ROZDZIAŁ IX

I znowu w Grastensholm przygotowywano wesele.

Liv nie bardzo wiedziała jak to wszystko urządzić.

– Czy mogłabym zaproponować skromną uroczystość, Irjo? Miewaliśmy tu już wspaniałe wesela, na przykład moje pierwsze z Laurentsem Bereniusem. A bardziej nieszczęśliwego małżeństwa niż nasze nigdy chyba nie widziano! Potem był mój drugi ślub, z Dagiem, wesele dużo skromniejsze i spokojniejsze, a przecież sama wiesz, jacy jesteśmy ze sobą szczęśliwi. Wesele Taralda i Sunnivy też było szumne, ale małżeństwa nie ułożyło się najlepiej. Więc może teraz zrobilibyśmy skromne, ciche przyjęcie, dobrze?

Irja uśmiechnęła się.

– Oczywiście, tak, tak będzie najbezpieczniej. Ale bardzo bym chciała zaprosić mojego ojca…

– Och, kochanie, oczywiście wszyscy twoi bliscy przyjdą! I nasi z Lipowej Alei. Ale z zewnątrz nie chciałabym nikogo, tym razem.

Mimo to wpadła w panikę, kiedy obie z Irją sporządziły listę gości, umieszczając na niej wszystkich z Eikeby i rodzeństwa panny młodej mieszkające w okolicy. Bracia, siostry, wujowie, ciotki, kuzynowie i rodzina z Lipowej Alei, razem osiemdziesiąt pięć osób. Niemało, jak na skromną uroczystość.

Gdy po weselu udało im się nareszcie wyprawić ostatnią falę gości z Eikeby, wyczerpani byli wszyscy, gospodarze i służba. Jeszcze przy sprzątaniu znaleźli pod stołem jednego z kuzynów Irji, ale poza tym było pusto.

Tak więc Irja i Tarald zostali małżeństwem. Pastor ich pobłogosławił i wygłosił krótką, ale piękną mowę o tym, jak to wspaniale, że dwoje jego przyjaciół odnalazło się nawzajem. Młoda, lalkowata pastorowa siedziała sztywno przy stole, sprawdzała palcami jakość tkanych ręcznie mat rozłożonych na ławach i kilimów na ścianach, nie przestając się uśmiechać łagodnie, lecz zarazem cierpko. Nieoczekiwanie Tarald i Irja doznali olśnienia. Zaczęli się teraz domyślać dlaczego pan Martinius jest taki zgorzkniały. Później, wieczorem, stało się to zresztą jeszcze bardziej oczywiste. Żona pastora, Julia, rozmawiając z Liv, traktowała ją wyniośle! Żeby się nikomu nie wydawało że stoi w parafii choćby o źdźbło wyżej, niż żona pastora. Liv popatrzyła na nią z szelmowskim błyskiem w oczach i wyciągnęła kieliszek w stronę Irji.

– Na zdrowie! I witaj w rodzinie, kochana baronowo!

Od strony pastorowej dało się słyszeć stłumione prychnięcie.

Wesele dobiegło końca. Kiedy nareszcie wszyscy sobie poszli, Tarald zatrzymał się przy drzwiach Irji.

– Dziękuję ci za dzisiejszy dzień, droga przyjaciółko. Wypełniłaś swoje obowiązki w najlepszym stylu. Teraz ja powinienem wypełnić moje.

Irja drgnęła, ale on tylko ujął jej rękę: – Dobranoc, Irjo. Lepszej matki nie mógł Kolgrim mieć!

Potem odszedł do siebie. Irja weszła do swojego pokoju, połączonego przez otwarte drzwi z pokojem Kolgrima. Długo leżała, wpatrując się w ciemność i dopiero przed świtem zapadła w sen.

Małżeństwo było szczęśliwe, choć zostało zawarte na tak niezwykłych warunkach. Tarald okazywał jej dużo więcej szacunku niż przedtem i często wszyscy czworo siadywali w długie zimowe wieczory, gdy Kolgrim poszedł już spać, i rozmawiali, albo grali w jakieś gry. Dobrze się czuli razem i nikt nie traktował Irji jak znacznie niżej od rodziny stojącej analfabetki, którą przecież w istocie była. Uważali, że jest im równa we wszystkim – mądra młoda kobieta, o gorącym sercu.

Pewnego dnia, w połowie marca, Tarald rozmawiał z Irją w pokoju Kolgrima. Stał przy oknie i wyglądał na dwór.

– Czy zastanawiałaś się może nad sprawą drugiego dziecka?

Irja drgnęła tak mocno, że to aż zirytowało Kolgrima.

– Tak – odrzekła cicho.

– Myślisz, że byłabyś już w stanie przez to przejść?

Zawahała się na moment.

– Masz na myśli długi czas oczekiwania? I poród? Tak. Jeśli tego chcesz.

Nie odwracając się powiedział.

– Czy odpowiadałoby ci, gdybym przyszedł dzisiaj wieczorem?

O, moje biedne serce, nie szarp się tak strasznie. Zostanę przecież rozerwana na kawałki.

– Tak. Odpowiada mi.

W ostatnim momencie zdążyła powstrzymać cisnące się jej na wargi „dziękuję”.

Poszła natychmiast umyć włosy i wykąpać się. Ręce dygotały jej tak, że z trudem nalewała wodę do miednicy. W końcu usiadła na ławce, zasłoniła twarz rękami i wybuchnęła gwałtownym płaczem.

Liv, która akurat tamtędy przechodziła z brudną bielizną, poruszona otworzyła drzwi i zapytała:

– Irjo, na Boga, co ci jest?

Irja, siedząca w samej tylko koszuli, nie była w stanie odpowiedzieć. Liv objęła ją, przytuliła i czekała aż synowa trochę się uspokoi.

– Tak się boję – wyszlochała na koniec Irja.

– Opowiedz mi, o co chodzi.

– Nie. Ja nie mogę o tym rozmawiać.

– Cokolwiek by to było, sama, jak widzisz, nie możesz sobie z tym poradzić.

– Ale to dotyczy tylko mnie i Taralda.

Liv siedziała bez ruchu.

– Czy on cię źle traktuje?

– Nie, nie, oczywiście, że nie!

– On jest moim synem, może jednak mogłabym ci pomóc?

– Tak się boję… bo on może uważać, że moje ciało jest okropne. I że nie uda mi się ukryć, że… że ja go kocham.

O Boże, pomyślała Liv, zamykając oczy. Co ten mój niemożliwy syn zrobił? Jak naprawdę głęboko zranił tę dziewczynę.

– Chcesz powiedzieć, że wy nigdy… nie byliście ze sobą?

Irja przełknęła łzy.

– Nie, nigdy. Ale teraz on chce mieć drugie dziecko. To ma się stać dziś wieczorem. Wykąpię się, mogę się ładnie ubrać i upiąć włosy tak, jak mi pokazała pani Silje, ale nie mogę zmienić swoich nóg!

Jej głos przeszedł w cienki pisk i znowu zaczęła płakać.

Taraldzie, jak możesz być taki okrutny? – myślała Liv zgnębiona. Czy ty nie jesteś naszym synem, wnukiem Charlotty, Silje i Tengela? Skąd ci się bierze ta nonszalancja i ten brak uczuć? Może to po twoim dziadku Jeppe Marsvinie? Albo po tym okropnym ojcu Charlotty?

Nagle Liv zapałała gniewem.

– Posłuchaj no, Irjo! Jesteś tysiąc razy lepsza od tego zimnokrwistego głupca, zapamiętaj to sobie! To on powinien ci dziękować, że może do ciebie przyjść, to on powinien odczuwać pokorę wobec twojej wiernej miłości. Bo ty go od dawna kochasz, prawda?

– Tak, od wielu lat. Pani Silje wiedziała o tym.

Och, ile to musiało być gorzkich lat, pomyślała Liv, poruszona. I jeszcze Sunniva na dodatek!

– Irjo, ja nie mogę się w to mieszać. Jeśli teraz pójdę i powiem mu, co do niego czujesz i co on powinien czuć do ciebie, jeszcze pogorszę sprawę. Ale jeśli jutro zobaczę, że jesteś rozżalona albo smutna… To ja go wtedy obiję, nie zważając na to, że jest dorosłym mężczyzną. Wierz mi, ja wiem, co to znaczy być ranioną w małżeństwie. Przeżywałam z Laurentem Bereniusem prawie to samo, co ty, a byłam wtedy nawet młodsza od ciebie. No, a teraz umyj się i zobaczymy, co należy zrobić. Mam trochę perfum i różu, na policzki i na wargi. Będziesz taka śliczna, że mój nierozgarnięty syn nawet nie spojrzy na mało ważne nogi.

Irja pociągnęła nosem i próbowała się uśmiechnąć.

– Dziękuję, najlepsza pani baronowo!

– Nie, ty znowu wracasz do swoich dawnych przyzwyczajeń! Już od dawna przecież mówimy sobie ty. Między nami baronowymi.

Irja zbierała nerwowo jakieś drobne przedmioty w pokoju, przenosiła je z miejsca na miejsce, bez jakiegokolwiek ładu i składu. Miała na sobie ślubną nocną koszulę Charlotty Meiden, przeznaczoną dla panny młodej ze znacznie wyższego rodu niż ona. Ciemnoblond włosy rozpuszczone, spływały aż do talii, a z przodu zostały ułożone w długie loki. Liv umalowała ją dyskretnie i delikatnie skropiła różanymi perfumami.

Irja sama uważała, że jest dosyć ładna. Tak naprawdę, to nigdy przedtem taka ładna nie była. Na wszelki wypadek zamknęła drzwi do pokoju Kolgrima.

Po chwili rozległo się pukanie do drugich drzwi, tych od strony korytarza. Irja drgnęła, chciała zawołać „proszę wejść” ale zdołała wydobyć z siebie tylko słabiutki szept. Wciągnęła powietrze i podjęła jeszcze jedną próbę.

Jak sparaliżowana stała przy łóżku i mogła jedynie skinąć głową, gdy Tarald wszedł do środka. Przyglądał się jej w świetle łojowych lampek rozwieszonych na ścianach.

– Nie bądź taka przestraszona – uśmiechnął się. – Wszystko pójdzie dobrze.

Tak możesz mówić ty, bo masz doświadczenie, pomyślała. Och, nie wolno mi myśleć o tym, że on trzymał w ramionach Sunnivę w miłosnym oszołomieniu, myślała z desperacją. Nie wolno mi. W końcu on jej nie znosił, tak było. Nie, tak też nie wolno mi myśleć, to niesprawiedliwe wobec biednej Sunnivy. Ech, do diabła z Sunnivą!

Brzydkie słowo zrobiło jej dobrze.

– Jaka ty jesteś ładna, Irjo! Jesteś naprawdę ładna.

Tarald miał na sobie tylko cienką koszulę i ciemne spodnie. Ostrożnie podszedł do niej i położył jej ręce na ramionach. Irja była tak spięta, że o mało nie upadła pod jego dotknięciem.

– Powinniśmy potraktować to chłodno i trzeźwo – powiedział przyjaźnie. – Tak będzie łatwiej, zobaczysz.

I ty w to wierzysz! – krzyczała w duszy. Chłodno, i trzeźwo? Ty, który jesteś dla mnie najpiękniejszym i najdroższym mężczyzną? Nie, ja tego nie zniosę, ucieknę stąd!

Ale on już zaczął zdejmować z niej nocną koszulę, a ona posłusznie podniosła ręce do góry. Jak dziecko.

– Może zgasimy światło? – szepnęła tchórzliwie.

– Zaraz. A teraz połóż się, moja droga. Nie musisz się bać.

O Boże, jakie ona ma jednak krzywe te nogi, pomyślał Tarald, zaszokowany. Nic dziwnego, że tak brzydko chodzi. I to ciało, takie zdeformowane. To oczywiste, że rozumie Kolgrima, skoro sama jest tak strasznie zbudowana.

No, może zbudowana… to niewłaściwe słowo. To przecież choroba uczyniła ją taką. Oset… Owszem, to trafne określenie!

Na moment przeniknął go strach. A jeśli ona w ogóle nie będzie mogła urodzić dziecka? Jeśli to wszystko na próżno?

Irja leżała już na łóżku, skulona, jakby chciała ukryć swoje biedne ciało, Tarald zdjął z siebie koszulę i rozpiął pasek, a potem położył się obok niej.

Nigdy w życiu nie zdołam tego zrobić, myślał. Ona, tak mało pociągająca, nigdy nie wzbudzi we mnie pożądania.

Irja jednak była miła i ciepła, temu nie mógł zaprzeczyć. Drżała jak liść osiki, chociaż w pokoju było gorąco. Nie chciał jej pieścić, a tym bardziej całować, to by było idiotyczne, mieli przecież pozostać tylko przyjaciółmi.

Irja próbowała opanować drżenie, ale bez powodzenia. Czuła skórę Taralda na swoich piersiach, to on, ukochany mężczyzna jej marzeń, leżał teraz przy niej! Jak ona zdoła ukryć swoją tęsknotę do niego? Jak zdoła zmusić swoje ręce i ciało do posłuszeństwa i dyscypliny? Teraz on uniósł się lekko i oparł na łokciu.

Co będzie, jeśli go obejmę? Czy to wypada? Och, wiem tak niewiele, i tak się boję, tak się boję, że on się wszystkiego domyśli. Nie, nie dam sobie z tym rady. Czuję, jak moje serce łomocze, a całe ciało zaczyna pulsować. Ono chce się poddać, o Boże, on nie może się o tym dowiedzieć, umrę ze wstydu! Nie mogę się odsłonić, chcę być zimna i trzeźwa, nie, no i moje ręce leżą na jego plecach, nie chciałam tego.

Jęknęła bezsilna. Nie mogła nic zrobić, żeby się do niego nie przytulać.

Tarald był oszołomiony, zdumiony, jak mocno zaczyna mu bić serce. Biedna Irja, dla niej to pewnie też niełatwe, zrobiła naprawdę wszystko, by nie czuł się niechciany.

Trudno! Trzeba przez to przejść, a im szybciej, tym lepiej – i nieoczekiwanie poczuł, że, owszem, będzie w stanie wykonać, co do niego należy. Tak szybko – tego się nie spodziewał.

Przyciągnął Irję pod siebie jednocześnie ściągając swoje ubranie.

Pieściła ustami jego szyję, oczy miała zamknięte. Westchnęła cichutko, gdy stwierdziła, że Tarald się rozebrał. Kocham cię, kocham cię, ale nie mam prawa ci tego mówić ani okazywać, żeby cię nie odstraszyć.

Kobiecie, która zdaje sobie sprawę z tego, że jest z jakiegoś powodu mało pociągająca, trudno na ogół wejść w świat rozkoszy. Irja jednak miała ten moment za sobą, zmysły wzięły górę i ciało przestało już jej słuchać. Instynktownie, bez udziału woli, stało się to poza nią.

Jęknęła, gdy poczuła go na sobie. Ogarnął ją gwałtowny pożar, drżała z pożądania, które spadło na nią jak najgorsza piekielna udręka…

I nagle krzyknęła, zaciskając wargi. O nie, nie, to nie może tak boleć!

– Bądź dobry – prosiła cichutko.

Tymczasem Tarald, który zaczynał tak chłodno i z dystansem, teraz stracił kontrolę nad sobą. Niczego nie pojmował, był przestraszony swoją reakcją, ale nie mógł się już opanować, nawet gdy zauważył jaki jej to sprawia ból. Irja była źle zbudowana, kości miednicy rozwinęły się nie tak, jak powinny, ale choć robił co mógł, ze względu na nią, nie był w stanie się powstrzymać. Nigdy przedtem nie doznał aż takiego napięcia.

W końcu najgorsze mieli za sobą i wtedy poczuł, jak mocno ramiona Irji obejmują jego kark, czuł jej wargi na swoim policzku, w oszołomieniu odszukał je swoimi ustami i trwał w głębokim pocałunku, dopóki obojga nie ogarnęła gwałtowna ekstaza.

Tarald opadł na łóżko. Czuł, że ona płacze cichutko, więc położył dłoń na jej policzku.

Irja ucichła nagle. Podniósł głowę i spojrzał na nią pytająco.

– No, jeżeli z tego nie będzie dziecka, to ja już nie wiem – uśmiechnęła się.

On uśmiechnął się także.

– Ale, dla pewności, spróbujemy jeszcze raz za kilka dni, kiedy nie będzie ci to już sprawiać bólu. A potem jeszcze następnego wieczora, i następnego. Bo bardzo to polubiłem, Irjo!

Ona westchnęła, uszczęśliwiona. Bardziej niż z Sunnivą? – chciała zapytać, ale nie zdobyła się na taką odwagę.

– Jeśli, rzecz jasna, będziesz chciała – dodał.

– Zawsze, Taraldzie – odparła. – Zawsze, kiedy mnie zapragniesz.

Następnego ranka, w pokoju Kolgrima, Liv z promiennej twarzy Irji odczytała, że jej syn zachował się wobec swojej małżonki godnie.

– No, wszystko poszło dobrze, jak widzę?

– O tak! On był taki miły, taki cudowny, pani Liv. I został u mnie aż do rana, to znaczy, on oczywiście zaraz potem zasnął, a ja nie miałam odwagi cofnąć ramienia, które mi w końcu zdrętwiało, ale taka jestem szczęśliwa, matko!

Liv ogarnęło wzruszenie, gdy została nazwana matką.

A Irja ciągnęła dalej, jednym tchem:

– Ja mu, rzecz jasna, nie powiedziałam, jak bardzo go kocham, bo z jego strony o niczym takim nie ma mowy. On mnie po prostu lubi i jest mu ze mną dobrze. Pani Liv – on chce mnie mieć! Pomyśleć tylko, Tarald mnie chce! I powiedział, że znowu do mnie przyjdzie.

Liv uśmiechnęła się i nie wypowiedziała głośno przestrogi, którą już, już miała na końcu języka, by Irja nie zadowalała się tylko takimi dowodami jego sympatii. Zamiast tego odezwała się przyjaźnie.

– Wiesz, uważam, że to wygląda na bardzo obiecujący początek miłości z jego strony.

– O Boże, gdyby to tylko mogła być prawda! – szepnęła jej synowa.

Irja bardzo szybko zaszła w ciążę. Tarald jednak nadal do niej przychodził. W końcu zamieszkali razem, a drzwi do pokoju jego małego synka zostawiali na noc otwarte.

Pewnego dnia lata, gdy Irja była z chłopcem w ogrodzie i usiłowała go przekonać, by nie zrywał wszystkich kwiatów babci, podniosła nagle głowę i zobaczyła, że przyszedł do nich Tarald, w roboczym ubraniu; brudny i umazany gliną.

Uśmiechnęła się na powitanie, ale jego twarz pozostała poważna.

– Kocham cię, Irjo – powiedział spokojnie. – Kocham cię dużo bardziej i szczerzej, i dużo goręcej, niż kiedykolwiek kochałem Sunnivę. Ty dajesz mi niewiarygodnie więcej, i w dzień i w nocy.

Gorące uczucie szczęścia ogarnęło Irję, zerwała się i pobiegła do domu, zasłaniając twarz rękami, by ukryć płacz.

– Co, na Boga…? – zapytała Liv, zajęta w pobliżu jakąś pracą. Co ty jej powiedziałeś, Taraldzie?

Młody mężczyzna potrząsnął głową.

– Powiedziałem tylko, że ją kocham. Nic nie rozumiem.

– Nie? Ale za to ja rozumiem – oświadczyła Liv, podchodząc bliżej. – I zaraz usłyszysz parę słów prawdy! Irja kochała cię gorąco i szczerze od dawna, zanim jeszcze wdałeś się w tę szaloną aferę z Sunnivą. Cierpiała przez ciebie wiele lat. Potem się zjawiłeś w domu z inną dziewczyną, która cię, na szczęście, nie chciała. Zraniłeś Irję strasznie swoimi cynicznymi konkurami, a tamtego dnia, kiedy oświadczyłeś, że odwiedzisz ją wieczorem, siedziała w pokoju kąpielowym i płakała rozpaczliwie ze strachu, że nie będą ci się podobały jej nogi i że mógłbyś się domyśleć, jak bardzo ona cię kocha. Dziękuję ci, mój synu, dziękuję, że byłeś dla niej dobry po tamtej nocy i że powiedziałeś jej o swoim uczuciu właśnie teraz!

Tarald długo patrzył na matkę.

– Ale dlaczego ona nic nie powiedziała?

– Nie, no wiesz co – westchnęła Liv zgnębiona. – Czasami zaczynam się zastanawiać, czy nie odziedziczyłeś kurzego móżdżku po swoim dziadka Jeppe Marsvinie. Kobiety zostały wyposażone i w nieśmiałość, i w dumę, nawet te niewykształcone, jak Irja. Ona… Och, ratunku! Chłopiec!

Rzucili się oboje ku ścianie domu, gdzie Kolgrim robił co mógł, żeby się zabić – wdrapał się na wysoki kamienny fundament.

Tarald zdjął go stamtąd, mimo wściekłych protestów, oddał pod opiekę babki, a sam pobiegł za Irją.

Znalazł ją w sypialni, gdzie próbowała usunąć ślady łez.

– Irja, kochana moja, dlaczego nic mi nie mówiłaś? – zapytał ją i objął mocno. – Matka opowiedziała mi o twojej miłości. Straciliśmy tyle czasu!

Irja promieniała szczęściem.

– Nie, niczego nie straciliśmy. Najpóźniejsze zimowe jabłka potrzebują bardzo dużo czasu, żeby dojrzeć.

– Porównujesz mnie do zimowego jabłka? – roześmiał się Tarald. No tak, jestem chyba trochę cierpki, to muszę przyznać. Wybacz najdroższa wszystek ból, jaki ci sprawiłem przez to, że tak nic nie rozumiałem!

– Taka byłam szczęśliwa w ostatnim czasie, przecież wiesz. A teraz mogę ci nareszcie powiedzieć, jak bardzo cię kocham. Nie, Taraldzie, puść mnie! – wołała z uśmiechem. – Przyniosłeś tu ze sobą ziemię z połowy pola!

Na dole, w ogrodzie, Liv walczyła z Kolgrimem, który stawał się coraz większy i silniejszy.

– Będziesz siedział na ziemi, ty mały…

Uznała, że lepiej nie wymawiać tego słowa, które przyszło jej do głowy.

Dag wrócił konno z zarządu gminy i wobec możliwości posiedzenia na koniu chłopiec zapomniał o walce z babką.

Pozwolono mu, rzecz jasna, wspiąć się na siodło,

– No? – zapytał Dag małżonkę. – Co tu słychać?

– List od Cecylii – odparła Liv, próbując uporządkować włosy po szarpaninie z wnukiem. Będzie mogła nas odwiedzić. Przyjedzie na Boże Narodzenie i zostanie przez dwa miesiące.

– Nareszcie dobre nowiny! A z Irją, wszystko w porządku?

– Bardzo dobrze. Dzisiaj jest wyjątkowo szczęśliwa, bo Tarald ostatecznie zrozumiał, że to ona jest kobietą jego życia.

– O tak, ten chłopak zawsze wolno myślał.

Liv spoglądała na Kolgrima, który z rozjarzonymi, żółtymi oczami próbował nakłonić konia, by znowu ruszył galopem na drogę. Na szczęście dziadek i babka zdołali go powstrzymać.

– Dag, tak się martwię…

– Ale czym, wszystko przecież układa się teraz dobrze.

– Nie byłabym tego taka pewna – mruknęła pod nosem. – Bo jak ten nasz tyran przyjmie małą siostrę albo brata, jak myślisz?

Dag zaczął się zastanawiać.

– To naprawdę trudne pytanie, masz rację! Na dodatek taki jest przywiązany do matki tego nowego dziecka. Cóż, możemy mieć tylko nadzieję, że będzie dobrze.

– Boję się, że to na nowo zachwieje i tak niepewną równowagę. Zastanawiam się często, czy nie popełniliśmy wtedy błędu, kiedy ojciec nas pytał.

– Masz na myśli wtedy, gdy nas prosił, żeby przerwać to wszystko? – zapytał Dag. – Zanim nowe życie się narodziło? Tak, muszę przyznać, że i ja stawiałem sobie to pytanie. Myślę jednak, że postąpiliśmy słusznie. Z chrześcijańskiego punktu widzenia…

– Chrześcijański punkt widzenia często zmusza człowieka do wybierania z dwojga złego. Ochroni się jedno życie, a potem trzeba resztę swego strawić na walce, by to uratowane nie niszczyło życia innych.

– Chyba trochę przejaskrawiasz – rzekł Dag, dużo bardziej oddany sprawom wiary niż jego żona. – Kochamy go przecież, czyż nie?

– Wyrażasz się trochę zbyt otwarcie – ostrzegła Liv. – Małe saganki też mają uszy. Ale, oczywiście, że go kochamy. Tylko, że ta smutna miłość, pomieszana z żalem. Nie, Kolgrim, nie wolno wbijać koniowi palców w oczy. Schodź na dół, zaraz będzie obiad.

To było słowo, które Kolgrim rozumiał. Natychmiast zeskoczył na ziemię.

W ogóle rozumiał dużo. Mówił niewiele, ale wykazywał jakąś osobliwą inteligencję, która nieustannie ich zaskakiwała. Co jednak sobie myślał w głębi duszy, nie wiedział nikt.

Tego lata dzieci w okolicy chorowały na świnkę. Kolgrim także, a od niego zaraził się Tarald. Cierpiał bardzo, bo świnka zaatakowała wszystkie węzły chłonne. Pielęgnował go Tarjei, który przyjechał właśnie do domu z Tybingi.

– Masz szczęście, że Irja właśnie teraz oczekuje dziecka.

– Co moja świnka ma z tym wspólnego.

– To będzie twoje ostatnie dziecko.

Tarald zbladł.

– A skąd ty o tym wiesz?

– Na świnkę powinno się chorować w dzieciństwie. Dorośli mężczyźni na ogół ponoszą poważne szkody.

Po wyjściu kuzyna Tarald długo leżał, pogrążony w myślach. Jego ostatnie dziecko… Żeby tylko wszystko dobrze poszło…!

Dręczył go okropny niepokój. Irja nie czuła się ostatnio najlepiej – miewała bóle w plecach i nogach, a przecież musiała zajmować się tym dzikusem, Kolgrimem…

Taralda zdumiewały jego własne reakcje. Miłość do Sunnivy miała w sobie coś z igraszek motyli. Uwielbiał na nią patrzeć, nosić ją na rękach, żyć wraz z nią w jakimś fantastycznym świecie piękna. Nigdy ze sobą nie rozmawiali, wzdychali tylko i zachwycali się wszystkim, przemawiali do siebie pieszczotliwie dziecinnym językiem, a Sunniva przez cały czas odgrywała jakąś rolę, była słodką i bezradną, wciąż za mało kochaną boginką. O Boże, jakże go to w końcu nudziło!

Z Irją wprost przeciwnie, mógł rozmawiać o wszystkim. Słuchała i rozumiała. Nigdy go nie drażniła, nigdy nie wyśmiewała jego powagi czy skrępowania, gdy musiał stwierdzić w jakiejś sprawie, że jego rozum nie sięga tak daleko. Tarald odczuwał dla Irji głęboką czułość. Czasami, kiedy był gdzieś daleko, nagle ogarniała go taka gorąca fala uczucia dla niej, takie wzruszenie, że wprost nie mógł oddychać, przełykać śliny, a nawet widzieć wyraźnie. Jakie znaczenie miał jej wygląd? Istniała po prostu Irja, jego ukochana, a do Irji należały zdeformowane nogi, niekształtne ciało i szeroka, ale wzruszająco życzliwa twarz, i on kochał to wszystko.

Często jej to powtarzał. Świadomość, że ją to cieszy, dawała mu jakieś poczucie bezpieczeństwa. A ile ona jemu dawała miłości…!

Tarald odnosił niejasne wrażenie, że w znacznej mierze zasługą jego małżonki jest to, iż stał się dojrzałym mężczyzną o silnym charakterze.

Cecylia przyjechała do domu w środku największych przygotowań do Bożego Narodzenia. Wkroczyła w to ożywiona, zaraźliwie radosna i szczęśliwa, że nareszcie może trochę pobyć w domu. Od pierwszej chwili zaczęła wywierać wpływ na ich życie. Grastensholm nabrało blasku, jakby Cecylia zarzuciła wszystko wokół kwiatami. Także Lipowa Aleja się ocknęła, ale to przede wszystkim dlatego, że i Tarjei przyjechał do domu na święta z Tybingi. On mógł sobie częściej niż Cecylia pozwolić na podróż do domu, bo dziadek Tengel przekazał mu, w tajemnicy, większą część tego co zarobił lecząc ludzi. Nie dlatego, by chciał wyróżniać jednego ze swoich spadkobierców pomijając innych, lecz Silje i on byli zgodni, że Tarjei powinien się kształcić. A na to trzeba pieniędzy. Tengel zawsze starał się jak mógł, gdy chodziło o jego najbardziej uzdolnionego wnuka. Poza tym Tarald i Cecylia mieli przecież także majątek Meidenów, nic więc dziwnego, że Tengel przeznaczył trochę więcej dla rodziny Arego.

Teraz oboje najbardziej uzdolnieni członkowie rodziny zjechali do domu. Wszyscy z radością oczekiwali świąt, nie przeczuwając, jak będą one bogate w wydarzenia.

Загрузка...