O ciotce Elzie mówiło się w naszym domu ściszonym głosem, ze ściśniętym gardłem. Dziadek Ignacy unosił do góry rękę, dziadek Piotr kładł na ustach palec, wujek Marian nerwowo się rozglądał, a matka strachliwie się kurczyła. Musiał być w tym jakiś lęk, respekt albo niepewność. O nikim innym tak się nie mówiło, jak o ciotce Elzie. Może dlatego, że mieszkała na uboczu, tuż za wsią, jakby w pustelni, samotnie, w otoczeniu stada czarnych kotów, które, gdy się zjawiałem, wystawiały głowy ze wszystkich kątów, a ich oczy tak świeciły, jak gdyby były naelektryzowane jakimś nieziemskim, kosmicznym światłem. Był to widok niesamowity, porażający i groźny.
A może dlatego, że nagle znikała i nikt jej nie widział przez całe tygodnie. Nie wiadomo było, gdzie się podziewała, czym się zajmowała i skąd wracała. Podobnie się działo z wiedźmą Honoratą. Też chodziła swoimi drogami. Ale to osobna historia. Gdy ciotka Elza zjawiała się na powrót we wsi, była poobijana, z licznymi siniakami, guzami i plamami na skórze, jakby się z demonami zmagała. Wyglądało na to, że w ciemności przedzierała się przez gęste lasy, a napadali na nią rabusie, zbóje i złoczyńcy, gonili i zadawali jej krwawe rany. Nigdy się jednak nie skarżyła i do niczego nie przyznawała. Była twarda jak skała. Widziano ją z tobołkiem na plecach i papierami schowanymi za pazuchą, gdy chyłkiem wymykała się w stronę Halicza, Kołomyi lub Podhajec. Czasami szła na Brzeżany i Złoczów. We wszystkich kierunkach prowadziły jej ślady. Ludzie we wsi gadali, że uczestniczy w jakichś tajnych spiskach, w podziemnych organizacjach, w niedozwolonych akcjach, a dziadek Ignacy tylko pomrukiwał: „Jeszcze sobie jakiejś biedy napyta”, co oznaczało, że spotka ją nieszczęście. Ale dziadek Ignacy nie ciągnął dalej tej sprawy. A dziadek Piotr dodawał, że pewnie nawet do Lwowa jeździ, jednak i on nie tłumaczył dlaczego i po co, bo dla Rady Starszych musiało to wystarczyć.
To był czas, gdy w lasach gromadzili się zbóje, bandyci i straszne stwory, które miały groźne ślepia i zbroczone krwią łapy. A dziadek Ignacy, znający leśne dzieje na pamięć, mający wiele zawodów naraz, bo konie kuł, wozy wyrabiał, rzeźby przydrożne sporządzał i w wielu miejscach ustawiał, był także gajowym, dlatego nawet nosem potrafił wywąchać, z której strony zagraża nam niebezpieczeństwo, burczał więc teraz, że lepiej do lasu nie chodzić i dlatego unikaliśmy już lasu.
Wróćmy jednak do ciotki Elzy. Gdy znikała, koty też się gdzieś zapodziewały. Nieraz słyszało się ich straszliwe miauczenie, jakby idące z ciemności, z głębokich dołów, spod ziemi, lecz nikt nie potrafił powiedzieć, gdzie się one znajdują, wszystko bowiem owiane było mgłą tajemnicy i wyglądało niesamowicie.
Rzadko ją odwiedzałem, ponieważ – powiem to szczerze – bałem się tych kotów. Zresztą do dzisiaj nie jestem pewien, czy to były koty, czy magiczna straż ciotki Elzy. Bo to nie były zwyczajne koty. To były mroczne monstra, wygięte w kabłąk, zjeżone, syczące i przeraźliwie miauczące. Wyglądały jak duchy. Wysuwały przed siebie ostre pazury i patrzyły takim wzrokiem, jakby chciały ci skoczyć do gardła.
Kiedy ciotka wybierała się pod wieczór do sklepu, ciągnęła za sobą tę watahę ciemnych demonów aż do samej wsi. Wyobraźcie sobie ten widok. Oto ona, jak wróżka, czarodziejka albo królowa mroków, omotana wełnianymi szalami, powiewająca kilkoma spódnicami naraz, idąca boso, ale dumnie unosząca do góry głowę, wyprostowana i całą swoją sylwetką podkreślająca, że jest kimś niezwykle ważnym w tej pełnej niepokojów krainie, kimś, kto ma swój honor i dumę, krocząca po swojej ziemi, jak władczyni osobnego królestwa, a za nią ciągnąca się wataha dzikich stworzeń, które ze zdumiewającą uwagą śledziły każdy jej krok.
W pewnym momencie ciotka Elza zatrzymywała się, powolnym, dostojnym ruchem odwracała do kotów, one też się zatrzymywały, ciotka niemo poruszała ustami, krótko i niesłyszalnie do nich przemawiała, podnosząc do góry dłoń, a potem błyskawicznie ją opuszczała, a stado demonów rzucało się do rowów i tym jednym gestem zmiecione, nie dawało już znaku życia, jakby wcale nie istniało na świecie.
Ciotka z piersią wysuniętą do przodu samotnie wkraczała na trakt prowadzący do sklepu, a kobiety siedzące na progach zamierały i w milczeniu odprowadzały ją wzrokiem do drzwi starego Żyda, Rywina, którego później Niemcy chcieli zabić, ale ciotka jakimś cudem go ocaliła i Rywin przeżył. Mówiło się we wsi, że zamieniła go w jednego z tych licznych kotów, którymi się otaczała, albo ukryła w gnieździe na wysokim drzewie, jako ptaka, wśród gęstych gałęzi, jakich nie potrafił przeniknąć żaden wzrok. Tak czy inaczej Rywin przeżył, a potem uciekł na Zachód i po latach odnalazł się w nowej Polsce jako kat tych, którzy go ocalili, ale to już dłuższa historia.
Właśnie tego wieczoru, gdy ciotka wróciła ze sklepu i zjawiła się w naszym domu, izba zamarła. Bo wiadomo już było, że jak zjawia się ciotka Elza, coś ważnego musiało się zdarzyć albo niewątpliwie się zdarzy. I nowe rzeczy zaczną się dziać. Dlatego wszyscy spojrzeli po sobie z przestrachem, a dziadek Piotr chrząknął. Chrząkał zaś w wyjątkowych przypadkach. Teraz patrzył na ciotkę spod zmarszczonych brwi i miał otwarte usta, jakby chciał nimi złapać pierwsze słowo, które ona wypowie. Ale ciotka Elza nie od razu się odezwała. I nie wypowiedziała tego słowa. Milcząco siadła na ławie, poprawiła swe liczne spódnice, odrzuciła na bok szale, pochyliła się i zastygła. Chata też zastygła. Wiadomo już było, że przynosi złą nowinę. Bo po takim długim milczeniu zawsze ogłaszała złą nowinę. Gdy już odpoczęła, rozejrzała się po izbie i chrapliwie wystękała, drapiąc się w czoło:
– Tego się normalnie nie da opowiedzieć.
Aż dziadek Piotr się zirytował i ją ponaglił.
– Mówże, Elza. Nie duś w sobie – burknął.
Popatrzyła na niego ciężkim wzrokiem i wyciągnęła przed siebie obie ręce, jakby nimi łatwiej dało się mówić niż ustami. Wyciągnęła te długie, kościste ręce i poczęła unosić je do góry, a potem opuszczała w dół, jakby chciała coś ważnego zatrzymać albo dogonić w powietrzu. Ręce miała węźlaste, jak sękate gałęzie.
– Mówże! – zdenerwował się też dziadek Ignacy.
– Kiedy nie mogę – rozejrzała się po kątach.
W tym momencie uderzył piorun, jakby i on się wściekł z powodu tego odwlekania początku opowieści. A za nim tak poczęły walić inne pioruny, że niebo się rozświetliło, poczerwieniało i siniało, jakby i ono uczestniczyło w przekazywaniu niepojętej grozy świata.
Otulony kocami, ledwie głowę wychylałem z zapiecka, bo już na zapiecku się skryłem, spod łóżka wypełzłem i widziałem, jak wszyscy zastygli i niemo wpatrywali się w ciotkę Elzę.
A gdy pioruny przestały bić, ciszę przerwał wujek Marian, mrucząc:
– Nawet przyroda gniewa się na człowieka.
Nikt nie zareagował. Dopiero po chwili odezwała się ciotka Elza.
– Różne rzeczy widziałam na świecie… – ponuro powiedziała.
Do izby wdarło się świeże, rześkie powietrze, a ja wlepiałem gały w jej wielkie, czarne oczy i w napięciu czekałem, co będzie dalej.
– To się zdarzyło pod Lwowem – machnęła głową. – Niedaleko Starego Sioła, za wsią. W spalonym przez leśne bandy dworku ocalała z pożaru córka dziedzica, która była w zaawansowanej ciąży. Miała niebawem rodzić. Reszta rodziny zginęła w płomieniach. Zdołała się jakoś wyczołgać na podwórko i leżała na ziemi, gdy dopadli ją mordercy i jak opętani zaczęli nad nią z nożami, siekierami i widłami tańczyć. Jakby stado diabłów, z rozpalonymi od ognia twarzami, z płonącymi oczami, okrążali ją, podskakiwali i wykrzykiwali niezrozumiałe słowa. Młody mężczyzna, jej dalszy kuzyn, który ukrył się w koronie drzew i był osłonięty gęstwą liści, odgarniając nieco gałązki, widział tę scenę jak na dłoni. Gdy późnej opowiadał, trzęsły mu się ręce i załamywał głos – znowu urwała.
A ja natychmiast sobie to wszystko wyobraziłem, płonący dwór, bo widziałem taki dwór u nas za wsią, pogorzelisko po dworze, skaczące tu i ówdzie płomyczki, żar i dym wydobywający się z ruin oraz ciężarną, kobietę z dużym brzuchem leżącą na trawie.
– I co było dalej? – cicho spytała matka.
– Dalej… – zawahała się i pochyliła nad podłogą. Jej duża, siwa głowa ciężko zwisała ku ziemi. – Gdy przestali tańczyć i rechotać – ciągnęła – stanęli nad nią jak wypełzłe z piekła demony i zaczęli gwałtownie zdzierać jej ubranie, bluzkę, sukienkę i halkę. I słyszeli tylko cichy płacz. Tak była przerażona, że nawet głośno płakać nie była w stanie. Zasłaniała się jedynie ramionami i coraz ciszej łkała. I wtedy usłyszeli przeciągłe, głębokie i smutne miauknięcie kota, jakby zwierzę błagało o ratunek. Zastygli i czujnie nasłuchiwali. Miauczenie się powtórzyło, rozdzierające i mrożące krew w żyłach, jakby kot siły niebieskie wzywał na pomoc, bo tylko one jedne mogły coś tutaj jeszcze zdziałać. Ale żaden anioł nie zstąpił z nieba. Miauczenie rozlegało się gdzieś blisko, nasilało się coraz bardziej, przepełnione strachem i cierpieniem, aż jeden z mężczyzn nie wytrzymał tego jęku, oderwał się od pozostałych i skradając się w stronę pogorzeliska z siekierą na ramieniu, przeszukiwał ruiny i niedalekie krzaki, obawiając się, że to nie kot miauczy, tylko jakiś tajny zwiad przekazuje sobie zaszyfrowane sygnały – ciotka westchnęła, lecz po chwili kontynuowała opowieść. – Nieraz się słyszy takie głosy, Mario – zwróciła się do matki, jakby tylko matka ją rozumiała. – Nieraz – mówiła – takie głosy wychodzą spod ziemi, z ukrytej części świata, albo z głębi naszej duszy, i wtedy myślimy, że idą z zewnątrz, a to nasze życie jęczy w ukryciu, nasze bóle i cierpienia nieogarnione się wypowiadają, nasze sny niegdyś niedokończone, nasze smutki i żałości z dawnych lat idą przez nasz czas i błagają o wysłuchanie, a nieraz, Mario – ponownie zatrzymała wzrok na matce, jakby to była tylko sprawa kobiet – nieraz przemawiają przez nas nasi dziadowie i pradziadowie, nawet z innych epok, którzy nie dokończyli swojej dawnej opowieści. A wypowiedzieć się muszą, bo bez tego nie poradziliby sobie w drugim świecie. Dlatego nas nawiedzają i przez nas przemawiają. Bo życie nie jest takie proste, jak się nam wydaje – uniosła do góry wskazujący palec. – Życie ma swoje utajone kanały, przesmyki, ścieżki, korytarze, bunkry, niewidzialne zaułki, drogi, szczeliny, języki i mowy – wyliczała i mówiła w taki sposób, jakby przestrzegała. – No dobrze – skinęła ręką, uznając zapewne, że i tak więcej nie zrozumiemy. – Dosyć tego – burknęła. – Idźmy dalej. – Podjęła wątek: –Mężczyzna stojący na rumowisku jeszcze chwilę nasłuchiwał, aż nagle zobaczył świecące między smużkami dymu oczy, przez moment się w nie wpatrywał, mocniej uchwycił stylisko siekiery i uniósł ją nad ramię, powoli zbliżając się do tych świecących oczu. Gdy się zatrzymał nad dogasającym ułamkiem belki, dostrzegł, że przygniata on kota, który nie może się spod niego wydostać i dlatego miauczy. I to jego oczy tak świecą. Twarz mężczyzny stężała, pochylił się nad zwierzęciem, a kot ze spaloną sierścią wpatrywał się w niego przerażony. Właściwie to nie był kot, tylko kotek, a nawet kociątko. Widać było, że dopiero niedawno się urodził. Mężczyzna odwrócił się i zawołał:
– Mychajło!
Od grupy oderwał się niski, przysadzisty, może szesnastoletni chłopak i ruszył w stronę kamrata. Gdy podszedł do niego, tamten wskazał belkę i polecił, by ją podniósł, a gdy niski podnosił, mężczyzna wsunął siekierę za pas, sięgnął ręką po kota i wyciągnął go na wierzch, mocno trzymając za kark. Kot przestał zawodzić, z przerażeniem wpatrując się w swego wybawcę. Mężczyzna bez słowa ruszył w stronę leżącej kobiety. Za nim wolno stąpał drugi. Gdy znaleźli się przy kobiecie, wysoki warknął:
– Brzuch!
Matka się cofnęła. Widziałem to wyraźnie. Dwaj dziadkowie mieli otwarte usta.
– Tnij! – rozkazał wysoki.
Krępy wyciągnął przed siebie ramię z długim, błyszczącym nożem, a pozostali chwycili kobietę za ręce i nogi, jakby od dawna wiedzieli, co mają robić. Jakby ćwiczyli tę sytuację już wielokrotnie i znali ją na pamięć. Tylko sprawdzali teraz, czy nauczyli się tego dobrze, bez błędów i niepotrzebnych zgrzytów. Kobieta jęknęła. A chłopak wbił w jej brzuch ostrze noża.
– Boże! – szepnęła matka, nie wiedząc, co zrobić z rękami. Chwyciła jedną w drugą i mocno ściskała.
Ciotka Elza nabrała powietrza i zamykając oczy, jakby w ten sposób chciała zmniejszyć ciężar, który na niej spoczywał, wolno, zmęczonym głosem mówiła:
– I ten chłopak, prawie dziecko, począł rozcinać kobiecie brzuch. Nie muszę wam opowiadać, co się z nią działo. Jakie cierpienia musiała znosić, jakie straszliwe męki. Wyła, jęczała i płakała. Ale nikt się tym nie przejmował. Chłopak rozciął jej brzuch, krew trysnęła, a wysoki warknął:
– Wyciągaj.
W chacie zrobiło się cicho, jak makiem zasiał. Nikt się nie ruszył, nikt nie drgnął, niczyjego oddechu nie było słychać, jakby na mgnienie oka wszyscy zastygli i nie byli w stanie nawet powieki unieść.
– Cięli ją jak zwierzę – głucho mówiła ciotka. – Jakby zwierzęciem była, nie przymierzając owcą albo świnią, i to żywą… – urwała, szukając wzrokiem matki, ale matka siedziała z oczami wbitymi w swoje stopy.
– Wyrwij! – warknął mężczyzna. Ciotka ciągnęła opowieść: – Chłopak zanurzył w brzuchu kobiety ramię i wyciągnął dziecko, które krzyknęło, a on walnął nim o ziemię.
Mężczyzna zamachnął się siekierą, odcinając pępowinę, podał chłopcu kotka, a chłopak wsadził go w otwarty brzuch kobiety. Też jak gdyby od dawna wiedział, co ma robić. Jakby ponownie ćwiczył tę samą czynność. Zaszył brzuch grubymi nićmi, jakby i do tego był już dawno przygotowany, a gdy skończył, mężczyźni z siekierami, widłami i nożami poklepali go po plecach, burknęli, że wyrasta na gieroja, i ruszyli w stronę lasu, zostawiając jęczącą kobietę przed spalonym dworkiem.
Chłopak szedł za nimi z okrwawionymi ramionami, próbując po drodze ścierać krew trawą z łąk i liśćmi z drzew.
– Nie! – wymamrotała mama. – Nie mogę! – zasłoniła oczy. – Nie, nie, nie! – piskliwie wołała, zaciskając szczęki.
– Tak, Mario. Tak było – ponuro powiedziała ciotka.
Dziadek Ignacy chwycił się za włosy, jakby chciał je wyrwać.
Dziadek Piotr niemo poruszał ustami, ale nie był w stanie wydusić słowa.
Wujkowie siedzieli jak skamieniali.
A w mojej głowie miauczał mały kotek.