Przerwane wesele

Tej wiosny, 1944 roku, Cyganie nie przejechali dostojnie i godnie jak zawsze przez naszą wieś. Tylko pospiesznie, jakby przed czymś uciekali. Przemknęli jak burza i zniknęli w gęstwinie drzew. Nie widzieliśmy długiej kawalkady wozów ani wielkiej kolumny egzotycznych postaci, tylko ubogi, skromny pojedynczy zaprzęg, bez bliższych i dalszych krewnych. Nie wysypywały się z niego jak z ula chmary dzieci, na koźle siedział stary, wąsaty Cygan ze złotym zębem, zamyślony i przygarbiony, a przez małe okienka wyglądało zaledwie kilka twarzy.

Wieczorem znowu zebrała się Rada Starszych i usiłowała dociec, co się z Cyganami stało, że tabor był tak nieliczny. Wujek Marian chciał już opowiadać, jak on to widzi, gdy za oknem zagrzmiało, jakby niebo pękło, choć nie było burzy ani piorunów. Wszyscy zastygli. Wujek Marian spojrzał w okno, uniósł głowę i długo wpatrywał się w chmury, robiąc z dłoni daszek. Grzmot się powtórzył.

– Chmara samolotów przeleciała nad wsią – powiedział. Przykleił twarz do szyby i dodał: – Jakby armaty zagrały.

Matka się przeżegnała. Dziadek Ignacy jednak zignorował tę wiadomość.

– Albo to pierwszy raz latają nad nami samoloty – lekceważąco machnął ręką.

– Ale żeby tak dużo? I ten huk? – wujek Marian wyraźnie był zaskoczony.

Zajął z powrotem swoje miejsce i zamyślił się. Matka pobladła i niemo poruszała ustami. Musiała się modlić. Nikt inny jednak już do samolotów nie wracał. Ale w chacie coś się zmieniło. Coś siadło. Gwiazdy wyszły na niebo. Księżyc w całej okazałości wysunął się zza drzew i gapił się w nasze okno, rozświetlając wnętrze, jakby chciał powiedzieć coś ważnego. Zdawało się, że nic już nie zmieni tego wieczoru, gdy raptem do chaty wpadła wiedźma Honorata, a po niej ciotka Elza i zaczęło się.

– Już wiecie?! – nie mogąc złapać tchu, rzuciła wiedźma.

Po takim wstępie musiał nastąpić koniec opowieści o Cyganach. I nastąpił. A ja zadrżałem. Trząsłem się jak osika. Skuliłem się i patrzyłem wystraszonymi oczami na okutaną w szmaty wiedźmę i przerażoną twarz ciotki Elzy. Wiedziałem, że zacznie się coś strasznego.

– Nie wiecie? – dziwiła się zdyszana wiedźma.

A ciotka Elza kryła się za jej plecami. Wciąż stały.

Nikt się nie odezwał. Byli jak otumanieni.

I wtedy dziadek Ignacy wolno wychrypiał:

– Siadajcie.

Ale one nawet siadać nie chciały.

– Gdzie tu siadać, jak takie nieszczęście?! – fuknęła ciotka Elza.

– Jakie nieszczęście? Mówcie! – ponaglił dziadek Piotr.

Wujek Marian wpatrywał się w kobiety jak w mary. Patrzył na nie i przecierał oczy.

– Nie ma już Cyganów – wyrzuciła z siebie wiedźma.

– Jak to nie ma?! – skoczył na nią wujek Tośko. – Cyganów nie ma?! Co ty za brednie, Honorata, pleciesz? – Był zły. – Jak może nie być Cyganów?! – Niemal się obraził.

– Nie ma! – sucho potwierdziła ciotka Elza.

I wtedy wiedźma Honorata, chodząc z kąta w kąt, jęła opowiadać:

– Cyganie rozbili obóz w naszym lesie, trzy wiorsty za wsią – spojrzała w okno. – Było ich ośmioro, znaczy Cyganów – mówiła, a nikt nie miał już odwagi, by jej przerwać – stary Cygan, jego żona, troje malutkich dzieci – wyliczała – i starszy od nich chłopak, miał z jedenaście, dwanaście lat, oraz panna młoda i pan młody. Przyjechali wcześniej, by przygotować wesele. Wybrali polankę. Wznieśli okazały namiot. Zdjęli z wozu niezbędne produkty, chleb, kiełbasę, wodę, naczynia. Nie zabrakło świniaka i kilkunastu skradzionych kur. Wykopali dołek, obłożyli go kamieniami, nałożyli do środka drewna i podpalili, buchnęły płomienie i rozległ się trzask płonących gałęzi. Zaczęli smażyć, piec i gotować. Dokoła rozścielili duże białe prześcieradła dla gości, którzy się na nich mieli rozsiąść i spożywać posiłek. Więc to wszystko szykowali. Młodzi się nawet trochę droczyli, bawili się, żartowali. W pewnym momencie panna młoda, uciekając przed swoim wybrańcem, zaśpiewała mu ukraińską weselną piosenkę:

Ty hadajesz gełewaczu


szczo za tobą płaczu,


ja se szcze riczok pohulaju


taj tebe ne utraczu.

Młodzieniec gonił za nią i udawał bardzo złego i zazdrosnego. I tak to trwało do południa. A gdy minęła dwunasta, poczęli wypatrywać taboru, który miał nadjechać.

– To dlatego tylko jeden wóz rano przemknął przez wieś – zrozumiał wujek Marian. A dwaj dziadkowie skinęli głowami. Wyjaśniła się zagadka tej samotnej jazdy. Ale ojciec z matką i tak wydawali się zagubieni i czegoś niepewni. Wiedźma opowiadała:

– Dzieci były szczęśliwe, biegały wokół ogniska, skakały, radowały się. Było wesoło, dzień pogodny, jak wiecie, słoneczny, z lekkim wiaterkiem, który owiewał im twarze. Stary Cygan tylko gładził wąsy i zadowolony, że tak szybko uporali się z przygotowaniem wesela, chodził po polance i pogwizdywał. Pan młody odciął piłą kawał grubego konara i uszykował kilka pniaków, na których usiedli. A chłopak, który miał z jedenaście lat, zobaczył wiewiórki i pogonił za nimi leśną ścieżką, wlazł na drzewo, znalazł między gałęziami duże wygodne wgłębienie, jakby kołyskę, położył się w niej i… zasnął. Niedaleko płynął strumyk… słychać było pluskanie ryb i śpiew ptaków… wypisz, wymaluj czas na wesele – wiedźma przez chwilę się nie odzywała.

– I wtedy napadli! – rzuciła.

Zanim rozległy się pytania, kto, jak i dlaczego, już odpowiadała:

– Bandyci kompletnie zaskoczyli cygański obóz – mówiła. – Runęli z kilku stron naraz. A było ich ze dwudziestu. Z siekierami, nożami, widłami i kosami na ramionach. Tylko dowódca w szarej marynarce, w czapce z tryzubem na głowie, z pistoletem w ręku, nie trzymał siekiery ani wideł. Ryknął na cały głos, by wszyscy się położyli. Dzieci były przerażone. Nie wiedziały, co się dzieje. Przylgnęły do rodziców, krzyczały, płakały i drżały ze strachu. W ruch poszły pięści, buty, posypały się ciężkie uderzenia w głowy. Cyganie padli, a nad nimi stali już silni, zarośnięci mężczyźni z butami na ich karkach, z lasu zaś nadciągali następni. Niektórzy z nich byli bardzo młodzi, kilkunastoletni chłopcy, ze sznurami w rękach. Cyganów błyskawicznie powiązali. Dzieci jeszcze pojękiwały, płakały i skomliły jak szczenięta, ale szybko przestały, bo mężczyźni zagrozili starszym, że jak ich nie uspokoją, natychmiast zastaną zarąbane. Toteż dzieci ucichły. A bandyci rozpoczęli ucztę. Rzucili się do naczyń pełnych mięsa, kiełbas, pieczonych kur i całej baterii wódek, żarli i żłopali bez umiaru. A gdy już byli najedzeni i podpici – mówiła wiedźma, a ja coraz bardziej cofałem się w głąb zapiecka, choć już nie bardzo miałem gdzie i wciskałem się w ścianę – dowódca dał rozkaz, by zajęli się panną młodą. Wtedy kilku z nich chwyciło ją za nogi, pociągnęło w krzaki, rozplątało wiązadła i poczęło gwałcić.

Matka zagryzła wargi, a ojciec trzymał ją za ramię.

– Po chwili dołączyli do nich pozostali – dodała wiedźma.

– Tylko dowódca stał z boku i z krzywym uśmiechem pomrukiwał: „Harni chłopci” – włączyła się ciotka Elza. – Zachęcał także najmłodszych – mówiła – by sobie poużywali. Mając pozwolenie, banda szczeniaków rzuciła się na dziewczynę i po kolei ją gwałciła, a ona ostatkiem sił pojękiwała.

– Pan młody był spętany i wył z gniewu – opowiadała dalej wiedźma – podrywał się z ziemi i rzucał na boki, ale znów padał i z rozpaczy gryzł trawę i własne ciało, ryczał jak zranione zwierzę, tarzał się po polanie i wierzgał, aż ogłuszony obuchem siekiery, padł i długo leżał jak martwy.

– A Cyganie… ojciec rodziny… nie mogli jej bronić? – cicho spytała matka.

– Jak, Mario, mogli?! – odparła wiedźma, wpatrując się w matkę.

– Przecież wszyscy byli spętani, powiązani sznurami, nawet dzieci – dodała ciotka. – Skręcali się z bólu, byli przerażeni, wyrywali się z pęt, gryźli sznury, ale nie mogli nic zrobić.

Zrobiła się okropna cisza. Słyszałem tylko stłumione oddechy.

– Ale to nie koniec – rzuciła ciotka Elza i spojrzała na wiedźmę.

– Tak, to nie był jeszcze koniec z panną młodą. Dopiero początek – opowiadała wiedźma. A mnie skóra ścierpła. – Dowódca skinął na jednego z chłopców – mówiła – burknął „Teper ty, Iwan, pokaży jaki z tebe Ukrainec” i kazał podpalić pannie młodej włosy.

Matka syknęła. Dziadkowie pozamykali oczy.

– Chłopiec natychmiast spełnił rozkaz – mówiła wiedźma. – Wziął gałązkę, wetknął w ogień, a kiedy gałązka zapłonęła, podszedł do skulonej Cyganki i przyłożył płomień do jej głowy. Włosy buchnęły ogniem, panna młoda kilka razy podskoczyła, machając rękami, a potem jeszcze bardziej się skurczyła i łkała. Stary Cygan zacisnął zęby. Stara Cyganka krzyknęła, ale kopnięta butem w głowę, zamilkła. Płomienie objęły twarz, ubranie i całe ciało dziewczyny, która ostatkiem sił zerwała się na nogi i jak pochodnia goniła po polanie, a bandyci krzyczeli, klaskali, jakby byli w cyrku, chlustali na nią wódką, płomienie na nowo buchały, a jej palone ciało syczało i skwierczało, aż w końcu padła pod drzewem i konwulsyjnie kopała ziemię. Wciąż żyła. Wtedy wylali na nią butelkę spirytusu i w płomieniach skonała. Jej przeżarte ogniem ciało, wielka spieczona rana, leżało pod drzewem – wiedźma westchnęła, a ja już wiedziałem, co znaczy to westchnienie.

– „Teper ty bohatyr!”, z uznaniem zwrócił się dowódca do chłopca, który podpalił włosy – mówiła już ciotka Elza. – Klepnął go po plecach i wydał rozkaz pozostałym młodym, prawie dzieciakom, by zwęglonego trupa wrzucili do pobliskiego stawu. Natychmiast posłuchali i wrzucili Cygankę do wody. „Dobra robota”, powiedział herszt i poklepał ich po plecach. „Zdaliście pierwszy egzamin”, oblizał się. „Ale przyjdzie następny, trudniejszy”, dodał. „Sława Ukrainie!”, odkrzyknęli piskliwymi głosami.

– W tym samym czasie – znowu włączyła się wiedźma Honorata – chłopak, który spał nieopodal na rozłożystym dębie, obudził się i z góry zobaczył, co się dzieje. Nie miał żadnych szans, by uciec, bo w pobliżu kręcili się napastnicy. Leżał struchlały ze strachu. Bał się nawet ruszyć, by nie trzasnęły gałęzie i nie zdradziły jego kryjówki.

– Gdy tamci już nażarli się i nachlali – pociągnęła ciotka Elza – dowódca kazał im przynieść łopaty, rozluźnić więzy staremu Cyganowi i jego żonie i pilnować, by wykopali doły. I gieroje, chwiejąc się na nogach, rozluźnili obojgu pęta i stali nad nim, gdy tamci zgarbieni kopali. A gdy się na moment odwracali, dowódca wymierzał w nich lufę pistoletu i Cyganie kopali dalej. Jak wykopali te dwa doły, dowódca kazał kopać następne i każdy z nich był inny. Jedne głębsze, drugie płytsze, a wszystkiego pilnował zastępca dowódcy, niejaki Jewhen, który z siekierą na ramieniu stał nad kopiącymi i dbał o porządek. Kiedy już doły były gotowe, dowódca kazał na powrót związać starych Cyganów i rzucić ich na ziemię.

– Wtedy odzyskał przytomność pan młody – mówiła już wiedźma. – A oni jak gdyby na to tylko czekali. Dostrzegli, że młody Cygan z obłędem w oczach rozgląda się dokoła, jakby nic nie rozumiejąc. Dowódca ryknął: „Zabrać go!”. Rzucił się do młodego Jewhen i skinął na innych, by przenieśli go w pobliże pieńka, na którym wcześniej siedział stary Cygan. Gdy się tam znalazł, wciąż półprzytomny i zagubiony, Jewhen wezwał dwu chłopców, którzy stali obok niego, delikatnego i chudego blondynka oraz tęgiego byczka, który wyglądał na młodego mężczyznę, a miał dopiero z szesnaście lat. Nakazał im, by wzięli siekiery. Kilku starszych przybiło ofierze gwoździami dłonie do pieńków. Cygan zawył z bólu. Wciąż był oszołomiony. Podrzucał głową i podskakiwał, lecz wkrótce się uspokoił. I wtedy, na znak Jewhena, drobny blondynek z siekierą w ręku stanął nad nim i jednym cięciem odrąbał mu dłoń. Krew trysnęła, Cygan ryknął z bólu, a zadowolony dowódca skinął głową i pochwalił młodzieńca:

– Dobre, Andrej! I ty bohatyr!

Młodzieniec dumnie wypiął chudą pierś, jakby jakiś medal dostał.

Stary Cygan szarpał więzy i wył strasznym głosem, a Cyganka trzęsła się i pobielałymi ustami szeptała: – Ludzie… to pan młody… wesele… ślub… – wpadała w obłęd, unosiła ramiona i bełkotała: – Czerwona opaska… żona… goście – rozglądała się. I wtedy dostała cios butem w głowę, opadły jej ręce, a Cygan widząc, jak dowódca mierzy w niego z pistoletu, zastygł i już się nie ruszał. Jewhen przywołał drugiego młodzieńca, grubego byczka, i pokazując drugą dłoń, warknął: – Rąb! – Tamten poczerwieniał na twarzy, stanął nad pniakiem, uniósł siekierę, ale widząc, jak krew spływa z odrąbanej ręki, nagle zbladł, chwyciły go mdłości, rzucił się w krzaki i począł wymiotować.

I wtedy padł strzał.

Dowódca wypalił mu prosto w głowę, a chłopak padł we własne wymiociny.

– Takich nam ne treba! – warknął.

Zapadła przejmująca cisza. Nikt nie pisnął słowa.

– Rozumijete?! – wrzasnął dowódca.

– Chaj żywe Ukraina! – ryknęli siekiernicy.

Od tej chwili akcja potoczyła się szybko i przebiegała bez najmniejszych zakłóceń. Kolejni dwaj młodzieńcy, jeden po drugim, odrąbali stopy panu młodemu, a na końcu trzeci odrąbał mu głowę, która potoczyła się pod nogi dowódcy. Dowódca kopnął ją jak piłkę, czym wywołał chichot całej bandy. Kiedy pozbyli się ciała, wrzucając je do stawu, zabrali się za starego Cygana. Przywiązali go do drzewa i kazali młodym bandziorom ustawić się w kolejce z siekierami, rzucać nimi i celować w głowę. Dowódca z zastępcą z boku przyglądali się tej scenie. Pierwszy, zamiast w głowę, trafił obuchem w brzuch. Cygan skręcił się z bólu, a przerażony młodzieniec stał z otwartymi ustami i patrzył nieruchomo na dowódcę, spodziewając się najgorszego. Jednak herszt tym razem był łaskawy. – Rzucaj, rzucaj – mruknął dobrotliwie. Młodzieniec szybko stanął na końcu kolejki, splunął w garść i mocno uchwycił stylisko. Siekiery uderzały w uda, ramiona, łydki, a w końcu w twarz, rozłupując ją na dwie części, krew tryskała jak z fontanny, rozlewała się po ziemi i wsiąkała w grunt. Chłopcy z coraz większym zapałem ćwiczyli rzuty, ale Cygan wciąż żył. Stał z opuszczoną, krwawiącą głową, nic już nie widział, krew zalewała mu oczy, twarz, szyję, pluł nią i nie mógł już złapać tchu, gdy błysnęło ostrze i z wielką mocą wbiło się bokiem w szyję, przecinając tętnice i martwa głowa zawisła na piersi.

Stara Cyganka zdawała się już nic nie widzieć. Miała spuchnięte oczy i wydawało się, że też i nie rozumie, co się wokół niej dzieje. W kółko, monotonnie, w jakimś chorym rytmie i spoczwarzeniu umysłu powtarzała: – …córka… ślub… świniak… wesele… czerwona opaska na głowie… córka… wesele… – mamrotała, a w jej oczach płonęły ognie obłędu.

Były przy niej dzieci, dwie czarne dziewczynki z dużymi zapłakanymi oczami wystawiały tylko głowy spod kilku spódnic matki, a większy nieco chłopiec o jaśniejszej cerze skrył się pod jej ramieniem, jak pod skrzydłami, i coraz ciszej pochlipywał.

Dowódca uniósł do góry dłoń i wskazał dzieci oraz starą Cygankę. Natychmiast podskoczyli do nich mężczyźni, chwycili starą pod ramiona i zawlekli do najgłębszego dołu, a pozostali przynieśli szlochające dziewczynki i chłopca, powsadzali wszystkich do dołów jak rośliny do doniczki, wzięli łopaty i szybko zakopali po szyje. Sterczały tylko nad ziemią trzy czarne główki i nagle posiwiała głowa starej Cyganki.

Dowódca wybrał spośród bojowców czterech najmłodszych, może czternastoletnich chłopców, kazał im podać kosy, a gdy już je mieli w rękach, rzucił:

– Do roboty, bohaterowie!

Stanęli karnie jeden za drugim. Pierwszy się zamachnął i ściął głowę dziewczynki. Po chwili spadła głowa drugiej, następnie głowa chłopca. A na końcu głowa Cyganki.

Rozległo się wycie:

– Chaj żywe Ukraina! Chaj żywe! Chaj żywe!

Dowódca znowu poklepał junaków po plecach i zawołał:

– Oto nasza przyszłość!

Rozległy się brawa, okrzyki, wiwaty, rozdzwoniły się naczynia i polała gorzałka. Starsi obsiedli ognisko i ucztowali.

A cztery pary martwych oczu patrzyło na nich z ziemi.

Nie spodobało się to dowódcy, więc rzucił w stronę młodych, którzy stali pod drzewami i odpoczywali:

– Zagrajcie w piłkę!

I wskazał martwe głowy. Chłopacy natychmiast rzucili się do nich, poczęli je kopać jeden do drugiego, ganiać po polance i strzelać do zaznaczonej dwoma kamieniami bramki.

A gdy uczta trwała w najlepsze i rozległy się śpiewy, usłyszeli przenikliwy, ostry świst. Unieśli głowy, a potężny wybuch wyrwał ich z ziemi i szczątki porozrzucał po całej polanie. Po chwili spadł następny pocisk, w sam środek ogniska, a po nim kolejny i nikt już nie żył.

Chłopiec na drzewie jeszcze przez jakiś czas nasłuchiwał, a potem szybko zsunął się z drzewa i uciekł. Trafił do naszego sołtysa i wszystko opowiedział.

Wiedźma Honorata opadła na ławę i szepnęła:

– Dajcie coś pić.

Matka szybko wstała i już nabierała wody.

A ja wciąż siedziałem z otwartymi ustami. Chatę bez słowa opuszczali dziadkowie, wujkowie i ciotka Elza. A na końcu powlokła się za nimi wiedźma Honorata. Gdy stała na progu, odwróciła się jeszcze na moment i burknęła do ojca:

– Sowieci, Janek.

Ojciec się nie odezwał.

Patrzył w okno i zaciskał pięści.

Загрузка...