Czerwona sukienka

Maryna Kresa mieszkała na Wołyniu, w niewielkiej wsi Galice w powiecie łuckim. I przeżywała piekło, z którego nikt nie był w stanie jej wyrwać. Na dobrą sprawę, nie wiadomo było, co się z nią działo. Ale jeszcze mniej wiadomo było, co się działo z jej ojcem, Wasylem Dymitrem, tęgim starcem, który bardzo chciał umrzeć, ale nie mógł. Męczył się, cierpiał, gorączki dostawał, lecz śmierć nie nadchodziła. Zarówno Maryna, jak i on, jej ojciec, przeżywali coś koszmarnego, coś, czego żaden rozum nie mógł ogarnąć.

Oboje znajdowali się jakby w obłędzie.

Ale po kolei.

Najpierw zajmijmy się Maryną. Chuda, niska i pomarszczona jak suszona śliwka, patrzyła z przerażeniem na umierającego ojca i widziała, jak okropnie się męczy. Nigdy w życiu nie chorował. Był silny jak tur. Dźwigał stukilowe worki na plecach i własnymi rękami wóz podnosił. A gdy trzeba było, walący się dom potrafił podtrzymać na swoich barkach. Teraz jednak kładł się do łóżka i stękał. A gdy go pytała, co mu dolega, warczał jak pies, że nic, tylko dusza cierpi i nie pozwala mu żyć ani umrzeć. Zamyślała się i nie wiedziała, co to znaczy. Dlaczego dusza tak bardzo cierpi i męczy go. Od kilku miesięcy już konał i choć miał ze sto lat, skonać nie mógł. W nocy ciężko dyszał, krzyczał, wył jak wilk do gwiazd, przejmująco i głośno ryczał, rzucał się po pościeli, paznokciami ściany drapał, gryzł własne pięści, wsadzał je do gardła i dusił się, po czym zrywał się z łóżka i przerażony wycierał pot z twarzy, zagubiony i daleki, ale wciąż nie mógł zejść z tego świata.

Gdy na chwilę się zdrzemnął, Maryna klęczała u jego głowy i szeptała słowa modlitwy, by łaskawy Bóg uwolnił go od okrutnej męki i niebywałego cierpienia, jednak Bóg nie godził się jeszcze na łagodną śmierć, ponieważ po chwili Wasyl budził się i jeszcze bardziej wył i skórę paznokciami z ciała zrywał.

Nie odstępowała go Maryna na krok. Zioła cudowne do picia podawała. Maści różne do domu znosiła. Smarowała plecy, piersi i głowę, ale nic nie pomagało. Ani do zdrowia nie wracał, ani nie umierał. W końcu znachorkę z dalekich stron ściągnęła. A gdy znachorka w domu się zjawiła, poczęła czary odprawiać, światła pogasić kazała, kadzidłami nad chorym machała, tajemnicze zaklęcia mamrotała, zapachami cały dom wypełniała, ale i to nic nie pomogło, chory znowu zrywał się z łóżka i na pole uciekał. Musieli go sąsiedzi gonić i sznurami wiązać, ponieważ był silny, walczył z połową wsi, aż w końcu uległ i na powrót do łóżka się położył. Jednak na nic się zdały wszelkie wysiłki, by go wysłać na tamten świat, w nocy stare pieśni śpiewał, o wędrówkach przez lasy opowiadał, o spalonych wsiach gadał i o wyciętych w pień polskich osadach.

Maryna bladła i za serce się chwytała.

Szczególnie po tej nocy, gdy przez sen wołał, że za mało chat się pali, za mało krwi kobiet i dzieci za mało. I wołał, by niemowlęta za nogi rozszarpywać, na kołki wbijać, do studni wrzucać, dziewczyny gwałcić, a gospodarstwa ogniem i siarką palić i z korzeniami z ziemi wyplenić.

Była zdruzgotana i samotna. Matkę dawno temu utraciła. I nigdy takich słów z jego ust nie słyszała. W młodości był zamknięty, niedostępny i twardy jak skała. Gdy znikał z domu, nikt z rodziny nie wiedział, dokąd się wybiera i co się z nim dzieje. Matka smutno kiwała głową i błagała, by jakiegoś nieszczęścia do domu nie sprowadził. A gdy wybierał się w drogę, trzykrotnie żegnała go krzyżem świętym, modląc się, by nic złego mu się nie przydarzyło. Przed snem klękała przed obrazem Matki Boskiej Bolesnej i długo z nią rozmawiała, co chwilę zerkając, czy nie odpowie na jej błagania, by pohamowała te jego nieustanne wędrówki do lasu, ale Matka Boska patrzyła na nią z politowaniem i momentami, zdawało się jej, kręciła z dezaprobatą głową, a ona kuliła się i przestraszona długo nie mogła się podnieść z kolan.

Maryna wyrastała w klimacie dziwnych tajemnic i mrocznych zagadek. Nie wtykała nosa w nie swoje sprawy, toteż nie orientowała się, co się między rodzicami dzieje. Dopiero gdy własne dzieci już odchowała i z ojcem tylko została, zaczęła sobie układać z dawnych śladów, skrawków pamięci, znaków czasu, odległe historie i próbowała je teraz uporządkować i na nowo zrozumieć, by wiedzieć, co one znaczą. Patrzyła na ojca ze zgrozą w oczach i domyślała się, że gnębi go jakiś brutalny świat, do którego nie miała dostępu, a starość wyrywała z niego dzikie obrazy, które go dobijały. Co prawda domyślała się wielu rzeczy, odgadywała jego dawne kroki, ale nie miała odwagi, by nazwać je po imieniu.

I oto nadeszła ta straszna noc, kiedy ojciec chciał się powiesić, ale się nie powiesił, bo był za ciężki i sznur się urwał.

Zbudził ją w świetle księżyca okropny łomot i zobaczyła hak na suficie i ojca leżącego na deskach, ciężko dyszącego. Zrozumiała, że życie ciąży mu już ponad miarę. A gdy nadeszła kolejna noc, znowu się miotał, ryczał i piersi rozszarpywał.

– Nic, tylko demony go opętały – szeptali sąsiedzi – złe duchy w głowie się zagnieździły, dlatego tak cierpi – mówili.

W głowie Maryny znowu poczęła się wykluwać ta przerażająca myśl, którą przez długie lata tłumiła w sobie i odrzucała, że już wtedy, gdy była dziewczynką, a ojciec znikał z domu na całe noce, a potem wracał ze szramami na twarzy, osmalony i dziki, z płonącymi oczami i czarnym zarostem na twarzy, już wtedy działo się z nim coś niesamowitego, bo w nocy krzyczał i rozkazy jakieś wydawał, a gdy matka pytała, czy dręczą go ciężkie sny, burczał ponuro, że nic go nie dręczy, machał ręką, by się od niego odczepiła, siadał na konia, uciekał od ludzi i znikał w lesie.

– Jeszcze nieszczęście z tego jakieś wyniknie – mówiła matka i długo patrzyła, jak ginie między drzewami, a noc pochłania las, wioskę i cały świat. Znowu przez długie dni i noce nie wracał do domu. Aż któregoś ranka wpadł jak po ogień, ogorzały na twarzy, ale i poraniony, nie na koniu, jak zwykle, tylko na wozie, na którym znajdowały się trzy krzesła z wyściełanymi siedzeniami, obite brązowym pluszem, na wysokich nogach i z miękkimi oparciami dla pleców. Nikt takich krzeseł we wsi nie miał, nawet ksiądz kanonik Szklarz, ani pop Iwan i sam naczelnik w gminie, Jewgienij Jóźkow, który wysoko głowę nosił i pańskie buty z cholewami na nogach prezentował, nawet on takich krzeseł nie miał. Matka oczy ze zdumienia przecierała, a ludzie tylko głowami kiwali, nie wiadomo co mając na myśli. Wasyl zrzucił krzesła z wozu, z nikim się nie przywitał, świsnął batem i już go nie było.

Od tej pory ciągle ze sobą coś przywoził, a to okazały stół okrągły, który wzbudzał wśród sąsiadów wielkie zainteresowanie, a to kilka szafek, parę butów, jakieś czapki, kapelusze, kamizelki, męskie ubrania. Najwięcej zachwytów wywołała ogromna trzydrzwiowa szafa, lśniąca i piękna; dech zapierała sąsiadom. Z oszklonymi drzwiami, z postaciami wyrzeźbionymi po bokach, z malowidłami i nieznanymi w okolicy zwierzętami dokoła. Nikt nie miał takiej szafy na wsi, jedynie pan na folwarku za lasem. W tym folwarku przez pewien czas Niemcy stacjonowali, ale potem pognali na wschód, pana zaś na roboty do Rzeszy wysłali. A pałac, w którym mieszkali, jakieś bandy spaliły i z nowych mebli tylko proch pozostał.

Dom Maryny napełniał się kredensami, nocnymi szafkami, lampami, które do niczego nie służyły, bo we wsi nie było prądu, obrazami dziwnymi, pełnymi koni, łasiczek, ptaków, duchów i widm, foteli półokrągłych i okrągłych oraz szkatułek wypełnionych świecącymi pierścionkami. Matka patrzyła na to wszystko niepewnym okiem, rzucając po cichu w stronę męża pytanie:

– I co teraz z nami będzie, Wasyl?

Ale on nie odpowiadał. Raz tylko wyrzucił z siebie:

– To pańskie, żono. Ciemiężyli nas, gady. Do nas teraz wszystko należy.

– Dwory rabujecie? – z lękiem spytała. – Dobra pańskie? – obleciał ją strach i zadrżała.

Ale on na nią spojrzał gniewnym okiem, rękę ciężką uniósł, więc skuliła się i chyłkiem, bez słowa, wymknęła się z izby. A potem im więcej mebli przywoził, tym bardziej była zamyślona, markotna i chodziła po podwórku z pochyloną głową, coś niezrozumiałego mamrocząc do siebie. W końcu siadała na progu i długo wpatrywała się w las.

A on przyprowadzał krowy, konie, owce i kozy, przywoził świnie, kaczki, gęsi i kury, aż stajnia, obora i kurniki zatłoczyły się wszelkim stworzeniem. Dom także był pełen mebli. I nowe się z trudem mieściły.

Raz przywiózł stojący zegar z wahadłem, który miał kukułkę w środku i jak wybiła okrągła godzina, kukułka wyskakiwała i wykukiwała nowy czas.

Aż któregoś dnia zjawił się o świcie z paczką, w której była piękna, czerwona sukienka.

Gdy matka wzięła ją do ręki, oczu oderwać nie mogła. Długo się jej przyglądała i obracała na wszystkie strony, aż dostrzegła małą dziurę i niewielką ciemną plamę na wysokości serca. Spojrzała pytająco na Wasyla, ale on machnął ręką i powiedział:

– Wypierzesz, a dziurkę zacerujesz. Będzie w sam raz dla naszej Maryni – cmoknął. I dodał, że jutro wielkie lustro przywiezie.

I przywiózł.

Marynia następnego dnia nałożyła wypraną i wyprasowaną czerwoną sukienkę z zacerowaną dziurką i wieś osłupiała.

Wyglądała w niej jak królewna. Nikt nie mógł się z nią równać.

– Jak polska pani wygląda – szeptały sąsiadki.

A Marynia się zarumieniła i spojrzała w lustro. Nie poznała siebie. Była wyjątkowa, nagle wydoroślała, z wyraźnie zarysowanymi kształtami, z piersiami krągłymi jak dojrzałe owoce. I niby na kobiercu ślubnym stała. A przecież była prawie że dzieckiem, zaledwie podlotkiem. Niepewnie oglądnęła się za siebie, sprawdzając, czy ktoś za nią nie przymierza się do lustra. Ale nikogo innego nie dostrzegła. To była ona, odnowiona i niepojęcie piękna. Sąsiedzi stali z boku jak zahipnotyzowani.

– Jak ulał pasuje – skomentowała matka i patrzyła urzeczona na Marynię, jakby jej nie poznawała.

W tej sukience chodziła do cerkwi i na wesela, ale na co dzień jej nie nakładała, bo była to sukienka świąteczna. I w niej Marynia rozkwitała. A gdy dorosła, powiesiła ją w szafie i dla swojej córki przeznaczyła.

Przez wiele lat opowiadali sobie ludzie, jaki to niezwykły prezent przywiózł jej ojciec.

A z daleka dochodziły już pomrukiwania dział, ponad wsią przelatywały długie, ogniste pociski z katiusz i budziły przerażenie. Za nimi wtargnęli rosyjscy żołnierze, wynędzniali i brudni, z automatami w rękach, z płonącymi oczami, zżerani przez bezsenność, gorączkę i choroby. Pędzili jak opętani na zachód. Armaty grzmiały, katiusze wypuszczały długie serie czerwonych pocisków, a we wsi zainstalował się sztab wojskowy. Wasyl Dymitr nagle zrobił się cichy, krył się, chował po kątach, tylko nocami wychodził na podwórko, przyczajony i wystraszony.

Sztab jak szybko się zainstalował, tak szybko się ze wsi wyniósł. Żołnierze pognali w stronę Halicza i Stanisławowa, a Wasyl znowu podniósł głowę, zrobił się butny, chwycił siekierę i wyruszył do lasu. Musiała się tam rozegrać jakaś ciężka bitwa, której echa dochodziły do wsi, bo słychać było serie z karabinów maszynowych i automatów, a potem ciągnęły stamtąd polnymi drogami rosyjskie ciężarówki z wypełnionymi po brzegi i powiązanymi sznurami mężczyznami, którzy leżeli pokotem jeden na drugim, pokaleczeni, poranieni i zakrwawieni.

Wieś zastygła.

Karawana śmierci zniknęła za wzgórzem, skąd przez kilka godzin słychać było strzały, wołania i krzyki. Aż nastąpiła pulsująca, dręcząca uszy cisza.

Nikt nie miał odwagi, by pójść tam i sprawdzić, co się stało.

Dopiero następnego dnia dotarła do wsi wiadomość, że za wzniesieniem zostali rozstrzelani ukraińscy bandyci, którzy mordowali w sąsiednich miejscowościach polskich wieśniaków, odrąbywali im głowy, ściągali skórę z pleców, rżnęli piłami, zapędzali do stodół i żywcem palili, a gdy ich Rosjanie złapali, za wzgórzem kazali wykopać głębokie doły, do których po rozstrzelaniu powrzucali ciała.

Strach zawisł nad okolicą.

Wasyl wciąż z lasu nie wracał. Aż nadszedł taki dzień, kiedy niespodziewanie zjawił się o zmierzchu, ale nikt go nie poznał. Był tak zmieniony, że twarzy zobaczyć nie można było. Na karku widniał jakiś wielki nabrzmiały strup, jakby monstrualny potwór wyrósł mu zamiast głowy, ciemna maszkara, z głębi której świeciły złowrogo dwa ślepia. Cały był tak poharatany, z wieloma szramami i ranami na piersiach, osmalony ogniem i poparzony, że nikt mu długiego życia nie dawał. Ale jakoś się wylizał z tego nieszczęścia. A ludzie we wsi opowiadali, że spod stosu trupów się wydobył, gdy rosyjscy żołnierze za wzgórzem bandę rozstrzeliwali. Jednak jemu się udało, ponieważ było już ciemno, Rosjanie o zmroku dobijali ostatnie ofiary i zanim w jego kierunku padł strzał, sam ze strachu do jamy wpadł, przykryły go następne warstwy ciał i przeleżał pod nimi do rana. O świcie wydobył się spod nieboszczyków, błądził przez kilka dni po okolicy i tak był otumaniony, że nie mógł jej rozpoznać. Aż w niepojęty sposób krętymi ścieżkami przedostał się do swojej chaty i padł jak martwy. Żona załamywała ręce i łkała. Myślała, że już po nim.

– Trzeba ci tego było, nieszczęśniku – wołała, ale on jej nie słyszał. I nikogo innego już nie słyszał. Taki był poobijany i okaleczony. A ktoś we wsi nawet powiedział, że zmartwychwstał, bo inaczej nie dało się wytłumaczyć jego powrotu do świata żywych. Czasy nie były łaskawe. Po domach krążyli rosyjscy szpiedzy i wyłapywali wszystkich, którzy poszli do lasu. Wasyla nie udało się jednak złapać. Zawsze czmychał do jakiejś kryjówki i nie wracał, dopóki tamci nie zniknęli z pola widzenia. I w ten sposób ocalał, ale zmienił się nie do poznania. Krył się przed ludźmi, płochliwy i wystraszony, trząsł się jak galareta. Zamykał się w domu, na strychu albo w piwnicy, uciekał do brata, który mieszkał w Haliczu, a gdy się pojawiał we wsi, skradał się o zmierzchu, by nikt go nie poznał, i stał się niemową. Tylko na boki się rozglądał.

I to wtedy po raz pierwszy zaczęły nawiedzać go złe sny, w których kazał polskich chłopów siekierami rąbać, a kobietom płody z brzuchów widłami wyciągać i ze skóry na rękach rękawiczki robić. Ale były to zmory krótkotrwałe i szybko mijały. Żona uznawała je za chwilowy i złowrogi przejaw wojny, a Maryna była zbyt mała, by mogła zrozumieć, co się z nim dzieje. Front przesuwał się na zachód, rosyjscy szpiedzy już nie zaglądali do chat, nastała nowa władza i szpiedzy urzędnikami się porobili, więc Wasyl wyjechał do chutoru w dalekim obwodzie i na długo ślad po nim zaginął.

Mijały lata, wojna się kończyła i Wasyl znowu powrócił do rodzinnej wsi, cichy, odmieniony i jakby ogłuszony, tyle tylko, że znów poczęły nawiedzać go mroczne sny i nie mógł sobie z nimi poradzić.

Maryna wyrosła na wysoką, czarnobrewą i śliczną pannę, za którą oglądali się kawalerowie, ale ona długo odrzucała ich zaloty, przejęta stanem zdrowia ojca, który do nikogo innego się nie odzywał, tylko do niej, mrukliwy, zamknięty i niedostępny. W końcu wyszła za mąż, ale po latach, kiedy już matka i mąż Maryny zmarli, a jej dzieci się usamodzielniły, z rodziny została tylko ich dwójka – ojciec i ona, jako córka i opiekunka.

Dopadały Wasyla koszmary, potwory bez ust i oczu, z ogromnymi, ciężkimi łapami, które go dławiły i w nocy dusiły. W ciemności rzęził, charczał, chwytał się za głowę, jakby pragnął oderwać od niej obce ręce. Ale nic to nie pomagało i zaczął pić. Upijał się od rana do nocy, wyciągał z komory samogonkę i lał do gardła z butelki, aż gulgotało, tracił równowagę, ludzi nie poznawał, nie wiedział gdzie się znajduje, padał na drodze albo w rowie i zdawało się, że pewnego dnia zapije się na śmierć, jednak wciąż żył. A złe sny go nie opuszczały.

Którejś nocy obudził się ze straszliwym rykiem, jakby go stado diabłów z widłami goniło, wpadł do kuchni, chwycił za nóż i rzucił się na Marynę, by jej gardło poderżnąć. Z trudem udało się jej uciec do sąsiadów i pomoc wezwać. Gdy pojawili się w chacie, runęli na niego we czterech, powalili na podłogę i sznurami nogi i ręce związali. Przeleżał tak przez dwa dni, aż się wyciszył, a Maryna krążyła dokoła niego, niespokojna i pełna lęku. Gdy mu zdjęła więzy, znowu się zrywał z łóżka, wył po nocach, jakieś mary odganiał i wołał, że nożami go atakują. Leżał przez kilka dni bez ruchu, samotny i wpatrzony w sufit, niemo poruszający ustami, bezgłośną rozmowę z kimś niewidzialnym prowadził, bez jedzenia i picia, jakby chciał siebie samego głodem zamorzyć. Znowu nie odzywał się do nikogo, chudł i zapadał się w sobie, aż pewnego ranka o świcie zbudził Marynę i powiedział, że umiera. Położył się w kącie izby, nie na łóżku, ale właśnie w kącie izby, skrzyżował ręce i poprosił ją, by pozwoliła mu w ciszy odejść z tego świata. Spojrzał na święte obrazy i kazał je zasłonić, bo, jak powiedział, bije z nich czarcia moc. Maryna była tak przerażona i niepewna niczego, że ze strachem zasłoniła święte obrazy, okno też zasłoniła, świeczkę zapaliła i czekała, co się z nim stanie. Leżał na podłodze, a ona siedziała na ławie i patrzyła na niego z bezgranicznym smutkiem w oczach, prosząc Boga, by pozwolił mu wreszcie w spokoju odejść, bowiem ciężkie męki musi znosić. I ona też.

Następnego dnia sprowadziła popa, by ostatnią posługę odprawił, ponieważ Wasyl już tylko rzęził, charczał i dławił się własną śliną, więc pomyślała, że umierającego należy po bożemu na drugi świat odprawić. Przeniosła go przy pomocy sąsiadów na łóżko i nadszedł pop, ale gdy tylko stanął w progu, Wasyl poderwał się jak opętany i ryknął z całych sił, że nie chce go widzieć.

– Ty ścierwo – ryczał – pomiocie szatański, wynoś się stąd!

Ubliżał duchownemu i znieważał go.

– Bóg… – próbował coś powiedzieć pop, ale na darmo, bo Wasyl klął, szydził i pomiatał nim.

– Belzebubie wcielony – ryczał – noże, widły i siekiery żeś w cerkwi święcił, przykład żeś nam dawał, a teraz świętości chcesz mnie uczyć… – wpatrywał się w niego przekrwionym okiem, a Maryna załamywała ręce, tak była zdruzgotana całą sytuacją. Nic nie wiedziała o żadnym święceniu noży, wideł i siekier i zdawało się jej, że ojciec bredzi. W chorobie pomieszania zmysłów dostał.

– Nie grzesz, synu – jeszcze wystękał pop, ale Wasyl groźne spojrzenia na niego miotał i już z łóżka wychodził, by na popa się rzucić, toteż pop się wycofał i ze zwieszoną głową powrócił na plebanię.

Wasyl przez dłuższy czas się nie odzywał, przez kilka dni trwał w zadumie, a pod wieczór usiadł na ławie, zamknął oczy, objął dłońmi twarz i znieruchomiał. Trwał w tej nieruchomości przez kilka minut, musiał sobie coś głębokiego przemyśleć, bo nagle wstał, podszedł do szafy, wyjął czerwoną sukienkę i długo się jej przyglądał, uśmiechając się przy tym jakimś zimnym, śmiertelnym uśmiechem do Maryny, jakby się nic nie stało, i pokazując suknię, mruknął:

– Piękna, prawda?

Maryna smutno skinęła głową.

– Śladu nie widać – przyglądał się zacerowanej dziurce na wysokości serca.

Była już pewna, co się zdarzyło przed laty. I zadrżała na myśl, że chodziła w sukience zamordowanej przez ojca dziewczyny. W jakimś błysku wyobraźni zobaczyła, jak ojciec wbija młodziutkiej Polce nóż w serce, a ona pada zakrwawiona i martwa.

– Nic to, córko – odezwał się po chwili. – Nic to – pokiwał głową. – Tak trzeba było.

Nie, chciała krzyknąć. Nie trzeba było, ojcze. Nie trzeba było – ale głos uwiązł jej w gardle.

Patrzyła na niego porażona.

W jego oczach płonęły ognie obłędu.

Pomyślała, że już nigdy nie skończą się te męki, to długie, straszliwe konanie.

Ale rano, gdy się obudziła, ojca w łóżku nie zastała.

Wisiał na haku pod strzechą.

Загрузка...