Kahlerta. Sądzili, że dociągną do końca wojny…
Kloss mijał już ostatnie zabudowania Dőberitzstrasse i zobaczył nareszcie numer 64. Niewielki, drewniany domek otoczony ogródkiem, metalowa tabliczka z nazwiskiem właściciela. Przeczytał: Thomala.
Otworzył mu drzwi siwy mężczyzna pod sześćdziesiątkę. Jego twarz wydawała się tak swojska, że Kloss, wbrew instrukcji, wypowiedział pierwszy człon hasła rozpoznawczego po polsku:
– Czy to pan odwiedza w Berlinie ciotkę Elizę?
– Tak – odrzekł cicho Tomala. – Ciotka Eliza mieszka przy Alexanderplatz.
Wprowadził go do niewielkiego pokoju, jakich Kloss widział setki w tych wioskach i miasteczkach. Haftowane makatki, atłasowe poduszki, wyszywane napisy. Tylko obraz Matki Boskiej Częstochowskiej na ścianie kontrastował z tym po niemiecku mieszczańskim wnętrzem.
Tomala postawił na stole butelkę i dwa kieliszki. Spoglądał jeszcze na Klossa z odrobiną nieufności, przyzwyczajał się powoli, trochę po chłopsku kluczył i nie od razu przystąpił do rzeczy.
– Dobrze, że jesteś – stwierdził wreszcie. Od pierwszej chwili mówił Klossowi per „ty". – Jutro rozpoczynamy akcję „Liść dębu".
– „Liść dębu" – powtórzył Kloss – cóż to za akcja?
– Nie mówiono ci? -W głosie Tomali zabrzmiała znowu nieufność.
Kloss spokojnie zapalał papierosa.
– Jestem na tym terenie od wczoraj. – On też obserwował uważnie Tomalę. Wiedział z doświadczenia, że w konspiracji najniebezpieczniejsze jest zawsze nawiązywanie nowego kontaktu. Tomala od pierwszej chwili budził zaufanie, ale Kloss nie przestawał być czujny.
– Akcja „Liść dębu" planowana jest już od tygodni – wyjaśniał tymczasem Tomala. Chodzi mianowicie o to, by uchwycić most na Redze w momencie rozpoczęcia natarcia i utrzymać go do nadejścia naszych oddziałów. Nie wolno dopuścić, by Niemcy zdążyli zniszczyć most.
– Kto to ma wykonać? – zapytał Kloss.
Tomala milczał sporą chwilę.
– Pojutrze o czwartej rano na polanie na zachód od lasu Weipert wyląduje grupa naszych spadochroniarzy -powiedział wreszcie. – Przeprowadzę ich przez las do Fryburga. Zaatakują załogę broniącą mostu w momencie rozpoczęcia natarcia.
Kloss zerwał się z krzesła. Chodził szybkimi krokami po pokoju. Przez las Weipert! Co za szaleństwo! Przecież w tym lesie stacjonuje pułk pancernych grenadierów!
– Akcję trzeba natychmiast odwołać! – krzyknął. – I zmienić plany!
Tomala patrzył na niego nie rozumiejąc.
– Dlaczego?
– Nawet mysz nie prześliźnie się przez las Weipert.
– Był czysty jeszcze dzisiaj. Tę informację sam przekazałem.
– Do dzisiaj – powiedział Kloss.
Tomala sięgnął po kieliszek. Jego ręka drżała.
– Ja już nic nie mogę zrobić.
– Chcesz, żeby chłopcy zginęli?
– Ja już nic nie mogę zrobić – powtórzył. -Widzisz, łącznik zrzucony przed miesiącem z radiostacją ulokował się gdzieś w Dobrzycach. Nawet ja nie wiem, gdzie.
– Jak to nie wiesz?! Nie masz kontaktu?
– Tylko przez naszego człowieka w Dobrzycach. Nazywa się Weiss. Przyjeżdżał tu raz na tydzień. Ale teraz drogi są zajęte, nie ma żadnej komunikacji…
– Trzeba natychmiast kogoś posłać do tego Weissa. Wiesz, gdzie go szukać?
– Znam adres. Właściwie… – Kloss wiedział, że To-mala nie powinien mu mówić, ale sytuacja była wyjątkowa. – Bautzenstrasse 28.
– Trzeba natychmiast kogoś posłać. To wszystkiego dwadzieścia parę kilometrów.
Tomala milczał. Dopiero teraz Kloss dostrzegł, że stary mężczyzna jest zmęczony. Pod oczyma miał sine plamy, wargi wyschnięte. Ciągnie ostatkiem sił – pomyślał.
– Ilu i jakich masz ludzi? – zapytał łagodniej.
– Nowych – powiedział Tomala. – Tylko nowych. Kiedyś mieszkało tu sporo Polaków – zaczął mówić nagle szybciej – cała ulica Dobrzycka to byli właściwie Polacy. Nie doczekali. Ja też pewno nie doczekam.
– Jakich masz ludzi? – powtórzył Kloss.
– Jest Janka, Polka pracująca u sąsiadów. Sąsiedzi już uciekli. Jest mój wnuk Erwin. Ma dopiero szesnaście lat. Jest jeszcze paru chłopców z Polski wywiezionych tu na roboty, ale nie zdążę ich tak szybko zawiadomić.
– Rozumiem. – Kloss spacerował po pokoju. Stanął przed zbiorową fotografią wiszącą nad komodą.
– Miejscowa Polonia – powiedział cicho Tomala. – Z tych na zdjęciu pozostałem tylko ja… Może ktoś przeżyje obóz.
– Nie należało przechowywać tego zdjęcia. A w każdym razie nie należało wieszać go na widocznym miejscu – stwierdził sucho Kloss. Usiadł naprzeciwko Toma-li i także poczuł się zmęczony.
Jeszcze dwa miesiące – pomyślał – może trzy miesiące.
– Musisz posłać tę Jankę i swojego wnuka – oświadczył – nie ma innej rady. Niech idą do Dőberitz, do Dobrzyc – poprawił się natychmiast – dwiema różnymi drogami. Jedno z nich musi dojść. I to jeszcze dzisiaj. Weiss zdąży przekazać meldunek.
– Erwin ma szesnaście lat – szepnął Tomala. -Janka niewiele więcej…
– Trudno. Zrobisz, jak powiedziałem. Pamiętaj, że jeśli nie nadamy meldunku, nasi spadochroniarze zginą w lesie Weipert, a Niemcy zdążą wysadzić most.
– Zawołać ich natychmiast?
– Zawezwiesz ich potem. Nie powinni mnie widzieć. W jaki sposób dowiemy się, że meldunek został nadany i akcja odwołana?
– Dwa razy dziennie: o godzinie 7.30 rano i dwudziestej wieczorem w paśmie piętnastu megaherców nasi nadają dziewięć taktów Poloneza As-dur Chopina.
– Co to znaczy?
– Jest polonez, będzie akcja. Nie będzie poloneza, akcja odwołana.
– Rozumiem.
– No dobrze, ale jeśli nasza grupa nie przybędzie, w jaki sposób uniemożliwić wysadzenie mostu?
– Pomyślimy – powiedział Kloss. – W meldunku trzeba zaproponować inne miejsce zrzutu. – Wyjął z torby mapę i długo ją studiował. – Może na południe od Forburga. Od Osieka – poprawił się znowu.
Tomala przetarł okulary.
– Chyba tak – powiedział – chyba tak. Jeśli tam jest czysto.
Na ulicach i polach pokrytych jeszcze śniegiem leżała mgła. Kloss stanął na rynku, rozejrzał się, był to już odruch, zapalił papierosa. Po chwili wiedział już, co go zaskoczyło: cisza. Działa na wschodzie milczały. Oznacza to zapewne – pomyślał – że jutro albo pojutrze… Tak, najdalej pojutrze, parę godzin po lądowaniu spadochroniarzy, lądowaniu, do którego nie wolno dopuścić…
Prowizoryczne pomieszczenie kasyna sztabu dywizji mieściło się poniżej pałacowego parteru; schodziło się tu po paru schodkach z obszernego hallu, w którym urzędowali stale oficer dyżurny i dwóch służbowych podoficerów. Generał Pfister osobiście wyznaczał pomieszczenie dla kasyna. „Miejsce, gdzie jedzą oficerowie – powtarzał – musi być schludne i przyjemne". O schludność kasyna dbała właśnie Simone.
Kahlert poznał ją, gdy dywizja stacjonowała we Francji, i uprosił generała, by pozwolił mu wziąć dziewczynę ze sobą i zatrudnić w sztabie dywizji. Ta filigranowa brunetka o dużych oczach zaskakiwała Klossa. Wydawała się nie dostrzegać nikogo oprócz Kahlerta: traktowała wszystkich z tą samą obojętną, nieco suchą, a nawet wrogą grzecznością, z jaką spotykali się w kawiarenkach i bistrach Paryża. Przywykli do tej dziewczyny, nawet polubili ją po swojemu, a szef sztabu, oficer znacznie inteligentniejszy od swego dowódcy, zauważył kiedyś, że ta dziewczyna, która nie chce przyjąć do wiadomości trwania wojny i sądzi, że ze wszystkich spraw na tym świecie naprawdę ważna jest tylko miłość – odgrywa rolę czegoś w rodzaju maskotki dywizji. Kahlert, z którym Kloss zaprzyjaźnił się, jeśli słowo „przyjaźń" było tu właściwe i mogło być użyte, powiedział mu kiedyś, że z Simone nigdy nie rozmawiają o wojnie, a jeśli czasem się pokłócą, to o to tylko, czy potem zamieszkają w Paryżu, czy w jego rodzinnym Wiedniu! Nie będzie żadnego „potem"; Pfister wydał rozkaz rozstrzelania Kahlerta i Kloss wiedział, że nie ma żadnej szansy, by cofnął decyzję.
Gdy wróciwszy od Tomali zszedł na dół, kasyno było jeszcze puste. Simone stała przy barze i wycierała kieliszki. Robiła to bardzo sprawnie, szybko, jakby nie interesowało jej nic oprócz tych kieliszków.
Usiadł przy stoliku, ona przybiegła natychmiast niosąc na tacy porcję gulaszu.
– Mam jeszcze dla pana coś z Francji – powiedziała. Napełniła kieliszek i butelkę natychmiast schowała z powrotem pod ladę. Stanęła obok niego.
– Niech pani siądzie.
– Nie, dziękuję – szepnęła. Nigdy, podając w kasynie, nie siadała przy stolikach. – Panie kapitanie – mówiła kiepską niemczyzną, nagle przeszła na francuski i zaczęła mówić szybciej tym swoim paryskim dialektem, połykając końcówki i całe słowa. – Panie kapitanie, na miłość boską, co oni chcą zrobić z Rolfem?
Kloss milczał. Wiedział, ze musi jej to powiedzieć i nie starczało mu odwagi.
– Hans – szepnęła. Znała jego imię, mówili sobie przecież z Kahlertem po imieniu, ale nigdy do Klossa nie zwracała się w ten sposób. – Hans – powtórzyła – słyszałam, jak Siebert, adiutant generała, mówił, że go rozstrzelają. Czy to prawda?
Milczał.
– Na miłość boską, czy to prawda?.
– Tak, Simone…
– Trzeba coś zrobić – to był prawie krzyk. – Trzeba mu pomóc, prosić generała. On nie chciał mnie przyjąć, generał, wartownik kazał iść raus. Oni nie mogą go rozstrzelać… Niech pan coś zrobi, panie kapitanie, niech pan natychmiast coś zrobi!
Pomyślał o tych, których rozstrzeliwano we Francji i rozstrzeliwano w Polsce. Nie mógł pomóc Kahlertowi i nie chciał kłamać.
– Jestem bezsilny, Simone – powiedział. – Starałem się… – głos uwiązł mu w gardle.
– A Rolf uważał pana za swego przyjaciela. – Powiedziała to po niemiecku i natychmiast przeszła na francuski. – Pan także mną pogardza, prawda? Wyście gardzili i mną, i Rolfem. Francuzką, która poszła z Niemcem! Poszłam z Niemcem – krzyknęła – i nic mnie nie obchodzi oprócz niego. On nie może zginąć, słyszy pan, ta przeklęta, brudna wojna nie może mi go odebrać!
Kloss milczał.
– Pan jest sztywny i zimny jak każdy Prusak – w jej oczach pojawiły się łzy. – A ja myślałam…
W drzwiach kasyna stanął Kussau. Wyrzucił rękę w hitlerowskim pozdrowieniu i z nietajoną drwiną spojrzał na Klossa i Simone.
– A on? – spytała nagle. – A może on zechce pomóc?
– To beznadziejne, Simone – powiedział Kloss twardo.
Ona oczywiście nie uwierzyła. Po chwili podchodziła już do stolika SS-mana, niosąc na tacy kieliszek i tę samą butelkę francuskiego koniaku wydobytą spod lady. Stanęła obok kapitana Kussau, podobnie jak niedawno obok Klossa. Dochodziły go strzępy ich dialogu, miękka, szkolna niemczyzna Simone i twardy berliński akcent Prusaka.
– Mam ogromną prośbę, kapitanie, ogromną – mówiła Simone. – Pan wie, oczywiście, że chodzi o Kahlerta. Tylko pan może mi pomóc.
– Pogadamy o tym – Kussau rozparł się wygodnie na krześle – pogadamy, dziecinko. Masz coś lepszego do żarcia niż ten gulasz? Może parówki? Wczoraj nam dałaś znakomite parówki z musztardą.
– Dla pana będą.
Zniknęła za bufetem, a Kussau wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Kloss wstał. Najchętniej podszedłby do niego i powiedział, tak by usłyszała także Simone: „Nie oszukuj tej dziewczyny, nie wykorzystuj sytuacji. Wiesz dobrze, że nie pomożesz Kahlertowi i zrobiłeś wszystko, aby go rozstrzelano". Milczał jednak, musiał milczeć. Ostre starcie z Kussau'em byłoby zbyt ryzykowne, utrudniłoby wykonanie zadania, a Kloss nauczył się już panować nad sobą; na wojnie nie istnieje mc oprócz tego, co służy wojnie. A jednak…
Simone wniosła parówki. Kussau połykał je, smarując musztardą. Francuzka stała obok niego.
– Jeszcze jeden kieliszek koniaku – powiedział Kussau. -A o Kahlercie, dziecinko, pogadamy później. Później, u mnie w pokoju. Jeśli, oczywiście, będziesz miała ochotę.
Kloss wyszedł.
Przydzielono mu pokoik na drugim piętrze w bocznym skrzydle pałacu, przeznaczonym zapewne niegdyś dla służby i gorszych gości. Przez okno widział rzekę Regę, most i skraj lasu. Daleko, na horyzoncie, niebo świeciło, migotliwy blask piął się w górę, opadał, tryskał smugami światła. Tam był front. Jeśliby udało się zachować ten most – myślał Kloss – oddziały pancerne wyjdą natychmiast na przestrzeń operacyjną, znajdą się na tyłach Pommern Stellung, sięgną do morza. Jak ocenia sytuację generał Pfister? Kiedy wyda rozkaz wysadzenia? Gdyby nie bał się śmiertelnie Himmlera, kazałby zapewne zniszczyć most wcześniej, ale wówczas odciąłby drogę odwrotu niemieckim oddziałom czołowym, znajdującym się na tamtym brzegu rzeki. Może już je poświęcił? Wie, że rubież Regi jest nie do utrzymania, ale wie także, że musi opóźniać natarcie.
Spojrzał na zegarek. Mała wskazówka stała już niemal na ósemce. Otworzył radio, znalazł falę; długą chwilę słyszał tylko trzaski, potem poprzez szum i warkot przedarły się pierwsze takty Poloneza As-dur. Wydawało mu się, że są zbyt głośne, że docierają do wszystkich, w całym pałacu. Zamknął radio. Więc meldunek jeszcze nie dotarł. Nie mógł dotrzeć. Janka i Erwin wyszli przed trzema godzinami, w Dobrzycach będą najwcześniej przed północą, a kiedy Weiss zdąży przekazać polecenie radiostacji? Zdąży. Ściągnął bluzę i rzucił się na łóżko. Po paru minutach obudziło go pukanie. Na progu stała Simone.
– Przyszłam – powiedziała. Wyglądała bardzo ładnie, miała na sobie wieczorową sukienkę, w której nigdy nie pokazywała się w kasynie.
Zerwał się z łóżka.
– Niech pani siada, Simone… Ja zaraz…
– Usiądę obok pana – uśmiechnęła się blado. Zapaliła papierosa. Zobaczył jej twarz bardzo blisko, gdy podawał jej ogień.
– Mogłam pójść do pana albo do niego – szepnęła. -Wiem, że nie lubicie się narażać, wiem, że te niebezpieczne, ale przecież gdyby pan naprawdę chciał… Może się opłaci – dodała. Zauważył, że z trudem wstrzymuje łzy, wargi jej drżą i gdy za chwilę zdobędzie się na uśmiech, odniesie ogromne zwycięstwo nad sobą. Kloss umiał to docenić.
– Simone – zaczął i od razu zrozumiał, że nie uwierzy w nic z tego, co jej musi powiedzieć.
– Może się opłaci – powtórzyła. – On siedzi w podziemiach, prosiłam, żeby mnie do niego puścili, ale oni… Zęby przynajmniej puścili, żebym mogła go zobaczyć. Hans! Nie odmówisz, prawda?… Lubiłeś Rolfa i ja ci się też trochę podobam.
– Simone – powiedział twardo. – Czego właściwie oczekujesz? Litości?
– Nie – rzuciła ostro. – Nie litości. Tego się nie spodziewam. Wiem, że nic za darmo… Jestem gotowa… Nie musicie go przecież zabijać! To niemożliwe, żebyście go musieli zabić! To nonsens! Bezmyślne głupstwo. Po co ma ginąć Rolf? Ja nigdy nie uwierzę… Jeśli nie można go zwolnić, pozwólcie mu uciec… Hans! Przecież…
– Spróbuj dostać się do generała, Simone. I nie miej wielkich nadziei – musiał to jej powiedzieć.
– Odmawiasz?
Milczał.
– Odmawiasz – powtórzyła. Zerwała się z łóżka. -Będziesz żałował, słyszysz? Wszyscy będziecie żałowali. Za rzeką stoją Rosjanie!
– Nie – zaprzeczył. – Za rzeką stoją Polacy, Simone.
– Wszystko jedno! Wtedy wy będziecie błagać o litość. – Wyjęła puderniczkę, starła łzy i, nie spojrzawszy już na niego, wyszła z pokoju.
Otworzył cicho drzwi na korytarz i stanął na progu. Kussau mieszkał na tym samym piętrze, parę pokoi dalej. Simone stanęła przed drzwiami SS-mana, zapukała, weszła… Kloss czekał. Zapalił papierosa, zgasił światło i usiadł przy półotwartych drzwiach. Nie chciało mu się spać; łuna na wschodzie bladła, działa umilkły. Simone nie opuściła pokoju SS-mana Kussau.
Polecenie Klossa, żeby iść dwiema różnymi drogami, okazało się w praktyce niewykonalne. Do Dobrzyc prowadziły co prawda dwie drogi: szosa i bity trakt przez las Weipert, ale to drugie przejście, ze względu na stacjonujący w lesie pułk grenadierów, wydawało się zbyt ryzykowne. Janka i Erwin postanowili więc iść szosą, nie razem – oczywiście; Erwin ruszył pierwszy, po godzinie poszła Janka. Tomala nauczył każde z nich hasła i kazał wykuć na pamięć meldunek. Ucałował wnuka, ręce mu drżały, mówił z trudem.
– Twoja matka nie żyje – szeptał – ojciec… módlmy się, żeby wrócił. Uważaj…
– Nic mi się nie stanie, dziadku. – Wydawał się zbyt pewny siebie. W mundurze Hitlerjugend nie różnił się niczym od tysięcy chłopaków wrzeszczących na ulicach i wybijających takt w codziennych marszach podczas ćwiczeń. Wpakował do plecaka chleb i zmianę bielizny; na ulicy Dobrzyckiej włączył się natychmiast w tłum uchodźców, płynący ze wschodu nieprzerwanym potokiem. Mijał wózki konne, dwukółki, przyspieszał kroku, gdy poczuł na sobie czyjś zmęczony wzrok i przeczuwał prośbę o pomoc.
Uchodźcy szli powoli i w milczeniu. Nie słychać było rozmów, co najwyżej jeśli ktoś, zaprzęgnięty do wózka, stawał, by odpocząć, i tarasował drogę, rozlegał się ostry krzyk, potem płacz dzieci w zepchniętym na pobocze wehikule. Domy przydrożne zamknięto na głucho, a gdy ktoś skręcał w bok, by poszukać schronienia, noclegu, tłoczyli się za nim natychmiast inni; w tej gromadzie nie istniały ani wspólnota, ani samotność. Szli w nieznane i nie mogli jeszcze uwierzyć, że stało się już najgorsze, osaczyły ich rozpacz, przerażenie, nienawiść, oglądali się na wschód i widzieli tylko łuny wiszące nad horyzontem. Z zachodu nadjeżdżał czasem motocyklista lub spychały ich na pobocze ciężarówki i transportery. Widzieli żołnierzy w hełmach, działa i karabiny maszynowe, ale przestali już wierzyć, że cokolwiek powstrzyma nawałę idącą ze wschodu.
Erwin spostrzegł wkrótce, że jego strój wcale nie odwraca uwagi; przeciwnie – wyróżnia go w tym tłumie. Chłopców w jego wieku było niewielu, a mężczyźni, przeważnie starsi, nosili tylko cywilne łachy. Żadnych mundurów, których jeszcze przed paroma dniami widział tyle w swoim miasteczku. Żadnych członków partii, SA, funkcjonariuszy Todta i pracowników kolei. Tłum niemiecki, odarty nagle z uniformu, jakby się przeistoczył, zszarzał; na Erwina spoglądano z odrobiną nieufności, czasem ktoś westchnął, ktoś odwrócił wzrok.
Chłopak przyspieszał kroku. Chciał przedrzeć się na czoło pochodu, rozumiał zresztą, że musi być jak najszybciej w Dőberitz. Dotąd dziadek nie powierzał mu żadnego zadania; nauczył go tylko po polsku, opowiadał historię Polski i historię ich rodziny. Erwin żył w świecie dwoistym, między szkołą i domem, Hitlerjugend i dziadkiem, czytał tylko po niemiecku, bo żadnych książek polskich oprócz Biblii dziadek w domu nie trzymał, i miał przyjaciół świętujących zwycięstwa, którymi on nie mógł się cieszyć. Wiedział, że jego ojciec był w Wehrmachcie, a gdy przyszło oficjalne zawiadomienie, że gefreiter Hans Thomala zaginął bez wieści, dzidek szepnął, że Janek „jest już na pewno u naszych". Ojciec był jednocześnie Han-sem i Jankiem, on sam, Erwin, bywał czasem Niemcem i zapominał o swej polskości, która jawiła mu się wówczas jako upośledzenie utrudniające życie. Potem osaczała go nagle wraz z opowieściami dziadka i dźwiękiem słów nie zawsze zrozumiałych… Polskość była jednak przeszłością, historią, trochę bajką, rzeczywistość i siłę stanowiły Niemcy i dopiero teraz, gdy świat zmienił się nagle, a łuna na wschodzie świadczyła o zbliżaniu potęgi, która przestała być bajeczką, wszystko, co słyszał i wiedział, nabrało kształtów realnych. Okazało się, że dziadek, spokojny starszy pan, podpisujący się z niemiecka „Thomala", od wielu lat walczył, by tu była Polska i że on, Erwin będzie mógł niedługo wyzwolić się z dwoistości, mówić i myśleć w tym samym języku. Nie wiedział i nie bardzo umiał sobie wyobrazić, jacy są „tamci"; z tymi, którzy uciekali teraz na zachód, spędził całe życie. Idąc coraz szybciej, myślał o Elsi, piętnastoletniej dziewczynie, która wraz z rodziną wyszła już z Osieku i jest prawdopodobnie gdzieś tutaj, w tym pochodzie, nie sądził jednak, by udało mu się ją spotkać.
Mrok gęstniał, Erwin zbliżał się już do czoła pochodu, do wozów, które ciągnęły zmęczone konie, gdy nagle uderzyły go w oczy światła reflektorów. Wydobyły z ciemności ludzkie twarze, szperały w wózkach, muskały pobocza i krzaki przydrożne. Zorientował się zbyt późno. Na skrzyżowaniu stały ciężarówki, żandarmi w hełmach zagradzali drogę. Chciał skoczyć w bok, ale światło spływało już po nim, zasłaniał oczy, czuł się bezbronny i bezradny.
– Nie mam jednego płuca – wył jakiś mężczyzna. -Ludzie, nie udźwignę broni. Nie mogę chodzić.
– Dowieziemy cię – roześmiał się żandarm. Wpychał mężczyzn na ciężarówkę, a jego kolega liczył złowionych…
Erwin stanął przed nim i wyrzucił rękę do góry.
– Hei l- powiedział lekceważąco żandarm. – Ten przynajmniej w mundurze. Jak się nazywasz?
– Erwin Thomala.
– Dokąd idziesz?
– Do Dőberitz, do wujka.
– Ile masz lat?
– Szesnaście.
– W porządku. Nadajesz się. Twoi rówieśnicy już walczą.
– Wujek jest chory – spróbował Erwin.
– Do ciężarówki! – wrzasnął żandarm i chłopak posłusznie wszedł na stopień. Czy miał szansę ucieczki? Ciągle o tym myślał: czy powinien był ryzykować? Gdyby zobaczył ich wcześniej, gdyby od razu skoczył w bok…
Ciężarówka ruszyła. Wzdłuż pochodu uchodźców gnała coraz szybciej na wschód, minęła Forburg, czyli Osiek, przeskoczyła most na Redze i pięła się przez las w kierunku coraz ostrzejszej łuny na wschodzie.
– Na rzeź – powiedział jakiś mężczyzna. – Do rzeźni…
Erwin myślał o Jance. Może jej się uda? Przecież me ruszają dziewcząt.
Janka szła tymczasem szosą w obcym tłumie, myśląc o tym tylko, aby być jedną z nich, niczym się nie wyróżniać, nie przyspieszać zbytnio kroku, nie wyprzedzać wózków… Zerwała z sukienki i płaszcza literę „P", a żałowała tylko, że nie wzięła ze sobą jakiegoś bagażu, choćby plecaka, bo wszyscy byli objuczeni, ciągnęli walizki i tłumoki, odpoczywali co chwila na poboczu. Powtarzała w myśli słowa meldunku, żeby nic nie zgubić: „Las Weipert obsadzony, lądowanie niemożliwe, proponuję inny teren…" Musi dotrzeć z tym meldunkiem do Han-sa Weissa, Bautzenstrasse 28. Hans Weiss. Obejrzała się i zobaczyła łunę na wschodzie. Jeszcze przed paroma godzinami sądziła, że pójdzie na wschód i niedługo wróci do Lublina, a tymczasem wlecze się na zachód w tłumie kobiet i dzieci, które po raz pierwszy w tej wojnie poznały gorycz klęski. Szła lekkim, swobodnym krokiem, gdy poczuła na sobie czyjś uważny wzrok… Jednak wyróżniała się w tym tłumie! Jakaś kobieta pchała spory wehikuł zaopatrzony w prowizoryczny, płócienny dach.
– Jesteś sama, dziecko? – zapytała.
– Moi są na przedzie – odpowiedziała natychmiast Janka. Jej niezbyt poprawna niemczyzna nie zwracała jednak uwagi.
– Pomogłabyś trochę!
Janka zaprzęgła się do wózka obok kobiety. Szły po kamienistym bruku, wlokąc swój ciężar, teraz była naprawdę jedną z nich, nikt na nią nie patrzył, potykała się i napinała ramiona, milcząc, jak wszyscy w tym pochodzie.
Stanęli. Gdzieś w oddali wytrysnęły smugi światła, czarna ciężarówka przystanęła na poboczu.
– Chociaż odpoczniemy – powiedziała kobieta.
– Ja chyba wrócę do swoich – szepnęła Janka.
– Pomóż jeszcze – poprosiła. – Daleko przecież nie odejdą. Wszyscy spotkamy się w Dőberitz.
W tej chwili spod płóciennej osłony okrywającej wózek wysunęła się kilkuletnia dziewczynka. Przetarła oczy i gdy smuga światła wydobyła na chwilę z ciemności twarze ludzkie, spojrzała na mamę i Jankę.
– Mamo – krzyknęła – a co tu robi ta Polka od Ginterów?
– Polka! – kobieta przywarła do Janki. – Więc jesteś Polką? Dlatego nie chcesz pomóc? Gdzie masz „P"?
– Ja…
– Czekasz na swoich, co? – Zmęczenie i nienawiść znajdowały ujście w krzyku. – Przyglądasz się nam teraz, cieszysz się, że giniemy z głodu i ze zmęczenia?
Z nie oświetlonej ciężarówki stojącej na poboczu wyskakiwał żandarm.
– Tu, tu! – krzyknęła kobieta. – Polka!
Biegł do nich. Janka, nie myśląc, pchnęła kobietę, przeskoczyła rów i zobaczyła tuż przed sobą czarną ścianę lasu. Musnęło ją światło reflektora; gdy dopadła do pierwszych drzew, usłyszała suchy trzask serii z automatu i głośny niemiecki wrzask. Nie czuła strachu, tylko serce biło mocno i pot zalewał oczy. Grunt był grząski, z trudem wyciągała nogi, gałęzie biły ją po twarzy; żandarmi byli już na skraju lasu, światła latarek błyskały między drzewami. Szli tyralierą. Pośliznęła się nagle i upadła w jamę wypełnioną zeschłymi liśćmi. Wstrzymała oddech. Mijali ją, szli w głąb lasu, widziała z dołu światło latarek i wydobywane z ciemności fragmenty twarzy w hełmach.
– Przeklęta Polka! – usłyszała.
Przeszli. Po kilkunastu minutach wracali do szosy, omijając już z daleka jej wykrot, zmęczeni i zniechęceni. Ruch na drodze był coraz mniejszy, z rzadka rozlegał się warkot motoru, mijały godziny i dopiero nad ranem usłyszała dochodzący z daleka ze wschodu grzmot dział. Zasypiała i budziła się natychmiast, nie miała zegarka, nie wiedziała, ile minęło godzin…
Ruszyła, gdy świt wydobył już z ciemności sylwetki drzew i błyskającą między nimi taśmę szosy. Wlokła się wolno skrajem lasu, las zapewniał bezpieczeństwo. Urwał się nagle, wyszła na łąkę i zobaczyła przed sobą Dobrzy-ce. Szosa była zupełnie pusta. Dopiero przed samym miastem stało dwóch młodych żołnierzy Wehrmachtu. Przeszła obok nich z bijącym sercem, nie zatrzymali, wydawało się nawet Jance, że starali się nie patrzeć. Po nocy spędzonej w lesie musiała zresztą wyglądać okropnie; podarta i zmięta sukienka, potargane włosy…
Była więc nareszcie w Dobrzycach. Szła wąskimi uliczkami, pustymi o tej porze, chodnikiem pokiytym strzępami papierów, workami, szmatami, gratami wyrzuconymi z mieszkań. Niektóre domy były pootwierane na oścież, opuszczone przez mieszkańców. Czytała tabliczki na rogach ulic. Bautzenstrasse? Nie miała pojęcia, gdzie może być ta ulica.
Starsza kobieta taszczyła na plecach worek. Gdy Janka zapytała ją o drogę, postawiła worek na ziemi i przyglądała się uważnie dziewczynie. Bautzenstrasse? Tak, była taka ulica. Powiedziała „była".
– Panienka pójdzie prosto, potem na lewo…
Już z daleka zobaczyła rząd wypalonych domów, szła wzdłuż nich parę minut. Czyżby numer 28?… Nie, ten dom ocalał. Dwupiętrowa kamieniczka na skrzyżowaniu, brama wejściowa otwarta. Na pierwszym piętrze zobaczyła miedzianą tabliczkę z nazwiskiem „Hans Weiss". Udało się! Poprawiła włosy i odpoczęła chwilę, zanim nacisnęła dzwonek. Tak jak polecił stary Tomala: trzy razy krótko, raz długo…
Otworzył jej człowiek w czarnym mundurze. Zanim zdołała cokolwiek powiedzieć, cofnąć się lub rzucić do ucieczki, wciągnął ją do przedpokoju. Drugi, z pistoletem w dłoni, czekał już w drzwiach.
– Mamy ptaszynę, co? – wybuchnął śmiechem. – Wiedziałem, że ktoś przyjdzie.
Janka, pchnięta brutalnie, znalazła się w niewielkim pokoju. Na podłodze, wśród wyrzuconej z szaf bielizny? książek i papierów, siedział starszy mężczyzna, po twarzy spływała krew.
– No, panie Weiss – powiedział gestapowiec z pistoletem. – Teraz zaczniesz mówić. Kim jest ta panienka?
Weiss milczał.
Drugi Niemiec w mundurze sturmbannfuehrera podszedł do Janki i lufą pistoletu przejechał po policzku dziewczyny.
– Posłuchaj, moja mała… Nazywam się Knoch. Zapamiętaj to nazwisko, bo jeśli przeżyjesz parę tygodni, będzie ci się śniło po nocach. Zapamiętałaś?
– Tak.
– Jak się nazywasz?
Janka milczała.
– Jak się nazywasz? – ryknął. – I gadaj zaraz, kto cię przysłał.
Przymknęła oczy i zdawało się jej, że jest znowu w lesie. Spadała w jamę, jama była bardzo głęboka i nie poczuła nawet uderzenia, które rzuciło ją na podłogę.
Spojrzał na zegarek, dochodziła jedenasta rano. Szosą ciągnął znowu sznur uchodźców, niechętnie spychano wózki na pobocze, ustępując przed motocyklem. Kloss jechał powoli, a gdy dotarł do lasu, skręcił w bok, wąską dróżką zanurzył się w gęstwinę. Zatrzymał silnik. Tu na pewno nikt go nie widzi. Z wewnętrznej kieszeni płaszcza wydobył tablice rejestracyjne. Postanowił zachować jak najdalej posuniętą ostrożność; zdawał sobie sprawę, że gra jest ryzykowna, a stawka bardzo wysoka. Jeśli ktoś w Dobrzycach zanotuje nawet numer jego motocykla, na nic mu się to nie przyda. Zmienił tablice, te właściwe schował do kieszeni płaszcza i ruszył z powrotem do szosy. Musi być w Dobrzycach jak najwcześniej, musi dotrzeć do tego Weissa, bo jeśli kontakt nie istnieje albo meldunek nie może być nadany, trzeba będzie… Miał już plan, właściwie zarys planu, ale zdawał sobie sprawę z rozmiaru ryzyka… Najpierw należy spróbować nawiązać kontakt. Dlaczego łącznicy nie dotarli? Zatrzymano ich po drodze? Nie zastali Weissa? Miał jeszcze nadzieję, gdy o 7.30 rano nastawiał radio na falę piętnastu megaherców. Słyszał szum i trzaski, pomyślał: nie nadadzą, ale już po paru sekundach usłyszał dźwięki Poloneza As-dur. Akcja nie została odwołana! O czwartej nad ranem spadochroniarze wylądują na zachód od lasu Weipert i nieuniknienie zetkną się z żołnierzami pułku grenadierów pancernych. Niemcy wysadzą most. Nie mógł do tego dopuścić! Musiał sam działać.
Dobrzyce nie leżały już w zasięgu ich dywizji, należało więc znaleźć jakiś pretekst motywujący wyjazd. Zastanawiał się właśnie nad tym, gdy zjawił się feldfebel wzywający go do generała.
U Pfistera zastał już paru oficerów. Był promieniejący i wyświeżony Kussau, był porucznik Walter i kapitan Koellert, był także dowódca ochrony mostu, saper, major Vogel. Generał pochylał się nad mapą.
– Natarcia przeciwnika spodziewam się w najbliższych dniach – ogłosił. – Może nawet w najbliższych godzinach. Fuehrer przywiązuje ogromną wagę do linii Regi… Otrzymaliśmy rozkaz: ani kroku w tył. – Spojrzał na swoich oficerów. Stali nieruchomo, żaden z nich nie zamierzał zabierać głosu. Tylko Kussau chrząknął aprobująco.
Kloss patrzył przez okno na most i poszukiwał bezskutecznie pretekstu: jak umotywować wyjazd do Dőberitz? Nic nie mógł wymyślić, czuł, że to nader wątpliwe, by generał zechciał pozwolić na opuszczenie sztabu. Okazało się jednak, że pretekst był zbyteczny. Pfister wydał najpierw, a właściwie powtórzył rozkazy dla dowódcy saperów Vogla. „Most wysadzić wyłącznie na moje polecenie, otrzymacie je, gdy zaistnieje bezpośrednie zagrożenie przedmieścia przez czołgi przeciwnika". Nie wierzył więc na serio w możliwość utrzymania linii Regi.
Potem odprawił Vogla i zrobił to, czego Kloss się nie spodziewał: polecił Walterowi, Koellertowi, Kussau'owi i jemu wyjechać na inspekcje oddziałów dywizji. Klossowi przydzielił pułk grenadierów w lesie Weipert. Las Weipert! Zachodni kierunek dobrzycki. Oczywiście nie miał prawa zbaczać do Dőberitz, ale musiał ryzykować. Sfałszowane tablice rejestracyjne miał już przygotowane; poprzedniego dnia postanowił je zniszczyć, niebezpiecznie było mieć coś takiego w bagażu, teraz się przydadzą. Posterunki na szosie notują numery… Nikt nie powinien wiedzieć, że był w Dobrzycach.
Zbiegł jeszcze na śniadanie. Kussau właśnie dopijał herbatę, Simone stała obok niego. Usłyszał strzęp dialogu.
– Przyjdziesz dzisiaj – powiedział Kussau.
– Co z Rolfem? Trzeba zaraz iść do generała. Przecież pan obiecał…
Kussau odstawił szklankę, wstał i wybuchnął śmiechem.
– Jesteś fajna dziewczyna, Simone… Wyjątkowo fajna. Ja ci nie wystarczę?
– Nie! – krzyknęła – przecież… – Ale on nie słuchał. Skinął głową Klossowi i opuścił kasyno.
Simone podała bez słowa talerz zupy. Kloss jadł szybko, gorąca ciecz parzyła wargi. Ona stała przy bufecie, skupiona i nieruchoma. Co mógł jej powiedzieć? Że nie ma już żadnej szansy, że Kussau ją oszukał…? Wybiegł bez słowa. Miał bardzo mało czasu. Chciał wstąpić jeszcze do Tomali, potem przejechać przez las Weipert, spojrzeć na ten pułk grenadierów, wrócić znowu do szosy… i do Dobrzyc. Ile czasu musi mieć Weiss na przekazanie meldunku?
Tomala nic nie wiedział. Był nie ogolony, oczy miał podkrążone, postarzał się o parę lat w ciągu tej nocy.
– Nie powinienem był go posyłać – powiedział cicho. – Nie powinienem. Teraz już nikt mi nie został.
Kloss chciałby go pocieszyć, ale tamten machnął tylko ręką.
– Ja nie tracę nadziei – rzucił. – Mnie życie przyzwyczaiło do najgorszego i nigdy nie tracę nadziei. Nie mówmy o tym. Jedno z dwojga: albo Erwin i Janka nie zdołali dotrzeć do Dobrzyc, albo Weiss wpadł…
– Trzeba to ustalić i dlatego jadę do Dobrzyc – oświadczył Kloss.
– Ty?
– Tak. Hasło i adres.
– Nie powinieneś tego robić.
– Muszę, nie ma innej szansy.
– Nie ma już żadnej szansy. Oni wylądują o czwartej nad ranem.
– Akcja musi się udać. Posłuchaj, jeśli znajdę Weissa, jeśli Weiss nie wpadł, przekażę mu meldunek. Jeśli jednak to się nie uda…
– Wpadniesz sam.
– Nie wpadnę – powiedział twardo Kloss. – Nie mogę sobie na to pozwolić. Wrócę tu w każdym razie. Zmobilizuj przynajmniej pięciu Polaków spośród przywiezionych na roboty. Rozumiesz? Masz kontakt z tyloma ludźmi?
– Mam. Co mają robić?
– Czekać na mnie u ciebie w domu. Muszą to być ludzie pewni; nie wykluczam, że zdekonspiruję się przed nimi, jeśli Weiss jest nieczynny. -I dodał: -Ja dekonspi-ruję się tylko w sytuacjach ostatecznych. Podczas mojej służby zdarzyło mi się to właściwie raz. A teraz hasło i adres.
Zbliżał się do Dobrzyc. Szosę wypełniał znowu tłum uchodźców, spychany na pobocze przez samochody idące ze wschodu. Wiozły rannych. Wyprzedzali je motocykliści, a z rzadka tylko pojawiały się z kierunku zachodniego transportery pancerne. Kloss, lawirując w tym tłoku, podjeżdżał do skrzyżowania. Widział już Dobrzyce rozciągnięte na płaskiej równinie; dwóch żandarmów z trudem dawało sobie radę z ruchem. Uchodźców spychano na boczną drogę, kontrolowano ciężarówki wojskowe. Kloss wydobył z kieszeni rozkaz wyjazdu i zwolnił, gdy przejeżdżał obok żandarma, z którym wykłócał się własne jakiś jegomość w tyrolskim kapeluszu, dowodzący, że ma rodzinę w Dőberitz.
– 148 pancerna! – krzyknął.
Żandarm spojrzał na niego, ale nie zdążył podnieść ręki. Kloss pomyślał, że numer pewno zapisał, ale nie miało to żadnego znaczenia. Dodał gazu i hamował już przy pierwszych domach miasteczka. Wydawało się dość puste. Obok ogromnego gmaszyska stały ciężarówki, na które policjanci i gestapowcy ładowali skrzynie.
Wyprowadzacie się – pomyślał Kloss – i nigdy tu już nie wrócicie. – Pomyślał także, że może wykonuje teraz ostatnie swe zadanie po tej stronie frontu.
Za rynkiem zaczynała się gmatwanina uliczek. Kloss na chybił trafił wjechał w najszerszą i stanął przy skrzyżowaniu. Należało jednak zapytać kogoś, gdzie jest ta przeklęta Bautzenstrasse! Zobaczył młodego chłopca w mundurze Hitlerjugend.
– Bantzenstrasse?
– Właśnie tu – odparł służbiście chłopak, wskazując na lewo.
Teraz należało zachować najwyższą ostrożność. Zakładał co prawda, że jeśli nawet Weiss wpadł, gestapowcy nie urządzili zasadzki w jego mieszkaniu, nie do tego im było, ale musiał przewidywać każdą ewentualność. Jechał wzdłuż wypalonych domów; z daleka dostrzegł, że numer 28 stoi na skrzyżowaniu z jakąś wąską uliczką. Skręcił w tę przecznicę i postawił motocykl pod zasłaniającym go od Bautzenstrasse murem. Nie zgasił silnika. Gdy stanął przed wejściem do domu, nie zauważył nic podejrzanego: żadnych patroli, samochodów. Pusta, wypalona ulica, na chodnikach resztki wyrzucanych w pośpiechu gratów, strzępy afiszów hitlerowskich na murach. Wszedł na pierwsze piętro; miedziana tabliczka z napisem „Hans Weiss". Wydobył z kabury pistolet, odbezpieczył. Był teraz napięty, czujny, osiągnął ten stan, kiedy refleks zawodził go rzadko. Nacisnął dzwonek: dwa razy krótko, raz długo. Odskoczył natychmiast od drzwi i wyprężył się oparty o ścianę. Ten, kto stanie na progu, zauważy go dopiero po kilkunastu sekundach. Kilkanaście sekund czasu…
Drzwi otwarto gwałtownie. Kloss zobaczył młodego gestapowca z pistoletem w dłoni. Parę sekund wahania… Więc zasadzka! Kocioł!
– Co tam, Franz? – usłyszał głos z wnętrza mieszkania.
Strzelił. Nacisnął cyngiel w momencie, gdy gestapowiec go dostrzegł. Zwalił się bez jęku na posadzkę, a Kloss skoczył w dół. Ten drugi strzelił; kula przeszła nad głową Klossa, posypał się tynk. Odwrócił się na sekundę, zobaczył twarz tamtego, miał go na muszce, ale sturmbann-fuehrer, bo to był sturmbannfuehrer, uskoczył za framugę drzwi.
Widział mnie – pomyślał Kloss.
Siedział już na siodełku motocykla, gnał pustą przecznicą; teraz potrzebny spokój, myślał, należy wydostać się z miasta, koniecznie inną drogą. Sturmbannfuehrer podniósł alarm, ile trzeba mu było czasu na uruchomienie pościgu? Trzy, cztery minuty… W mieszkaniu Weis-sa ma na pewno telefon; samochody już ruszają, jeśli oczywiście mają jeszcze dyspozycyjne wozy… Należy założyć, że mają… Wydali rozkazy posterunkom, zapewne proste: zatrzymywać motocyklistów. Może porzucić motocykl? Nie.
Stanął, zapalił papierosa, wyciągnął z kieszeni mapę. Uciekając nie należy zbytnio się spieszyć – taką wyznawał zasadę. Spieszą się tylko amatorzy. Niepotrzebnie powiedział żandarmowi na szosie: 148 pancerna. Będą szukać w dywizji. Zresztą i tak szukaliby w dywizji, żadna inna jednostka nie stacjonuje w okolicy. Na dalszą metę może liczyć tylko na skuteczne natarcie naszych oddziałów, na bliższą – na znalezienie drogi, której nie zdążyli jeszcze obsadzić. Którędy? Była właściwie jedyna szansa: polna droga w kierunku lasu Weipert. Schował mapę, motocykl skoczył zbyt gwałtownie, po chwili mijał ulice miasteczka, wjechał w szeroką aleję, po obu stronach stały wille, już zapewne opuszczone, dostrzegł wątły lasek po prawej i łąki ciągnące się do szosy.
Na szosę zjadę już w lesie – pomyślał.
Motocykl i żandarma zobaczył nagle, gdy wyskoczył zza zakrętu; ściągnął kaburę na brzuch, odpiął, broń wyślizgiwała się z niej lekko. Czy żandarm otrzymał już polecenie? Niemożliwe, zawiadomili najpierw posterunki na szosach, z takimi nie mają łączności radiowej. Żandarm jeszcze nic nie wie, ale jeśli zażąda papierów, musi zginąć. Niemiec palił papierosa, automat miał przewieszony przez ramię. Dostrzegł motocykl Klossa w ostatniej chwili, nie zdążył podnieść ręki. Kloss widział go jeszcze kilkanaście sekund w lusterku, potem na polnej drodze podniósł się tuman kurzu.
Należało jednak strzelić – pomyślał – ale gdybym strzelił, mieliby pewność, że tędy pojechałem… Żandarm nie mógł widzieć mojej twarzy, najwyżej numer… -Uśmiechnął się. Miał jednak szczęście, że zmienił tablice rejestracyjne.
Wjechał w las i pierwszą dróżką skręcił do szosy. Po paru minutach zobaczył białą od pyłu drogę, po której sunął nieprzerwany pochód uchodźców.
U Tomali już czekano. Kloss wstawił motocykl na podwórze i zanim zdążył zastukać, Tomala pojawił
się w drzwiach. Weszli do ciemnego przedpokoju i stanęli obok siebie tak blisko, że Kloss czuł na twarzy jego oddech.
– Tam jest kocioł – powiedział sucho. Nie mógł go oszczędzać, nie umiał nawet pocieszać.
Tomala milczał. Kloss powoli przyzwyczajał się do ciemności; zobaczył oczy Tomali, potem stary otarł je rękawem.
– Oni czekają – rzekł.
– Ilu? – zapytał Kloss.
– Trzech. Dwóch nie udało mi się znaleźć.
– Pewni?
– Znam ich parę miesięcy. Wykonywali proste zadania, przynosili informacje. Jeden jest z Warszawy, dwóch z Kielc.
– Mówiłeś im coś?
– Nie. Tylko tyle, że czeka ich poważne zadanie. Są gotowi.
– W porządku, idziemy.
– Więc się zdekonspirujesz?
– Muszę. Posłuchaj… jeśli połączycie się z naszymi, a ja… a ja zostanę jeszcze po tej stronie frontu, tych trzech trzeba będzie odesłać głęboko na tyły i kto wie… może izolować do końca wojny… To twarda konieczność.
– Rozumiem twarde konieczności – powiedział Tomala.
Otworzył drzwi. Słońce, opadające już ku zachodowi, oświetlało pokój. Kloss stanął na progu, w słońcu i zobaczył tych trzech z literami „P" na bluzach, jak zerwali się z krzeseł, oniemieli i przerażeni. Jeden skoczył do okna, ale zatrzymał go rozkazujący głos Tomali:
– Stać! – i po chwili: – Zamknąć okno. Omówimy szczegóły akcji.
Kloss siadł na środku pokoju, poczęstował ich papierosami.
Wszyscy byli bardzo młodzi, najstarszy mógł mieć niewiele ponad dwadzieścia lat.
– Edward Sasik – przedstawił się. – Z Warszawy.
– Co robiłeś?
Wzruszył ramionami.
– Trochę w warsztacie ślusarskim.
– W konspiracji?
– Przez dziesięć miesięcy – oświadczył z dumą. – Pracowałem w wytwórni.
– Jakiej wytwórni?
– Jak to jakiej? Broń robiliśmy.
Dwaj młodsi pochodzili z jednej wioski, Tomek Pakuła i Bolek Skałka. Nie wychylali nosa poza tę swoją Kielecczyznę; dopiero teraz przygnano ich tutaj. Otaczali Klossa ciasnym kołem; widać było z ich twarzy, że chcieliby pytać… Nie ośmielili się, a Kloss nie zamierzał wyjaśniać czegokolwiek…
– Akcja jest niebezpieczna – powiedział. – Możecie zginąć lub wpaść w ręce wroga. Jeśli któryś z was chciałby się wycofać, może zrobić to jeszcze teraz.
Milczeli.
– O czwartej rano nieco na zachód od lasu Weipert lądują nasi spadochroniarze. Osiemnastu ludzi, którzy mają wykonać zadanie niezmiernie ważne dla powodzenia natarcia: uniemożliwić Niemcom wysadzenie mostu na Redze i utrzymać przyczółek mostowy do chwili przełamania frontu i nadejścia naszych czołgów. Powinni dotrzeć nad rzekę około szóstej rano. – Urwał. -Wy ich przeprowadzicie przez las Weipert. W lesie tym stacjonuje niemiecki pułk pancerny.
– Jak chcesz tego dokonać? – zapytał Tomala. Nie znał jeszcze planu Klossa.
– Istnieje tylko jeden sposób. Przeprowadzić ich jako grupę polskich jeńców..Kto z was zna niemiecki? -Oprócz Tomali po niemiecku umiał trochę Sasik.
– Ryzykowne – powiedział Tomala – bardzo ryzykowne. Jakby Kloss nie wiedział! Ale czy istnieje inne wyjście? Kto w sytuacji frontowej prowadzi jeńców w kierunku pierwszej linii? Powiedzą oczywiście: do sztabu dywizji. Czy posterunki w lesie Weipert uwierzą? Czy nie zażądają dokumentów? Czy jakiś czujny gestapowiec nie podniesie słuchawki telefonu?
Kloss usiłował wyobrazić sobie tę drogę wśród ukrytych w lesie dział drugiego rzutu. Jakiemu Niemcowi przyjdzie do głowy, że ktoś ważył się na plan tak niesłychanie śmiały?
– Jest szansa, że to się uda. Spora szansa – dodał.
Tomala wzruszył ramionami. Twarz miał nieruchomą, wydawało się, że przestał dostrzegać Klossa i chłopców.
– Gdyby nie było żadnej szansy – powiedział – też bym poszedł. A niemieckie mundury? – zapytał nagle.
– Broń jakąś masz?
– Są dwa automaty w schowku i jeden pistolet.
– Powinno starczyć. Mundury trzeba zdobyć w polowym magazynie dywizji. I jakiś wózek, którym dowieziecie przynajmniej pięć kompletów na miejsce zrzutu. Tych, którzy umieją choć parę słów po niemiecku, przebierzecie.
– Magazyn… mundury… Jak chcesz to zrobić?
„Jak chcesz to zrobić?" – Kloss siedział nieruchomo na krześle i czuł ogarniające go zmęczenie. To był istotnie wariacki plan. A na przygotowania pozostały dosłownie liczone minuty.
– Magazyn mundurowy – powiedział – mieści się na bocznej uliczce, już pod lasem. Pilnuje go jeden wartownik. Sztuka polega na tym, by nie trafić na zmianę warty – spojrzał na zegarek. Ile mógł mieć jeszcze czasu? Był przekonany, że gestapowcy z Dobrzyc zjawią się w sztabie dywizji. Może najpierw będą szukać w pułku i w mieście? Jeśli przyjedzie ten, który go widział na klatce schodowej, powrót do sztabu stanie się zwykłym szaleństwem. „Przekroczeniem granic dozwolonego ryzyka" – jak pięknie mówią w centrali. A jednak musiał wrócić. Musiał przekroczyć tę granicę. Pomyślał, że w ciągu czterech lat służby ani razu nie ratował się ucieczką. Wytrwa do końca.
Chłopcy czekali. Czy mieli dość wyobraźni, by zdać sobie sprawę ze wszystkich trudności akcji? Jak dotrą na zachodni skraj lasu Weipert? Muszą przejść nocą, pchając przed sobą wózek z kompletami niemieckich mundurów i udawać uchodźców, a może lepiej patrol wojskowy? Potem skręcić w las, możliwie najdalej na zachód. Czekać…
Wstał.
– Idziemy – powiedział. – Na końcu Koburgstrasse znajduje się niewielki zagajnik. Wiecie, gdzie to jest?
– Tak – powiedział Tomala.
– Ja podjadę motocyklem. Wtedy wy…
Mundurowy magazyn dywizji był, jak zwykle w wa-dunkach polowych, prowizoryczny. Ogromny namiot otoczony niskim ogrodzeniem z drutu kolczastego. Napis: „Wstęp wzbroniony". Wartownik w hełmie przechadzał się drogą prowadzącą od Koburgstrasse wzdłuż lasu. Traktował tę służbę na tyłach, jak wszyscy żołnierze frontowi w podobnych sytuacjach, nieco wypoczynkowo. Podjeżdżającego Klossa zdążył zobaczyć jednak dostatecznie wcześnie, by wypluć papierosa i zdusić go butem.
Kloss zatrzymał motocykl, nie gasząc silnika. – Palicie na służbie!… – ryknął.
– Melduję posłusznie, panie kapitanie…
W tej chwili zza drzew wybiegł Sasik. Żandarm, wlepiając wzrok w Klossa, nie mógł go dostrzec. Parę sekund… Kloss zwiększył gaz i ryk silnika zagłuszył krzyk Niemca.
W namiocie było ciemno. Latarka Klossa oświetliła sterty porządnie poukładanych mundurów.
– Bluzy, spodnie, czapki, płaszcze. Nie zapomnijcie o pasach. Tomala, znajdź płaszcz z naszywkami feldfebla. Taki, co pasuje… Ty będziesz dowodził. Śmiałość… Bądźcie śmiali, na pytania odpowiadajcie krzykiem… Mamy za mało czasu, żeby wykombinować jakieś papiery. Musi się udać. Pamiętajcie: musi się udać…
Przymierzali płaszcze, gmerali w stertach czapek.
– Szybciej! To powinno wyglądać na rabunkowy napad bandycki. Zanim meldunek dojdzie do sztabu dywizji, minie parę godzin. Możecie być spokojni, nie zdążą uprzedzić patroli w lesie Weipert. Nie przyjdzie im to do głowy.
Nareszcie! Poszli od razu skrajem lasu w kierunku szosy. Kloss skoczył na siodełko i łąką dotarł do ulicy równoległej z Koburgstrasse. Zmierzchało już powoli, na wschodzie trwała cisza; ta cisza wydawała się groźniejsza, niż ciągły pomruk dział, do którego zdążyli już przywyknąć. Jutro rano, gdy desant wyląduje na zachód od lasu Weipert, rozpocznie się jeszcze jedno podczas tej wojny przygotowanie artyleryjskie, żelazny deszcz mszczący umocnienia, prasujący okopy, ogłuszający, wgniatający w ziemię… Potem pójdzie piechota, ruszą czołgi. Ale do jutra rana pozostało jeszcze sporo godzin, które trzeba przeżyć, w ciągu których zdecyduje się los mostu na Redze, czyli szybkość natarcia…
Dojeżdżał już do sztabu. Minął wrota prowadzące na podwórzec pałacowy, znający go wartownik zasalutował i w tym momencie Kloss przypomniał sobie o tablicach rejestracyjnych. Zapomniał je zmienić… Więc jednak popełnił ten głupi błąd! Więc jednak każdy popełnia w końcu błąd! Zawrócić? Za późno: zobaczył z daleka kapitana Koellerta, który zeskoczył z motocykla, machnął mu rękę i ruszył do pałacowego wejścia. Kloss jednym spojrzeniem ogarnął podwórzec. Dostrzegł czarnego „Mercedesa" przed wejściem.
Są, zdążyli przede mną – pomyślał. Pusto było jedynie przy bocznej ścianie prawego skrzydła; ściana nie miała okien, tylko poniżej poziomu podwórka wąskie szczeliny piwniczne. Kasyno! Musiał ryzykować. Zatrzymał motocykl przy samej ścianie, zerwał tablice. Rozejrzał się. Co z nimi zrobić, nie mógł ich przecież zabrać ze sobą! Zgiął je, wcisnął w ziemię niedaleko ściany, wdeptał butem. Nie dostrzegł Słmone, która przyglądała mu się uważnie przez wąskie okienko kasyna.
Dwaj sturmbannfuehrerzy z Dobrzyc: Knoch i Len man, zjawili się w sztabie kilkanaście minut przed przyjazdem Klossa. W ciągu paru godzin zrobili wszystko, co możliwe, by znaleźć mężczyznę występującego w oficerskim mundurze Wehrmachtu, któremu udało się wywinąć z kotła i zabić gestapowca Fritza Schalbe. Obaj rozumieli, że stawka jest wysoka, że wpadli na ślad niebezpiecznego przeciwnika, najprawdopodobniej agenta wroga noszącego niemiecki mundur. Śledztwo w Dobrzy-cach zajęło im sporo czasu. Pierwszych, co prawda dość -wątłych, danych dostarczył chłopak z Hitlerjugend, na którego Knoch natknął się na rogu Bautzenstrasse.
– Nie widziałeś matocyklisty w oficerskim płaszczu?
Widział. Wskazał ulicę, nie był jednak pewien stopnia wojskowego i nie zwrócił uwagi na numer. Był natomiast pewien, że motocyklista przejeżdżał obok niego tylko raz.
Należało wypytać wszystkie posterunki na szlakach wylotowych. Zmieniały się często; Knoch i Lehman musieli rozmawiać z kilkunastoma żandarmami. Oczywiście bardzo niewielu wykonywało polecenie notowania numerów, „Rozkaz nie był zbyt wyraźny – tłumaczyli się. -Właściwie chodziło tylko o podejrzanych."
– Podejrzanych należy zatrzymywać! – ryczał Knoch.
Oczywiście widzieli wielu motocyklistów. Lehman notował informacje, z których nic nie wynikało. Dopiero dwa meldunki: posterunku z szosy idącej ze wschodu, z Forburga, i traktu z Dőberitz do lasu Weipert, wniosły, wydawało się, nieco światła.
Żandarm z szosy wschodniej widział motocyklistę, który z daleka pokazał mu rozkaz wyjazdu i krzyknął „148 pancerna". Żandarm z traktu zauważył najprawdopodobniej tego samego oficera, który nie zatrzymał się w ogóle.
– Jak to nie zatrzymał się? – ryczał Lehman. – Pójdziecie pod sąd.
Obaj zapamiętali tylko niektóre cytry numeru: 3, 8 i najprawdopodobniej 7. Było to już jednak sporo.
Posłali natychmiast gestapowców do wszystkich pułków 148-ej, z ogromnym zresztą trudem zdołali zmontować ekipy – ludzie rwali się na zachód; jazdę na wschód traktowali jak wyrok- sami zaś ruszyli do sztabu. Przyjął ich niezbyt chętnie generał Pfister. Wyjaśnili dokładnie sprawę, ale nie zdołali wywołać zbytniego zainteresowania generała.
– U mnie w dywizji – powiedział stary Prusak – nic takiego nie mogło się zdarzyć. Znam swoich oficerów.
– Jednak się zdarzyło – oświadczył ostro Knoch. -Motocykl był z całą pewnością ze 148-ej. Mamy niektóre cyfry numeru: 3, 8, 7.
– To sobie szukajcie. Ja mam front na głowie!
– Czy pan generał uważa, że powinniśmy się zwrócić do dowódcy frontu reichsfuehrera Himmlera? – zapytał szeptem Knoch.
Pfister zmiękł. Wezwał oficera dyżurnego i kazał mu wymienić oficerów, którzy w ciągu ostatnich godzin korzystali z motocykli służbowych. Notatki oficera były dokładne: kapitan Koellert, kapitan Kloss, porucznik Walter, hauptsturmfuehrer Kussau.
– Kussau nas nie interesuje – oświadczył natychmiast Knoch. – Natomiast pozostałych zechce pan generał wezwać tutaj.
– Wezwę wszystkich – powiedział sucho Pfister. -Jeśli oni są podejrzani, Kussau będzie traktowany tak samo. Za godzinę – dodał. – Teraz nie mam czasu. Mogą panowie zjeść kolację.
Poszli najpierw obejrzeć motocykle. Kloss widział ich wychodzących od generała; poznał natychmiast Knocha i właściwie w tym momencie powinien był opuścić sztab. Jaką miał szansę? Na co jeszcze liczył? Poczęstował oficera służbowego papierosem i zszedł na dół, do pustego kasyna.
Może jednak Knoch go nie pozna? Widział jego twarz parę sekund, Kloss był wówczas w hełmie i wielkich motocyklowych okularach, trudno o jakąkolwiek pewność. Musi ryzykować, nie wolno mu teraz uciekać, musi dotrwać do chwili, gdy chłopcy z desantu rozpoczną walkę o przyczółek i ruszy natarcie.
Simone stała przy barze.
– Koniak? – zapytała obojętnie. – Kolacja?
– Jeżeli można, koniak. Zjem coś później.
Postawiła przed nim kieliszek.
– Później? – zapytała. – Sądzi pan, że będzie jakieś „później"?
– Nie rozumiem.
– Oficer dyżurny powiedział mi, po co przyjechało tu gestapo z Dőberitz.
– Naprawdę? – Kloss spokojnie pił koniak. – Więc po co?
– Nie wie pan?
– Jeszcze nie.
– Podziwiam pana zimną krew – szepnęła. – Kim pan właściwie jest?
– Znamy się dość dawno, Simone.
– Ktoś zabił gestapowca w Dőberitz. Ten ktoś jechał motocyklem. Szukają go. Gdyby dowiedzieli się, że pewien oficer zmieniał tablice rejestracyjne po przyjeździe do sztabu, zapewne nie mieliby żadnych wątpliwości – Powiedziała to swoją paryską francuszczyzną.
Więc widziała go!
– Interesujące – odstawił pusty kieliszek. -I co dalej?
– Ten oficer nie był zbyt ostrożny. Wdeptał tablice w ziemię tuż pod moim oknem. Mogłabym je pokazać, numer zresztą pamiętam: 3837. Zgadza się?
Milczał.
– Niech pan coś powie!
Wzruszył ramionami.
– Nie mam nic do powiedzenia. Co pani chce zrobić, Simone?
– Nic mnie nie obchodzi ta wasza wojna – szepnęła -ale jak pan sądzi, czy taka informacja byłaby wystarczającą zapłatą za życie Rolfa?
Milczał.
– No, jak pan sądzi? Życie za życie. To się liczy, prawda?
Wstał. Prosić? Przekonywać? Wyjaśniać, że nic nie uzyska? Spojrzał na jej twarz. Oczy miała podkrążone, wargi nie pociągnięte szminką, spierzchnięte.
– A potem? – zapytał. -Jak z tym można żyć potem?
W tej chwili dobiegł ich szum motorów, bliski wybuch wstrząsnął murami zamku.
– Są – szepnęła. – Nieźle poinformowani, prawda?
A jeśli ją zastrzelić? – myślał. – Nie, nie zastrzelę jej.
Usłyszał klapnięcie drzwi wejściowych; na progu stał sturmbannfuehrer Knoch. Jeszcze bliższy wybuch; brzęk tłuczonego szkła.
Knoch popatrzył na Klossa, potem sięgnął do kabury.
– To ty! – wrzasnął. – Ręce…
Nie zdążył nic więcej powiedzieć. Kloss był szybszy. Strzelił dwa razy. Knoch zwalił się na podłogę. Kloss podbiegł do niego; gestapowiec nie żył. Oba strzały były celne. Simone znieruchomiała przy barze, dłonią zasłoniła usta, jakby zmuszając się do milczenia.
Z kasyna pobiegł jeszcze na górę; w pokoju miał ukryte parę przedmiotów, których nie powinni znaleźć. Nie wywołany film, szyfr, miniaturowy aparat fotograficzny… Potem trzeba jakoś przejść Regę.
Był już na pierwszym piętrze, gdy zastąpił mu drogę oficer służbowy.
– Generał pana wzywa.
– Będę za pięć minut – powiedział Kloss. – Nie. Generał się niecierpliwi. Powiedział, że to bardzo pilne.
– Dobrze. Za chwilę…
Z korytarza wynurzył się sam Pfister.
– Proszę do mnie, Kloss.
Stało się – pomyślał i poszedł za generałem. W gabinecie było przytulnie i cicho. Pfister zapalił
papierosa, nie częstując kapitana.
– Za chwilę – powiedział – będą tu wszyscy. Śledztwo prowadzi sturmbannfuehrer Knoch z Dőberitz. Jak pan sądzi, czy to prawdopodobne, żeby któryś z naszych oficerów…
Kloss milczał.
– Jutro, najdalej pojutrze zacznie się natarcie – ciągnął Pfister. – Nie mogę pozwolić na żadne nieporządki w sztabie. Rozumie pan?
– Tak.
– Dlatego też postanowiłem, że z ramienia sztabu pan weźmie udział w prowadzeniu śledztwa. Zakomunikuję to Knochowi.
– Jestem wśród podejrzanych.
– Bzdura – powiedział Pfister. -Jest pan oficerem naszego kontrwywiadu.
Na progu stanął adiutant.
– Oficerowie czekają, panie generale.
– Prosić.
Kloss, nie pytając o pozwolenie, zapalił papierosa. Już na wszystko za późno. Sprawdził językiem, czy kapsułka z trucizną tkwi na swoim miejscu między zębami. Ostatecznie powinien być na to przygotowany; wcześniej czy później musiało się tak skończyć. Odznaczą pośmiertnie – pomyślał – ale w oficjalnym komunikacie nie powiedzą nawet „za co". O nas się nie mówi.
Weszli. Pierwszy Lehman, za nim wszyscy ci, którzy korzystali w ciągu ostatnich godzin z motocykli: Koel-lert, Kussau, Walter… Kussau był wyraźnie pijany, na twarzy zastygł mu uśmiech, z trudem trzymał się prosto.
– Gdzie jest Knoch? – zapytał generał.
– Zjawi się lada chwila – odpowiedział Lehman. – Posłałem już mojego człowieka…
– Niech pan zaczyna – Pfister niecierpliwie spojrzał na zegarek. – Aha… I z mojego ramienia w śledztwie weźmie udział kapitan Kloss. Będzie mnie informował o rezultatach.
– Jak pan generał sobie życzy – oświadczył obojętnie gestapowiec. – Chciałbym jednak stwierdzić, że kapitan Kloss jest jednym z tych…
– Niech pan już zaczyna – przerwał generał.
– Wolałbym poczekać na Knocha. On widział tego człowieka.
– Mam zbyt mało czasu. – Pfister usiadł za biurkiem.
– Proszę, niech każdy z panów wymieni trasę, jaką dziś przebył – powiedział gestapowiec.
– Byłem w lesie Weipert – pierwszy odezwał się Kloss.
– A ja sobie jeździłem po jednostkach. – Kussau rozstawił szeroko nogi. – Zrobiłem mnóstwo kilometrów, dlatego jestem zmęczony.
– Proszę ściślej… – wtrącił Pfister. Kussau nie zdążył jednak odpowiedzieć. Do gabinetu wbiegł gestapowiec, jeden z ludzi Knocha.
– Panie generale, sturmbannfuehrer Knoch nie żyje!
Generał zerwał się z miejsca.
– Jak to nie żyje? Podczas nalotu?
– Nie, panie generale. Zastrzelony w kasynie.
– Proszę za mną – powiedział Pfister.
Żadnej szansy ucieczki… W hallu gromadzili się już oficerowie sztabu dywizji, tworząc szpaler, którym szedł generał ze swoją świtą. Lehman obok Klossa, kapitan czuł na sobie nieustannie uważne spojrzenie gestapowca.
Na podłodze kasyna leżał Knoch. Lekarz sztabowy pochylał się jeszcze nad nim. Na widok generała stanął na baczność.
– Śmierć nastąpiła przed kilkunastoma minutami, panie generale – zameldował. – Dwa strzały. Oba w okolice serca.
Kloss dopiero w tej chwili zobaczył Simone; stała ciągle przy barze, a obok niej mężczyzna w czarnym mundurze. Powiedziała już? Nie, chyba nie.
Gestapowiec wyprężył się.
– Ona musiała widzieć mordercę, panie generale.
– Zeznała?
– Oświadczyła, że powie w obecności pana generała.
– Więc niech mówi – Pfister nie spojrzał nawet na Simone. Wydawało się, że nie dostrzega jej obecności. Dziewczyna podbiegła do generała.
– Panie generale…
– Więc kogo pani widziała? – mruknął niechętnie. Obok niego stał Lehman i patrzył na Simone jak myśliwy na łatwą zdobycz. Nieco z boku Kussau, za nim Koellert i Walter, a przy oknie, osobno, Kloss… Co zrobić, gdy powie? – Oczywiście – strzelać. Najpierw Lehman, potem Kussau. Przynajmniej… drogo sprzedać… drogo sprzedać…
Trwało milczenie.
– Panie generale – powiedziała wreszcie Simone – proszę o obietnicę darowania kary Rolfowi Kahlertowi. Zeznam wszystko, co wiem…
– Niech pan obieca, generale – szepnął Lehman.
Pfister wyprostował się i spojrzał chłodno na dziewczynę.
– Nic pani nie mogę obiecać – warknął. – Porucznik Kahlert został rozstrzelany przed paroma godzinami.
Zdawało się, że upadnie. Patrzyła na hauptsturmfuehrera Kussau, potem spojrzała na Klossa.
– Rozstrzelano go – powtórzyła. – Nie żyje…
– Kto zabił Knocha? – Lehman podniósł głos niemal do krzyku.
– Powiem – krzyknęła nagle Simone – oczywiście, że powiem. Myślicie, że będę milczała? Myślicie, że nie wskażę mordercy? To on, panie generale. – Całą ręką, całą postacią wskazała hauptsturmfuehrera Kussau. – Niech teraz płaci! Byłam tutaj…
Kussau, ciągle chwiejący się na nogach, wyszarpnął pistolet z kabury.
– Kłamiesz! – ryknął. Strzelił nie celując. Walter i Koellert natychmiast wyrwali mu broń z ręki, ale strzał był celny. Simone osunęła się na podłogę… Lehman i lekarz pochylali się już nad nią, Pfister nawet nie spojrzał.
– Kussau – szepnęła Simone.
– Nie żyje – lekarz zamknął jej oczy.
Lehman sięgnął do fartuszka dziewczyny. Z kieszeni wydobył zgięte tablice rejestracyjne.
– To te tablice – powiedział.
– Wy jej wierzycie? – Kussau usiłował wyrwać się z rąk Koellerta i Waltera. – To ona była bolszewickim szpiegiem, to ona… pewno zabiła Knocha…
– I jechała dzisiaj motocyklem, co? – szepnął ironicznie Lehman. – Dałeś jej do schowania tablice rejestracyjne. Współpracowała z tobą!
– Lehman, oszalałeś! – wył Kussau.
– Kussau spędził z nią ostatnią noc – powiedział kapitan Koellert.
– Dosyć! – generał nie podnosił głosu. – Zabierzcie go – rozkazał – i przesłuchajcie. Sąd polowy dywizji wyda wyrok. Śledztwo prowadzić, jak powiedziałem…
Kloss i Lehman zostali sami w kasynie.
– Przesłuchamy go razem – powiedział Lehman. – To będzie bardzo długo trwało, Kloss, bardzo długo, bo musimy dowiedzieć się wszystkiego.
Kloss nie słuchał. Patrzył na ciało Simone. Za chwilę je także zabiorą.
Samoloty nadleciały wcześniej, niż przewidywali. Czekali na zachodnim skraju lasu Weipert, ukryci w kępie krzaków. Łąki i nieużytki ciągnęły się stąd aż do Dobrzyc, równinna, pusta płaszczyzna, przecięta gdzieniegdzie wąskimi pasmami drzew lub wysepkami krzaków. Czy wylądują, jak planowano? A jeśli wiatr zniesie spadochrony na wschód, na las, gdzie stacjonował niemiecki pułk pancerny, albo na północ do szosy patrolowanej nieustannie przez żandarmów? Gdy udało im się tu przedostać, uwierzyli w powodzenie akcji. Przewieźli mundury na wózku, idąc poboczem szosy, a potem skrajem lasu. Nikt ich nie zaczepił; tłum uchodźców gęstniał z każdą godziną, stanowiąc znakomitą osłonę. Ale wiedzieli, że droga powrotna będzie znacznie trudniejsza: musieli przeprowadzić „jeńców" wzdłuż niemieckich stanowisk. Dotarcie do szosy i potem znowu szosą w kierunku przeciwnym niż fala uchodźców byłoby jeszcze niebezpieczniejsze. Zresztą na tę drogę nie mieli czasu, szosą było o parę kilometrów dalej, a oni musieli uchwycić przyczółek mostowy w momencie, gdy ruszy natarcie.
Tomala rozdał latarki, trzy krótkie sygnały świetlne miały wskazywać spadochroniarzom pozycje czekających.
Samoloty krążyły nad lasem i szosą, a po chwili usłyszeli wybuchy bomb. Zobaczyli pożar, który nagle oświetlił las, usłyszeli serie karabinów maszynowych i trzaskanie działek przeciwlotniczych. Na zachodzie wstała łuna, ogarniając coraz szerszą połać nieba; paliło się w Dobrzycach.
Dopiero po paru minutach zobaczyli czasze spadochronów powoli opadające na ziemię. Desant lądował przy akompaniamencie wybuchów, w centrum okalających ich coraz gęściej pożarów. Lądował niemal dokładnie w przewidywanym miejscu. Ujrzeli światła latarek, błyskały w rozmaitych punktach łąki, zapalały się i znikały coraz częściej i coraz bliżej siebie. Wybiegli zza krzaków; za chwilę zobaczą żołnierzy stamtąd. Powtórzyli swoje sygnały świetlne… Z daleka dochodziły jeszcze wybuchy, zagrał krótką serią karabin maszynowy, potem nastąpiła cisza…
Żołnierze desantu wyrośli przed nimi nagle: ujrzeli najpierw trzech ludzi z automatami gotowymi do strzału. Dalej, na łące, ktoś jeszcze wyplątywał się z czaszy spadochronowej.
Tomala stał wyprostowany, milczący; nie mógł oderwać wzroku.
– Kim jesteście?
– „Liść dębu" – powiedział Tomala.
Tamci opuścili automaty. Młody mężczyzna w hełmie, z mapnikiem na piersi, podszedł do Tomali.
– Porucznik Kożuch – przedstawił się – dowódca grupy – wyciągnął rękę.
Tomala stał wyprostowany, milczący; nie mógł oderwać wzroku od płaszcza, od hełmu z białym orłem.
– Nie myślałem, że doczekam – szepnął. Potem opanował się natychmiast. Precyzyjnie wyjaśnił sytuację. Porucznik słuchał w milczeniu, nieco nieufnie.
– Mówiono nam, że las Weipert jest czysty – spojrzał jeszcze raz na mapę.
– Był. Nie zdołaliśmy już skontaktować się z wami i zaproponować innego miejsca lądowania.
– Nie mam wyboru – powiedział porucznik. Spadochroniarze gromadzili się już wokół nich. Sprawdził: cała grupa wylądowała. Osiemnastu ludzi…
– Kto zna niemiecki?
Wystąpili: żołnierz ze Śląska i maturzysta z Lublina. Chłopcy Tomali przynieśli mundury. Sasik i Skałka oraz dwóch spadochroniarzy miało stanowić eskortę. Tomala zapiął starannie wehrmachtowski płaszcz; leżał na nim znakomicie.
– Chłopcy – powiedział porucznik – zdjąć pasy. Pasy i automaty schować pod płaszczami. Granaty do kieszeni. Jeżeli zajdzie potrzeba, strzelam pierwszy.
Ruszyli. Prosto na las Weipert; porucznik spojrzał na zegarek.
– Dwie godziny – mruknął – powinniśmy zdążyć.
Terenowy wóz zaskoczył ich nagle, jeszcze na łące, zanim dotarli do traktu przez las. Błysnęły reflektory, oświetlając Tomalę i dwóch chłopców z eskorty. Silnik jęknął na wysokich obrotach i stanął. Oficer SS ze szpicrutą w ręku wyskoczył z samochodu. Tomala krzyknął „Stój!" i zameldował. Służył kiedyś w wojsku kajzera, jego meldunek był wzorowy.
– Odprowadzacie do sztabu dywizji – powtórzył oficer SS. – A skąd?
– Specjalna grupa dywersyjna – powtarzał Tomala słowa, których przed paroma godzinami nauczył go Kloss. – Schwytano ich na północny wschód od Dőberitz. Z dywersyjnego desantu…
Oficer SS oglądał ich nieufnie. Coś mu się jednak nie podobało, coś wzbudzało jego czujność. W wozie pozostał tylko kierowca, podchodził do niego właśnie żołnierz ze Śląska.
SS-man szedł wzdłuż grupy jeńców. Stanął przed porucznikiem.
– Oficer?
Porucznik milczał.
– Odpowiadać!
– Nie rozumiem po niemiecku.
SS-man zerwał mu z ramienia mapnik. Otworzył. Błysnął latarką. Zobaczył las Weipert i zaznaczony niebieskim ołówkiem jego zachodni skraj.
– Co to znaczy?
Porucznik milczał.
– Ktoś mógłby tłumaczyć? – ryknął.
Obok SS-mana wyrósł Sasik. Niemiec oświetlił go latarką. Zobaczył automat Sasika.
– Nosicie rosyjską broń?
Sasik nie zrozumiał pytania.
– Odpowiadać!
– Ja nie wiem – odrzekł chłopak po niemiecku. Było to jedyne zdanie w tym języku, którego był zupełnie pewien.
– Wasze papiery- zwrócił się Niemiec do Tomali. Przesunął kaburę na brzuch, rozglądał się niespokojnie. Teraz nie mieli już wyboru. Porucznik podjął decyzję; nie wyjmując ręki z kieszeni, strzelił do Niemca. Chłopak ze Śląska uderzył kolbą kierowcę. Zapadła cisza…
– Mieliśmy szczęście – powiedział porucznik – bo oni byli sami. Ale tam?
Tomala wzruszył ramionami.
– Musimy ryzykować. To nasza jedyna szansa.
Poszli. Wijąca się, piaszczysta droga wiodła przez las. Na polanach widzieli namioty. Zarysy maszyn i ciemne sylwetki ludzi. Nikt nie palił tu ognisk. Pod drzewami chodzili wartownicy, obrzucając ich uważnymi spojrzeniami. Spadochroniarze starali się nie patrzeć… Rękoma zanurzonymi w kieszeniach płaszczy, które bez pasów wisiały na nich jak worki, obejmowali chropawe powierzchnie granatów… Wydawało się, że ta droga nigdy się nie skończy. Wdrapywali się na piaszczyste wzgórza, zanurzali w coraz głębszą gęstwinę, mijali ciężarówki i samochody osobowe… Porucznik, idąc za Tomalą, starał się zapamiętać wszystko; żadnych umocnień – myślał – nie zdążą się rozwinąć…
Jakiś oficer w płaszczu Wehrmachtu podszedł do Tomali.
– Co to za zbieranina?
– Polacy. Jeńcy, panie oberleutnant.
– Dokąd? Na pierwszą linię? Zwariowaliście?
– Do sztabu dywizji.
– Wykończcie ich tutaj.
– Mam rozkaz: odprowadzić do sztabu – ryknął Tomalą.
Oficer wzruszył ramionami i odszedł. Wlekli się dalej, porucznik coraz niespokojniej spoglądał na zegarek, na wschodzie trwała cisza, ale on wiedział, że gdy minie kilkadziesiąt minut… Mieli przed sobą jeszcze spory kawał drogi przez las Weipert, wzdłuż stanowisk pułku pancernego…
Wyście naprawdę oszaleli! – twarz kapitana Kussau pokrywał gęsty pot. – To nie ja, nie ja, rozumiecie?
Szpieg jest na wolności – z trudem chwytał oddech. – A wy mnie tutaj…
Lehman uderzył go w twarz. Kussau zwalił się ze stołka; po chwili z trudem podnosił się z podłogi. W rozdartej na piersiach koszuli, z krwią na wargach wyglądał strasznie. Przez kilkanaście sekund Kloss sądził, że rzuci się na Le-hmana; ale on usiadł z powrotem na stołku i dyszał ciężko.
– Powiesz? – zapytał Lehman. – Jeśli powiesz, masz jeszcze szansę. Od kiedy jesteś na ich służbie?
Kussau milczał.
– Sprawdź, gdzie byłem po południu – szepnął wreszcie.
– Powiedziałeś sam, że pod Dőberitz.
– U starego przyjaciela leśnika…
– On jutro wyśpiewa wszystko – powiedział Lehman.
– Dureń! – wrzasnął Kussau. – Przeklęty idiota!
Lehman znowu uderzył, Kussau potoczył się aż pod drzwi i nie wstawał długo. Macał rękoma powietrze jak ślepiec.
Kloss spojrzał na zegarek. Powinni już być! Powinien ich za chwilę zobaczyć przez okno wchodzących na dziedziniec. Ochronę sztabu zlikwidują bez trudu. Nie wolno dopuścić, by Pfister zdążył wydać rozkaz wysadzenia mostu… Muszą zdjąć posterunki wcześniej i utrzymać przyczółek nad Regą… Jak długo? Nie sądził, by opór pierwszej linii niemieckiej za rzeką mógł być zbyt twardy… A jeśli nie przeszli przez las Weipert?
– Kloss – powiedział Lehman – ta świnia nie chce się do niczego przyznać. Myślę, że ciągle nie rozumie, co go czeka. A powinien wiedzieć…
– Idiota, przeklęty idiota! – wybełkotał Kussau.
– Teraz ty – oświadczył Lehman. – Zmęczył mnie.
Wtedy Kloss ich zobaczył. Wchodzili właśnie na dziedziniec. Tomala zamienił parę słów z wartownikiem, potem zatrzymał grupę niedaleko pałacu. Kloss dostrzegł wysokiego mężczyznę, w którym natychmiast rozpoznał oficera; rozglądał się ciekawie, pokazał wzrokiem dwóm stojącym obok niego posterunek niemieckiego kaemu. Za chwilę – pomyślał Kloss. Tomala rozdzielił grupę; pięciu z jednym „wartownikiem" ruszyło w kierunku pałacu. To nie wzbudziło jeszcze podejrzeń…
– Kloss – powiedział Lehman – zaczynaj wreszcie…
W tej chwili do grupy „jeńców" podszedł kapitan Koellert, pełniący właśnie służbę w sztabie. Zwrócił się do „wartownika".
Już – pomyślał Kloss.
Polski oficer wyrwał pistolet spod płaszcza, strzelił. Wtedy zaczęło się piekło… „Jeńcy" wydobywali automaty… Zanim niemiecki kaemista zdołał się zorientować, granaty zniosły jego stanowisko. SS-mani z ochrony sztabu bronili się zza ciężarówek, z sieni pałacu wybiegali oficerowie nie orientujący się jeszcze w sytuacji i ginęli pod celnymi strzałami. Porucznik z grupą żołnierzy szturmował już okna.
– Polacy! – ryknął Lehman. – Zdrada!
Kussau, siedzący dotąd spokojnie na krzesełku, zerwał się i skoczył do okna; spojrzał w dół, z wysokości pierwszego piętra, na podwórze, na którym bronili się SS-mani, i zanim Lehman zdołał się zorientować, porwał jego pistolet leżący na stole i runął w dół.
– Stój, Kussau! – ryknął Lehman. – Kloss, strzelaj!
Kussau wstawał już na dole z ziemi; wyglądał strasznie; twarz miał zakrwawioną, podarta w strzępy koszula nie okrywała ciała. Strzelił do biegnącego spadochroniarza, nie trafił i po chwili runął przecięty celną serią automatu.
– On jednak – powiedział Lehman – on jednak nie zdradził… więc kto?
Kloss wybiegł z pokoju. Na korytarzu było pusto, na dole jeszcze strzelano, żołnierze z desantu zdobywali już hali. Gabinet generała był na drugim końcu korytarza; gdy Kloss dobiegał do drzwi, pałac nagle drgnął, szyby pękły, potworny, nieustający grzmot szedł ze wschodu.
Zaczęło się! Natarcie!
Pchnął drzwi do gabinetu generała. Pfister siedział przy biurku nieruchomy, skamieniały, jakby wszystko, co działo się na dole i wokół niego, w ogóle go nie dotyczyło. Kloss stał na progu, ciężko dysząc.
– Proszę się zameldować, Kloss – powiedział generał.
Wypowiedział słowa meldunku. Dawno nie przeżył nic równie idiotycznego. Pomyślał, że najważniejsze teraz: nie dopuścić, by Pfister zatelefonował do Vogla i wydał rozkaz wysadzenia mostu. Jeśli Tomala nie zdąży, nie zjawi się tu za chwilę, a ustalili, że to właśnie on wedrze się do pokoju generała, Kloss będzie musiał sam uniemożliwić Pfisterowi wydanie rozkazu. Wojna trwa! Kloss nie powinien się dekonspirować, ale bywają sytuacje…
– Desant – powiedział generał. Właściwie krzyczał, żeby Kloss mógł go usłyszeć w potwornym huku. Rozpoczęli natarcie. Proszę mnie połączyć z przyczółkiem mostowym.
Kloss podszedł do telefonu. Teraz trzeba wyszarpnąć broń… Rewolwer Pfistera leżał na biurku, nie zdąży sięgnąć…
– Szybciej, Kloss!
Kloss podniósł słuchawkę i otworzył kaburę. W tej chwili odskoczyły gwałtownie drzwi. Na progu stał To-mala, za nim polski oficer.
– Ręce do góry – powiedział Tomala swoją nienaganną niemczyzną: – Ręce do góry obaj!
Pfister wykonał polecenie.
– Jestem dowódcą dywizji – powiedział, jakby żądając, żeby tamci się przedstawili.
– Wiem, wiem – mruknął Tomala. – Łączyć z przyczółkiem mostowym! Generale, proszę wziąć słuchawkę i wezwać do sztabu dowódcę saperów. – Szczęknął bezpiecznik pistoletu Tomali. – No, szybciej!
– Nie zrobię tego!
– Zrobi pan to natychmiast!
Pfister podniósł słuchawkę.
– Z czwórką – powiedział.
Było to jednak ryzykowne! Tomali powinno wystarczyć, że Pfister nie wyda rozkazu. Oczywiście… pozbawienie przedmościa dowódcy ułatwiało zadanie, ale jeśli generał zamiast powiedzieć: „Proszę przyjechać do sztabu", powie: „Wysadzić"? Jeśli nie przestraszy się groźby… Czy Pfister wierzy, że zginie? Może jednak Tomala zna lepiej psychikę niemieckich generałów niż on, Kloss.
Czekali kilkanaście sekund.
– Vogel – usłyszeli głos Pfistera – proszę przyjechać natychmiast do sztabu.
Więc jednak Tomala miał rację!
Generał odłożył słuchawkę.
– Zostałem sterroryzowany w sposób niedopuszczalny podczas wojny prowadzonej przez cywilizowane narody.
Cywilizowany naród!
– Zostaniecie tutaj – powiedział polski oficer do To-mali. – Pilnujcie ich.
Wszystko przebiegało tak, jak zaplanowali! Pan generał Pfister odzyska wolność, żeby on, Kloss, mógł dalej działać!
Podszedł do okna. Na podwórze sztabu wjeżdżał właśnie samochód majora Vogla. Otoczyli go natychmiast spadochroniarze. Po chwili wóz z polską załogą jechał już w kierunku przedmościa.
Most był uratowany.
Grzmot artyleryjski powoli słabł, usłyszeli długie serie broni maszynowej.
– Można zapalić? – zapytał Kloss. To był sygnał.
– Palcie – powiedział spokojnie Tomala.
Kloss podszedł do niego i jednym szybkim ruchem zwalił go z nóg. Czy nie uderzył zbyt mocno? Nie, chyba nie… Chwycił automat Tomali.
– Uciekamy, generale!
Zbiegli w dół i przez kasyno wydostali się na tyły pałacu. Potem ścieżką nad Regą, nie zauważeni przez nikogo, w kierunku lasu Weipert.
Gdy stanęli na wzgórzu i zobaczyli w dole rzekę, pałac, pola nad rzeką, do przedmościa podchodziły już czołgi… Polskie czołgi przejeżdżały przez most…
Jaka szkoda – pomyślał Kloss – jaka szkoda, że nie mogłem zostać.
– Uratował mi pan życie – powiedział generał – ale mam nadzieję… – urwał.
Kloss milczał.
Boisz się, że wyda się twoje tchórzostwo – pomyślał. – Bój się, tak trzeba. Ale uratuję cię, bo jesteś mi potrzebny, dajesz mi niezawodne alibi.
– Nikt się nie dowie, panie generale – odezwał się wreszcie – o tym, co się stało. Daję słowo niemieckiego oficera.
Generał Pfister odetchnął głęboko.