ROZDZIAŁ XII

Pan Martinius wrócił do domu, lecz nie czekało go tam dobre przyjęcie.

Już w sieni słyszał szelest starannie wykrochmalonych spódnic, gdy żona szła spiesznie przez pokoje, by go przywitać. Miała ów zimny, badawczy wyraz oczu, który nadaremnie starała się pokryć słodziutkim głosem.

– Późno wracasz. Musieliśmy już zacząć podawać do stołu. Co zabrało ci aż tyle czasu?

Martin odparł szczerze:

– Musieliśmy przewieźć rannego do Lipowej Alei.

Na te słowa piękna pani Julia aż poczerwieniała.

– My? Czy taka praca należy do pastora?

– Wiesz jak to jest, Julio. Musiałem pomóc. Tarjei i Cecylia i tak mieli ręce pełne roboty z utrzymaniem rannego na saniach.

Jak cudownie było wymawiać jej imię! Po całym ciele rozchodziło się od tego słodkie ciepło.

Julia nie skrywała już dłużej lodowatego spojrzenia. Wyczuła rywalkę, mimo że twarz męża pozostawała szczera i niewinna. Od początku nienawidziła ludzi z Lipowej Alei i Grastensholm. Ich brak zainteresowania dla kościoła oraz brak respektu wobec pierwszej damy parafii zawsze były cierniem w jej oku.

– Cecylia? Masz na myśli pannę Meiden? Tę bezwstydnicę, która miała śmiałość przyprowadzić do kościoła tamto monstrum i pozwoliła mu bezcześcić chrzcielnicę pańską? Tę, którą później odprowadzałeś z Lipowej Alei do dworu?

Pan Martinius zawsze zdawał relację z tego, co robił w ciągu dnia. Jego łaskawa małżonka tego wymagała.

– Tak, to ona. Jesteś jednak wobec niej niesprawiedliwa, Julio. To dobra dziewczyna.

Gorzej nie mógł się wyrazić!

Znajdowali się właśnie w jadalni, którą pastorowa urządziła z nienagannym smakiem. Pięknie zarysowane powieki Julii były teraz zaciśnięte. Stwierdziwszy, że służba znalazła się poza zasięgiem jej głosu spytała:

– No, i cóż takiego zabrało ci aż tyle czasu?

– Musieliśmy czuwać przy łóżku rannego, bo Tarjei pomagał ojcu.

– Ty i ona.

– Tak.

– Sami?

– Tak, ale co w tym dziwnego…

Usta Julii zrobiły się wąskie, jak kreska.

– Ty, ty nędzny rozpustniku! – syknęła.

– Nie stało się nic niestosownego, Julio! Daj spokój!

– I ty próbujesz mi wmawiać, że nic się nie stało? Ty, który dobijałeś się do moich drzwi co wieczór, przez cały pierwszy tydzień po naszym ślubie?! Widzę, że nie nauczyłeś się jeszcze panować nad swymi żądzami. I ona, ta ladacznica…

– Zamilcz, Julio! Natychmiast! Nic się nie stało.

Te słowa, rzecz jasna wzmogły jeszcze jej podejrzliwość.

– Nie. Ale pragniesz, żeby się stało!

Pastor opadł na krzesło. Był głodny i zmęczony po wszystkich przejściach tego dnia i zajmowaniu się chorym. Dobierał więc może słowa niezbyt uważnie.

– Julio, skoro i tak myślisz o mnie jak najgorzej, to w końcu mogę ci być niewierny.

– Z panną Cecylią?

– Z kimkolwiek – odparł zmęczony. – Czy mogę teraz dostać coś do zjedzenia?

– Nie, dopóki się nie przyznasz.

– Kochanie, przecież wiesz, że to nieprawda. Niewierność nie leży w mojej naturze. Ale jestem mężczyzną, Julio, jestem żywym człowiekiem, a nie świętym. Odmówiłaś mi wszystkiego, a zwłaszcza swojej miłości. Tyle mogłem ci dać, Julio! Ale nas nie złączyła przysięga małżeńska, tylko przysięga życia w cnocie. Chcę się rozwieść!

Julia syknęła:

– Oszalałeś? Chcesz wywołać skandal? Nigdy ci na to nie pozwolę!

– Wobec tego odejdę od ciebie.

Broda jej zadrżała. Wytrzeszczała na niego oczy. Była przyzwyczajona do uwielbienia, do tego, że on się przed nią korzy. Po chwili podeszła bliżej i szepnęła słodko:

– Skoro tak, to możesz przyjść do mnie dziś wieczorem. Możesz spróbować. Ale tylko trochę.

Martin popatrzył na nią z niesmakiem. Stanęła mu przed oczyma czysta, otwarta twarz Cecylii.

– Za późno, Julio. Już ciebie nie chcę. Twoja obłuda budzi we mnie obrzydzenie.

Julia wrzasnęła głośno:

– Ona tego pożałuje!

Martin przestraszył się.

– Cecylia nie ma z tym nic wspólnego. A zresztą wyjeżdża.

Nagle uświadomił sobie, że po raz pierwszy podniósł głos na swoją żonę. Potrzeba chronienia Cecylii była silniejsza.

– I tak pożałuje! – parsknęła Julia. – Cała ta zadufana w sobie hołota ze dworu zobaczy, komu weszła w drogę!

Martin patrzył na nią spłoszony. Anielska pastorowa, ubóstwiana przez wszystkich, płonęła jadowitą żądzą zemsty.

Udręczony i pełen niepokoju o swoich przyjaciół powiedział:

– Dobrze. Przyjdę do ciebie. Zapomnijmy o tym wszystkim!

– Zapomnijmy? O nie! Podeptałeś moje najgłębsze uczucia!

– Tak, rzeczywiście. Podeptałem twój prestiż i twoją pychę!

Nie wiedział, skąd mu się bierze odwaga. Nigdy przedtem nie rozmawiał z Julią w ten sposób. A przecież przeczuwał, że powinien być ostrożny.

– Wybacz mi ostre słowa – powiedział krótko. – Jestem chyba za bardzo zmęczony i głodny.

– Tak. Zaraz powiem, by podano do stołu – odparła swoim zwykłym, słodkim głosem.

Zwyciężyłam, przynajmniej częściowo, myślała przechodząc przez jadalnię. Wrócił mu rozsądek i zostaje ze mną. Ale sprawa nie jest jeszcze zakończona. Cecylia wyjeżdża, na niej nie będzie można się zemścić. Ale są przecież inni…

Najbardziej ze wszystkich nienawidziła chyba tej nędznicy, tej prostaczki, chłopskiej córki, która została baronową. Takie nic! Wiejska dziewucha, wyniesiona do godności szlacheckiej! Mogła być nawet przedstawiona u dworu. Jak to ma na imię, ta garbuska? Irja?

Tak, Irja zostaje tutaj! Może trzeba by troszkę zakłócić jej szczęście? To nie powinno być trudne.


* * *

Tarjei wyjechał z powrotem do Tybingi i wszyscy za nim tęsknili.

Podróż do Niemiec nie była tym razem taka łatwa jak zwykle. Wciąż napotykał jakieś przeszkody, a to żołnierzy, których wszędzie było pełno, a to oddziały blokujące drogi, a niekiedy nawet drobne potyczki. Królowie i cesarzowie Europy byli ze sobą w stanie wojny. A jabłkiem niezgody – także nic nowego – stały się sprawy religijne.

Gdzieś w środku Niemiec, w połowie swojej długiej podróży do Tybingi, Tarjei został nieoczekiwanie zatrzymany. Wszystkie drogi były zablokowane, nie miał żadnej możliwości wydostania się z tej pułapki. Wpadł w przygnębienie i niepokój. Nie mógł ani jechać dalej, ani zawrócić, czuł się odcięty od swego ukochanego domu.

Następnego dnia po wspólnym czuwaniu nad rannym wypadała niedziela. Cecylia poszła z rodzicami do kościoła. Chciała pójść. Chciała jeszcze raz, zanim wyjedzie zobaczyć Martina.

Irja wyszła z domu pierwszy raz po rozwiązaniu. Przez całe nabożeństwo modliła się gorąco o pomoc na przyszłość i dziękowała panu Bogu za to, co jej zesłał. W domu z chłopcami został Tarald i dwie pokojówki, ale całkiem spokojna nie była. Kolgrim jest taki gwałtowny, taki nieobliczalny…

W pewnym momencie poczuła, że przeliczyła się z czasem. Nabożeństwo przeciągnęło się, pokarm zaczynał wyciekać z obrzmiałych piersi i w każdej chwili mógł przemoczyć ubranie na wylot.

Tego nie przewidziała. Jak się pokaże ludziom z dwoma wielkimi mokrymi plamami na piersiach? Przestraszona zwierzyła się szeptem teściowej.

Liv ze zrozumieniem skinęła głową i dyskretnie podała jej swój szal. Irja udała, że coś jej upadło na podłogę, pochyliła się i ukryła niebezpieczne miejsca. Zrobiła się przez to jeszcze bardziej kanciasta, ale, pomyślała, przy mojej figurze to i tak nie ma znaczenia, jedna wypukłość więcej, jedna mniej. Wdzięczna ścisnęła z uśmiechem rękę Liv. Teściowa odpowiedziała jej uśmiechem.

Cecylia przyglądała się Irji z rozbawieniem, niewiele z tego rozumiejąc. Dostrzegła jednak, że między jej matką a bratową istnieje niezwykle piękne porozumienie i uświadomiła sobie, jak bardzo je obie kocha.

Pan Martinius zauważył, oczywiście, Cecylię. Nie powinna tu przychodzić, myślał gorączkowo. Leżałem: bezsennie całą noc i myślałem o niej, sądzę, że ją kocham. W każdym razie pożądam jej – ale to nie tylko pożądanie, to coś więcej. Wiem, że my dwoje moglibyśmy być szczęśliwi. Tak, kocham ją, kocham, jestem tego pewien. A tego mi nie wolno. Jestem człowiekiem żonatym i w dodatku kapłanem.

Ale na cóż zdadzą się wyrzuty sumienia? Serce biło mu jak młot, z trudem wygłosił kazanie, myśli wciąż mu się rwały.

Cecylia natomiast, wprost przeciwnie, nie miała żadnych złudzeń co do tego, że ich małżeństwo mogłoby być szczęśliwe. Nie podzielała jego religijnych zainteresowań, a poza tym wcale by nie chciała być dobrą pastorową. Martin interesował ją natomiast jako mężczyzna.

Przyglądała mu się bez żenady, bo miała do tego prawo jako wierna i posłuszna członkini parafialnej społeczności. Pojmowała jednak niewiele słów Bożych, które głosił.

Jak bardzo on jest podobny do Alexandra, myślała, a za każdym razem, gdy wspominała tamtego, doznawała uczucia bólu, niechęci i smutku. Dopiero teraz uświadomiła sobie, jak bardzo była przywiązana do tego młodego szlachcica, który tak się jej wymykał i którego tak trudno było zrozumieć. Nie umiała powiedzieć co sprawiało, że Martin i on wydawali jej się podobni, bo przecież Alexander był o wiele przystojniejszy, dużo bardziej arystokratyczny. Może mieli coś wspólnego we wzroku i w uśmiechu… Tak, to chyba to. Zawsze, gdy Martin się uśmiechał, w jego oczach pojawiał się jakiś wyraz smutku. Błysk goryczy i żalu. No tak, każdy z nich miał przecież swój krzyż do dźwigania.

Cecylia odwróciła lekko głowę i popatrzyła na krzyż Martina. Liv pokazała jej wcześniej słodką Julię, żonę pastora.

Tak, pastorowa była słodka. Siedziała w takim miejscu, by jednocześnie mogła obserwować i wiernych, i swego męża. Jakaż ona ładna, myślała Cecylia. Blond loki pod czapką matrony otaczały małą twarzyczkę w kształcie serca, o wielkich oczach i małych ustach. Zbyt małych ustach, które z latami będę się coraz bardziej zaciskać, pomyślała Cecylia, która często bywała złośliwa wobec osób nie budzących w niej sympatii. A Julii nie cierpiała w najwyższym stopniu. Zimne spojrzenie, powiedział Tarald. Ale nie na pierwszy rzut oka. Na zgromadzonych w kościele wiernych spoglądała łagodnie. A teraz… teraz nie odrywała wzroku od męża. Jej oczy zwężały się, pełne wyrzutu za każdym razem, gdy pastor niepewnie plątał się w kazaniu. Po chwili spojrzenie Julii padło na Cecylię. Było lodowate, nieprzejednane.

Ona wie, pomyślała Cecylia przerażona. Wie, że Martin i ja rozmawialiśmy. Że dobrze się ze sobą czujemy i rozumiemy się nawzajem. A nawet podejrzewa, że doszło do czegoś więcej! Ten mały, świętoszkowaty potworek ma po prostu robaczywą wyobraźnię!

Odpowiedziała ufnym, otwartym spojrzeniem, przyglądając się przyjaźnie, co musiało tamtą strasznie irytować.

Tymczasem myśli Julii dalekie były od łagodności.

A więc to ona, ta wywłoka, która poluje na mego męża! Ale co, na Boga, Martin w niej widzi? Przecież wcale nie jest ładna, nie mogłaby się nawet równać ze mną! Ciemnorude włosy, już tylko to jedno świadczy, że to grzesznica, i ma bezwstydne oczy. Tak, bezwstydne, chociaż próbuje wyglądać niewinnie. Wiem to na pewno! Wiem, że chciałaby mi odebrać męża po to, by zostać pierwszą damą w parafii. Sprowadziłaby go na manowce, gdyby tylko mogła. Ale nie uda jej się to żadną miarą, zresztą zaraz wyjeżdża! Szkoda, że nie zdążę się na niej zemścić. A ta druga siedząca obok niej na ławce? Nie pani Liv, ona jest zbyt silna…

Już nie planowała tego wszystkiego na zimno i świadomie, to tkwiło głęboko ukryte w jej duszy. Gdyby znała Liv lepiej, wiedziałaby, jak łatwo ją zranić. Może najłatwiej ze wszystkich. Julia jednak nigdy nie starała się nikogo dobrze poznać.

Młodsza z kobiet, myślała, ta beznadziejnie niezgrabna. Co ona robi w Grastensholm, tego Julia nie mogła pojąć. Wiejska dziewucha, córka biednego chłopa… a pozycją niemal przewyższa pastorową! Zgroza i obraza boska!

Kiedy nabożeństwo dobiegło końca i ludzie tłoczyli się ku wyjściu, Julia stanęła przy drzwiach, by witać i pozdrawiać parafian. Pastor czynił to samo, lecz z drugiej strony wejścia i Julia nie mogła słyszeć tego, co mówi.

(Dzień dobry, matko Alvhilde, jak tam z waszym najmłodszym? O, to miło słyszeć! Nie, dzień dobry, Peter, pomogła kocia skórka? A czy to mała Merete? Ona jest najmłodsza, prawda? Jak urosła!)

Wreszcie nadeszli oni – rodzina Meidenów. Szli na końcu, bo zajmowali pierwsze ławki, tuż przy ołtarzu. Julia skończyła całowanie i obejmowanie małych dzieci i wyciągnęła ku nadchodzącym małą, miękką dłoń, sprawiającą wrażenie, że jest zupełnie pozbawiona kości i że, gdyby ją mocniej ścisnąć, zostanie zmiażdżona. Liv ujęła rękę pastorowej i obie panie wymieniły kilka obojętnych, choć uprzejmych słów.

– Domyślam się, że to jest panna Cecylia? – zapytała Julia, przygotowując się jednocześnie do przywitania z Irją. Martin, po drugiej stronie wejścia wyglądał na przestraszonego, lecz on także musiał rozmawiać z parafianami, wojowniczo patrząc

– Tak – odparła Cecylia, wojowniczo patrząc jej prosto w oczy. Zdaje mi się, że nie miałam przyjemności…

– Jestem tutejszą pastorową – oświadczyła Julia wściekła że ktoś może nie wiedzieć, kim ona jest. – Może nie jestem zbyt okazała, jeśli chodzi o wzrost, ale służę parafii najlepiej, jak potrafię – skończyła, zadowolona z siebie.

– A tak, Martin wspominał mi o pani – powiedziała Cecylia, przeciągając się leciutko, jak kot.

Wspominał? Wspominał?

– Pan Martinius – poprawiła ją Julia łagodnie, lecz z lodowatym spojrzeniem. – O, a oto panienka z Eikeby, prawda? Czy to ciebie nazywają Oset? Zabawne imię.

– Baronowa Irja jest moją bratową – oświadczyła Cecylia. – Cała rodzina bardzo ją kocha. Ona i ja jesteśmy przyjaciółkami z dzieciństwa. A oset, pani pastorowo, jest bardzo silną rośliną. Mówić o kimś oset to okazywać mu szacunek!

Julia nie potrafiła już dłużej zachować maski. Głos pozostał wprawdzie łagodny i przyjazny, ale nie przebierała w słowach.

– Tak, rodzina Meidenów zawsze lubiła chłopów, zarówno jeśli chodzi o towarzystwo, jak i o wzory postępowania.

– No właśnie – potwierdziła Cecylia, udając naiwną, jakby brała słowa pastorowej za dobrą monetę. – W tym jest nasza siła.

– Schodzić do niższych warstw społecznych? Czy duńska rodzina nie ma na ten temat nic do powiedzenia?

– My mieszkamy w Norwegii i uważamy się za Norwegów. A norweska szlachta może robić, co jej się podoba, zwłaszcza że i tak nie mamy takich przywilejów jak Duńczycy.

Czy ona na wszystko ma odpowiedź, zastanawiała się Julia zaciskając zęby, i zaraz uderzyła poniżej pasa:

– Ale to się może źle odbijać na potomstwie, prawda?

Piekielne babsko! – pomyślała Cecylia, starając się ze wszystkich sił bronić Kolgrima.

– Jak dotychczas niczego takiego nie zauważyliśmy – odparła swobodnie. – Wręcz przeciwnie, trochę świeżej krwi może nam tylko wyjść na zdrowie. Domyślam się, że pani nie widziała jeszcze Mattiasa, małego synka Irji. To najładniejsze dziecko w okolicy. A czy pani także ma dzieci?

Tego dla Julii było za wiele. O mało nie wyrwało jej się: „Taka niemoralna to ja nie jestem”, lecz uznała, że lepiej nie zagłębiać się w mroczne strony swojego małżeństwa. Ta niegodziwa kobieta mogłaby się poczuć usprawiedliwiona, że pocieszała pana Martiniusa

Z bladym uśmiechem powiedziała więc, że nie, odwróciła się i bez słowa pożegnania odeszła do męża. Cecylia, mrużąc oczy jak kot, pociągnęła za sobą Irję, by dogonić Liv i Daga. Uznała, że wygrała ten pojedynek.

– Ależ to żmija! – rzekła do Irji. – Wystrzegaj się jej!

Irja, bardziej prostolinijna i łatwowierna, uważała, że Cecylia obeszła się zbyt surowo z tą drobną, miłą żoną pastora.

Cecylia miała wyjechać następnego dnia, lecz statek musiał jeszcze zostać w porcie z powodu jakiegoś uszkodzenia i podróż trzeba było odłożyć. Wiadomość o tym przyszła na czas, nie musiała więc czekać w Oslo i zyskała jeszcze jeden dzień w domu. Wykorzystała go do ostatniej chwili.

Po południu poszła na cmentarz, niosąc woskowe świece na groby. Ze smutkiem odwiedzała tych wszystkich, których tak kochała, a których zabrakło już wśród żywych.

Przyszłość rysowała się przed nią dość beznadziejnie. Wracała do Danii na dwór, przeciwko czemu zresztą nic nie miała, a nawet uważała, że to interesujące próbować dać królewskim dzieciom trochę radości.

Lecz Alexander? Jak zdoła spojrzeć mu w oczy? W każdym razie szukać go nie będzie i może się już więcej nie spotkają.

A Martin? Taki do tamtego podobny, za co tak go polubiła. Jakie bolesne i nieszczęśliwe jest jego małżeństwo!

Długo chodziła po cmentarzu. Przyglądanie się świecom płonącym spokojnie na grobach wpływało na nią dziwnie kojąco, wyobrażała sobie, że to dusze zmarłych przyszły na spotkanie z nią. Bardzo by chciała móc porozmawiać ze swoimi bliskimi, właśnie teraz. Tacy byli rozumni, dziadek Tengel, czy babcia Charlotta, albo drobna Silje, która tyle wiedziała dzięki niezwykłej intuicji.

Zmierzch już zapadał, a ona wciąż stała. W końcu pozbierała resztki starych bukietów, jakieś puste naczynia i zaniosła to do szopy za kościołem, gdzie przechowywano szpadle, wiadra i inne rzeczy, które nie powinny poniewierać się byle gdzie w tym miejscu spokoju. Już miała zamknąć za sobą drzwi, gdy wśród drzew przy kościelnym ogrodzeniu dostrzegła jakąś postać.

Cecylia nie należała do osób wierzących w duchy czy też lękających się ciemności. Nawet przez myśl jej nie przeszło, że mogłaby zobaczyć upiora. To musiał być człowiek, po prostu. Ale skąd się tam nagle wziął? Kiedy szła do szopy ani na drodze, ani na placu nie było żywej duszy.

W szybko zapadającym zmroku detale się zacierały, gdy jednak postać przedostała się przez mur i zaczęła zbliżać, Cecylia rozpoznała pastora.

Nie była tym wcale zaskoczona, chyba w głębi duszy spodziewała się go tutaj. A jednak na jego widok poczuła, że całe jej ciało zalewa fala gorąca. Pragnęła go jeszcze raz spotkać, a zarazem chciałaby tego uniknąć.

Pastor wszedł do szopy i zamknął za sobą drzwi.

– Skąd się tu wziąłeś? – Cecylia uśmiechnęła się niepewnie.

Jemu także głos lekko drżał, gdy odpowiadał:

– Obserwowałem cię długo z kościoła, ale czekałem aż przyjdziesz tutaj.

– A Julia?

– Jest przekonana, że wyjechałaś i uspokojona wybrała się do rodziców, pod Oslo. Ja też myślałem, że jesteś już w drodze do Danii.

– Statek odpłynie trochę później – wyjaśniła krótko. Czuła się niepewnie. Widziała, że nie panuje nad sytuacją. Powinna po prostu stąd odejść, ale tego nie robiła, zatrzymywało ją jakieś dziwne podniecenie, jakby oczekiwanie czegoś niedozwolonego.

– Poprosiłem Julię o rozwód.

Cecylia słuchała zdumiona. No, on w każdym razie nie owija rzeczy w bawełnę.

– Mam nadzieję, że nie z mojego powodu?

– Nie, nie. Ja po prostu dłużej tego nie wytrzymam.

– Nietrudno to zrozumieć. Lecz pastor, który stara się o rozwód…? To raczej nie uchodzi?

– Chyba nie. Ale działałem w desperacji.

– A ona? Co powiedziała?

– Ona się, naturalnie, nie zgadza. A co gorsza, grozi zemstą. I zapewniam, że jest do tego zdolna. Nie chciałbym cię na to narazić, obiecałem więc, że z nią zostanę.

– Jasne. To zresztą jedyne słuszne wyjście. Rozwód zbytnio by ci zaszkodził, zwłaszcza że ludzie tutaj tak ją uwielbiają. Ale czy to znaczy, że ona o mnie wie?

– Domyśla się. Zresztą to chyba nietrudno odgadnąć. Moje życie jest tobą przepełnione, Cecylio.

Ogarnęła ją gorączka. Zbyt długo była sama… Nie, nie chciała się wdawać w coś tak… wątpliwego! Chciała zostać przy Alexandrze.

Alexander? O Boże, przecież on już dla niej nie istnieje.

Nie miała nikogo.

Nagle uświadomiła sobie, że inni młodzi kawalerowie w Danii, którzy chętnie by z nią flirtowali, trzymali się z daleka ze względu na Alexandra. Nie byli pewni jak się sprawy mają, czy ona jest damą jego serca, czy nie.

Więc on to miał na myśli mówiąc, że ją wykorzystuje! Posługiwał się nią jak tarczą dla swoich poczynań, traktował jako świadectwo swej niewinności, gdy wysuwano przeciw niemu oskarżenia.

Biedny Alexander myślał, że ona rozumie o co chodzi i bierze udział w grze. A ona o niczym nie miała pojęcia.

W małej szopie było ciasno. Cecylia opierała się plecami o ścianę, a Martin, z braku miejsca, stał tuż przy niej. Tak blisko, że czuła ciepło jego ciała.

Nie zaskoczyło jej, gdy dłoń Martina dotknęła jej policzka. Odsunęła się tylko instynktownie, drżąc z lęku, że ulegnie powodowana trudnym do opanowania pragnieniem, nie chcąc popełnić czegoś nieczystego, niegodnego. Nagle przypomniała sobie lodowatą Julię. Jej świętoszkowaty, łagodny uśmieszek i podstępne ataki na Irję i Kolgrima. Cecylia da sobie z nią radę, ale oni są bezbronni.

Dłoń Martina wciąż dotykała jej policzka. Kciukiem lekko gładził ją po twarzy i nagle Cecylia ujęła jego rękę czułym gestem. Drżąca niepewność zniknęła. Pojawiła się spokojna pewność. Gdyby Julia była normalną żoną, nigdy by się nic takiego nie stało. Ale teraz Martin pragnął jej, Cecylii. Pragnął czułości i troskliwości.

Od chwili, gdy poddała się jego pragnieniom, a nie wymagało to specjalnego poświęcenia z jej strony, wszystko stało się proste i pożądane. Kiedy Martin zbliżył się jeszcze bardziej i przytulił do niej, poczuła się bezpieczna.

Martin drżał rozgorączkowany, przestraszony i podniecony, ona była niczym rozżarzona masa, która pali się mocno, lecz spokojnie, ledwo dostrzegalnie. Całował tak, jak całuje nowicjusz, jej spokój dawał mu jednak poczucie pewności i raz po raz jego usta napotykały wargi, twarz, szyję Cecylii. Kiedy poczuła, że jego ręka zsuwa się w dół, na jej uda, pomogła mu unieść ciężkie spódnice i dotrzeć do celu.

Dopiero wtedy ona zapłonęła także, od razu gwałtownie, jak pochodnia. Jęknęła i przyciągnęła go ku sobie, odpowiadając na jego gorące pocałunki i czując, że gdyby nie była tak mocno przyciśnięta do ściany, nogi odmówiłyby jej posłuszeństwa. Alexander, myślała, Alexander…

Cecylia należała do tych nielicznych kobiet, którym pierwsze zbliżenie nie sprawia bólu. Dla niej wszystko było rozkoszne i podniecające. Oto mężczyzna, który jej pragnął. I któremu ona dała rozkosz i ukojenie!

Potem, gdy pod osłoną zimowego mroku pospiesznie wracała do domu, wszystko to wydało jej się jakieś lepkie, brudne i niepotrzebne.

Ale wtedy było już za późno.

Pan Martinius, wlokąc się noga za nogą, wracał na plebanię. Grzech, którego się dopuścił, przygniatał go ciężkim brzemieniem. Był zgubiony jako człowiek, niegodny miana pastora, niegodny stawać na ambonie, by osądzać swoich niewinnych wiernych.

Całą noc spędził na klęczkach, pogrążony w modłach o pomoc, wyrozumiałość i przebaczenie.

Martin był człowiekiem zbyt prostolinijnym, by przemilczeć swój postępek. Gdy Julia wróciła następnego dnia do domu, natychmiast usłyszała tę całą, godną pożałowania historię.

Nie da się powtórzyć, jak to przyjęła. Mówiła dokładnie to, czego można się było spodziewać po kimś dotkniętym chorobliwą pychą, odsądzającym wszystkich od czci i wiary. Potem zamknęła się w sypialni na klucz i żeby ukarać męża, nie pokazała się podczas dwóch kolejnych posiłków.

W końcu jednak wyszła.

– Martinie – zaczęła lodowato. – Co zamierzasz powiedzieć o swoich poczynaniach w niedzielę na ambonie?

Spojrzał na nią przerażony.

– Zamierzam, naturalnie, wyjawić mój grzech. I niech wierni mnie osądzą.

Julia zbladła. Po chwili oświadczyła krótko:

– Rozmawiałam z Bogiem. On ci wybacza, więc ja nie mogę być bardziej nieprzejednana niż on. To się nigdy nie stało, Martinie! Zapamiętaj to sobie! Wczoraj rozmawiałam także z moim ojcem, ale o zupełnie innych sprawach. Zostałeś wyznaczony na proboszcza parafii przy katedrze. W dużym mieście!

Martin przeraził się.

– Ale ja nie mogę się czegoś takiego podjąć, to chyba rozumiesz? Zgrzeszyłem, Julio! Nie chcę żadnej godności, nawet wiejskiego proboszcza. Nigdy nie czułem się tu dobrze. Myślałem, żeby zrzucić sutannę i jako najgorszy grzesznik pracować wśród najuboższych, najbardziej nieszczęśliwych w parafii, czynić chrześcijańskie dobro. Tak jak ty robisz od dawna. Teraz możemy pracować razem, droga przyjaciółko, i…

– Nawet o czymś takim nie wspominaj! – przerwała mu Julia ostro. – A poza tym co miałeś zamiar z nią robić? Z tą rozpustnicą, która cię uwiodła.

– Cecylia mnie nie uwiodła, Julio – powtórzył zmęczony już chyba po raz dziesiąty. – To moje ciało nie było w stanie dłużej się opierać. Naturalnie, nigdy więcej jej nie zobaczę. Ona mieszka w Danii i zostanie tam jeszcze przez wiele lat, jeżeli w ogóle wróci kiedykolwiek do domu.

Julia stoczyła sama ze sobą trudną walkę. Nie była taka głupia, by nie rozumieć, że wina za to spada na nią. Ta myśl dręczyła ją przez jakiś czas, kiedy siedziała zamknięta w sypialni. W końcu rzekła surowo:

– Ona czy jakaś inna. Wy, mężczyźni, nigdy nie potrafiliście panować nad swoimi żądzami! Ale… Martinie… Mam do ciebie prośbę.

– Powiedz, o co chodzi.

– Nie chcę rozwodu. Nigdy bym nie zniosła takiego wstydu. Chciałabym cię prosić o dwie rzeczy. Żebyś rozważył propozycję biskupa… dokładnie. I… i… żebyś mnie nauczył kochać.

– Julio! – szepnął Martin.

– Nie teraz! Nie tak od razu – przerwała mu pospiesznie. – Ale powoli, powoli!

Zabrakło mu sił, żeby odpowiedzieć. Myślał o Cecylii, której nie miał więcej zobaczyć. A potem o swojej wieloletniej miłości do Julii, miłości, która nigdy nie doczekała się spełnienia i dlatego zgasła. Czy mogłaby ponownie zapłonąć?

– Spróbuję – obiecał, starając się, by nie było słychać obrzydzenia w jego głosie.

Julia wróciła do siebie.

Nie była zadowolona. Zapobiegła wprawdzie jednej katastrofie, mianowicie temu, że Martin wykrzyczy w kościele jej wstyd. I prawie jej obiecał, że będzie się ubiegał o godność proboszcza przy katedrze. Jaką jednak ceną musi opłacić to zwycięstwo! Z estetycznego punktu widzenia Martin był mężczyzną pociągającym i to nie do niego osobiście odczuwała wstręt. Jej wypaczony pogląd na sprawy miłości i grzechu określał stosunek Julii do mężczyzn w ogóle. Nigdy nie myślała o tym, by pozostać niezamężną, starą panną, to byłoby zbyt dotkliwe dla jej próżności. Martin zaś był najsympatyczniejszy ze wszystkich mężczyzn, których spotkała. I najłatwiej było nim manipulować. Linię postępowania Julii wyznaczały ambicje, jakie żywiła co do jego i własnej kariery.

Teraz jednak musiała przyjąć jego miłość. Musi pozwolić, by ją dotykał niecierpliwymi, pożądliwymi palcami, tak jak dotykał tę szlachecką dziwkę, co w Julii budziło nieopisany wstręt. Taki sam, jaki tego rodzaju myśli budziły w niej zawsze, jeszcze w dzieciństwie, na długo zanim spotkała Martina.

Dylemat, wobec którego postawił ją teraz, był zbyt trudny! Jedynie zemsta mogła przynieść jej ulgę. Na mężu zemścić się nie mogła, bo wtedy by ją opuścił. Cecylia zaś wyjechała.

Została jednak Irja, parweniuszka na Grastensholm. Ona zapłaci za wszystkich!

Загрузка...