Rozszarpany poeta

To była wyjątkowa wizyta. Mijał lipiec 1943 roku. Ojciec szykował się do żniw. Ostrzył kosy i sierpy, czyścił sąsieki, sprawdzał cepy, przygotowywał worki, gdy nagle otworzyła się furtka i stanęła w niej ciocia Zuzia. Nigdy przedtem jej nie widziałem. Tylko matka o niej wspominała.

– Masz jeszcze, Stasiu – mówiła kiedyś – ciocię Zuzię. To wielka pani. Wielka! – akcentowała. – Profesorka! W wysokich szkołach wykłada. Na uniwersytetach mądrości głosi! Książki wydaje. W światowych miastach bywa. We Lwowie, w Wilnie, Wiedniu, Paryżu, a nawet w samej Warszawie, gdzie rząd rządzi, prezydent ma pałac, a ministrowie kierują państwem. I ona, Stasiu, między nimi się kręci. Ważna figura. Bardzo ważna! – mówiła. – W gazetach o niej piszą. Dyrektorką liceum jest. W Krzemieńcu mieszka – tłumaczyła, a ja pojęcia nie miałem, co to za Krzemieniec i co znaczą te wszystkie słowa, rząd, prezydent, ministrowie, w końcu sama ciocia Zuzia. Wydawało mi się, że to jakaś ogromna, niedosiężna góra, a po jej wierzchołku chodzą sami dostojni panowie i patrzą na świat z bardzo wysoka. A między nimi przechadza się ciocia Zuzia i każdemu szepcze coś do ucha. Do niedawna była tylko ciotka Elza, a teraz doszła ciocia Zuzia. Ciotka i ciocia. Już odróżniałem te dwa słowa. Zrozumiałem, że ciotka Elza stała dużo niżej w hierarchii rodzinnej, bo chodziła na własnych nogach po naszej wsi, a nie między ministrami. Ciocia Zuzia zaś krążyła po wielkich miastach i oglądała nas ze szczytu góry.

Gdy matka o tym mówiła, w jej głosie brzmiała duma, nuta szacunku i uznania, jakby ciocia Zuzia z innej materii była stworzona.

– Ciocia Zuzia, Stasiu, z naszej rodziny najwyżej zaszła! – unosiła do góry palec i patrzyła na jego koniuszek, jakby tam siedziała właśnie niewidzialna ciocia Zuzia.

I w taki sposób poznałem ciocię Zuzię.

Zanim zobaczyłem ją na własne oczy, już ją znałem.

A później, gdy wieczorem matka rozmawiała z ojcem, nagle spytała:

– Jak sobie radzi w tych ciężkich czasach nasza Zuzia? Czy żyje? Jak znosi te nieszczęścia? Żadnego znaku od niej, Janku – dawała do zrozumienia, że cioci Zuzi grozi jakieś niebezpieczeństwo.

A ojciec mruknął:

– Ona w dużym mieście, Maniu, mieszka. Tam bandy nie docierają. Chociaż… – zawahał się, ale nie skończył. A ja już wiedziałem, co może na ciocię Zuzię czyhać. Nasłuchałem się niemało opowieści o bandach. Matka musiała się bardziej niepokoić niż ojciec, bo odparła:

– A Brzeżany, Janku, pamiętasz? Trzydziesty dziewiąty i później. Też duże miasto, a deportacje, mordy, zbrodnie. Pamiętasz, jak Sowieci zagłuszali mordowanie polskich więźniów warkotem pracującego silnika, a w nocy setki zwłok rozstrzelanych chłopców wrzucali do Złotej Lipy? Pamiętasz to wszystko?

Ojciec nie chciał pamiętać. Skinął tylko głową, ale nie odpowiedział. I kiedy zdawało się, że już do cioci Zuzi nie będą wracać, wtedy właśnie zaskrzypiała furtka i stanęła w niej wysoka, piękna pani z walizką w ręku i zaczęła się rozglądać. Przywiózł ją jakiś chłopina na wozie, a obok niego siedziało jeszcze dwu mężczyzn z karabinami i wóz szybko odjechał. Ciocia Zuzia postawiła walizkę na ziemi, rzuciła się matce w ramiona i wcale nie jak wielka pani, tylko jak sąsiadka, serdecznie się z matką przywitała, tarła załzawione oczy i już biegła do ojca, który wyszedł ze stodoły i patrzył na nią zaskoczony. A ona rzuciła mu się na szyję i szeptała:

– Boże, jakie to szczęście, Janku, że żyjecie. Jakie szczęście!

I znowu biegła do matki, obejmowała ją, tuliła i mamrotała:

– Chwała Bogu, że was nie opuścił.

I nagle, jakby sobie coś przypomniała, zaczęła się rozglądać i wołać:

– A gdzie dziecko? Stasio gdzie? – kręciła się dokoła siebie.

Matka poszukała mnie oczami, ale nie znalazła, bo akurat siedziałem w budzie koło psa i tuliłem się do niego. Od kiedy kózka Wala wyrosła na dużą kozę i nie chciała się ze mną bawić, ojciec kupił mi psa, zrobił budę i częściej z psem się bawiłem niż z kozą. Musiała mnie bystrym wzrokiem wypatrzeć ciocia Zuzia, bo zamarła, otworzyła szeroko usta i jakby nie mogła wymówić słowa, tylko pokazywała mnie palcem i dławiąc się, wystękała:

– To on? Stasio? Taki wystraszony? W budzie?

Wówczas dostrzegła mnie matka i jęknęła:

– Skaranie boskie!– załamała ręce. – Jak nie koza, to pies – poskarżyła się cioci Zuzi. – Od kiedy Niemcy wybili Żydów i nie ma już jego kolegi, Motia, i od kiedy pop w cerkwi na kazaniu krzyczał, że trzeba oddzielić pszenicę od kąkolu i że kąkol to Polacy, a pszenica Ukraińcy, to jego drugi kolega, Ukrainiec Sławko, nie chce się już z nim bawić. „Bo wy Lachy”, mówi. I dlatego Stasio samotnie błąka się po kątach. Tylko ze zwierzętami się bawi. Tylko do zwierząt przystaje. Najpierw z kozą spał, a teraz z psem się bawi – mówiła szybko, jakby się usprawiedliwiała.

A ja siedziałem z wystraszonymi oczami, w budzie, i nie wiedziałem, czy mam wyjść, czy jeszcze głębiej się schować. Pies lizał mi szyję i było ciepło. Ale matka krzyknęła:

– Wyłaź stamtąd! Nie jesteś psem.

Wcale nie byłem pewien, czy nie jestem psem, bo coraz bardziej się do psa upodobniałem.

– Chodź! – rozkazała matka. A ja lepiej się czułem między zwierzętami niż między ludźmi. Kiedy jednak cicho, lecz groźnie wycedziła, pewnie zawstydzona, że zamiast syna wychowała zwierzątko: – Wyjdź, Stasiu, ciocia Zuzia przyjechała – jeszcze przez chwilę się wahałem, ale wiedziałem, że wcześniej czy później i tak będę musiał wyjść, zacząłem więc pełznąć na czworakach, z głową przy ziemi, jak szczeniak, aż usłyszałem:

– To przez wojnę, Zuzia, przez ten strach i przez te dzikie mordy, tak się dziecko zepsuło – pojękiwała. – Nie masz pojęcia, co z nami tutaj wyprawiają – poskarżyła się. A ja na chwilę się zatrzymałem i uniosłem głowę, by spojrzeć do góry i patrząc na nią, zaszczekałem. Wtedy usłyszałem:

– Boże, dziecko-pies?! I szczeka, Mańciu?! On szczeka! – wytrzeszczyła na mnie oczy i ze zdumieniem wołała: – Co to się porobiło na świecie!? Co się porobiło?! – Po czym podeszła do mnie, wyjęła z torebki chusteczkę, wytarła mi twarz, oczy, nos, a ja się cofałem i nieufnie na nią łypałem okiem.

– Jestem twoją ciocią, Stasiu – powiedziała miękko, łagodnie, jakoś ciepło. – Mam na imię Zuzia – uśmiechnęła się, a ja zastygłem. Nigdy nie widziałem tak pięknego i promiennego uśmiechu. Wprost mnie pożerała wzrokiem i hipnotyzowała. Wydało mi się, że stoi nade mną królewna albo anioł z nieba, który zszedł na ziemię i teraz otacza mnie swoją opieką. Pogrzebała znowu w torebce i wyjęła czekoladę. Podała mi ją, a ja się wahałem, wziąć czy nie wziąć, wciąż na czterech łapach, kiedy mama błagalnie poprosiła:

– Wstań, Stasiu, i podziękuj cioci Zuzi.

Uniosłem się do góry, a ciocia aż krzyknęła:

– Boże, jaki on duży!

Chwyciłem jak dziki kot czekoladę i szybko umknąłem.

– Zdziczał nam Stasio – jeszcze usłyszałem, jak matka się skarży. – Bardzo nam zdziczał. – A ja pędziłem w stronę zapiecka, bo wiedziałem, że jak zjawiła się ciocia Zuzia, wieczorem nadciągną dziadkowie i wujkowie, a może nawet wujenki i zaczną się nowe opowieści. Zająłem stare miejsce, zbliżał się wieczór, zapadał zmierzch, ciocia Zuzia weszła wraz z matką do izby i powiedziała:

– W drodze do Rumunii, Maniu, postanowiłam was odwiedzić, bo jesteście najbliższą rodziną. Jutro mam zaplanowane spotkanie w Stanisławowie, stamtąd zawiozą mnie do Kołomyi, z Kołomyi do Kut i przez most na Czeremoszu do Bukaresztu – wyrzuciła z siebie, a matka wciąż była zasłuchana, jakby spodziewała się, że ciocia Zuzia jeszcze coś doda. Ale nie dodała. Zamyśliła się tylko i rozejrzała po izbie. Robiło się ciemno. Matka zapaliła lampę. Przygotowała stół. Nie tak jak zwykle, gdy zbierała się Rada Starszych, tylko jakoś uroczyście, nakryła go białym obrusem, na dużej tacy podała chleb, obok postawiła miseczkę z masłem, owoce, jabłka, gruszki, śliwki w koszyku, wystawiła sery, zastanowiła się nad czymś, uderzyła dłonią w czoło i zawołała:

– No przecież, świece! Gdzie są świece?

I wkrótce już skakały płomienie dwu świec na stole. Zrobiło się jasno. Lampa wisiała na ścianie. Było świątecznie, jak przed Wigilią. Matka pochyliła się nad kufrem i wyciągnęła świąteczne ubranie, w które się przebrała. Była taka elegancka, jak rzadko kiedy. Doniosła jeszcze powidła na stół. Ale im więcej było rzeczy przed ciotką, tym mniej pogody było w jej twarzy.

– Nie trzeba, Mańciu, nie trzeba się tak wykosztowywać – powiedziała.

– Jakże tak możesz mówić? – matka rozłożyła ręce i spojrzała w okno. – Lata całe cię nie widzieliśmy – jakby się poskarżyła. – Jesteś najważniejsza, Zuziu – mówiła z nieznaną mi dotychczas powagą. – Zaszłaś tak daleko… Wszyscy cię szanują… – jeszcze raz popatrzyła przez szybę i dodała: – Janek pewnie poszedł po rodzinę. Zaraz zjawią się nasi.

I rzeczywiście, ojca przez dłuższy czas nie było. Matka z ciocią Zuzią opowiadały, jak się czują, co u kogo słychać. Matka szybko przygotowała naleśniki. I zjawiła się Rada Starszych, w komplecie, a nawet więcej, bo przyczłapały także dwie wujenki, które rzadko uczestniczyły w naradach: wujenka Kazia i wujenka Milcia, żony wujków, Mariana i Tośka, obie jakby wystraszone. I gdy się witały z ciocią Zuzią, zachowywały się tak, jakby jej nie poznawały, ale ona była dla nich miła i serdeczna, obejmowała wszystkich i całowała się z nimi. Jednak im dłużej siedziała, tym bardziej jej twarz smutniała, a wielkie, piękne oczy zasnuwały się mgłą. Musiała to zauważyć matka, bo spytała, czy ciocia nie jest zmęczona.

– Taki kawał drogi, Zuziu, może… – rozglądnęła się po izbie, jakby chciała gdzieś ciocię położyć.

– Nie, Maniu, dziękuję – odparła ciocia. Spojrzała po twarzach zgromadzonych i blado się uśmiechnęła. – Dobrze, że was widzę – powiedziała. – Nigdy człowiek nie ma czasu, a i odległości nie sprzyjają – zerknęła na matkę. – Najważniejsze, że jesteście zdrowi – przesuwała wzrok z twarzy na twarz. Dziadkowie pokiwali głowami.

– I ty, Zuziu, dobrze wyglądasz – odezwał się wujek Marian.

Akurat weszła spóźniona wiedźma Honorata, a za nią ciotka Elza. Widać było po zachowaniu, że znają ciocię doskonale, obie bardzo się ucieszyły, rzuciły się na nią, obejmowały i całowały.

– Dzięki Bogu, żyjesz – mruknęła wiedźma Honorata.

– Rzeczywiście, dzięki Bogu – zgodziła się ciocia Elza. I jakby ukrywała jakąś tajemnicę, powiedziała: – Nigdy człowiek nie wie, co go spotka.

– Ciężkie czasy, Zuziu, nadeszły – wychrypiał dziadek Piotr. – Bardzo ciężkie.

Matka podała naleśniki, przez chwilę jedli w milczeniu, rzucając od czasu do czasu jakieś słowo, a gdy już nasycili się i dobrze usadowili, dziadek Ignacy poprosił:

– Opowiadaj, Zuzia, co w wielkim świecie słychać.

– Co z nami będzie? – trwożliwie dodała matka.

– Tyle nieszczęść na tej ziemi – dołączyła ciotka Elza.

– Tyle krwi ludzkiej, Zuziu, tyle płaczu i łez – niosły się głosy, jak skargi do cioci Zuzi, a ona patrzyła na wszystkich po kolei i jakby się zastanawiała, od czego zacząć. Widać było od razu, kto tu jest najważniejszy. Na niej była skupiona cała uwaga. Od niej oczekiwali rady, pomocy i wsparcia. Jakby zjawiła się w ostatniej chwili, zanim nadejdzie nieszczęście.

– Właśnie w tej sprawie jadę do Londynu – pochyliła się i jakoś zgarbiła, zupełnie zmieniona, niepodobna do tej, która jeszcze godzinę temu stała wyprostowana i piękna w furtce i rozglądała się po podwórku.

– Do Londynu? – mruknął dziadek Ignacy.

– Tak, Ignac, do Londynu – powtórzyła i znowu objęła wszystkich smutnym, jakby współczującym wzrokiem, dłużej zatrzymując spojrzenie na dziadku Ignacym. – Muszę tam szybko trafić – mówiła, a już nikt jej nie przerywał, bo wiedzieli, że ma ważne rzeczy do powiedzenia. – Może się orientujecie, że w Londynie pracuje nasz rząd na uchodźctwie, premier, prezydent, ministrowie – wyliczała. – I choć Warszawa padła, Polska żyje. Narodem musi się ktoś opiekować – odczekała moment, czy o coś nie zapytamy, ale nikt się nie odezwał. – To prawda, płynie dużo polskiej krwi – mówiła cicho, ale wyraźnie. – Nie muszę wam tłumaczyć, jak ciężko się ludziom żyje. Nie znają dnia ani godziny. Na Wołyniu katastrofa. Już nie rzeki, ale morze polskiej krwi się leje – urwała i zacisnęła usta. – Sama wiem najlepiej, bo wokół mnie, dokoła Krzemieńca płoną polskie wioski. Czas przerwać to wykrwawianie narodu. Nie mamy jeszcze tyle siły, by przeciwstawić się mordom. Nasze podziemie dopiero się tutaj organizuje. Najważniejszym naszym zadaniem w tej chwili jest przerwać tę falę zbrodni.

– Ale jak? – cicho spytał dziadek Piotr. – Jak, Zuziu?

– To jest właśnie problem – powiedziała. – Ale po kolei, posłuchajcie. Otóż, jak wiecie, Ukraińcy wymordowali połowę Wołynia. Sikorski, znaczy premier naszego rządu w Londynie, zaproponował im, by przerwali tę przerażającą rzeź. Bo dalej na to nie można pozwolić. Giną ludzie, majątek, wioski, dworki, zamki, pałace. Ginie nasz Kościół, łacińska cywilizacja – mówiła tak mądrze, że nawet wujek Marian marszczył czoło. I wujek Tośko skrobał się po głowie. Musieli ze swych głów też wyciągać mądrości, by je porównać z mądrościami cioci Zuzi. I chyba nie wypadły one najlepiej, bo obaj jakoś się skulili, skurczyli i jakby nagle schudli. – Sześćset lat tutaj żyjemy – mówiła ciocia Zuzia. – Sześć wieków! Nasi dziadowie i pradziadowie tworzyli tu swój świat. Kochali się, budowali, zapalali kaganki oświaty, otwierali drzwi przez głodnymi i spragnionymi… – westchnęła. – Ściągali tu wygnańcy z całej Europy. Tutejszy lud umacniał się, zdobywał wiedzę, tworzył… A tu nagle zamieć, wichura i śmierć. Płonie nasza ziemia, płonie najpiękniejsza część Polski… Musimy ją ratować. W tym celu Sikorski zaczął prowadzić rozmowy z dowódcami Ukraińskiej Powstańczej Armii. Doszło do kilku spotkań. Nasi przedstawiciele spotkali się z ich komendantami. Nawet się porozumieli. Uznali, że pora najwyższa, by razem uderzyć na Niemca. Polacy i Ukraińcy, razem! – zaakcentowała. – Dlaczego ma się lać bratnia krew? – spytała. – Nie ma co się wykrwawiać – mówiła – bo największy wróg znajduje się obok. To Szwab. A za chwilę Moskal. Trzeba przewidywać rozwój wypadków. Hitler już się cofa. Jego wojska uległy pod Stalingradem. Dostały się do niewoli. Jest osłabiony. Dlatego można go tutaj porządnie rąbnąć po łapach, przetrącić kręgosłup, by szybciej zginął. Polacy razem z Ukraińcami to siła. Możemy Niemca powalić na obie łopatki. A jak nie powalimy, to przynajmniej porządnie okaleczymy, by się na naszych oczach wykończył. W jedności siła. I Ukraińcy to zrozumieli. Zgodzili się. Ja też miałam w tym udział. Byłam na tych rozmowach w jednej z delegacji. Polska strona zaproponowała, by podpisać ostateczny rozejm. I natychmiast uderzyć na Szwabów. I na to Ukraińcy też się zgodzili. Poczuli swój interes. Jak padnie Niemiec, powstanie wolna Ukraina.

– A Sowieci? – spytał dziadek Piotr. – Zgodzą się na to Sowieci?

– Tę sprawę mieliśmy właśnie rozstrzygnąć – powiedziała ciocia Zuzia. – Ale nie udało się – zwiesiła głowę.

– Dlaczego? – spytał dziadek Piotr.

– Dajcie Zuzi mówić – zdenerwował się wujek Marian. – Sama wszystko powie – z gniewem spojrzał na dziadków. Już się nie odzywali.

– W ostatniej delegacji, już po śmierci generała Sikorskiego – wolno mówiła ciocia. Ale zastanowiła się i spytała: – Wiecie już chyba, że Sikorski zginął w katastrofie lotniczej na Gibraltarze?

Dziadek Ignacy burknął:

– Skąd mamy wiedzieć, Zuzia? Słyszeliśmy coś, ale… – urwał.

– No tak, no tak – skwitowała ciocia. – Rzeczywiście, skąd macie wiedzieć – skinęła głową. – Gazety tu nie docierają, radia nie macie…

– Radio we wsi było – odezwał się wujek Marian. – Nawet kilka aparatów mieliśmy – pochwalił się. – Ale Sowieci wszystkie skonfiskowali, a nauczycieli zabrali na Sybir. I nie mamy teraz ani nauczycieli polskich, ani aparatów. Nic nie mamy. Choć – zastanowił się i spojrzał na ciotkę Elzę – jak słyszymy, w lasach nasi mają… – urwał.

Ciocia Zuzia pokiwała głową.

– W każdym razie, jak zginął Sikorski, jego miejsce zajął Mikołajczyk – powiedziała – i już za jego rządów pojechaliśmy na spotkanie z Ukraińcami.

– Też tam byłaś? – spytał wujek Marian.

– No tak, byłam – odparła. – I dlatego wiem najlepiej, jak to wyglądało.

Byli zasłuchani. Nawet wstrzymywali oddechy, by było ciszej.

– Mów, Zuziu, mów – zachęcił dziadek Piotr.

– Ta nasza delegacja miała wszystko zapiąć na ostatni guzik – opowiadała. – Było nas dziesięcioro. Czterech cywilów, przedstawicieli rządu londyńskiego, w tym ja, i sześciu uzbrojonych po zęby żołnierzy AK. Nasza ochrona. Ze strony ukraińskiej miał być taki sam skład. Ustaliliśmy miejsce, wynajęliśmy dwie furmanki, zaufanych woźniców z konspiracji, naszych chłopców, i pojechaliśmy.

– I co? – nie wytrzymał wujek Tośko. Wujek Marian zmierzył go groźnym spojrzeniem, ale nie upomniał.

– Byliśmy pewni, że uda się nam powstrzymać rzezie na Polakach – tłumaczyła. – To dla nas było najważniejsze. A później mieliśmy podpisać traktat o wspólnej walce. Taki był plan – urwała i uniosła wzrok na dziadków, jakby oczekiwała, by najstarsi ją poparli. By uznali, że ma rację. – Bo tylko tak można było coś dobrego zrobić – mówiła, nie doczekawszy się reakcji. – Wszystko było dokładnie zaplanowane, w najmniejszym szczególe, gdzie się spotkamy, jakie będą procedury, podpisanie wspólnego dokumentu. Mieliśmy ich zapewnienie, że nic się nam po drodze nie stanie. Taki glejt, dali nam papier, żebyśmy, gdyby coś niepożądanego się działo, ten papier pokazali, a dalsza droga będzie wolna. No i jechaliśmy…

– A gdzie to było? – znowu nie wytrzymał wujek Tośko. Wujek Marian szturchnął go łokciem. Ciocia Elza zastanowiła się i powiedziała:

– Na Wołyniu, Tośku, na Wołyniu – dotknęła brwi, ciągle się nad czymś zastanawiając; mówiła wolno i częściej niż dotychczas przerywała, jakby dalsze mówienie sprawiało jej coraz większy kłopot. Spojrzała na ciotkę Elzę i oznajmiła:

– Elza wie, jak ciężko poruszać się dzisiaj po naszej ziemi – dając do zrozumienia, że orientuje się w jej roli w tym gronie. – Prawda, Elza? – wciąż na nią patrzyła. – Dokumenty tajne z miejsca na miejsca przewieźć to prawdziwa udręka. Wszędzie Ukraińcy węszą – opowiadała – wszędzie się czają, pełzają za Armią Krajową krok w krok, idą naszymi śladami, czają się w dzień i w nocy, a do tego Niemcy, ich patrole, no i partyzantka sowiecka, wszyscy przeciwko nam – westchnęła. – Dlatego ciężko… – zacisnęła zęby. – Ale wbrew wszystkiemu, nie poddajemy się…

Wujek Tośko słuchał z otwartymi ustami. Wujek Marian cały był skupiony. Rada Starszych wpatrywała się w ciocię Zuzię, jakby objawiała ona najważniejsze rzeczy na świecie.

– …ciągniemy za sobą ten nasz polski wózek… – kontynuowała – i nie ustajemy w trudzie… nie poddajemy się… – rwała zdania. – No i tak było tym razem. Jechaliśmy przez lasy, od Kowla w stronę Turzyska. To siedziba gminy. W tej właśnie gminie mieliśmy się spotkać z Ukraińcami. Ich tajna służba, Służba Bezpeki, jak ją nazywają, dawała nam pełną gwarancję, że nikt nas po drodze nie zatrzyma, a jakby zatrzymał, jak wspomniałam, pokażemy otrzymany od nich glejt i pojedziemy dalej. Wyruszyliśmy z Kowla bardzo wcześnie, o świcie, wozy już czekały. I posuwaliśmy się szybko na południe, przez Zadyby do Turzyska, a stamtąd już było blisko. Znałam tamte okolice jak własną kieszeń, bo jak wiecie, tam mieszkała moja babcia, świętej pamięci Bernadeta z domu Jasieńczyk, która pięć lat temu zmarła. W młodości często u niej bywałam. Minęliśmy Zadyby, skręciliśmy lekko na Haruszę i Sielec i już byliśmy niedaleko od samotnego chutoru, który znajduje się między Turzyskiem a Różynem. Nasz przewodniczący, kapitan Tadeusz Hawel, kazał zatrzymać wozy i oznajmił, że nie wszyscy pojadą do tego chutoru. Byliśmy zaskoczeni, ale on spokojnie i rzeczowo nam wytłumaczył, dlaczego podjął taką decyzję. – Co innego las, ciężka przeprawa, niebezpieczeństwa, zasadzki, wszystko mogło się zdarzyć i wszystkiego mogliśmy się spodziewać, dlatego niezbędne było nam wsparcie wojskowe, nasi żołnierze z podziemia, uzbrojeni i gotowi do walki, ale teraz kończą się już lasy, jest bezpiecznie, samotny chutor i nie możemy tam wtargnąć jak zbrojny oddział, tylko wejść jako cywilizowana delegacja pokojowa – powiedział i powtórzył – jako cywilizowana delegacja pokojowa, by od samego początku wiedzieli, że przyjechaliśmy z misją dobrej woli.

Nie miałem pojęcia, co to znaczy misja dobrej woli, cywilizowana delegacja i wiele innych tajemniczych spraw. Wszystko było dla mnie zagadką, ale wyczuwałem, że dzieją się rzeczy bardzo ważne i ciocia Zuzia jest kimś wyjątkowym i niesamowitym. Dużo się już nasłuchałem z zapiecka albo spod łóżka, ale teraz słuchałem z zapartym tchem. A ciocia opowiadała dalej:

– Rozumiecie, co to był za człowiek – ogarnęła spojrzeniem całą radę. – Po prostu sama szlachetność i dobroć. Zresztą, jak już wspomniałam, znałam go wcześniej z opowiadań. Bo kończył to samo liceum, które i ja kończyłam, i to samo, w którym przed wojną byłam dyrektorką, słynne Liceum Krzemienieckie, do którego chodził, jak wiecie, sam Słowacki… – urwała.

Dziadkowie i wujkowie pokiwali głowami. Wiedzieli, kto to był Słowacki. Ja nie wiedziałem, ale zrozumiałem, że był kimś ważnym. I zaraz się dowiedziałem, jak bardzo był ważny i wielki.

– A sami rozumiecie, co to znaczy Liceum Krzemienieckie i Słowacki. Nie ma większego od niego poety. Wiem, wiem – szybko dodała – powiecie, że Mickiewicz. I ja was rozumiem. Ale nie wchodźmy w szczegóły. Dla mnie Słowacki jest największy. Mówcie, co chcecie, ale nikt nie ma takiego ducha jak Słowacki. A nam, Polsce, potrzeba dziś wielkiego ducha. Wielkiego! – podkreśliła, a mnie się zdawało, że ciocia Zuzia mówi o czymś, co mnie przerasta, o czymś niesamowitym, w mojej głowie wyrastały jakieś ogromne wielkoludy, potężne stwory jak z baśni i ten Słowacki był spośród nich największy, nawet większy od tego drugiego, jakiegoś Mickiewicza, największy i najbardziej nieprawdopodobny. Aż się wzdrygnąłem na widok tych wielkoludów.

– Ale mniejsza o to – rzuciła ciocia Zuzia. – Najważniejszy w tej historii jest kapitan Hawel, Tadeusz Hawel, absolwent naszego liceum i też poeta. Znam jego wiersze. Piękne i wielkie.

Zauważyłem, że u cioci Zuzi wszystko było wielkie, a nawet bardzo wielkie.

– Piękne i wielkie – podkreśliła. – Ale nie o wierszach mówię – kontynuowała – tylko o człowieku, o jego charakterze i duszy. Zresztą – wyprostowała się, wypięła pierś – przystojny był, elegancki, szarmancki – wyliczała, a ja znowu miałem kłopoty ze zrozumieniem tych jej dziwnych słów. Nie to, co dziadek Ignacy albo dziadek Piotr, czy nawet wujkowie. Mówili jasno, wyraźnie i zrozumiale. I od razu wszystko chwytałem. A ciocia Zuzia mówiła jakoś po pańsku. Wydawało mi się, że wszystko, co powie, od razu rośnie, rozrasta się i staje się ogromne, niedosiężne. Znowu usłyszałem jej głos:

– Tak, to był piękny mężczyzna – westchnęła. – Te jego wielkie, niebieskie, wręcz bławatkowe oczy, przybierające zielony odcień. Ten szlachetny, arystokratyczny orli nos. I to zdecydowane, śmiałe spojrzenie. Jakoś niepasujące do jego łagodnego charakteru. No i jasna cera i dumnie unoszące się nad czołem blond włosy. Taki był. Kapitan! – rzekła z mocą i zastygła, jakby chciała go jeszcze pełniejszego z pamięci przywołać. – I on nam przed tym chutorem, zanim wjechaliśmy na polną drogę, powiedział – ciągnęła – że damy Ukraińcom przykład, jak się należy w takich sytuacjach zachowywać. Skoro mamy z nimi współpracować, mówił, skoro mają być naszymi partnerami w walce, musimy sobie ufać, bo bez zaufania nic nie ma sensu. Tak nam mówił. Nic nie ma sensu. I to zrozumieliśmy. Powiedział, że do chutoru pojedzie tylko on, sam. Zresztą był ubrany po cywilnemu. I ja dopiero wtedy zrozumiałam, dlaczego nie miał na sobie munduru. Powiedział, że pojedzie sam. Ale myśmy zaprotestowali. Jak to sam? Nie znamy ludzi. Nie wiemy, jak się zachowają. Bez obstawy nie może jechać. Przecież po to jedzie z nami sześciu zdrowych, odważnych chłopców. Po to jesteśmy tu wszyscy, argumentowaliśmy. Ale on nie chciał słyszeć. Uparł się, że nie jest mu potrzebna żadna obstawa. To sprawa honorowa, powiedział. Pokażemy im na samym początku, czym jest dla nas honor. Honor to wielka rzecz, mówił, a ciocia to powtarzała: – Honor to wielka rzecz – a mnie znowu uderzyła ta wielkość. Wszystko musiało być wielkie. I znowu wszystko w moich oczach rosło. Już było takie jak Karpaty, Iwan Pop i Howerla. – Bo jeśli ludzie nie kierują się zaufaniem i honorem – mówił kapitan, a ciocia za nim – to czym mają się kierować? – Uniosła ramiona. – Taki był – zaakcentowała. A ja się zastanawiałem, dlaczego wciąż mówi, że był, a nie jest. Przecież wszystko się działo teraz, w lipcu, i mieliśmy nadal lipiec. A ciocia mówiła o lipcu, że był, było, byliśmy… To mnie uderzyło, ale przecież nie mogłem jej zapytać, bo byłem zwierzątkiem, psem. Nikt inny też nie zapytał. I ciocia kontynuowała opowieść. Tylko przerwał jej na moment wujek Tośko, jak wiadomo, niecierpliwy.

– Sam pojechał? Do takiej dziczy? – rzucił.

– Nie, nie sam – odparła ciocia Zuzia i wyjaśniła: – To było tak. Jak wam na początku powiedziałam, było nas dziesięcioro, czworo w cywilu, w tym ja, i sześciu żołnierzy z bronią. Kapitan Hawel kategorycznie stwierdził, że na rozmowy pojedzie sam, a ponieważ był dowódcą, tylko on mógł wydawać rozkazy. Jednak widział po naszych minach, że bardzo to nam nie odpowiada i zgodził się, że pojedzie z nim jeszcze furman i jego kolega, sierżant Kawecki, też bez munduru. I tak się stało. Jeszcze walczyłam, by zabrał mnie ze sobą. Kobiety łagodzą obyczaje, przekonywałam, ale on odparł, że kobiety padają jako pierwsze i zdecydowanie zabronił. Kazał nam ukryć się w lesie, na niedalekiej polance i czekać ze dwie, trzy godziny, a gdyby nie wracał, wtedy mieliśmy wejść do chutoru zbrojnie. „To nie może długo trwać”, powiedział. Potrząsnął teczką pełną dokumentów i dodał: „Wszystkie papiery przygotowane. Tylko podpisać”, uśmiechnął się, woźnica strzelił batem i ruszył.

– Bez broni? – upewnił się wujek Tośko.

– Tak, bez broni. Wyjął nawet przy nas pistolet i położył na kolanach najstarszego spośród nas stopniem, kaprala Bartka.

Wujek Tośko chwycił się za głowę.

– Czekaliśmy na nich godzinę, drugą, nic się nie działo – ze smutkiem w głosie mówiła ciocia, popatrując na wujka Tośka, który opuścił głowę, jakby wiedział, co się stanie. Wszyscy w napięciu, z uwagą wsłuchiwali się w słowa cioci. – Było już po południu, słońce przestało piec – opowiadała – siedzieliśmy pod dębami i zerkaliśmy w stronę ścieżki do chutoru, ale nikt nie nadjeżdżał. Gdy minęły trzy godziny, zaczęliśmy się martwić, ale poczekaliśmy jeszcze ze trzydzieści minut, bo chutor był oddzielony od nas zagajnikiem i by dojechać do niego krętą leśną ścieżką, trzeba było godziny. Obliczyliśmy, że najpóźniej za pół godziny kapitan Hawel powinien do nas wrócić. Kiedy nie było go i po półgodzinie, ruszyliśmy do chutoru. A wcześniej ustaliliśmy z dowódcą oddziałów AK na ziemi kowelskiej, by na czas naszej operacji jego chłopcy z daleka nad nami czuwali. Mieliśmy więc pewność, że gdzieś za naszymi plecami czai się odpowiedzialna i poważna siła. W przypadku kłopotów nadciągnie nam z pomocą. Znakiem alarmowym miała być podwójna raca rozświetlona nad lasem, a sygnałem zapasowym seria z karabinu maszynowego, który mieliśmy przy sobie. Jechaliśmy do chutoru pełni niepokoju. Chłopcy kilkakrotnie sprawdzali karabiny, automaty, pistolety, granaty i byli przygotowani na najgorsze. Gdy zobaczyliśmy chutor z daleka, panował w nim podejrzany spokój. Absolutna cisza, jakby nikogo tam nie było. To nas zastanowiło. Zatrzymaliśmy się na moment i naradzili, co robić. Przez kilka minut obserwowaliśmy zabudowania. Nic się tam nie ruszało. Żadne zwierzę nie dawało znaku życia. Żaden pies nie zaszczekał. Żaden kot nie miauknął. Nie dostrzegliśmy też naszego wozu ani koni. I wtedy dowódca grupy, kapral Bartek, wyjął dużą wojskową lornetkę z torby, nakierował na chutor i osłupiał. Nagle zbladł, spojrzał na nas z przerażeniem w oczach i wydusił:

– Zamordowali ich!

Kto? Gdzie? Jak? Kiedy? Nie mieściło się nam w głowach.

– Leżą tam ich ciała – wskazał ręką. Patrzyliśmy osłupiali. Jakże tak, po co, dlaczego? – cisnęły się pytania, ale uznałam, że dopóki nie dotrzemy na miejsce, nie będziemy w stanie niczego konkretnego się dowiedzieć. Powiedziałam to kapralowi. Ten wydał rozkaz, by chłopcy ustawili się w tyralierę, i powoli, kryjąc się, ruszyli w kierunku chutoru, a mnie polecił, bym się schowała za ich plecami, co mi nie odpowiadało. Poczułam się poniżona i odrzucona. Nie chciałam się na to zgodzić. Zażądałam karabinu i ruszyłam z nimi. W końcu przeszłam szkolenie. I też należałam do AK. Byliśmy coraz bliżej. Nawet bez lornetki widać było już dobrze zabudowania i coś jakby ciemne plamy na podwórku, jakby porozrzucane rzeczy. Posuwaliśmy się wolno, a kapral Bartek co jakiś czas stawał na palcach i wpatrywał się przez lornetkę w chutor. Wciąż nic się nie działo. Wciąż nikt nie wychodził z budynków. Nie ryknęła krowa. Nie zarżał koń.

– Albo się ukrywają i chcą nas zaskoczyć – uznał kapral – albo nikogo już tam nie ma. Pokiwał smutno głową i podał mi lornetkę. Spojrzałam przez nią na obejście i od razu natrafiłam na przerażający widok. Na środku chutoru leżały porozrywane ludzkie zwłoki, zapewne kapitana Hawla, a obok nich, po lewej i prawej stronie dwa krzyże z ciałami naszych żołnierzy. Zmroziło mnie. Ruszyliśmy biegiem. Z karabinami gotowymi do strzału. Ale nie musieliśmy strzelać. To, co zobaczyliśmy, przeszło nasze najgorsze oczekiwania. Na podwórku leżały szczątki kapitana. Ale w jakim stanie?! – ciocia chwyciła się za twarz. – W jakim stanie, Maniu – odsłoniła oczy i spojrzała na matkę. – Pojęcia nie macie, co oni z nimi zrobili! To nie dzicz, Tośku – popatrzyła na wujka Tośka. – To rasa morderców! Monstra w ludzkiej skórze! – szukała słów, które by oddały ogrom jej zaskoczenia. – W ich mózgach lęgnie się zagłada! – mówiła, zdruzgotana. – Do dzisiaj widzę patrzące na mnie z oderwanej głowy oczy kapitana – skarżyła się. – Niewinny, szlachetny człowiek. I co z nim zrobili?! Co zrobili?! – znowu chwyciła się za twarz i tarła policzki, a w jej oczach pojawiły się łzy. Zaczęła szlochać. Cała się trzęsła. Trzęsły się jej ramiona, ręce i ciało. Aż podbiegła do niej matka i ją przytuliła. Wszyscy siedzieli osłupiali. Nikt słowa nie mógł wydobyć. W końcu zabrakło jej łez. Przestała się trząść, opuściła głowę i zastygła. Matka wciąż ją podtrzymywała i szeptała: – Zuzia… Boże, daj nam moc, byśmy przetrwali ten ból. Ten ciężar ponad ludzkie siły. – Ciocia uścisnęła matkę, jakby jej dziękując za współczucie, pokiwała głową i powiedziała, panując już nad głosem: – Nie wiem, Maniu, jak to nazwać. Nie ma takich słów – powiedziała – które by oddały to, co zobaczyliśmy…

– Masz swój honor! – syknął złośliwie wujek Marian.

– I zaufanie! – cisnął wujek Tośko.

Ciocia Zuzia skinęła w ich stronę głową.

– Ale my postąpiliśmy jak ludzie… – powiedziała. – Oni… oni… – spojrzała po wystraszonych twarzach – oni… rozszarpali kapitana na kawałki. Nie zabili kulą. Nie zastrzelili. Zakatrupili go! – syknęła. – Rozumiecie?! – ogarnęła wzrokiem blade twarze. – Przywiązali go do koni i rozerwali na cztery kawałki. I tak leżał, rozszarpany, osobno ręce i nogi, osobno korpus… straszny widok, Maniu, straszny… wychodziły z niego wnętrzności – znowu chwyciła się za twarz i zapłakała, a matka ponownie ją objęła i przytuliła, szepcząc modlitwę.

Gdy minął płacz, dodała:

– Nie wystarczyło im rozerwać kapitana na kawałki. Po śmierci także się nad nim znęcali. Odrąbali mu siekierą głowę. I wbili w środek czaszki gwóźdź. A na tym gwoździu zawiesili kartkę: SMERT LACHAM! Chyba wiedzieli, że przyjedziemy do chutoru. Bo po co by mu tę kartkę przyczepiali?! Teczkę z dokumentami łajnem obsmarowali. Jakby specjalnie chcieli nas upokorzyć. To bydło straszne było – ciocia była rozżalona, rozgoryczona i bardzo blada. Rysy jej twarzy się zmieniły. Zgarbiła się, oczy miała szkliste i patrzyła w ziemię, nawet jakby poprzez ziemię.

Musiało minąć dobrych kilka chwil, zanim doszła do siebie.

Wytarła chusteczką twarz, oczy, usta i dokończyła opowieść.

– Pozostałych dwóch… – zawiesiła głos – ukrzyżowali. Ten czyn potwierdza domysł, że przygotowali się wcześniej. Drzewo było świeżo heblowane. Młotki, siekiery, gwoździe, widły leżały pod krzyżami. Specjalnie zostawili, byśmy widzieli. Krzyży nie wkopali w ziemię. Leżały po lewej i prawej stronie kapitana. Może się spieszyli? – zastanowiła się. – W każdym razie obaj mieli przybite ręce i nogi. I ciała pokłute widłami. Od dołu do góry. I też gwoździami przebite czaszki. Jakby się w tym specjalizowali. I kartki, tylko z innymi napisami: CHAJ ŻYWE UKRAINA! Na dodatek poobcinali im palce u rąk, nosy i uszy – wykrzywiła usta. – Ale nie wydłubali oczu, jakby kazali im patrzeć na tortury.

Trzęsły się jej ręce. Była blada i zmęczona. Zebrała jednak w sobie siły i dokończyła: – I uciekli boczną drogą, na drugą stronę lasu. Dopiero na miejscu zobaczyliśmy końskie ślady. Na oko było ich ze dwudziestu. A nasi… – kiwała się do przodu i do tyłu – …a nasi chłopcy leżeli martwi… musieli strasznie się męczyć… męka, Maniu, Męka Pańska – powiedziała i jakby się wystraszyła, ale zaraz powtórzyła: – Tak, to była Męka Pańska… Powtarza się, Maniu, w każdym czasie, w każdej epoce – spojrzała na krzyż. – Gdybyśmy wiedzieli – uniosła wzrok – gdybyśmy wiedzieli, nigdy nie puścilibyśmy ich samych… Nigdy…

Wiedźma rymnęła na kolana i zaintonowała:

Wieczne odpoczywanie

Za nią po kolei klękali ciotka Elza, matka, dziadkowie, wujenki, wujkowie, a na końcu padła na kolana ciocia Zuzia i śpiewnie recytowali:

Wieczne odpoczywanie racz im dać, Panie,


a światłość wiekuista niechaj im świeci.


Niech odpoczywają w pokoju.


Amen.

A gdy skończyli, matka zaczęła:

Pod Twoją obronę uciekamy się,


święta Boża Rodzicielko…

Wstali z kolan i usiedli. A ciocia Zuzia wytarła oczy i powiedziała:

– Nie wiedzieliśmy, co mamy robić, na szczęście kapral Bartek nie stracił rozumu i wydał rozkaz żołnierzom, by szczątki ofiar dokładnie zebrali i razem z postrzępionymi ubraniami położyli na wozie. Chłopcy poznosili kawałki i poukładali na rozłożonej płachcie, którą mieliśmy ze sobą. I ruszyliśmy w drogę powrotną. Wjechaliśmy do zagajnika i ledwie przebyliśmy kilka wiorst, usłyszeliśmy straszny ryk, a naprzeciwko nas wyrosła jak spod ziemi banda złożona gdzieś z dwudziestu ludzi uzbrojonych po zęby. „Już po nas”, pomyślałam. I choć mieliśmy broń gotową do strzału, kapral Bartek syknął, by nie strzelać: – Nie mamy szans. Wybiją nas jak kaczki – powiedział. I nagle chwyciły go torsje. Może spojrzał na wnętrzności kapitana. Może wpadł w popłoch. W każdym razie chwycił się za brzuch i zwymiotował. Był młody. Nie wytrzymał presji chwili. I wtedy krzyknęłam:

– Na ziemię! Race!

Zanim tamci się zorientowali, co się dzieje, już leżeliśmy na ziemi i kryliśmy się między drzewami. Konie się spłoszyły i skręciły w las, ale wóz zahaczył kołami o dwa stojące blisko siebie drzewa i zatrzymał się. Chłopcy wystrzelili racę. Widać było ją doskonale na niebie. Zmierzchało. Zaterkotał nasz karabin maszynowy. Tamci też padli na ziemię. I pruli po krzakach. Tylko kule świszczały. Nie spodziewali się chyba takiego obrotu sprawy. Ale po chwili wstali i ruszyli na nas tyralierą.

I wtedy stał się cud.

Od tyłu zaatakowali ich nasi z lasu. Z jednej strony waliliśmy my, z drugiej nadciągali z odsieczą żołnierze AK. Bandyci nie mieli żadnych szans. Padali jak muchy. Po kilku minutach strzały ucichły. Z lasu nadciągnął pięćdziesięcioosobowy oddział. Z bandy ukraińskiej została sieczka. Kilkunastu zabitych. Kilku musiało uciec. Gdy nasi podeszli, opowiedzieliśmy, co się stało. Dławili wściekłość. Pułkownik, który stał na czele oddziału, Józef Blaszka, zobaczył rozerwanego kapitana, a właściwie jego szczątki, i ryknął, by łapać niedobitków. Kilku żołnierzy rzuciło się za nimi w las. Jakież było nasze zaskoczenie, gdy po chwili z innej części lasu wyłoniła się kolumna żołnierzy. Myśleliśmy, że to banderowcy. Na szczęście była to druga grupa akowców, która miała nam gwarantować bezpieczeństwo. Teraz już naprawdę odetchnęliśmy. I po krótkiej naradzie ruszyliśmy przed siebie, a z obu stron mieliśmy dobrą ochronę. Dogoniła nas też grupka tych, którzy rozprawili się z uciekinierami. Wiedli ze sobą dwóch jeńców. – Rozstrzelać psy! – krzyknął pułkownik, wciąż widząc szczątki kapitana Hawla. Ale nie pozwoliłam. – Pod sąd wojenny! – powiedziałam. Pułkownik ochłonął. Kazał tych dwu związać, dał do pilnowania kilku swoich. I ruszyliśmy.

– Szkoda! – wykrztusił Tośko. – Skurwysynów trzeba wytłuc jak gnidy.

– Nie, Tośku. Tak się nie robi. Od tego są sądy – spokojnie tłumaczyła ciocia Zuzia.

– Aż z nas kaszankę zrobią! – warknął wściekły wujek Tośko. Był gniewny, zaciskał pięści. Nie wytrzymał i bluzgnął: – Gardła bym chamom poprzecinał. Kurewskie nasienie.

Widać było, że i wujek Marian zrobiłby to samo. I wiedźma Honorata dławiła w sobie gniew i bunt, a jej oczy ciskały pioruny.

– Nie, kochani – łagodnie, jakby nie było wozu ze szczątkami kapitana, zwróciła się do obu wujków ciocia Zuzia. – Rozumiem wasz gniew. Ale jest coś ważniejszego niż zemsta.

– Co? – burknął wujek Tośko.

– Sumienie – odparła ciocia Zuzia i dokończyła opowieść, nie pozwalając już wracać do zemsty, choć obaj wujkowie zgrzytali zębami.

– No i dzięki chłopcom z lasu – mówiła – dotarliśmy z powrotem do Kowla. Ciała dwu ukrzyżowanych zabrały rodziny. A my zorganizowaliśmy uroczysty pogrzeb kapitana Hawla. Pochowaliśmy go na cmentarzu. Nieprzebrane masy ludzi nam towarzyszyły. Ksiądz biskup piękne kazanie wygłosił. I zdawało się, że najgorsze za nami. Następnego dnia jednak… – ciocia chwyciła się za pierś, a matka skoczyła do niej:

– Zuziu, co ci? Niedobrze? – rzuciła się do wiadra i podawała już zimną wodę. Ciocia napiła się, nabrała powietrza, odetchnęła, wciąż trzymając rękę na piersi.

– Lepiej? – spytała matka.

Ciocia głośno przełknęła ślinę i wyszeptała:

– Tego się nikt nie spodziewał...

– Czego? Co się stało, Zuziu? – nachyliła się ku niej ciotka Elza. – Czego się nikt nie spodziewał?

– Ktoś wykradł ciało – wypaliła.

– Jak to wykradł? Kto? Kiedy? Jak? Po co? – ze wszystkich stron leciały pytania.

– Żebym to wiedziała – ciocia rozłożyła ręce. I dodała: – Męka Pańska, Maniu – patrząc na matkę. – Odkopali grób i zabrali trumnę z kapitanem.

– Dlaczego? Po co? – wciąż nie rozumieli.

Ciocia długo nie odpowiadała, aż w końcu, pochylając się w stronę najstarszych, odrzekła:

– Bali się chyba, że ten grób stanie się miejscem wielkiego żalu. I ludzie zaczną się tam schodzić i rozpamiętywać. Bali się… pamięci – zakończyła.

To było jak uderzenie obuchem. Wbijali spojrzenie w ciocię Zuzię, jakby chcieli coś jeszcze wyciągnąć. I ciocia to wyczuła, bo powiedziała:

– Zgłosiliśmy na policji… – urwała, a na jej twarzy rysowało się zwątpienie. – Ale sami wiecie, kto dzisiaj rządzi na policji…

– Banderowcy! – syknął wujek Tośko.

– Nie mamy wyjścia, musimy czekać… – powiedziała. – Boją się pamięci… boją się… że zaczną się tam schodzić ludzie… Bo to męczennik… – dodała ciszej, jakby już tylko do siebie mówiąc. A potem dokończyła opowieść o tym, dokąd jedzie i dlaczego.

– Musiałam zdać na miejscu sprawozdanie – mówiła – co się stało w chutorze.

Powiedziałam komu trzeba z dowództwa AK, ale oni uznali, że pełną informację musi bezpośrednio uzyskać ode mnie polski rząd w Londynie. I nakazali mi, bym się tam zameldowała i osobiście opowiedziała, co naprawdę w lesie zaszło. I dlaczego nie udało się nakłonić UPA do wspólnej walki z Niemcami. Bo to sprawa międzynarodowa. Po to tam jadę – zdawała się kończyć. Ale coś sobie przypomniała i dodała: – Miał dwadzieścia osiem lat, znaczy kapitan Hawel. Był taki młody. Miał przed sobą przyszłość. I jako żołnierz, i jako poeta. Może wyrósłby z niego nowy Słowacki… Mickiewicz… Bo, jak wiecie, płodna jest nasza ziemia kresowa w talenty… płodna… Ale także w rzeki krwi – pokiwała głową. – Każde pokolenie niesie swoje ofiary… każde. A ja nie mogę się uwolnić od kapitana Hawla. Szkice naukowe pisał. Uniwersytet Warszawski skończył. Talent… ogromny talent… I zostawił rodzinę… piękną i młodziutką żonę. Pomagała mu, doradzała… – spojrzała w ciemne jak atrament niebo. Żadnej gwiazdki. Pełna ciemność. Wiedźma Honorata już wstawała. I ciotka Elza dawała do zrozumienia, że pora się pożegnać. Ale ciocia Zuzia miała jeszcze coś do powiedzenia. Zatrzymała się więc wiedźma Honorata. I przestała się kręcić ciotka Elza.

– Szliśmy przez spalone wsie – mówiła ciocia Zuzia. – Widzieliśmy koszmarne sceny – przymknęła oczy.

A ja już nie mogłem sobie wyobrazić bardziej koszmarnych rzeczy niż porozrywane przez konie ciało kapitana. I gwóźdź wbity w jego mózg. No i dwóch krzyży… Też mi się zebrało na wymioty. Gdy usłyszałem jeszcze, że mówi: – Na drzewach wisieli Polacy. Na hakach dzieci bez oczu. I kobiety rozszarpane, z kiszkami na drutach – tego już nie wytrzymałem. Zeskoczyłem jak kot z zapiecka. Aż ciocia Zuzia krzyknęła:

– Boże, i on to wszystko słyszał!

Ale ja już mknąłem do budy psa. I sam byłem psem. Skomliłem cichutko, przytulając się do drugiego psa.

Słyszałem, jak chatę opuszczali goście. W milczeniu, wolno, z pochylonymi głowami. Księżyc, który pokazał się na niebie, rozświetlił ścieżki. Słyszałem szuranie nogami. I ciężkie oddechy.

Na ganek wyszła też ciocia Zuzia i spytała ojca:

– Odwieziesz mnie, Janku, o świcie do Halicza?

A ojciec odrzekł:

– Odwiozę cię, Zuzia, odwiozę.

– I niech to wszystko zostanie między nami – dodała ciszej, patrząc w niebo.

Ojciec skinął głową.

Matka szukała mnie oczami w budzie psa, ale pewnie się wstydziła cioci Zuzi i nie zawołała, żebym wylazł.

Tuliłem się do psa i bałem się nocy.

Загрузка...