ROZDZIAŁ VIII

Po wyznaniu na cmentarzu Tarald, jakby uwolniony od dawnego dręczącego napięcia, zmienił stosunek do swego strasznego syna. W kilka dni później Irja trzymała chłopca na rękach i śpiewała mu piosenkę, gdy poczuła, że pada na nią jakiś cień. Trudno było orzec czy Kolgrimowi podoba się piosenka, czy nie, po prostu wpatrywał się w wargi Irji, śledził ich ruchy.

To Tarald do nich podszedł i to jego postać rzucała cień.

Irja zamilkła, wydało jej się naraz, że piosenka brzmi głupio, a ona sama śpiewa idiotycznie. Tarald jednak najwyraźniej nie zwracał na nią uwagi.

– On jest podobny do Tengela – powiedział krótko.

– Tak – odparła Irja, rozumiejąc, że Tarald desperacko czepia się tej nadziei. – I pani Silje opowiadała, że pan Tengel także był w dzieciństwie nieznośny.

Wzrok Taralda rozjaśnił się na moment.

– I brzydki?

– Pewnie też.

– Dziadek był najwspanialszym człowiekiem jakiego znałem.

– Zgadzam się z tym. Poza tym rysy chłopca zmieniają się szybko, łagodnieją prawie z dnia na dzień.

– Prawda?

Tarald przykucnął obok i przyglądał się synowi.

– Hej – szepnął na próbę.

Kolgrim łypnął na niego swoim kocim wzrokiem, spod potarganej grzywki. Szerokie usta o złym wyrazie ściągnęły się w ostrzegawczym warknięciu.

– O Boże – szepnął Tarald wstrząśnięty i wstał.

– To nic groźnego – rzekła Irja łagodnie. – On w ten sposób rozmawia.

– Niech mnie Bóg ma w opiece!

Spojrzał na jej ręce.

– On cię gryzie!

– Tak – potwierdziła dzielnie. – Ale mnie uznaje.

Jakby dla potwierdzenia tego, Kolgrim złapał ją za policzek i uszczypnął. Irja zniosła to bez najmniejszego jęku.

– Czy on chodzi? – zapytał Tarald, odsuwając się na bok, pod ścianę.

– O tak! Chodzisz, prawda, Kolgrimie?

– Chłopiec zsunął się z jej kolan i zataczając się ruszył w stronę ojca.

– Proszę go wziąć – nakazała Irja cicho.

– On rozumie, co mówimy! – zawołał Tarald zaskoczony i mimo woli wyciągnął ramiona ku swemu małemu synkowi.

– Oczywiście. Dlaczego miałby nie rozumieć? Czy pan myślał, że… Nie, on jest całkiem normalnie rozwinięty, jak na swój wiek. I fizycznie, i umysłowo.

Kolgrim stał, chwiejąc się, a Tarald wykazał tyle rozumu, by niepostrzeżenie jeszcze bardziej wyciągnąć ręce, tak że chłopiec mógł wylądować w jego objęciach nim zdążył upaść.

Skrępowany, przerażony i ze ściśniętym gardłem Tarald przytulił malca do siebie. Kolgrim wynagrodził mu to takim ukąszeniem w ucho, że aż zaczęło krwawić.

Im chłopiec był większy, tym bardziej oczywiste stawało się, że to nie będzie nowy Tengel.

Spostrzeżenia Irji potwierdziły się: te groteskowe rysy, z którymi mały przyszedł na świat, powoli łagodniały, a jego twarz nabierała wprawdzie jeszcze nie w pełni dojrzałego, ale wyrazistego charakteru. Korpus rósł i ręce nie wydawały się już takie długie, poza tym wykształciła się szyja. Choć jednak rysy chłopca stawały się coraz bardziej ludzkie i nawet zapowiadały sporą urodę, to to, co najgorsze, czego Irja i rodzina dziecka chciałyby się najszybciej pozbyć, pozostawało: ów odpychający chłód jego spojrzenia, brak jakiegokolwiek życzliwego uczucia w żółtych, połyskliwych oczach.

I brak poczucia humoru. Przerażający wygląd z pierwszych tygodni po urodzeniu teraz właściwie pozostawał tylko wspomnieniem, jak zły sen, którego naprawdę nigdy nie przeżyli, lecz Irja w głębi duszy wolałaby, żeby raczej zachował mało piękną twarz zamiast tego pełnego zła spojrzenia. Bo pozbawionego urody człowieka można kochać miej lub bardziej, ale od nędznika trzeba się trzymać z daleka.

To przecież tylko dziecko, myślała często z rozpaczą. Zasługuje na naszą miłość. I otrzymywał tę miłość pełną miarą. Tyle, że wszystko, tak boleśnie, pozostawało bez odpowiedzi.

Tolerował kobiety, Irję i Liv, przynajmniej do pewnego stopnia. Bo miał z nich pożytek, po prostu dbały o niego. Wszystkich innych lekceważył.

Tarald bardzo się starał zawrzeć bliższą znajomość z synem, robił co mógł, by go zrozumieć, choć wielokrotnie musiał ciężko wzdychać z uczuciem porażki.

Jeśli chodzi o umysł Kolgrima, to wszystko było w porządku. Bardzo szybko uczył się siły słów, zwłaszcza władzy małego słówka „nie”. Używał go z niewyczerpaną energią.

Cierpliwość Irji była niewiarygodna. Liv musiała często kapitulować wobec małego dzikusa, a wtedy zmęczona wzywała na pomoc Irję, która spokojnie pozwalała się chłopcu wyzłościć. Gdy widział, że jego zachowanie nie wywołuje upragnionej rozpaczy opiekunki, dawał za wygraną.

Nigdy by nie uwierzyli, że takie małe dziecko może być tak piekielnie przewrotne!

Liv dostała list od Cecylii i przeczytała go Irji na głos.

„Tęsknię do domu, mamo! Tak bardzo tęsknię, zwłaszcza teraz, kiedy Boże Narodzenie już za progiem, a ja pamiętam wszystkie przygotowania w Grastensholm.

Ale i w tym roku nie będę mogła być z wami, bo wszyscy gdzieś wyjeżdżają, jedni tu, drudzy tam, dobrze nie wiem, ale głównie na mnie spadnie odpowiedzialność za dzieci. Nie o to chodzi, że czuję się tu źle, już chyba naprawdę zapuściłam w Danii korzenie i mam tu wielu przyjaciół, ale przecież nie byłam w domu od wielu lat. Mały synek Taralda zdążył już skończyć dwa i pół roku, babcia Charlotta i Jacob umarli, i Sunniva, i dziadek Tengel, i babcia Silje. Tyle się wydarzyło w domu a ja w niczym nie mogłam wziąć udziału! Nie byłam na żadnym ślubie ani na pogrzebie, ani na chrzcinach. Tak się boję, że mogłoby się stać coś jeszcze. Och, przychodzi mi do głowy, że powinnam się spieszyć, przyjechać do domu, zanim znów ktoś umrze! Żebym mogła być w domu, chociaż tylko na samiutkie święta! Tak bardzo tęsknię!”

Liv opuściła dłoń, trzymającą list, na kolana.

– Moja biedna, mała córeczka. Muszę porozmawiać z Dagiem, on to jakoś załatwi, żeby mogła choć na trochę przyjechać do domu. Ja też tak okropnie za nią tęskniłam, ale wydawało mi się, że jest jej tam dobrze.

– Jak by to było miło znowu spotkać Cecylię – powiedziała Irja, próbując ubrać Kolgrima, czego on szczerze nie znosił.

Irja nigdy z nikim nie rozmawiała o tym fatalnym wydarzeniu, jakie miało miejsce przed kilkoma miesiącami, gdy Tarald rozpromieniony opowiedział rodzinie, że znalazł sobie nową dziewczynę. Wszyscy się naturalnie bardzo ucieszyli, tylko Irja musiała stłumić piekący ból w sercu. Panna przyjechała z wizytą, śliczna córka szlacheckiego rodu, wszyscy przyjęli ją ciepło i życzliwie.

Ale zobaczyła też Kolgrima – dziecko Taralda. Nienaturalnie szerokie spiczaste barki, które odebrały życie Sunnivie. Twarz, która wciąż miała w sobie coś odpychającego. Oczy, świdrujące ją na wylot z instynktowną zazdrością, przepełnione nieludzką nienawiścią.

Spędziła w Grastensholm kilka dni – tyle, ile wcześniej postanowiono, lecz już nigdy więcej się nie pokazała. Tarald dostał od niej tylko list z wyrazami ubolewania.

Po tym wszystkim zamknął się w sobie i długo nie był w stanie nawet spojrzeć na syna.

Po okolicy krążyły na temat Kolgrima rozmaite plotki. Wciąż gadano o podmieńcu i nie było na to rady, chociaż i akuszerka, i Irja szczerze zaprzeczały tego rodzaju pogłoskom. Obie przecież były przy porodzie i same widziały, jak to dziwne dziecko opuszcza matczyne łono. Żadne trolle nie miały tam dostępu, a pastor natychmiast dziecko ochrzcił.

Zaczęto wobec tego mówić, że Sunniva miała dziecko z Szatanem. To wszystko okropnie dręczyło Liv. Pastor próbował uciszyć ludzkie gadanie, zapewniając, że dziecko zostało przecież ochrzczone w imię Boga, ale ciekawość pozostawała nienasycona. Wszyscy chcieli zobaczyć tego dziwoląga, o którym tyle szeptała służba w Grastensholm.

Dotychczas chłopiec nie opuszczał okolic domu. Teraz jednak Irja miała dość plotek i złych języków, żywiła zresztą głębokie współczucie dla tego dziecka, bo sama także boleśnie doświadczyła ludzkiej niechęci i bezmyślności, nie tolerującej nikogo obdarzonego jakąś ułomnością.

Którejś niedzieli, pięć tygodni przed Bożym Narodzeniem, ubrała Kolgrima w co miał najlepszego, zaczesała mu włosy do tyłu tak, żeby ich nie było widać spod czapki, posadziła na sanki i zawiozła do kościoła. Liv bolało tego dnia gardło, musiała więc zostać w domu i o niczym nie wiedziała. Wszyscy inni pojechali wcześniej, dużymi saniami.

Już na cmentarzu zaczęły się szepty i ukradkowe spojrzenia. Ale Irja spokojnie zsadziła chłopca z sanek i poprowadziła do kościelnych drzwi. Na zewnątrz zachowywała spokój, lecz serce tłukło się boleśnie w piersi.

Pierwsze kłopoty pojawiły się w kruchcie. Kolgrim wyrywał się i ciągnął ją za rękę; za nic nie chciał wejść do tego zimnego, obcego budynku.

Jeśli teraz zacznie krzyczeć, to wszystko przepadło, pomyślała Irja zdenerwowana. Wtedy ludzie umocnią się w przekonaniu, że ta dziecko Szatana. Syn samego Złego.

Przezornie wzięła ze sobą trochę świątecznych łakoci, wyniesionych ukradkiem ze spiżarni w Grastensholm i teraz pospiesznie wsunęła chłopcu do ust kawałek słodkiego ciasta.

– Dostaniesz jeszcze, jeśli będziesz cicho i posłusznie pójdziesz ze mną – obiecywała.

I rzeczywiście, Kolgrim milczał. Akurat wtedy do kruchty wszedł pastor Martinius, co Irja przyjęła z ogromną ulgą. Znała go z najlepszej strony, od czasu ich wspólnej niedoli w okresie zarazy.

Podszedł do nich bez wahania i przywitał się.

Chociaż dziecko było dość ciężkie, Irja wzięła je na ręce.

– Panie Martiniusie, czy mogę was o coś prosić?

– Naturalnie, Irja.

Odbyli szeptem dłuższą rozmowę, a przez cały czas mijali ich wierni parafianie, rzucając ukradkowe spojrzenia.

W końcu pastor odprowadził Irję do ławki rodziny z Grastensholm. Na ten widok Tarald poczuł, jak przenika go zimny dreszcz niepokoju, że oto będzie musiał patrzeć na swego syna tutaj, publicznie, a i Dag przywitał ich niepewnym uśmiechem.

Na szczęście całą uwagę Kolgrima pochłonęły palące się świece. Skupiały na sobie jego zainteresowanie przez dobrą chwilę, a potem Irja pokazała mu wizerunek statku na suficie. Gdy i to go znudziło, odwrócił się i stał twarzą do zgromadzonych w kościele ludzi, którzy nie przestawali gapić się na niego, nierzadko z uczuciem lęku. Ale doznali rozczarowania, dziecko nie było aż tak odpychające, jak głosiły plotki. Tylko te oczy… Jeśli takie oczy nie pochodzą od Szatana, to oni już nic nie wiedzą!

Irja zdawała sobie sprawę z tego, że w kościele jest też wielu jej krewnych z Eikeby. Jeśli matka także, to z pewnością pragnie się teraz zapaść pod ziemię ze wstydu na widok córki spokojnie siedzącej na ławce rodziny z Grastensholm, z tym mały trollem na kolanach.

Kolgrim tymczasem zachowywał się jak bardzo powściągliwe dziecko, a gdy tylko robił minę wskazującą, że chciałby coś powiedzieć albo wywołać jakieś zamieszanie, Irja wsuwała mu do buzi coś słodkiego.

Pastor rozpoczął kazanie i zwrócił się wprost do wiernych, a Irja słysząc to drgnęła. Zaczęło się! Czy ludzie zechcą właściwie zrozumieć słowa kapłana?

– Mamy tu dzisiaj w kościele nowego, małego członka parafialnej społeczności. Małego chłopca. Ja sam go ochrzciłem, tuż po narodzinach, które jego biedna matka przypłaciła życiem. Powiedziano o tym dziecku wiele krzywdzących i głupich słów, lecz teraz ja chciałbym powiedzieć co nieco o jego pochodzeniu.

– Widzicie, do kogo jest podobny? Spójrzcie na te ramiona i te czarne włosy – Irjo, zdejmij mu kapturek! – i na te niezwykłe oczy! Malec jest podobny do człowieka, który urodził się tak samo nieszczęśliwy, jak on, bo również stał się przyczyną śmierci swojej matki, i z tego powodu musiał cierpieć przez cały okres dorastania. Do człowieka, którego dane nam było poznać jako najwspanialszego, najszlachetniejszego i najbardziej skłonnego do ofiary w całej okolicy. Do człowieka, którego kochaliśmy wszyscy, do pana Tengela, pradziadka tego chłopca. On także był bardzo trudnym dzieckiem. Czy chcielibyśmy uczynić dzieciństwo małego Kolgrima równie tragicznym i samotnym, jak dzieciństwo pana Tengela? Czy też przyjmiemy go z miłością, tak jak Chrystus już go przyjął?

W kościele panowała zupełna cisza. Po krótkiej pauzie pan Martinius rozpoczął odczytywanie zawiadomień o tym, kto się urodził, a kto zmarł.

Pierwsze lody zostały przełamane. Wszyscy z Grastensholm i rodzina Arego z Lipowej Alei odetchnęli z ulgą. Teraz już można było patrzeć przez palce na to, że dobre maniery Kolgrima się skończyły i że Irja musiała pospiesznie wynieść go z kościoła. Malec bowiem ruszył w stronę ambony, by dotrzymać pastorowi towarzystwa. Został wyniesiony mimo gwałtownych protestów.

Popełniają błąd, wszyscy, pomyślała Irja ze strachem. Nie wolno porównywać Kolgrima z panem Tengelem. Mały pozbawiony jest czegoś najistotniejszego. Tengel okazywał ludziom troskliwość a Kolgrim ma dla nich lekceważenie i pogardę.

Tego wieczora, kiedy układała chłopca do snu, przyszedł do nich Tarald. Stał i przyglądał im się tak długo, że zdenerwowana Irja upuściła but Kolgrima na podłogę.

Tarald podniósł go i podał jej.

– Dziękuję – szepnęła, nie mając jednak odwagi spojrzeć na niego.

Wtedy poczuła na ramieniu dłoń Taralda.

– To ja powinienem ci dziękować – powiedział ciepło.

Wkrótce odszedł. Lecz nabrał zwyczaju przychodzenia na rozmowę w czasie, gdy przygotowywała Kolgrima do snu. Irja wyglądała tych chwil i miała nadzieję, że będą się powtarzać. Bardzo lubiła rozmawiać z Taraldem, ale za nic nie chciała, by się domyślił jak wiele dla niej znaczy.

Nowy Rok i mroźna zima 1624 roku jakoś minęły, a tymczasem nerwy Irji zaczęły odmawiać posłuszeństwa w wyniku silnych napięć, na jakie była narażona; poniekąd dlatego, że nieustannie musiała się starać utrzymać Kolgrima w dobrym nastroju, a częściowo także z powodu trudności, jakie miała z ukryciem swojej miłości do Taralda.

Tego dnia, gdy cały dom cieszył się wiadomością, że Cecylia przyjedzie na następne święta, zmarła matka Irji, przy trudnym i całkiem już niepotrzebnym w jej wieku porodzie. Była umęczona, wykorzystywana przez wszystkich, a chyba najbardziej przez własnego męża. Ojciec Irji, który teraz został sam z liczną jeszcze gromadką małych dzieci, wezwał córkę do domu.

Liv zagryzała wargi. Rozumiała, oczywiście, gospodarza z Eikeby, ale jak ona poradzi sobie z Kolgrimem? Z ciężkim sercem poszła do pokoju małego. Nie można go było zostawić samego nawet na moment.

Tarald wrócił z pola i spotkał Irję w chwili, gdy właśnie miała opuścić dwór. Był przerażony.

– Oni cię zamęczą, tak jak zamęczyli twoją matkę! A my nie damy sobie rady bez ciebie! Ty jedna wiesz, jak obchodzić się z Kolgrimem, kiedy zaczyna wierzgać nogami.

– Ojciec nie ma nikogo innego. Wszystkie moje siostry są zamężne i mają własne rodziny, tylko ja nie wyszłam za mąż.

– To wyjdź za mnie! – wypalił.

W hallu, gdzie stali, zaległa cisza. Oboje sprawiali wrażenie tak samo przestraszonych.

W końcu Irja schyliła się po swój węzełek.

– Najlepiej będzie, jeżeli już pójdę.

– Ja mówiłem poważnie, Irjo.

– Tego nie mógłbyś zrobić, panie Taraldzie. Przy moim wyglądzie. No i Grastensholm.

Przyszła jej nagle do głowy straszna myśl: czy on nie robi tego, by ludzie zaczęli wierzyć, że to po niej chłopiec jest taki nieudany?

Nie, takie przewrotne rozumowanie, to niepodobne do Taralda. W każdym razie nie tak wyrachowane.

Wyjął jej z rąk węzełek i pociągnął ją za sobą do gabinetu Daga, o tej porze pustego.

– Najlepiej jeśli porozmawiamy spokojnie i dokładnie omówimy sprawę – powiedział.

Irja poszła za nim bez oporu, sama nie wiedziała dlaczego zrobiło jej się tak smutno.

Tarald usadowił ją w fotelu ojca i sam usiadł przy niej tak blisko że dotykali się kolanami. Irja dyskretnie odchyliła się do tyłu. Patrzyła się uporczywie w podłogę, ale i tak dobrze wiedziała, jak on wygląda. Jego rysy miała na stałe wyryte pod powiekami. Pięknie wygięte łuki brwi, powieki także cokolwiek łukowato zarysowane, a ciemne oczy osadzone dość głęboko. Nos całkiem prosty, a usta straciły już sporo ze swojej młodzieńczej niepewności. Były teraz silne, ładnie uformowane i ona często pragnęła przesunąć palcem po ich konturach. Miał po Ludziach Lodu wystające kości policzkowe, w ogóle jednak bardziej przypominał Meidenów, choć nie miał tak pociągłej, jak oni, twarzy. Szyję miał smukłą, jak grecki bóg, a ciało atletyczne.

Był taki przystojny, że to aż sprawiało ból!

– Irjo, to nie jest żaden nagły impuls – zaczął zdecydowanie. Myślałem o tym wielokrotnie w ostatnim czasie, ale zdawało mi się, że nie mam prawa ci tego proponować.

– Czy to prawda? – zapytała i spojrzała pospiesznie w górę.

– Właśnie tak. Poczekaj, aż ci powiem, co myślałem!

Irja siedziała, jakby nie była w stanie pojąć o czym jest mowa.

– Potrzebuję cię, Irjo. Potrzebuję cię rozpaczliwie z powodu tego mojego nieszczęsnego syna. Mam ci do zaoferowania tytuł baronowski, bezpieczną przyszłość i moją wierną przyjaźń. Wiesz przecież, jak bardzo cię cenię i lubię za twoją wierność.

Smutek stawał się coraz trudniejszy do zniesienia.

– Rozumiesz sama, że ze względu na dziecko nie mógłbym się nigdy ożenić. Widziałaś czym to się skończyło, kiedy próbowałem. Ale ty go przecież znasz, i on… on ciebie toleruje. To może jedyne, na co to dziecko stać, jeśli chodzi o uczucia do innych ludzi. Mnie na przykład, jak mi się zdaje, bezgranicznie nie cierpi.

– To nieprawda – zaprzeczyła Irja pospiesznie.

Tarald uśmiechał się gorzko.

– Czy on się kiedykolwiek ucieszył na mój widok, kiedy wchodzę do pokoju? I wyrywa się gwałtownie, gdy próbuję mu okazać czułość.

– On tego nie lubi – wymamrotała.

– Nie, i dlatego nie odważyłbym się ożenić z żadną inną kobietą oprócz ciebie. Jaka kobieta chciałaby podjąć ryzyko, że urodzi takie samo dziecko? I może umrze przy porodzie?

Irja wciąż nie mogła pozbyć się uczucia, że przeżywa coś upokarzającego.

Tarald przyglądał się swoim dłoniom.

– Niestety, nie mogę ofiarować ci miłości. Całe uczucie, jakie we mnie było, oddałem Sunnivie w pierwszym okresie. Będziesz, naturalnie, mogła mieć własny pokój, a ja nigdy nie będę cię tam niepokoił.

O święta naiwności!

– A jeśli kiedyś znowu spotka pan kobietę, która będzie chciała i pana i dziecko, takie jakie ono jest?

– Nigdy do tego nie dojdzie – przerwał jej. – Bądź tak dobra i mów mi ty, Irjo! Mimo wszystko jesteśmy przyjaciółmi z dzieciństwa i ja staram się o twoją rękę. Czy ty tego nie rozumiesz?

– Rozumiem – westchnęła. – Dziękuję. Będę mówić ty. Nie wiesz przecież, czy nie spotkasz w życiu innej kobiety, Taraldzie. Przypuśćmy, że tak się stanie. Co wtedy będzie ze mną?

Gdyby Tarald słuchał nieco uważniej, zrozumiałby, co ona ma na myśli. Wskazywał na to dobór słów i drżenie głosu.

– No, w takim razie… odzyskasz, naturalnie, wolność – odparł.

Dzięki, pomyślała Irja z rozdartym sercem.

Długo siedzieli w milczeniu.

– No? – zapytał Tarald w końcu.

– Sądzę, że się mylisz, jeśli chodzi o drugie takie samo dziecko. Bo to tylko twój związek z Sunnivą przyniósł takie niedobre następstwa.

Tarald zastanowił się.

– Tak, chyba masz rację.

– Uważam więc, Taraldzie, że nie powinieneś postępować pochopnie! (Chyba nie zauważył jak bardzo drży jej głos?). Naprawdę możesz spotkać odpowiednią dla ciebie kobietę i mieć z nią dużo dzieci.

– Bardzo bym chciał mieć jeszcze jedno, chyba mnie rozumiesz. To by mi pewnie pomogło pokonać uczucie zawodu. Ale wiesz, jestem całkowicie przekonany, że żadna kobieta nie weźmie mnie z taką kulą u nogi, jak Kolgrim. Sam zresztą nie sądzę, bym mógł się znowu zakochać, nawet gdybym spotkał kobietę jeszcze piękniejszą niż Sunniva. Nie, sparzyłem się zbyt boleśnie za pierwszym razem, to jest po prostu niemożliwe!

Irja siedziała w milczeniu, nie odczuwała już niczego. Była całkowicie pusta w środku. Zalała ją przemożna fala zmęczenia i rozczarowania.

Ojciec mnie potrzebuje, myślała. Nie mogę go zawieść.

Wiedziała wprawdzie, że ojciec i bracia, i wszyscy w rodzinie mogliby sobie poradzić, gdyby tylko chcieli współpracować i podzielić między siebie obowiązki, które dotychczas obciążały jej matkę, a które teraz najwygodniej byłoby przerzucić na nią. Tu zaś, w Grastensholm, była niezastąpiona, co do tego nie miała wątpliwości.

– Chyba, że ty byś…

Nie słuchała uważnie, spojrzała więc pytająco:

– Że co ja?

– Nie, o to nie mogę cię prosić.

– Owszem, powiedz o co chodzi.

– Chyba, że ty chciałabyś dać mi dziecko.

Irja przestała oddychać i siedziała tak przez chwilę, potem zerwała się ze zdławionym okrzykiem, chwyciła swój węzełek i wybiegła, potykając się, ciężka i niezdarna, jak najdalej z tego pokoju, jak najdalej z tego domu, drogą w dół.

Zima była bezśnieżna, pola i łąki leżały szare, a wilgotna mgła zalegała nad zamarzniętymi wodami.

Daleko, tam gdzie wiejska droga rozgałęziała się i skręcała da Eikeby, Irja zwolniła. Kroki stawały się coraz powolniejsze i powolniejsze.

Ojciec… i jego dławiąca, ascetyczna pobożność. Jego wykorzystywanie innych…

A tam, w Grastensholm i w Lipowej Alei, ta swobodna atmosfera, nie mająca sobie równej nigdzie w parafii.

Wszystkie młodsze siostry i bracia, małe dzieci rodzeństwa, siostrzeńcy i bratankowie, żądający, by była na każde zawołanie, chcący ją wykorzystywać, jakby była przedmiotem, tak jak to robili z jej matką. Do chwili, gdy nadawała się już tylko do tego, by ją wrzucić do grobu.

Czy ona sama mogła kiedykolwiek liczyć na inne życie? Na to, że wyjdzie za mąż? Kto chciałby się ożenić z Irją, taką dużą, brzydką, zgarbioną i krzywonogą, podobną do ostu?

Tarald z Grastenshalm, miłość jej życia, chciał. Na warunkach tak upokarzających, jak to tylko możliwe.

Czy stać ją na to, by powiedzieć nie? Czy to nie głupie z jej strony, odmawiać? Jak może odrzucić taką propozycję, ona, najmniej warta ze wszystkich?

Ale jego ostatnia prośba była zbyt okrutna. Potraktował ją jako materiał hodowlany, jak narzędzie, bo po prostu chciał dziecka.

Głupia Irja, a jak inaczej mogłaby mieć dziecko, którego tak bezgranicznie pragnęła? I to w dodatku z Taraldem?

Które upokorzenie jest gorsze? Niewolnicza praca w Eikeby, czy udręka duchowa w Grastensholm?

Stwierdziła, że już od dłuższej chwili stoi w tym samym miejscu.

W końcu ruszyła zdecydowanie dalej, do Eikeby. Podjęła swoją decyzję.

Panował tam nastrój przygnębienia. Zwłoki matki ułożono na podwyższeniu w oborze, a w izbie siedział ojciec w otoczeniu licznej gromady swoich dzieci.

Na widok Irji wszyscy odetchnęli z ulgą.

– No, nareszcie! – burknął ojciec. – Nastaw kaszę, dziewczyno. Nie jedliśmy nic od wczorajszego wieczora!

Kufel przechodził z rąk do rąk.

Irja wciągnęła powietrze.

– Prawdę mówiąc, jedzenie możecie sobie przygotować sami. Jesteście dorośli i jest was dostatecznie dużo. Przyszłam się tylko pożegnać z matką i zaraz wracam do Grastensholm.

– Co? Zwariowałaś? Chcesz nas zostawić na pastwę losu? To twój obowiązek, żeby…

– Moim obowiązkiem jest być z moim panem i mężem, a nie zaharowywać się dla was tak, jak to robiła matka. Wychodzę za mąż – oświadczyła Irja i zamknęła za sobą drzwi. Zdążyła szepnąć tylko kilka pełnych żalu słów pożegnania do matki, gdy cała gromada wyszła za nią. Pospiesznie ruszyła więc z powrotem do Grastensholm.

A tam działy się rzeczy dziwne.

Liv nic nie wiedziała o rozmowie Taralda z Irją. Była przybita i zdenerwowana tym, że dziewczyna ich opuszcza. Powodów do zmartwienia miała wiele. Przede wszystkim chodziło o sprawy praktyczne, ale nie tylko. Z czasem w Grastensholm Irja zaczęła znaczyć coś więcej niż zwykła opiekunka do dziecka. Jakie będzie życie w tym dużym domu bez jej wiernej, ciepłej przyjaźni?

Kolgrim, który niedługo miał skończyć trzy lata, stał przy oknie.

– Gdzie posła Irja? – zapytał swoim grubym głosem.

Liv spojrzała znad robótki, a ponieważ było jej smutno, rzekła z goryczą.

– Irja nas opuszcza, Kolgrim. Będzie teraz mieszkać w domu swego ojca i pomagać jemu, a nie nam. To duża rodzina, wiesz.

Chłopiec jęknął. Spoglądał w dal, ku drodze wiodącej do Eikeby, gdzie zniknęła sylwetka Irji, daleko od Grastensholm i od niego.

Nagle zawył. Krzyk stawał się coraz wyższy i coraz bardziej przenikliwy, a mały walił pięściami w okno.

– Illa! – wrzeszczał. – Illa!

Liv zerwała się i próbowała go stamtąd odciągnąć.

– Irja musiała odejść – tłumaczyła uspokajająco.

Kolgrim kopał i wrzeszczał jak szaleniec.

– Dag! Tarald! Na pomoc! – krzyczała Liv przerażona.

Dag ocknął się z poobiedniej drzemki i wpadł teraz do pokoju równocześnie z Taraldem. Wspólnym wysiłkiem zdołali wciągnąć chłopca na łóżko Irji. Jego własne, dziecinne, miało wysokie boki.

– On płacze! – powiedział Dag zaskoczony. – Płacze prawdziwymi łzami!

Liv, ze wzruszenia także popłynęły łzy.

– Dziecko drogie – szeptała. – Dziecko drogie.

– Musimy sprowadzić Irję z powrotem – oświadczył Dag, gdy bezskutecznie próbował nakłonić chłopca, żeby zamilkł i leżał spokojnie. Tarald zrobił najgłupszą rzecz, jaką mógł zrobić – położył dłoń na ustach chłopca, ale natychmiast zawył z bólu.

– Ja naprawdę uczyniłem wszystko, co w mojej mocy, by zatrzymać Irję – jęknął, przyciskając zraniony palec do brzucha. – Zaproponowałem jej nawet małżeństwo.

– Naprawdę? – zapytał Dag. – No, nareszcie coś rozsądnego. A co ona odpowiedziała?

– Po prostu uciekła.

– Kochany Kolgrim – przemawiała Liv łagodnie do chłopca, ale on nie słuchał. Rzucał na poduszce tą swoją mało piękną głową i nie przestawał wyć. Pełna złych przeczuć zawołała do Taralda:

– Jak to się stało, że powiedziała ci nie?

– Też tego nie rozumiem – krzyknął w odpowiedzi. – Zaproponowałem jej przecież tytuł baronowej i bezpieczną przyszłość, jako pani na Grastensholm – zamilknij nareszcie, chłopcze! – i, chociaż nie mogłem jej ofiarować miłości, obiecałem swoją przyjaźń na zawsze, bo przecież i tak nie mógłbym ożenić się z nikim innym ze względu na… no, wiecie, i obiecałem, że nie będzie musiała znosić zbliżeń, których by sobie nie życzyła. Zaproponowałem jej nawet, że moglibyśmy mieć dziecko, bo ja bardzo bym chciał jeszcze jedno, naprawdę. To chyba ta ostatnia sprawa tak ją przeraziła. Ona prawdopodobnie boi się nowego podmieńca.

Liv wyprostowała się i odeszła, zostawiając mężczyznom zadanie uspokojenia chłopca. Łagodna, czuła Liv parsknęła nagle jak wściekła kotka.

– Byłeś zawsze tym mniej udanym z naszych dzieci, Taraldzie. Cecylia radzi sobie w życiu dużo lepiej niż ty!

Tarald zdenerwował się.

– Czy nie wypełniałem zawsze swoich obowiązków, a nawet więcej? Nie widzicie jak Grastensholm rozrosło się i rozwinęło w moich rękach? Czy może unikałem kiedyś odpowiedzialności wobec chłopca?

– Nie o tym teraz mówię. Jesteś bardzo dobrym gospodarzem, ale nie wiesz nic, absolutnie nic o ludzkim stosunku do drugiego człowieka. Jesteś równie zręczny, jak słoń!

Tarald, rozgniewany, stanął naprzeciwko matki. Powierzchowność miał wspaniałą, ale zupełnie nie wiedział, co ma powiedzieć.

– Pomóżcie mi – jęknął Dag. – Chłopiec się wyrywa!

Liv odeszła od nich.

– Och, czy tu w ogóle cokolwiek ma jakiś sens? Irja została wystraszona przez tego idiotę, naszego syna, a nasza przyszłość będzie nieustającą walką z dzieckiem, które nigdy…

Nagle zamilkła.

– Irja wraca! – krzyknęła. – Z węzełkiem i ze wszystkim. Czy to nie Irja, tam, od strony Eikeby?

Tarald rzucił się do okna.

– Tak, oczywiście, że to Irja, nikt nie kołysze się tak komicznie, jak ona. Pobiegnę jej naprzeciw.

Zbiegł z łoskotem Po schodach, goniony napomnieniami, których nie słuchał.

Nie tyle biegł, co pędził w dół drogi.

– Wracasz! – krzyknął zdyszany, z błyszczącym wzrokiem.

– Tak. Kolgrim potrzebuje mnie bardziej niż te rozpuszczone chłopy w domu.

Tarald wziął od niej węzełek.

– On zupełnie oszalał, kiedy zobaczył, że poszłaś, Irjo. Płakał, wyobraź sobie!

– Kolgrim? – spytała z niedowierzaniem. – Myślałam, że on się zupełnie mną nie przejmuje…

– Ja też. Mama tak się wzruszyła. Irja… czy… czy zastanowiłaś się nad moją propozycją?

– Tak, zastanowiłam się – powiedziała poważnie.

– No i?

– Zgadzam się, dziękuję. Na większy szacunek wobec samej siebie mnie nie stać.

– No, teraz to cię nie rozumiem. Czy być panią na Grastensholm to coś poniżającego?

– Tego nie powiedziałam!

– A, więc uważasz, że nie zasługujesz na to, co ci proponuję? Nie powinnaś się wstydzić, że to przyjmujesz! Wiesz dobrze, jak rozpaczliwie cię potrzebujemy. Ojciec powiedział, że poproszenie cię o rękę to najrozsądniejsze, co dotychczas zrobiłem, a matka nakrzyczała na mnie, że cię wystraszyłem. Nazwała mnie niezdarnym słoniem, co mnie rozgniewało, bo przecież na to chyba nie zasłużyłem.

Irja uśmiechnęła się do siebie. Baronowa zawsze była mądrą kobietą.

– Jeszcze tylko jedna sprawa – powiedziała przystając, zanim weszli na drogę prowadzącą na dziedziniec.

– Tak?

– Czy możemy… zaczekać trochę z drugim dzieckiem? Ja myślę… że jeszcze do tego nie dojrzałam.

Tarald uścisnął jej rękę.

– To jasne, rozumiem cię. Możesz mieć tyle czasu, ile ci potrzeba.

Nie rozumiał w ogóle niczego. Myślał, że ona lęka się długiego okresu ciąży. Nie pojmował, że wzdragała się przed samym aktem. Przed przyjęciem mężczyzny, którego kochała od tylu lat, przed tą świadomością, że on leży w jej ramionach, nie przejmując się nią bardziej niż jakąkolwiek inną istotą, służącą tylko do spłodzenia dziecka.

Była to myśl trudna do zniesienia.

Przez chwilę szli w milczeniu.

– A poza tym – rzekła po chwili Irja – kto powiedział, że ja się nadaję do rodzenia dzieci? Byłam w dzieciństwie chorowita, co wszyscy wiedzą. Może w ogóle nie będę mogła donosić żadnego dziecka? Powinieneś wybrać inną kobietę.

– Ale Kolgrim chce ciebie.

To podziałało jak plaster na piekącą ranę, którą Irja nosiła w piersi.

Dag i Liv zbiegli do hallu, trzymając za ręce swego rozwrzeszczanego wnuka. Jego małe nóżki pędziły w stronę drzwi wyjściowych. Malec zanosił się rozpaczliwym płaczem, a jego szloch odbijał się echem od ścian.

Dag otworzył drzwi. Zostali dosłownie ściągnięci ze schodów. Akurat w tym momencie nadeszła Irja z Taraldem. Kolgrim skoczył do Irji, wyciągnął do niej ręce i znowu zawył, tym razem z radości. A gdy go podniosła, oplótł rękami jej szyję.

Ona zaś głaskała jego sterczące ramiona.

– Moje kochane, małe dziecko – szeptała uspokajająco. – Kochane maleństwo. Teraz już zawsze będę przy tobie.

Wszyscy byli wstrząśnięci, patrzyli z przejęciem na cud. Kolgrim żywił jakieś uczucia do drugiego człowieka!

I tylko Liv widziała twarz chłopca ponad ramieniem Irji. Przeniknął ją lodowaty chłód na widok uśmiechu, który dostrzegła. Był podstępny, fałszywy, triumfujący.

Musiało mi się przywidzieć, pomyślała zaraz. Może on w taki sposób wyraża radość?

Gdyby jednak któreś z nich wierzyło, że po tym wszystkim będzie im z chłopcem łatwiej, to musiałoby doznać rozczarowania. Był i pozostał małym trollem, całkowicie świadomym swojej władzy i tego, jak należy się nią posługiwać.

I, podobnie jak to kiedyś Silje odkryła u Sol, przekonali się, że kara była czymś najgorszym, co można było wobec niego stosować, wtedy bowiem nienawiść i żądza zemsty czyniły Kolgrima śmiertelnie niebezpiecznym. Z czasem udało im się uzyskać pewien rodzaj równowagi pomiędzy miłością i surowością wobec niego, lecz utrzymanie tej równowagi szarpało ich nerwy i wymagało siły.

Nie, w żadnym razie nie jest to nowy Tengel dobry, już raczej Tengel zły, myślała częsta Liv bezbożnie.

Ale należał do nich, był małym dzieckiem, które się nie prosiło na świat i które ich potrzebowało. W głębi serc żywili dla niego czułość i smutek z powodu gorzkiego losu, jaki mu przypadł w udziale.

Загрузка...